Tekst pochodzi ze strony http://serwisy.gazeta.pl/wyborcza/1,34591,3021455.html . Autor był kiedyś działaczem włoskiej organizacji Lotta Continua -dziś niestety jest renegatem. Tekst ma charakter antykomunistyczny i zarówno dziennikarka jak i Sofri wzajemnie się uzupełniają w szkalowaniu ruchów rewolucyjnych. Publikujemy tekst ze względu na faktografię włoskiej radykalnej lewicy, która jest trudno dostępna.


Miłada Jędrysik

Potężny urok przemocy

Rewolucjonista wierzy, że przemoc jest akuszerką historii, akuszerką nowego człowieka. Wiadomo, do czego to wszystko prowadzi - mówi Adriano Sofri

Miłada Jędrysik: Jak zostaje się rewolucjonistą w wieku dwudziestu lat?
Adriano Sofri: Raczej szesnastu, bo dwudziestolatek ma już ukształtowane idee. Ale wtedy pytanie nie brzmiało, jak się zostaje rewolucjonistą, lecz czy można nim nie zostać.
Dlaczego? My, wychowani w braku demokracji, często nie możemy zrozumieć, dlaczego młodzież z dobrych domów, której naszym zdaniem niczego nie brakowało, buntowała się przeciw światu.
- Pragnienie wolności istnieje także wtedy, kiedy tę wolność się ma. Poza tym wydawało się nam - i nadal się wydaje, tylko wyciągamy z tego bardziej umiarkowane konsekwencje - iż kontrast pomiędzy istniejącą wolnością a rzeczywistą sytuacją tysięcy ludzi powoduje, że ta wolność jest częściowa. Że czasami jest hipokryzją, a czasem oszustwem. Wówczas mówiło się, że ta formalna wolność demokracji jest tylko usprawiedliwieniem dla wyzysku. Było to trochę infantylne i głupie. Powodowało, że nie docenialiśmy wagi demokratycznych swobód.
A poza tym buntowaliśmy się, że świat jest taki niesprawiedliwy. Pytanie brzmiało więc: Czy można przyglądać się biernie niesprawiedliwościom, upokorzeniom i nieszczęściom, które dotykają twoich bliźnich? A jeśli to się dzieje bardzo daleko, angażuje cię jeszcze bardziej niż to, co się dzieje wokół.
Daleko, czyli gdzie?
- W Kongo, w Wietnamie W Polsce, i to nam leżało bardzo na sercu.
Już wtedy?
- Pierwszy list Kuronia i Modzelewskiego ["List otwarty do partii" z 1965 roku - red.] był jednym z naszych manifestów.
A dlaczego Komunistyczna Partia Włoch, największa w świecie zachodnim, nie mogła być wentylem, przez który znalazłaby ujście Wasza potrzeba zmieniania świata? Uważaliście ją za część systemu władzy?
- Myśleliśmy, że PCI nie chce robić rewolucji, a wtedy rewolucja bardzo nam się podobała. To jednak nie był w naszych oczach najpoważniejszy zarzut. Najgorsze było to, że PCI zrezygnowało z rewolucji, ale nie zrezygnowało z jej języka. Wydawało nam się to dwulicową hipokryzją, skandalem, przeciw któremu trzeba zaprotestować. Bo problem ludzi młodych i pełnych najlepszych chęci, którzy chcą zmieniać świat, polega na tym, że myślą, iż to właśnie im się uda, choć tylu przedtem próbowało i poniosło klęskę. Największy sprzeciw budzi w nich niespójność pomiędzy słowami i czynami. Możesz wyeliminować tę niespójność, dostosowując słowa do rzeczywistości, albo wręcz przeciwnie - odgrzebując słowa, które już zostały zapomniane. Zamiast mówić "Togliatti", będziesz mówić "Róża Luksemburg". A ponieważ młodych o wiele bardziej pociągają czyny niż słowa, próbują przede wszystkim spowodować, żeby to fakty dostosowały się do słów.
Nie byliśmy aż tak głupi, jak lubimy mówić o sobie teraz, gdy jesteśmy starzy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest różnica między zachodnimi demokracjami i brakiem wolności za żelazną kurtyną. Nigdy nie byłem stalinistą. Przez moment filotrockistą, bo wydawało mi się, że to alternatywa dla stalinizmu, ale miałem wtedy naście lat.
Uważaliśmy jednak, że zwycięska walka przeciwko systemowi totalitarnemu jest bardzo trudna. Wszystkie jej heroiczne etapy: strajki robotników w Polsce, Poznań, Węgry, Czechosłowacja, były dla nas dowodami wielkości ducha ludu, siły społeczeństwa obywatelskiego, a jednocześnie umacniały nas w przekonaniu, że tego systemu nie da się pokonać.
Myśleliśmy również, że każdy powinien prowadzić walkę u siebie i że to na Zachodzie możliwa jest walka zwycięska, która stworzy warunki do obalenia totalitarnego reżimu w Europie Środkowej i Wschodniej.
Byliśmy zarozumialcami i pesymistami jednocześnie, ale fakty nas usprawiedliwiały.
Bunt radykalnej lewicy we Włoszech skończył się tragicznie: pojawieniem się terroryzmu. Czy każda rewolucja jest skazana na przemoc?
- Rewolucja to chirurgiczny odpowiednik społecznej kuracji. Mówiliśmy wtedy, że w pewnym momencie nieuchronnie dochodzi do sprzeczności pomiędzy sposobem produkcji a stosunkami produkcji, a to prowadzi do degeneracji życia społecznego. Jeśli chce się zapobiec zbyt wysokim kosztom tej degeneracji, jej dzikości i okrucieństwu, ratunku szuka się w rewolucji.
Ale rewolucjonista ponosi ryzyko przywiązania się do idei przemocy, gdyż widzi w niej nie tylko konieczność wynikającą z konfliktu pomiędzy tymi, którzy są u władzy i nie chcą jej utracić, a tymi, którzy są prześladowani przez władzę. On wierzy, że przemoc jest akuszerką historii, akuszerką nowego człowieka. A więc można ją zaakceptować jako warunek bolesny, lecz konieczny. Rewolucja to ogień, tak sądzi rewolucjonista, przez który trzeba przejść, żeby nowa ludzkość się zahartowała.
Wiadomo, do czego to wszystko prowadzi.
A dlaczego to właśnie we Włoszech - i w Niemczech - bunt skończył się przemocą? We Francji w 1968 r. palono samochody, ustawiano barykady, ale nie pojawił się terroryzm. Powiedziałeś kiedyś, że szalenie ważna dla włoskiego buntu była tradycja ruchu oporu i jej mitologizowanie w powojennych Włoszech. Zbrojna organizacja, którą na początku lat 70. stworzył wydawca Giangiacomo Feltrinelli miała nawet taki sam skrót, jak komunistyczna partyzantka czasów wojny - GAP.
- Jednym z oskarżeń, którego używaliśmy w polemice z komunistami, było to, że zdradzili rewolucyjne nadzieje. W pewnym sensie czuliśmy się spadkobiercami, kontynuatorami czegoś, co zostało przerwane. Niektórzy z nas byli nawet wnukami tamtych bohaterów. I to rozbudziło w nas wolę walki.
W innej formie zdarzyło się również w Niemczech, gdzie jednak decydującą rolę odegrał wstręt, przepaść moralna oddzielająca młodych od pokolenia dorosłych skompromitowanych nazizmem.
Nazywaliście państwo, w którym żyliście, faszystowskim. To ułatwiło sięgnięcie po broń.
- Jeśli nawet padało takie sformułowanie, to tylko w sloganach. Mówiłem ci, nie byliśmy aż takimi idiotami. Mówiło się raczej o faszyzacji państwa w reakcji na naszą rewolucyjną walkę.
Czym jest terroryzm?
- To kontynuacja idei przemocy poprzez przesadę. Także negacja tej idei, rodzaj szaleństwa.
Dla nas przejście do walki zbrojnej było rzeczą nie do zaakceptowania, degeneracją. Dlatego zrezygnowaliśmy z działalności politycznej.
Chwileczkę, pierwsze zamachy GAP i Czerwonych Brygad to początek lat 70., a wy rozwiązaliście się w 1976 r. po długich wahaniach. A na początku waszego istnienia odmienialiście słowo "przemoc" przez wszystkie przypadki.
- Zanim to się przełożyło na radykalną refleksję, która podawała w wątpliwość nie tylko poziom i rodzaj przemocy, ale i samą ideę przemocy jako formy prowadzenia polityki, musiało minąć wiele bardzo trudnych, bardzo niewdzięcznych, bardzo bolesnych lat.
W jakim stopniu Ty czujesz się odpowiedzialny za ten wybuch przemocy? Sam określiłeś kampanię Lotta Continua przeciw komisarzowi Luigiemu Calabresiemu jako niesławną Jednak następnego dnia po jego zamordowaniu wasza gazeta napisała, że to "czyn, w którym wyzyskiwani odnajdują swoje pragnienie sprawiedliwości".
- Powiedziałem, że niesławna była nie sama kampania, lecz niektóre jej tony, niektóre słowa użyte przeciwko niemu. Kampania przeciwko Calabresiemu była konieczna.
Widzieliście w nim symbol wszystkiego, co negatywne w aparacie siły. Stał się kozłem ofiarnym.
- Nie, to stało się potem. Calabresi był reprezentantem - niezbyt ważnym, ale również nie bez znaczenia - pewnej machiny i ponosił osobistą odpowiedzialność. W jego biurze przesłuchiwano Giuseppe Pinellego - człowieka niewinnego, nielegalnie aresztowanego, i to przesłuchanie skończyło się tak, że ten człowiek wyszedł stamtąd przez okno na czwartym piętrze zamiast przez drzwi.
Ale komisarza nawet tam wtedy nie było!
- Tak twierdzi sędzia śledczy, ale to tylko jedna z hipotez. Nie jest jednak ważne, czy tam był, czy nie.
Odpowiedzialność i tak spada na niego?
- To był jego gabinet, a te pięć osób, które były w nim podczas przesłuchania, to byli jego podwładni. Ale na początku nie był symbolem; chcieliśmy po prostu dowiedzieć się, co się stało, i podważyć oficjalną wersję za bardzo przypominającą - jak napisałem już w pierwszym artykule dzień po śmierci Pinellego - tajemniczą śmierć ministra spraw zagranicznych Czechosłowacji Jana Masaryka, który "wypadł" z okna w swoim ministerstwie po przejęciu władzy przez komunistów.
W trakcie tej kampanii, która była bardzo długa i stała się rutyną...
Dlatego mówię, że Calabresi został kozłem ofiarnym.
- To prawda, rozmiłowaliśmy się w sloganach i groźbach. Ale to nie miało nic wspólnego z zaplanowaniem zabójstwa! To był bardzo głupi werbalny lincz, z którym nie mam nic wspólnego. Nie napisałem ani jednego słowa, które by zasługiwało na potępienie.
Ale byłeś przywódcą i najwyższym autorytetem dla tych ludzi.
- Bez wątpienia jestem odpowiedzialny za wszystko, co Lotta Continua zrobiła do czasu swojego samorozwiązania w 1976 r.
A kiedy zacząłeś rozumieć, że może się myliliście? Że rewolucja nie jest akuszerką nowego świata, a przemoc jest po prostu przemocą?
- Każda młodzieńcza rebelia z biegiem lat staje się mniej idealistyczna, bardziej dorosła, bardziej naukowa. A kiedy ma ambicję stać się nauką, to początek jej końca. To była jedna z przyczyn katastrofy rewolucyjnego marksizmu.
Zaczęliśmy podejrzewać, że u filozoficznych podstaw naszego sposobu rozumienia polityki i rewolucji może tkwić błąd, gdy w słowach, które wypowiadaliśmy, i w gestach, które wykonywaliśmy, coś zaczęło fałszywie brzmieć, coś trzeszczało. To było jeszcze na długo przed naszym samorozwiązaniem. Potem przez pewien czas dalej mówiliśmy i robiliśmy te same rzeczy, choć było to dla nas już mało przekonywające. I to uważam za nasz prawdziwy grzech śmiertelny - to jak dwie osoby, które już się nie kochają, ale dalej są razem, bo mają wspólne zobowiązania: trzeba zapłacić za wynajem mieszkania, za szkołę dla dzieci...
Czyli stało się z wami to samo, co zarzucaliście komunistom: słowa przestały przystawać do faktów?
- Nie tylko słowa, także fakty. Zaczynaliśmy, kładąc nacisk na działanie, na weryfikowanie idei, w które wierzyliśmy, poprzez ich realizację. Teraz bardzo niedobre fakty doprowadziły do tego, że musieliśmy w Lotta Continua zacząć dyskutować o słowach. Najbardziej traumatyczne w całej sytuacji było to, że w tym wypadku nie chodziło o słowa z małej litery, ale o Pismo Święte. Podać je w wątpliwość było równoznaczne z utratą wiary, opuszczeniem Kościoła. Trzeba do tego wielkiej odwagi. O wiele łatwiej jest siłą inercji dalej chodzić na msze.
Poza tym dla nas była to nie tylko zmiana myślenia, ale i sposobu życia. Tworzyliśmy wyjątkową wspólnotę, wspólny krwiobieg. To musiał być radykalny przełom.
Ale dochodziliście do tego przełomu powoli.
- Przez pewien czas dojrzewasz do tego, przechodzisz kryzys, a potem, po jednej bezsennej nocy wstajesz jako nowy człowiek. Przydarzyło mi się właśnie coś takiego.
Co się dzieje z człowiekiem potem? Znajduje gdzieś oparcie, czy czuje pustkę?
- Przede wszystkim zyskuje nowy punkt widzenia, zaczyna spoglądać na świat z innej pozycji. Wie o sobie, kim już nie jest, czego nie chce więcej robić. To jak rzucenie palenia. Nie wiesz, co prawda, co masz robić dalej...
I czasami brakuje ci palenia
- Dla mnie w tym czasie bardzo ważna była Polska. Bo oznaczała całkowite odwrócenie punktu widzenia, o 180 stopni. Przyjechałem tu po raz pierwszy na krótko przed pierwszą podróżą Papieża i musiałem się skonfrontować z wieloma rzeczami, które były na antypodach naszego doświadczenia. Przyjaciele z Polski - Adam Michnik, Jacek Kuroń i inni - mówili rzeczy, które wstrząsały naszymi kanonami interpretacji. Na przykład esej Adama o marszałku Piłsudskim - dla nas to był przecież "faszysta Piłsudski". Artykuł Adama był dla mnie wstrząsającym zdemaskowaniem tego stereotypu. Nie chodziło tu tylko o przewartościowanie polskiego nacjonalizmu i przyczyn waszej wrogości w stosunku do Rosji, lecz o coś o wiele głębszego. Chciałem rozmawiać z młodymi Polakami o Róży Luksemburg, bo myślałem, że za pomocą takiego języka będziemy się mogli porozumieć. Tymczasem w Lublinie spotkaliśmy młodą katoliczkę, która zaatakowała nas, że Róża Luksemburg reprezentuje myśl autorytarną i antynarodową. Jej zdaniem wzorem dla młodych odważnych ludzi, którzy chcieli stawić czoło władzy, mogła być Zofia Kossak. A my nigdy nie słyszeliśmy o Zofii Kossak!
Drugi raz byłem w Polsce podczas wizyty Papieża i zrozumiałem, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Chodziłem na msze i udawałem, że jestem młodym polskim katolikiem, choć byłem już trochę na to za stary.
Z biegiem czasu to odwrócenie pejzażu o 180 stopni przejawiało się w coraz bardziej paradoksalny sposób. Zawsze myśleliśmy o miłosierdziu jako o wartości już nieaktualnej, trącącej hipokryzją; przeciwstawialiśmy mu solidarność. A w Polsce spotkałem robotników z huty, którzy modlili się do Matki Boskiej i należeli do "Solidarności".
Wróciłem do Włoch i musiałem o tym wszystkim opowiedzieć. K.S. Karol [lewicowy francuski publicysta - red.] napisał, że zwariowałem. A to on nic nie zrozumiał.
Dokonaliście własnej prywatnej kopernikańskiej rewolucji, ale co dało Wam punkt podparcia? Jakie wartości?
- W moim wypadku dwie: po pierwsze, feminizm. Bo w najbardziej rewolucyjny i wartościowy sposób pozwalał spojrzeć na siebie z innego punktu widzenia. Pozwolił nam odkryć, że byliśmy żałośni, o wiele gorsi, niż myśleliśmy, że zachowywaliśmy się w okropny sposób. Ale kiedy już pogodziliśmy się z tą niewygodną prawdą, feminizm okazał się wspaniałym kluczem do interpretacji naszego życia i naszych stosunków z resztą świata.
Druga ważna rzecz to "kwestia ekologiczna" - idea, że nasza planeta jest zagrożona przez ludzką obecność, nawet pokojową. Przedtem, kiedy byliśmy przywiązani do idei walki klasowej, wydawało nam się, że to oszustwo, że to możni tego świata wmawiają nam, iż płyniemy wszyscy na jednej łodzi, tymczasem to my wiosłujemy, a oni opalają się na pokładzie.
Ale była też trzecia rzecz, której te dwie pierwsze są podporządkowane - wyjście z dychotomicznego myślenia. Odkrycie, że nie da się zredukować całej historii ludzkości do konfliktu pomiędzy biednymi i bogatymi, kapitalistami i robotnikami, kobietami i mężczyznami, tymi, co oszczędzają, i tymi, którzy zbytnio konsumują, między Północą i Południem.
Kiedy jesteś przyzwyczajony do takiego dualistycznego schematu, twoja pierwsza reakcja w momencie kryzysu to zastąpienie jednego dualizmu drugim. Ale to jest zbyt proste; choć są i tacy, którym wystarcza. Tymczasem wielka możliwość, którą ci oferuje ten kryzys, czy może upadek - a pięknie jest upadać, jeśli robisz to w sposób uczciwy i płacisz swoje długi - to zerwanie z poglądem, że wszystko dzieli się na dwa. Bo może na przykład dzieli się na trzy? Siedem? Dwadzieścia pięć? To nowy horyzont, na którym jednak widnieją te same co przedtem oczekiwania i nadzieje. Nie było tak, że rzeczy, które przedtem budziły moje oburzenie, przestały mnie oburzać; to, że na świecie brakuje wolności, że panuje niesprawiedliwość.
Ale zamiast myśleć, że można stworzyć nowy świat, dochodzi się do wniosku, że trzeba działać po to, żeby zminimalizować problemy, zminimalizować katastrofę. W obecnym okresie mojego życia jestem szczególnie przywiązany do słowa "naprawić", które po włosku ma podwójne znaczenie - reparacji, czyli zadośćuczynienia, spłacenia długu.
I naprawienia w fizycznym sensie.
- Zestawienie tych dwóch znaczeń bardzo mi się podoba. Stajesz się "skruszonym" w najlepszym znaczeniu tego słowa. Nie chodzi tu o układ z wymiarem sprawiedliwości. Przestałeś polować, bo zrozumiałeś, że nie jest ładnie strzelać do zwierząt i czerpać z tego przyjemności. W tym sensie "naprawić" to znaczy pozwolić tym zwierzętom żyć.
I jeździłeś do Polski stanu wojennego, do Sarajewa, do Groznego, żeby pomagać ludziom w potrzebie. Ale od wybuchu wojny w Bośni uważasz, że są sytuacje, kiedy zastosowanie przemocy jest konieczne.
- Bo nie można być wspólnikiem masakry. Miłość do pokoju zobowiązuje nas do tego, by być świadomym, że tego pokoju trzeba bronić, uprzedzając przemoc i interweniując, jeśli już do niej doszło. A trzeba to czynić za pomocą siły legalnej i proporcjonalnej do konieczności. Inaczej wygra siła nielegalna i nieproporcjonalna.
Jakie refleksje nasunęło Ci pojawienie się ostatnimi laty "Nowych Czerwonych Brygad" - niewielkiej grupki, która postanowiła kontynuować "walkę zbrojną" z wyzyskiwaczami ludu pracującego, zabijając dwóch profesorów, doradców ministra pracy, Massimo D'Antonę i Marco Biagiego? Mi nowi brygadziści wydali się przede wszystkim żałośni i groteskowi, niczym ci Japończycy, którzy ukrywali się w dżungli wiele lat po zakończeniu wojny.
- W Japończykach była jakaś szlachetność. Tu została tylko groteska. Nie powinniśmy nawet o tym rozmawiać. To przykład totalnej tępoty.
Odizolowany, mało znaczący incydent?
- Znaczący w tym sensie, że ci ludzie co dwa lata mordowali człowieka, a w dodatku obydwie ich ofiary były ludźmi naprawdę zasługującymi na szacunek. I zniszczyli swoje własne życie. Istnieje wiele ekstremalnych sposobów, na które ludzie przeciętni próbują znaleźć swoje miejsce. To jeden z nich.
Mówiliśmy tyle o Waszych grzechach, chyba czas pomówić o zasługach. Jaka jest pozytywna spuścizna Waszego ruchu, całego Waszego pokolenia?
- Może przydaliśmy się po to, by zwalczyć pewne uprzedzenia - ale nie za bardzo, bo i my byliśmy pełni uprzedzeń. Nie można się oszukiwać.
Ważniejsze jest chyba, że to było zerwanie z tradycyjnym sposobem wychowania i dorastania pokoleń. Zamiast przygotowywania się do roli, do której się było przeznaczonym z powodu pochodzenia czy miejsca urodzenia, mieliśmy niespodziewane, burzliwe przemieszanie ról. Młodzi studenci przestawali z robotnikami, imigranci tureccy z młodymi Niemcami. Mówili różnymi społecznymi językami, ale mogli się zrozumieć. To było wspaniałe doświadczenie, prawdziwy Wieczernik. A kiedy ci ludzie zrezygnowali ze wspólnej podróży, zabrali ze sobą bogactwo tego doświadczenia.
Właśnie, mówi się nawet o "lobby Lotta Continua" w polityce i mediach. Wielu redaktorów naczelnych i czołowych publicystów we Włoszech przeszło przez Waszą organizację.
- To prawda, są lepsi od innych. Joschka Fischer też tyle się wtedy nauczył, że dziś może być ministrem spraw zagranicznych.
Czy dzisiejsza włoska lewica nie cierpi przypadkiem nadal na podobną przypadłość do tej sprzed 30 lat: że słowa mijają się z faktami? Wciąż istnieje partia komunistyczna, a nawet dwie, które głoszą radykalne hasła - sprawiedliwości społecznej, wyjścia Włoch z NATO i z UE, a tak naprawdę zajmują się głównie obalaniem lewicowych rządów, jak gabinetu Prodiego w 1998 r., i rozbijaniem jedności centrolewicy, która tylko razem ma szansę pokonać Berlusconiego w przyszłorocznych wyborach.
- Bo dziś na włoskiej, ale nie tylko włoskiej lewicy dominuje duch konserwatyzmu i umysłowe lenistwo. Ale tu nie chodzi tylko o lenistwo. Partia komunistyczna, która zdobywa zwykle 5 proc. w wyborach, jest bardzo zadowolona, bo nie chce przecież wprowadzać komunizmu. W takim bogatym społeczeństwie jak nasze 5 proc. to dużo - daje dostęp do stanowisk, osobistą satysfakcję. To typowe dla bogatych społeczeństw - zachowawczość w najbardziej dosłownym sensie: trzymanie się miejsc, życiowych przyzwyczajeń.
Taka partia podczas wyborów nie opowie się po żadnej ze stron - ani tej mniej gorszej, ani tej gorszej - lecz wystartuje sama, powodując, że wygra ta gorsza.
Może jedną z przyczyn kryzysu lewicy jest to, że dziś brak jej autorytetów - moralnych, politycznych? Kiedy umarł Papież, ktoś napisał, że lewica tak bardzo go szanowała między innymi dlatego, że był autorytetem, może jedynym prawdziwym dzisiaj. Ty sam po zamachu na jego życie pisałeś o nim z wielką sympatią, szacunkiem, podkreślałeś jego integryzm moralny.
- Nie sądzę, żeby to była przyczyna szacunku lewicy do Papieża. Ja na przykład myślę, że jestem autorytetem i nie potrzebuję się nikim podpierać.
Więc dlaczego podziwiałeś Papieża?
- Bo był tego godny. Bardzo trudno jest być dobrym papieżem. A on był prawdziwym autorytetem, ale jednocześnie nie był więźniem, zakładnikiem władzy, którą posiadał. Był bardzo pewny siebie, ale z naturalnością, która powodowała, że był dostępny, zdolny do rozmów z innymi. Nieskłonny do demagogii. Ta jego niezwykła pewność siebie, czasami nawet granicząca z przesądem - jak wiara w Matkę Boską, cuda, relikwie - powodowała, że miał taki rodzaj ufności w siebie i innych, która pozwalała mu być odważnym bez prowokacji. Kiedy zobaczyłem go podczas pierwszej, decydującej podróży do Polski, zrozumiałem, że Związek Radziecki jest skończony. Uderzył mnie spokój, z jakim był w stanie jednocześnie ożywiać te nieprzebrane rzesze ludzi i być pewnym, że nie przekroczy granicy. A przecież to był pojedynek z reżimem o najwyższą stawkę. Każdy inny przywódca w tak delikatnej sytuacji przestraszyłby się odpowiedzialności. A on sprawiał wrażenie, jakby dobrze wiedział, jakie stosunki były możliwe pomiędzy nim, tymi rzeszami wiernych i władzą. I nigdy nie uciekał się do kompromisu, nigdy się nie ugiął. I to samo robił w stosunku do całego świata. Oczywiście ze światem nie poszło mu tak dobrze jak z Polakami, ale naprawdę był godny podziwu.
Miłada Jędrysik