Poniżej trzy teksty z nowego pisma: "Niezależny nieregularnik społeczno-polityczny Alterglobal" nr 0, listopad 2005 i jedna polemika, która jest odpowiedzią na krytykę ze strony środowisk feministycznych. "Witamy! Przesyłamy pierwszy nr "Alterglobala" - darmowego pisma poznańskiej niezależnej, demokratycznej opozycji antykapitalistycznej. Załączamy też odpowiedź redakcji na krytykę, która pojawiła się już wobec zamieszczonych na łamach gazety artykułów dotyczących feminizmu - "Hipokryzja pani Środy" Marcina Janasika, oraz "Nie chcemy parytetów!" Małgorzaty Kamińskiej. Zapraszamy do dyskusji i polemiki. Redakcja". Pismo można ściągnąć w formacie PDF na stronie http://www.alterglobal.republika.pl . Zaniepokoiło nas zamknięcie pisma -dla środowisk komunistycznych. Po co antykomunistyczna redakcja wysyła nam swoje pismo, jeśli LBC w swoim banerze jasno mówi, że dążymy do zbudowania rewolucyjnej partii komunistycznej. Zamiast burżuazyjnej demokracji, która de facto jest dyktaturą kapitału, opowiadamy się za dyktaturą proletariatu, która będzie opierać się na demokracji rad robotniczych. Jeśli pismo się utrzyma, to pewnie prędzej czy później coś na ten temat napiszemy - i nawet jeśli redakcja wobec komunistów zastosuje cenzurę, to i tak LBC jest wystarczającą głośną tubą, która nie pozwoli komunistów zagłuszyć. Każdy kolejny tytuł i każda kolejna kanapa utwierdza nas w konieczności istnienia strony takiej jak LBC. Jako najprawdopodobniej jedyni reklamujemy wszystkie inicjatywy antykapitalistyczne o jakich się dowiemy. I choć to czy inne środowisko jest na komunistów zamknięte, to my i tak im pomożemy. Adres redakcji alterglobal@wp.pl Os. Orła Białego 38/5 61-251 Poznań. Tel : 508 646 222, 609 310 655. Redaktor naczelny/Wydawca: Marcin Janasik. Redakcja: Małgorzata Kamińska, Maciej Roszak
Od redakcji
Alterglobal ma w założeniu stanowić alternatywę dla
państwowych i korporacyjnych mediów "głównego nurtu" i ich neoliberalnej
ideologii, odtrutkę na manipulację i blokadę niewygodnych informacji. Nie chcemy
promować jednego, zwartego systemu doktrynalnego i spojrzenia świat, łamy pisma
udostępniać będziemy przedstawicelom wszelkich nurtów myśli
społeczno-politycznej, tworzącej szeroko pojęty, niezależny ruch antysystemowy,
zwany alterglobalistycznym, pod warunkiem akceptacji idei demokracji (a więc nie
zwolennikom myśli anarchistycznej, czy komunistyczno-stalinowskiej).
Wokół pisma chcemy tworzyć ruch społeczny o szerokiej platformie
antykapitalistycznej, zachęcać ludzi do aktywnego działania politycznego,
protestów przeciwko neoliberalnej polityce władz, korporacji i międzynarodowych
instytucji finansowych, łamaniu kodeksu pracy, praw człowieka, przeciwko wojnom
i czynieniu z zysku wartości przesłaniającej wszystko inne.
Walczyć chcemy z wykluczeniem społecznym najbiedniejszych, powszechną apatią i
biernością obywatelską, umożliwiającą naszym władcom sprawowanie coraz bardziej
autorytarnej kontroli nad społeczeństwem, manipulację informacją i coraz
bardziej przepominający feudalizm wyzysk i zniewolenie.
Dążyć będziemy do systemu prawdziwej, realnej demokracji uczestniczącej,
systemu, w którym rządzących mozna odwołać przed upływem kadencji, jesli
sprzeniewierzą się obietnicom wyborczym, w którym ustawy są poddawane regularnym
referendom, w którym społeczeństwo obywatelskie nie jest tylko pustym frazesem,
a władza i dochód narodowy służą większości obywateli, a nie tylko elitom
bogaczy i ich marionetek w sejmie.
Zapraszamy do pisania artykułów, komentarzy, polemik, reportaży, do pomocy w
tworzeniu i składaniu pisma, jego kolportażu i uczestnictwa w ruchu, który
współtworzymy.
Życzymy przyjemnej lektury!
Marcin Janasik
Hipokryzja Pani Środy
Pani b. minister Środa odsłoniła wreszcie, charakterystyczne
dla radykalnych feministek, szowinistyczne oblicze. W programie Moniki Olejnik z
przekąsem stwierdziła, że została zaproszona do studia, bo „wszyscy mężczyźni
oglądają mecz – i nikt by nie przyszedł”. I co to jest, jeżeli nie promowanie
negatywnych stereotypów i seksizm?! Uznanie, że mężczyzna jest genetycznie
ograniczony grupa ludzi kopiących kawałek nadmuchanej skóry do zespawanych
drągów jest dla niego ważniejsza, niż publicystyka, zwłaszcza w toku kampanii
wyborczej – że na dodatek nie ma w Polsce żadnego(!) polityka płci męskiej,
który tak ograniczony nie jest, to najczystszej maści seksizm. Czepiam się?
Przecież gdybym był tak histeryczny, jak ona i jej koleżanki, zażądałbym „w
imieniu obrażanej płci męskiej”, przeprosin! Wyobraźmy sobie, jakie larum
podniosłyby zawsze czujne feministki, gdyby jakiś minister stwierdził w TV, że
„i tak nie ogląda ich żadna kobieta, bo w innej stacji jest program o
gotowaniu”. No przecież szowiniście wydrapałyby oczy! A gdyby była to reklama,
zażądałyby jej cenzurowania...
Pani b. minister urażona jest też, że nie ma pola do popisu w każdym programie
telewizyjnym. A przecież feministki, zawłaszczając idee równouprawnienia kobiet
i przedstawiając się jako jedyne jej obrończynie przed seksizmem i szowinizmem
prawicy, a w rzeczywistości swą agresywną „samcożerczością”, antydemokratycznymi
propozycjami parytetów cenzury wszystkiego, co im się nie podoba, płytką
obyczajowością, żenującą, obsesyjną, sztandarową sztuką oraz histerycznymi
reakcjami na jakąkolwiek polemikę i tak są zdecydowanie nadreprezentowane w
mediach masowych! Przecież, na szczęście dla słusznej idei równouprawnienia,
którą obrzydzają racjonalnie myślącym kobietom i mężczyznom, stanowią maleńki,
aczkolwiek bardzo krzykliwy, margines...
Najgorsze jest to, że organizacje alterglobalistyczne, dla których obrona praw
kobiet jest jednym z naczelnych celów, na równi z zaprowadzeniem wreszcie
prawdziwej demokracji i obroną pracowników, przez media głównego nurtu są
całkowicie bojkotowane. Stąd też ogromna większość społeczeństwa, zarówno
kobiet, jak mężczyzn (dokładnie tak!), które chce pełnego, realnego
równouprawnienia, wścieka się na molestowanie w pracy chce radykalnego
rozprawienia się ze sprawcami gwałtów, przemocy itd. nie ma jak na razie w walce
o te postulaty widocznej dla nich reprezentacji.
Znam wiele wyzwolonych kobiet, które nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby
chyba „zakrzyczanymi przez patriarchalizm ofiarami męskiego szowinizmu”,
niezależnych finansowo, aktywnych społecznie, wykształconych, żyjących w
związkach na zasadach stricte partnerskich, których również drażni nacechowane
seksizmem traktowanie przez przełożonych, niedwuznaczne propozycje jako warunek
awansu i niższe niż „męskie” płace za tą samą pracę, chcą prawa do aborcji,
nienawidzą „przemocy domowej” itd., ale nie robią nic, by te postulaty
zrealizować, bo nie mają z kim! Nie mają, ponieważ nie uważają przepuszczenia
ich w drzwiach za „seksizm”, wręczenia im kwiatów za „faszyzm”, urodzenia
dziecka za „przymus”, czy nawet niewinnego komplementu za „molestowanie”, które
nie mają kompleksu niższości i nie chcą dla siebie parytetów w instytucjach
demokratycznych, mają poczucie humoru i nie reagują na każdą reklamę, czy kawał
o blondynkach histerią. Które inaczej, niż feministki, pojmują kobiecość,
inaczej definiują miłość, związek, dla których seks jest uzupełnieniem miłości a
nie czynnością z pogranicza higieny i fitness, dla których mężczyzna i wspólne
szczęście jest bardzo ważne w życiu, często ważniejsze niż wyścig szczurów,
które nie chcą podziału domu na męską i żeńską część, a kwestię gotowania i
innych obowiązków dzielą z partnerem wg zasady: każdy robi to, co umie lepiej –
i jeżeli lubią gotować, nie czują się dyskryminowane, na dodatek (o zgrozo!),
przygotowanie dla ukochanego posiłku jest dla nich przyjemne... Które nigdy nie
pozwoliłyby sobą dyrygować, ale dobrego partnera nie traktują jak potencjalnego
wroga, czy „rzecz nabytą”, którą zmienia się przy najmniejszej kłótni na nowy
„chodzący wibrator”. Które chcą być po prostu dobrze traktowane, na równi z
mężczyznami, na płaszczyźnie społecznej, rodzinnej i zawodowej, ale odrzucają
płytkość i agresję, nie chcą być dominujące i władcze, a sztuka „artystek”
żaglujących ciążą i waginą z braku innych pomysłów uważają za żenującą. Na
szczęście takich właśnie kobiet jest większość – i właśnie je trzeba, z dala od
feministek, organizować, by walczyć z pozostałościami patriarchatu i tymi
barbarzyńcami, którzy chcą w imię „tradycji”, czy „wiary” ich prawa ograniczać.
Mężczyźni również odrzucają walkę o równouprawnienie kobiet głównie ze względu
na to, że utożsamiają ją, dzięki mediom „głównego nurtu”, z feminizmem.
Naprawdę, polecam barwne opowieści uważanych za ostoję konserwatyzmu i
patriarchalizmu robotników fizycznych, których spyta się, co by zrobili szefowi
córki, gdyby postawił jej warunek: awans za seks! Co myślą, gdy nie starcza im
do pierwszego, a żona mówi, że dostaje o 30% mniejszą pensję niż jej
współpracownik – z mniejszym stażem i zakresem obowiązków, tylko dlatego, że
jest kobietą! Komentarze, co należy robić gwałcicielom oraz sędziom, którzy
zwyrodnialców krzywdzącym dla zabawy kobiety wypuszczają po kilku latach na
wolność, a ludzi, którzy za gwałty na najbliższych mszczą się i zabijają
winnych, skazują na wieloletnie wyroki! Co myślą o politykach pozwalających na
całe to bagno!
Tyle, że oczywiście, zdarzy im się komentarz na temat wchodzącej do pubu
kobiety, zwracając uwagę wyłącznie na jej wygląd (przy czym kobiety w pubie
robią dokładnie to samo, po coś się do pubów w końcu chodzi, wymiana głębszych
myśli już dawno stała się, niestety, archaicznym „dziwactwem”), a więc „traktują
je przedmiotowo”, czy rzucić jakiś niepoprawny polityczni kawał, lub komentarz,
używając „opresywnego języka”. I tu zostaną okrzyczani „szowinistami”,
„seksistami”, „zabytkami patriarchalizmu”, czy „faszystami”. Widzą w mediach, że
prawie wszystkie kobiety wypowiadające się, często sensownie, na temat walki o
równouprawnienie, niosą za sobą pakunek obyczajowości, niezrozumiały dla nich i
wrogi. Widzą, że jeśli ich córka zacznie mówić o równouprawnieniu, to pewnie
skończy wyglądając, zachowując się i będąc – jak mężczyzna, rzucając co jakiś
czas frazesy z „gender studies” i zinów anarchofeministek... I kółko się zamyka
– choć są potencjalnymi zwolennikami równouprawnienia, przerażeni agresją,
dogmatyzmem i szowinizmem feministek, nigdy nie pójdą na „manifę”, czy do urn
wyborczych, gdy przyjdzie pora na jakieś ważne referendum.
Są bowiem do tego niezwykle skutecznie zniechęcani przez osoby, którym podobno
zależy na zmianie status quo. Zamiast integrować zarówno kobiety, jak i
mężczyzn, uświadamiać im wspólnotę interesów, feministki przeciwstawiają sobie
obie płcie – i obie do równouprawnienia zrażają, starając się z ofiar wieków
patriarchatu stworzyć dominujące agresorki. Zmiana ofiar w katów nasuwa tu
smutne skojarzenie z obecną polityką Izraela, czy stosunkiem do białych
niektórych szowinistycznych ugrupowań afroamerykanów w USA...
Marcin Janasik
Małgorzata Kamińska
Nie chcemy parytetów!
Feministki upatrują w parytetach jedynie słusznej, co dla
nich charakterystyczne, metody na zwiększenie partycypacji kobiet w życiu
politycznym. Jest to sposób myślenia nie dość, że całkowicie błędny, to jeszcze
sprzeczny z ideą demokracji i ograniczający prawa obywatelskie. Zacznę od tego,
że jakkolwiek instytucje naszej pseudodemokracji są dalekie od mojego ideału, to
jednak kobiety mają całkowitą swobodę w dostępie do instytucji publicznych,
równe z mężczyznami zarówno czynne, jak i bierne prawo wyborcze, mogą więc
startować w wyborach i o ile obywatele tak zdecydują, obejmować mandaty
przedstawicielskie. Parytety oznaczają nie walkę o równouprawnienie, lecz o
dominację. Są również narzędziem na wskroś szowinistycznym! Dlaczego, jeśli
zechcę, nie mogę zagłosować na partię, na której listach są sami mężczyźni?
Dlaczego rząd ma składać się w połowie z kobiet, jeśli uważam, a chyba mam do
tego demokratyczne prawo, że mężczyźni z danej partii i z nią związani mają
większe kwalifikacje do sprawowania określonych funkcji? Dlaczego, jeśli ktoś
zechce założyć partię o nazwie „Partia tylko dla mężczyzn”, kto – i jakim prawem
może nakazać mu umieszczenie na liście wyborczej kobiety? A jeśli partia ta nie
znajdzie aż tylu działaczy płci żeńskiej w swoich szeregach? Co wtedy – szukać
ich na siłę i umieszczać na listach, mimo, że zabraknie miejsc dla kandydatów
płci męskiej z większym doświadczeniem, bardziej zasłużonych dla partii, lepiej
wykształconych, z większymi kwalifikacjami?
Z drugiej strony – żeby parytety były konsekwentne, mężczyźni muszą mieć również
zagwarantowaną połowę miejsc na listach i połowę stanowisk, inaczej będzie to
zasada wręcz totalitarna. Tak więc, zakładając partię składająca się wyłącznie z
kobiet, będę musiała zapewnić mężczyznom 50% udział w jej sukcesie. Zarówno ja,
jak i inne członkinie, a przede wszystkim, ignorowani przez feministki wyborcy,
będziemy zmuszeni zgodzić się na połowiczny udział płci męskiej w rządzie, mimo,
że do zwycięstwa wyborczego się zupełnie nie przyczynili, a nasz program mają w
nosie!
Wprowadzenie parytetów uniemożliwi zarówno mnie, jak i całemu społeczeństwu,
głosowanie na samych mężczyzn, czy w konsekwencji - również na same kobiety,
ograniczając i tak skromny zakres naszej wolności w tym systemie, ograniczanej
m.in. przez kontrolę właścicieli kapitału nad mediami i inne parytety, np.
wieku, pozwalające być prezydentem ćwierćinteligentowi, byleby miał 35 lat, a
zabraniające tego 18-letniemu geniuszowi, choćby i nobliście, bo nie i już! Co
więcej, inne grupy „niedoreprezentowane” mogą czuć się tak samo pokrzywdzone jak
feministki i mają do tego pełne prawo. Konsekwentne byłoby więc, prowadzące do
absurdu, zniszczenie instytucji wyborów na rzecz wyłaniania kandydatów według
parytetu społecznego. Tak więc, w przybliżeniu, 50% mandatów i stanowisk w
rządzie – dla kobiet, 5-10% - dla gejów i lesbijek, kilka procent dla
niepełnosprawnych, 20 – 30% dla emerytów i rencistów, kilkanaście procent dla
leworęcznych. No przecież mogą zgłosić się łysi, palacze tytoniu, czy
dyskryminowani miłośnicy disco polo... Nie wspominając już o katolikach, którzy
zgodnie z logiką feminizmu, powinni mieć prawo do 90% parytetu. Ostatnią grupą
walczącą o parytety będą zdrowi, biali, heteroseksualni, praworęczni mężczyźni w
średnim wieku, bo staną się najbardziej niedoreprezentowaną i dyskryminowana w
życiu politycznym, grupą społeczną...
Zasada – „nasza siostra na ministra, bo jest kobietą”, „nasze siostry do sejmu,
bo są kobietami” w istocie mnie, jako kobietę, dyskryminuje i upokarza! Nie chcę
być zarówno ośmieszana za swoją płeć, czy traktowana z pobłażaniem przez męskich
szowinistów, jak i promowana z tego powodu! Nigdy nie zagłosuję na kogoś tylko
ze względu na jego płeć, bo jest to ostatnia cecha, na jaką zwracam uwagę przy
tak ważnej, jak oddanie głosu,
decyzji (podobnie, jak nie znam mężczyzny, który zagłosowałby na innego
mężczyznę, mając na liście znaną mu, lepszą kandydatkę!) Przecież wśród kobiet,
w tym feministek, jest wiele neoliberałek, które promują barbarzyński system
gospodarczy wyzyskujący obie płcie, prowadzą firmy w których eksploatują
„siostry”, głosują w sejmie za ustawami, które pogarszają sytuację pracowników,
w tym kobiet! To, że łączą się w „solidarności jajników” i histerii cenzorskiej,
czy umiłowaniu sztuki tworzonej przez kobiety tylko dlatego, że jest tworzona
właśnie przez nie, a nie ze względu na walory artystyczne, pozostawiając
problemy socjalne na marginesie, nie znaczy, że uznam je tylko ze względu na
płeć, za moje przedstawicielki! Na kogo mam głosować – na siostrę
Gronkiewicz-Waltz? Czy na siostrę Bochniarz?! Owszem, mogę jeszcze głosować na
„siostry” z pseudolewicy, SLD, SDPL, czy z ich pasów transmisyjnych - UL, czy
Zielonych...
Ale nie chcę tego robić, bo żadne z tych ugrupowań nie chce obalić obecnego
systemu, lecz zwodzić neofeudalnych chłopów pańszczyźnianych wizją „kapitalizmu
z ludzką twarzą”. Zresztą pamiętając relację telewizyjną, w której
pseudolewicowe panie posłanki w ławach sejmowych zajmowały się komentowaniem
swoich kreacji, fryzur i ploteczkami, potwierdzając najgorsze szowinistyczne
stereotypy dotyczące „naszej” infantylności i płytkości, nie mam najmniejszej
ochoty, by ktoś, jakoby w moim imieniu, zmuszał mnie ustawą do życia w państwie,
w którym połowa wszystkiego należy do kobiet bez względu na to, czy są mądre,
czy głupie – i by nie więcej niż połowa należała do mężczyzn, niezależnie od
tego, czy mniej - czy więcej niż połowa, będzie miała do tego lepsze, czy gorsze
kwalifikacje.
Prawdziwe równouprawnienie jest w moim przekonaniu takim systemem, w którym,
poza kwestiami odnoszącymi się wyłącznie do płci, jak prawo pracy dotyczące norm
wysiłkowych, czy urlopów macierzyńskich, prawo dotyczące badań prenatalnych czy
aborcji, nic, ale to nic, nie jest postrzegane, czy regulowane przez pryzmat
naszej płciowości, zwłaszcza zaś nasz udział w życiu publicznym! Prawdziwe
równouprawnienie i kres resztek patriarchalnej dyskryminacji to system, w którym
płciowość i seksualność sprowadzać się będzie do tego, czemu ma służyć, a ludzie
będą postrzegać się przez pryzmat tego, czym są! Jeśli będę kiedyś kandydować do
instytucji przedstawicielskich, nie chcę być wybrana dlatego, że jestem kobietą,
tylko dlatego, że jako człowiek mam według wyborców lepsze i od kobiet i od
mężczyzn kwalifikacje i program! Jeśli pojawią się na listach kobiety, na które
warto głosować, zagłosują na nie zarówno kobiety, jak i mężczyźni, co teraz ma
już miejsce! Parytety prowadzą do segregacji, w najbardziej pejoratywnym
znaczeniu, antagonizują płcie i nie mają nic wspólnego z równouprawnieniem,
wręcz odciągając od niego – zarówno mężczyzn, jak i wszystkie, poza
feministkami, kobiety!
Należy się zastanowić, czy odbywa się to w sposób sterowany, zgodnie z zasadą
„dziel i rządź”, ku uciesze naszych władców, czy feministki rzeczywiście są tak
pozbawione szerszych horyzontów, że nie widzą, iż ich przeciwstawianie sobie i
antagonizacja płci oddala, a nie przybliża ludzkość od wspólnej walki o
wyzwolenie z naszego autorytarnego, kapitalistycznego systemu...
Droga na skróty, jaką jak zwykle podejmują feministki, jest doprawdy żenująca.
Pewnie – łatwiej jest korzystając ze swej nadreprezentacji (bo stanowią margines
kobiet!) cenzurować reklamy, zamiast wzywać kobiety do bojkotu tych produktów,
co powinny – i tu zgadzam się, robić. Tyle, że gdyby pani Środa, Dunin, Szczuka
i spółka wzięły się do budowania ogólnokrajowej akcji protestu, pikiet i bojkotu
produktów, których reklamy, w ich uznaniu, je obrażają, okazałoby się, jakim
małym poparciem cieszą się wśród kobiet, a tego przyznać za żadne skarby nie
chcą... To, czy rzeczywiście są obrażane, czy nie, to już kwestia ich punktu
widzenia, do którego mają demokratyczne prawo, jak i prawo mają inne kobiety do
uznania, że obrażane nie są, a państwo w kwestie punktów widzenia i prawa do
swobody wypowiedzi nie powinno w żadnym wypadku ingerować! Uznanie, że można
cenzurować wszystko, co się komuś nie podoba, a jednocześnie bronienie swobody
wypowiedzi „artystki” Nieznalskiej, choć inna grupa społeczna uważa, że jej
twórczość ją obraża i też chyba ma do tego prawo, jest niekonsekwentna i pełna
hipokryzji – dla feministek są „równi i równiejsi”... No ale przecież, jeśli nie
jesteśmy feministkami, to znaczy że zostałyśmy „intelektualnie stłamszone przez
patriarchat”, wiec podejmowane w naszym imieniu, ale bez naszego udziału, czy
choćby poparcia akcje są całkowicie usprawiedliwione... Skoro nie potrafi się
stworzyć masowego ruchu politycznego, czy wykreować liderek potrafiących zjednać
sobie wyborców i wygrać nawet z dalszych pozycji na listach (kto jednak zabrania
kobietom bojkotowania partii tak listy tworzących, czy tworzenia swoich, na
której będą same kobiety?), to trzeba sobie zagwarantować niedemokratyczne i nie
odwzorowujące preferencji wyborców miejsca – na listach wyborczych, w sejmie i
rządzie... Tak jest przecież łatwiej, prawda? Traktując nas, kobiety, jak tępe,
pozbawione świadomości maronetki, feministki ujawniają swój agresywny szowinizm
nie tylko w stosunku do mężczyzn, ale również do kobiet, którymi chcą rządzić –
i kształtować na swoje podobieństwo. Zastępują w walce o rząd dusz patriarchat
swym sekciarskim matriarchatem, chcąc rządzić nami – kobietami, czy tego chcemy,
czy nie... Przecież nie zapytają się nas o zdanie – po co, skoro stanowiska
dzięki parytetom i tak dostaną...
Małgorzata Kamińska
W odpowiedzi na krytykę
Ten krótki tekst napisaliśmy w odpowiedzi na krytykę, którą
wywołały dwa artykuły, zamieszczone w "zerowym" numerze "Alterglobala" - "Nie
chcemy parytetów" Małgorzaty Kamińskiej i "Hipokryzja pani Środy" Marcina
Janasika. Oba teksty stanowią zbiór zarzutów i polemikę z polskim ruchem
feministycznym, czy też jego, można rzec, "głównym nurtem".
Zaczniemy od tego, że wszyscy członkowie naszej redakcji, w tym autorzy ww.
artykułów są od lat zaangażowani w ruch na rzecz równouprawnienia kobiet, walkę
o ich prawa. Wiele akcji - związanych z prawem do aborcji, dostępem do badań
prenatalnych, przemocą domową, eksploatacją kobiet w hipermarketach -
współorganizowaliśmy lub organizowaliśmy sami, podczas gdy wiele (choć nie
wszystkie) z naszych adwersarek spędzało czas na gender studies i herbatkach w
klubie "Le Madame". Zarzut, że nie wiemy nic o ruchu na rzecz równouprawnienia,
czy nie angażujemy się w niego, pozostawimy bez dalszych komentarzy.
Pojawił się też zarzut, że wspieramy swoimi przemyśleniami obraz feminizmu
kreowany przez media "głównego nurtu", opierając nasze opinie na materiałach z
nich płynących. Otóż nie - artykuły te są wynikiem kilkuletniej obserwacji,
lektury materiałów rozdawanych podczas różnych feministycznych akcji i imprez w
rodzaju "manify", wypowiedzi działaczek, naszych rozmów z nimi, a przede
wszystkim (w przypadku "Hipokryzji pani Środy") opinii kobiet i mężczyzn,
zwolenniczek i zwolenników idei równouprawnienia oraz przedstawianych przez nich
powodów, dla których w ruchu nie uczestniczą. Główną z wymienianych przyczyn,
prawie zawsze, był feminizm.
Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że jest wiele odmian "feminizmu", wiele
sformalizowanych i niesformalizowanych grup, często skłóconych, prawie jak w
środowisku antykapitalistycznym. Problem w tym, że jak każda generalizacja, tak
również i nasza wymagała pewnych uogólnień. Jak zawsze w tego typu przypadkach,
wiele osób, przysłowiowych "wyjątków od reguły", mogło poczuć się urażonych,
jest nam z tego powodu niezmiernie przykro. Ponieważ nie sposób objąć jednym
artykułem wszystkich grup i grupek, staraliśmy się wyodrębnić cechy wspólne dla
większości z nich - podobnie, jak pisząc o różniących się przecież ideowo
gazetach proreżimowych można mówić w uogólnieniu o "głównym nurcie" mediów,
opisując cechy im wspólne, choćby przywiązanie do kapitalizmu, manipulację
informacją, bojkot radykalnej lewicy etc. Domniemując domyślność naszych
czytelników, nie dopisaliśmy przed każdym słowem "feminizm", "feministki" słowa
"większość".
Przyświecał - i przyświeca nam tylko jeden cel - przyczynienie się do wyjścia
ruchu na rzecz równouprawnienia w Polsce z marginesu, w który, niestety, wpędził
go feminizm. Od lat obserwujemy, jak kolejne, mniejsze lub większe sukcesy w
walce o prawa kobiet są marnotrawione przez nieodpowiedzialne, agresywne i
antydemokratyczne wypowiedzi działaczek feministycznych, najwyraźniej bardziej
nastawionych na promowanie się w mediach, niż działanie na rzecz zmiany
istniejącego w świadomości społecznej obrazu ruchu i misji, w imię której
walczy.
Oczywiście można powiedzieć, że antydemokratyczne żądanie parytetów, cenzury,
ekstremistyczne postulaty obyczajowe (traktowanie wręczania kwiatów, czy
otwierania drzwi przed kobietami jako plugawego szowinizmu), czy epatowanie
delikatnie rzecz ujmując, specyficzną sztuką, nie odbywa się w imieniu
wszystkich feministek. Rzecz w tym, że żadne właściwie organizacje nie odcinają
się od takich pomysłów, co uprawnia do twierdzenia, że są wspólne dla całości
ruchu. Organizacje antykapitalistyczne poświęcają wiele czasu i energii by
odcinać się od stalinizmu, ZSRR, czy PRL, od totalitarnych praktyk i pomysłów.
Organizacje narodowe i nawet ultraprawicowe przy każdej okazji (przynajmniej
oficjalnie) odcinają się od związków z ideologią faszystowską czy
antysemityzmem, przedstawiając się (co niekiedy jest śmieszne), jako zwolennicy
i obrońcy demokracji. Nawet prezydent USA stara się, wbrew oczywistym faktom,
przedstawiać ten kraj jako "krynicę wolności", a działania jego wojsk jako
"walkę o prawa człowieka". Feministki, choć podobno nie mają nic wspólnego z
wypowiedziami (feministek!), które komentowaliśmy, nie stać nawet na ostre
dementi. Czy więc na pewno nie mamy racji, a postulaty i wypowiedzi takie nie są
reprezentatywne dla całości ruchu?
Zdolność do samokrytyki jest symptomem uczciwości i demokracji w każdym ruchu
społecznym. Radykalną lewicę stać na przyznawanie się do błędów, choć w uczeniu
się na nich widzimy żałosne braki, czego nie omieszkaliśmy w naszej gazecie
pominąć. Jeśli stosuje się mechanizm socjotechniczny "oblężonej twierdzy" i na
wszelką krytykę reaguje się histerią i agresją, zarzucając adwersarzom brak
wiedzy o opisywanych zjawiskach, znajomości teoretycznych idei ruchu, brak
świadomości społecznej, czy wręcz szowinizm (w przypadku red. Kamińskiej jest to
niesłychanie zabawne, choć krytyka jej artykułu, jak się nam wydaje,
ostrzejszego, jest i tak mniejsza niż "Hipokryzji pani Środy" - widocznie
kobiecie jest wolno feministki krytykować, a mężczyźnie nie...), zamiast
zastanowić się nad swymi błędami, nie należy przynamniej obrażać się na zarzut
ortodoksji, czy fundamentalizmu.
Bardzo nas cieszy, że opinie kobiet nie zaangażowanych, z wymienionych przez nas
w "Alterglobalu" powodów, w działalność ruchu na rzecz równouprawnienia, a także
wielu aktywnych feministek, są zdecydowanie odmienne - najwyraźniej, może nie
trafiliśmy w sedno problemu, ale z pewnością blisko niego. W następnym numerze
zamieścimy przygotowywany przez grupę roboczą zarówno kobiet, jak i mężczyzn
manifest "nie - feministycznego ruchu na rzecz równouprawnienia i praw
człowieka". Postaramy się zawrzeć w nim pozytywne, zwłaszcza socjalne, postulaty
wysuwane obecnie przez feministki, unikając niepotrzebnej "samczożerczości",
agresji i fundamentalistycznej retoryki radykalnych działaczek, zwłaszcza w
kwestii przemian obyczajowych, oraz spłycania emocjonalności kobiet, której
feminizm (głównego nurtu) jest piewcą, odpowiednikiem pism w rodzaju "CKM" dla
mężczyzn, czym feministki odrzucają od słusznej walki o równouprawnienie zarówno
kobiety, jak i mężczyzn. Grupa, jaką postaramy się wokół manifestu założyć,
odcinać się będzie od wszystkich antydemokratycznych postulatów w rodzaju
żądania parytetów czy cenzury, działać będziemy w oparciu o idee
nieposłuszeństwa obywatelskiego i bojkotu (w przypadku seksistowskich reklam,
czy posunięć rządu), apelować będziemy głównie do kobiet, gdyż to do nich przede
wszystkim należy walka o swoje prawa i jeśli jej nie podejmą (a niestety jej nie
podejmują, głównie dzięki radykalnym feministkom), nie powinny się skarżyć na
swój los. Tworząc ruch na rzecz walki o równouprawnienie, prawa kobiet,
odpowiedzieć trzeba sobie na następujące pytania - co najbardziej zachęca
mężczyzn do "machismu", jeśli nie seksualne powodzenie w rytuale godowym i
preferowanie przez kobiety (choć temu większość zaprzecza) takiego typu? Kto swą
aprobatą wspiera przedmiotowe traktowanie, zrównywanie seksu z zabawą fitness, w
oderwaniu od sfery uczuć? Kto seksem i aktywną partycypacją w rytuale godowym
nagradza mężczyzn za takie postawy? Kto wręcz preferuje takie wzorce zachowań?
Kto kupuje produkty reklamowane z pominięciem dobrego smaku? Z kim mężowie
zdradzają swe żony? Kto wspiera spłycanie uczuciowości samców, ich przekonanie,
że kobiety i miłość można kupić? Kto godzi się na wymianę - awans, prezenty, czy
bezpieczeństwo finansowe za seks? Kto manipuluje swą seksualnością przy
załatwianiu codziennych spraw? Kto - jak nie właśnie kobiety? Co jest lepszym,
skuteczniejszym narzędziem wpływu na mężczyzn niż bojkot seksualny i towarzyski?
Co jest lepszym narzędziem wpływu na reklamodawców niż bojkot konsumencki? Co
jest lepszym wpływem na rządy, niż aktywność obywatelska i akcje uliczne,
częstsze niż raz w roku - 8 marca i z innych powodów, niż tylko walka o prawa
kobiet, organizowane? Co zjedna takiemu ruchowi więcej zwolenników, jak unikanie
antagonizacji płci i sekciarskie dbanie o partykularne interesy działaczek (vide
- parytety), niż praca u podstaw nad poziomem intelektualnym, świadomościowym i
emocjonalnym kobiet oraz angażowanie się w walkę o prawa innych grup
społecznych, z pracownikami na czele? Co sprawi, że ruch na rzecz
równouprawnienia wyjdzie wreszcie z getta "Ladyfestów", gender studies, łamów
"Wysokich obcasów", kilku wydziałów wyższych uczelni i kółek wzajemnej adoracji
z imprezami w "Le Madame" na czele lepiej, niż porzucenie agresji, retoryki
rewanżu, dominującej władczości i uświadamianie obu płciom wspólnoty interesów,
a w pozytywnych, nie negatywnych przemianach obyczajowych, walce z kapitalizmem
i autorytaryzmem szansy na wspólne szczęście, miłość i harmonię? Problem nie
tkwi w tym, że chcemy, by tylko kobiety były wrażliwe, romantyczne, czułe,
uczciwe, wierne, pełne ciepła i troski o swoich partnerów. Chcemy, by LUDZIE
tacy byli. Nie chcemy, by tylko kobiety nie były dominujące, władcze, agresywne,
płytkie, egoistyczne, chcemy by NIKT taki nie był. Na kształtowanie uczuciowości
i świadomości mężczyzn wymyślono jak dotąd tylko jeden skuteczny sposób - są nim
właśnie działania kobiet. A choć nie jesteśmy w żadnym wypadku zwolennikami
nadstawiania drugiego policzka, kształtowanie psychiki kobiet na podobieństwo
negatywnych cech przypisywanych, często słusznie, mężczyznom, jest najgorszym z
możliwych rozwiązań, doskonale korespondującym z resztą z tym, co neoliberalizm,
konsumpcjonizm i egoistyczny, płytki hedonizm robią z naszym gatunkiem w skali
globalnej.
Zapraszamy wszystkie kobiety i mężczyzn do udziału w tworzeniu ruchu i świata, o
którym marzymy. Nie jesteśmy sekciarzami i chętnie podejmiemy na łamach pisma
polemikę na temat idei "manifestu", czy sposobu działania grupy, którą tworzymy.
Z radością powitamy propozycje postulatów i podejmowania współpracy
organizacyjnej.
Małgorzata Kamińska
Marcin Janasik