Poniżej trzy kolejne części opublikowane na FD LBC http://users.nethit.pl/forum/read/fdlbc/3859544/
Robert Kurz
Czarna księga kapitalizmu-odc.12
Bunt na Bounty
Liberalna dwulicowość formułuje swą grę w zająca i jeża z
emancypacją, podczas gdy równocześnie instrumentalizuje swoje podwójne kłamstwo
o "wolności" i "dobrobycie": Jeśli o rzekomym materialnym wzroście dobrobytu w
obliczu nie dających się więcej pomijać przesunięć w kierunku biedy nie ma mowy,
wtedy wykorzystywana jest burżuazyjna "wolność" jako wartość etyczna; jeśli w
jakimkolwiek miejscu wychodzą na światło dzienne represyjne i samodestrukcyjne
momenty "wolnego niewolnictwa", to głeboko wierzy się w rzekomy wzrost standartu
życiowego jako łagodzącą gratyfikację. Przy tym oficjalnej społeczności i jej
instytucji nie odstrasza żadna statystyczna falsyfikacja, żadne farbowanie i
żadne przejrzyste retuszowanie rynkowej biedy. Jeszcze dzielnice nędzy są
odmalowywane w razie potrzeby jako "kwitnące krajobrazy", może trochę brudne,
ale pełne wesołego życia i tak pięknie malownicze. Pod tym względem już klasycy
liberalnego cynizmu są prawdziwymi mistrzami świata w orwellowskiej nowomowie.
Na przykład Adam Smith nie wstydzi się, pośród przedprzemysłowej i
wczesnoprzemysłowej kapitalistycznej nędzy, twierdzić:
"W Wielkiej Brytanii każdy robotnik zarabia oczywiście (!) dzisiaj znacznie
więcej, niż bezwzględnie potrzebuje na utrzymanie swojej rodziny. [...]
Rzeczywiste opłacanie pracy, a więc faktyczna ilość rzeczy niezbędnych do życia
i przyjemności, które można za to kupić, w ciągu naszego stulecia być może
wzrosła jeszcze bardziej niż płaca nominalna [...]" (Smith 1978/1776, s. 64 i
nn.)
Czytelnik przeciera oczy ze zdumienia, ponieważ kilka stron wcześniej ten sam
autor w świętym oburzeniu przeciwko "nienaturalnym" rozruchom i stowarzyszeniom
robotników najemnych pozwala sobie zachłystywać się następującą wypowiedzią:
"Czy ich stowarzyszenia mogą mieć teraz ofensywny, czy defensywny charakter, one
zawsze stają się szeroko znane, ponieważ zawsze robotnicy robią dużo krzyku o
to, (przy okazji: nie odstrasza ich nawet surowa przemoc i grubiańskie
obrażanie), aby możliwie jak najszybciej wymusić decyzję co do ich żądań.
Pogrążeni w rozpaczy, tak jak oni, działają z całą głupotą i przesadą ludzi,
którzy [...] są na progu zagłodzenia [...]" (tamże, s. 59).
Tu zachodzi "oczywiście" wołająca o pomstę do nieba sprzeczność, która jednak
specjalnie nie przeszkadza ani Smithowi, ani jego naukowym komentatorom,
albowiem dla nich jawi się znowu "naturalnym" to, iż rzekomo wystarczające
utrzymanie i cudowny wzrost płacy realnej mogą doskonale się zgadzać z "rozpaczą
ludzi, którzy są na progu zagłodzenia". Niewiele wyjaśni się ten problem, kiedy
się zobaczy, co Smith rozumie przez wzrost standartu życiowego:
"W ten sposób kartofle kosztują obecnie w Królestwie daleko mniej, tylko połowę
tego, co przed 30 czy 40 laty. To samo odnosi się do buraków pastewnych, marchwi
i kapusty. [...] Także ubranie dla robotników stało się tańsze i lepsze,
ponieważ osiągnięto duże sukcesy w produkowaniu grubych materiałów lnianych i
wełnianych. [...] Mydło, sól, świece, skóra i napoje fermentowane przeciwnie,
stały się znacznie droższe. [...] Wprawdzie biedniejszej ludności przypadają (!)
tylko niewielkie ilości takich dóbr, tak że to podrożenie dalece nie równoważy
potanienia wielu innych towarów. Zwyczajowe skargi, że luksus rozprzestrzenia
się najniższych warstwach ludu, a biedniejsi robotnicy nie są dłużej, tak jak
kiedyś, zadowoleni ze zwykłego jedzenia, ubrania i mieszkania, powinny nas
właściwie przekonać, że nie tylko płaca nominalna, lecz także realne
wynagrodzenie pracy wzrosło" (tamże, s. 67 i n.)
Wystarczająca ilość kartofli, buraków pastewnych, płótna na worki jako "wzrost
dobrobytu" (dawno zapomniane są porównywalnie rozkoszne czasy późnego
średniowiecza), mydło i sól przeciwnie, prawie niedostępne, ale dla biednych
"nie takie ważne" (przypomnijmy sobie uderzającą wypowiedź Friedricha Lista o
niemieckich warunkach jeszcze w dziesięciolecia później) - ta prawie już godna
podziwu zimna morda liberalizmu jest przelicytowywana tylko przez to, że Smith
przyjmuje zuchwałe skargi "lepiej zarabiających" na rosnące niezadowolenie
materiału ludzkiego po prostu za "dowód" na prawdziwość swego twierdzenia o
rosnącym dobrobycie. Prostodusznie dodaje on, "że płaca robocza nigdzie w Anglii
nie osiąga tej dolnej granicy, która jeszcze (!) pozwala się pogodzić z naszym
wyobrażeniem o tym, co ludzkie" (tamże, s. 64).
Jest to warta odnotowania pociecha, którą historyczni główni ideolodzy
liberalizmu mają dla sztucznej biedy wytworzonej pod kapitalistycznymi
ograniczeniami. Mianowicie zubożali i ubożejący w gospodarce rynkowej powinni
się cieszyć ze "względnego bogactwa" swojej biedy, które rzekomo wynosi nawet
biedowanie w kapitalistycznych warunkach daleko ponad wszystkie
przedkapitalistyczne warunki egzystencji - kłamstwo i falsyfikacja, które były
tak udane, że stopniowo zapadły głęboko w nowoczesną masową świadomość. Już
Mandeville ćwiczy się w rozprawach do swojej "Bajki o pszczołach" w tej
właściwie groteskowej argumentacji:
"Wyśmiano by kogoś, kto chciałby odkrywać luksus w zwykłym ubraniu człowieka,
który chodzi między innymi w grubym biednym kitlu i grubej koszuli; a przecież -
ilu ludzi, ile różnych zawodów oraz jak wielka liczba różnych kwalifikacji i
narzędzi są potrzebne, by wyprodukować to najzwyklejsze sukno z Yorkshire?" (Mandeville,
op. cit., s. 152 i n.)
Pół wieku później Adam Smith w "Bogactwie narodów" przy swym świętowaniu
kapitalistycznego podziału pracy używa dokładnie tego samego argumentu
(oczywiście pisze on nawet bez wskazania źródła u Mandeville'a), aby nowoczesnym
biednym ofiarować tamtą absurdalną pociechę:
"Trzeba się tylko przyjrzeć wyposażeniu całkiem zwykłego rzemieślnika lub
robotnika dniówkowego w rozwiniętym i dokonującym postępu kraju, aby natychmiast
rozpoznać, że liczba tych, którzy uczestniczą w jego zaopatrywaniu, na ile małym
także zawsze może być jej wkład, przechodzi wszelkie oszacowania. W ten sposób
wełniana kurtka, którą nosi ten robotnik dniówkowy, jakkolwiek grubo i mocno
może także ona wyglądać, jest dziełem pracy wielu. Owczarz, sortowacz wełny,
grzebieniarz wełny czy gręplarz, farbiarz, czesacz, przędzalnik, tkacz,
sukiennik, krojczy i wielu innych musiało współdziałać, aby przygotować choćby
tylko ten niewymagający produkt" (Smith 1993/1776, s. 14).
A więc kapitalistyczna bieda powinna pocieszać się tym, że także wyposażenie
biedy jest jeszcze wytworem tamtej wysoce skomplikowanej o godnej podziwu
"pięknej machiny", która przekształciła wszystkich ludzi w kółka w swoim
napędzie. I żeby tę myśl uczynić przekonującą, znów jednomyślnie malują na
ścianie z miłością panowie Mandeville i Smith rzekome strachy
przedkapitalistycznych i niekapitalistycznych warunków życia. Mandeville, który
już wykorzystał był wizerunek przodków "jedzących żołędzie", w tym wypadku
odsyła znowu do ciemnej przeszłości, aby nowoczesnym biednym uczynić smakowitym
"względny luksus" ich "grubego kitla":
"W najdawniejszych czasach żywił się człowiek niewątpliwie płodami ziemi, nie
gotując ich przedtem, i spoczywał jak inne zwierzęta nagi na łonie matki Ziemi"
(Mandeville, tamże, s. 152).
Niewątpliwie! W te same ślady uderza Adam Smith, który zgodnie z duchem czasu
odwołuje się do "dzikich" z Afryki, co od XVIII stulecia figurują w świadomości
europejskiej modernizacji i jej filozoficznych protagonistów jako "najniższe
stadium" linearnie pomyślanego rozwoju ludzkości, którego ukoronowaniem
"naturalnie" jest kapitalizm. A więc "dzicy" z Afryki, Oceanii i Ameryki są w
ogóle zrównani z "dzikimi", nie rozwiniętymi pradziejami, w jakimś stopniu jako
ich żyjąca, poglądowa lekcja (i w ogóle z aprobatą w najwyższym stopniu
filozoficzną traktowani nie inaczej niż zwierzęta). Teraz te małpoludy w umyśle
Adama Smitha pasują również wyjątkowo jako skala porównawcza, by zrelatywizować
kapitalistyczną biedę:
"Przecież powinno się pomyśleć, że poziom życia księcia w Europie może różni się
mniej od poziomu życia pilnego i samowystarczalnego chłopa, niż tego ostatniego
od poziomu życia jakiegoś władcy w Afryce, który w sposób nieograniczony
rozporządza życiem i wolnością dziesięciu tysięcy nagich dzikusów" (Smith,
tamże, s. 15).
Dla wiarygodności ideologów takich jak Mandeville i Smith nieszczęśliwe było to,
że przynajmniej niektórzy z współczesnych im zubożałych i spokorniałych
angielskich wieśniaków zostali postawieni w sytuacji sprawdzania na własnym
przykładzie swobodnie wynalezionego konstruktu "nagich dzikusów", którzy
składają swe głowy na gołej ziemi. Marynarze floty wojennej i handlowej, którzy
jako "wolni" Anglicy byli traktowani według kryteriów dyscypliny więziennej i
przez przełożonych bici kijami, często otrzymywali zgniłą żywność do jedzenia i
zaliczani byli do najbardziej godnej litości kategorii "pracujących biednych",
dość często wchodzili w bezpośrednią styczność z "dzikimi" i ich rzeczywistymi
warunkami życia, dopóki nie zostały one jeszcze zniszczone przez kapitalistyczne
zniewolenie.
Porównanie, które z tego wychodziło, było całkiem inne niż u Mandeville'a i
Smitha. I jest słynny incydent, który bezpośrednio zdemaskował konstrukty
liberalnych ideologów jako humbug. Był to "bunt na Bounty", niewątpliwie nie
jedyne wydarzenie tego rodzaju, lecz o znaczeniu paradygmatu. Nadaje się on na
czystą historię przygodową i na książkę dla dzieci, gdy właściwe jego tło tylko
wydaje się niewyraźnym; można je zrekonstruować jasno z dokumentów, które
przetrwały. 29 kwietnia 1789 r., po blisko dwuletniej podróży po morzach
południowych, większa część załogi okrętu "Bounty" ("Hojność") zbuntowała się
przeciwko kapitanowi Williamowi Blighowi i jego oficerom.
Bligh został nawigatorem na pokładzie słynnego odkrywcy Jamesa Cooka (1728-1779)
przy jego trzeciej wielkiej wyprawie, podczas której Cook został zabity przez
wyspiarzy. Gdy przejął on dowodzenie "Bounty", nawet w skali angielskiej floty
był uważany za szczególnie "twardego psa", który swoim ludziom niczego nie
darował. W powieściach o "Bounty" i jego losie nieznośność męki u Bligha często
jest przedstawiana jako właściwy powód dla buntu. Ale historia w żadnym wypadku
nie od tego się zaczyna. Materiał dokumentalny o buncie został przełożony na
niemiecki w latach 1791 i 1793 przez Johanna Reinholda Forstera i jego syna
Georga Forstera, znanych niemieckich oświeceniowców, którzy uczestniczyli byli w
drugiej podróży Jamesa Cooka w latach 1772-1775. Hermann Homann, który opracował
i wydał ten materiał, bierze w obronę kapitana Bligha: był on oczywiście "nie
lepszy ani nie gorszy niż ówcześni kapitanowie okrętów w ogóle", i w żadnym
wypadku nie stał się "nieludzki" (Homann 1973, s. 15 i n.) Zaskakującą
informację o rzeczywistych motywach buntu, który wówczas "poza granicami Anglii
wywołał sensację i opowiadanie się za nim lub przeciw niemu" (tamże, s. 13),
podaje sam kapitan Bligh w swym autentycznym sprawozdaniu:
"Teraz powstaje pytanie, cóż tedy mogłoby wzbudzić taki bunt. Na to mogę
odpowiedzieć tylko przypuszczeniem, że buntownicy obiecywali sobie szczęśliwsze
życie na Tahiti, niż to, które prawdopodobnie oczekiwało ich w Anglii. To i
niektóre związki z tahitańskimi kobietami były według mnie głównymi przyczynami
tego nieszczęsnego wydarzenia. Tahitańskie kobiety są zgrabne, łagodne, wesołe,
uczuciowe i przy tym wystarczająco zręczne, żeby móc je podziwiać i pokochać.
Arystokratki na Tahiti miały wielką skłonność do naszych ludzi i pobudzały ich,
żeby pozostali u nich, one obiecywały im nawet znaczne posiadłości na wyspie. W
takich warunkach nic dziwnego, że niektórzy marynarze zostali skuszeni, by
pozostać na najpiękniejszej wyspie świata, gdzie nie będą potrzebowali pracować
(!) i gdzie bodziec do rozpusty jest większy, niż można sobie wyobrazić [...].
Dezercje zdarzały się na różnych okrętach, które odwiedzały Wyspy Towarzystwa,
ale zawsze udawało się dowódcom uzyskać u kacyków wydanie zbiegów. Lecz może moi
ludzie właśnie dlatego, że wiedzieli, jak niepewna była dezercja, wpadli na
pomysł, że będą równi temu wszystkiemu, nawet jeśli opanują tylko mały okręt" (Bligh,
cyt. za: Homann, tamże, s. 148 i n.)
Kapitan Bligh reprezentuje tu naturalnie oficjalny burżuazyjny świat "pracy" i
kapitalistyczną anatemę przeciwko "rozpuście" materiału ludzkiego, który nie
chce oszczędzać się dla celów kapitału; lecz mówiąc pro domo sua, niechcący
zdradza on świadomość u buntowników i dezerterów, że nawet u "dzikich" oczekuje
ich lepsze życie niż w cywilizowanej Anglii. Oczywiście prości marynarze i
podoficerowie (przywódca buntowników Fletcher Christian pochodził według Bligha
"nawet z dobrego domu") uważali "dzikich" za tylko w połowie tak dzikich, jak
wymagania kapitalizmu i angielskiej marynarki. W ten sposób bunt na Bounty może
być ostatecznie odczytywany jako historyczny blamaż dla apologetycznych
ideologów liberalizmu.
A co się stało z Bonty? Buntownicy popłynęli porwanym okrętem na Tahiti, gdzie
jednak nie mogli się czuć bezpieczni przed ręką brytyjskiego państwa. Tak więc
wzięli na pokład swoje tahitańskie kobiety, jak również pewną liczbę żądnych
przygód tahitańskich mężczyzn i błąkali się długo po Oceanie Spokojnym, aby w
końcu osiedlić się na oddalonej małej wyspie Pitcairn. Ta utopijna miniatura
prowadziła do katastrofy, ale nie do ekonomicznej: Biali marynarze, którzy
dopiero co wydostali się spod władzy swoich panów, zaczęli przejawiać najgorsze
maniery białych państwa wobec "tubylców". Dochodziło do mordów i zabójstw,
pijaństwa i szaleństwa. Dopiero po dziesięciu latach ostatniemu żyjącemu
buntownikowi Johnowi Adamsowi udało się z pomocą swych wyobrażeń o
"chrześcijańskiej społeczności" ukształtować dziesięć kobiet i dziewiętnaścioro
dzieci, które tymczasem przyszły na świat, w zdolną do życia kolonię. W
następnych dziesięcioleciach ludzie z Pitcairnu zostali przypadkowo odkryci i
znowu zapomniani. Bunt uległ przedawnieniu. Angielski kapitan Beechey, który w
grudniu 1825 r. wylądował na Pitcairnie, opisywał "warte uwagi i poruszające
fakty", które tam znalazł:
"Chodził po wsi, która składała się ze skromnych, ale czystych domków,
otoczonych orzechami panda i palmami kokosowymi. Wśród osadników wydawał się
panować dobrobyt, mieli oni kury i świnie oraz pola yamu, bananów i taro.
Wyspiarze, mieszańcy Anglików i Polinezyjczyków, mieli przyjazne i przyjemne
twarze, a ich dobrze zbudowanym kończynom nie brakowało ani zręczności, ani
siły" (Homann, tamże, s. 298).
Nie, przygody Bounty i kolonii na Pitcairnie nie można mimo to ostatecznie
traktować jako udanej małej utopii. W oderwaniu od wszystkich możliwości
społecznej nie mogło tu wyjść więcej niż na wpół przyjemne życie z prostymi
środkami, dzięki tropikalnemu klimatowi. Bunt na Bounty nie był paradygmatem
pozytywnym, lecz negatywnym. Nie wyspiarska utopia jest przy tym decydująca,
lecz niszcząca opinia o europejskim kapitalizmie: Nawet pod wieloma względami
niezbyt pociągające życie w gospodarce naturalnej, w warunkach tak zwanego "ludu
pierwotnego", zostało przedłożone nad kapitalistyczne piekło pracy i
modernizacyjne struktury panoptikum; i tylko w porównaniu z rachitycznymi
dziećmi europejskich "pracujących biednych" dzieci z Pitcairnu ze swymi "dobrze
zbudowanymi kończynami" mogą zostać nazwane względnie szczęśliwymi. Dziś na
Pitcairnie wciąż jeszcze około dwustu potomków buntowników żyje prawdopodobnie
zbyt skromnym i dość monotonnym życiem - i wciąż jeszcze (albo może już
ponownie) może im się wieść "stosunkowo lepiej" niż wielu ludziom w slumsach
Londynu, Nowego Jorku, Moskwy czy Rio de Janeiro. Nie tylko autentyczny bunt na
Bounty żywił fantazję powstającego społeczeństwa kapitalistycznego. Wyspiarska
utopia była w całej Europie poruszana tak przez obrońców, jak i krytyków modelu
społeczeństwa gospodarki rynkowej. I także pod tym względem "morski kapitalizm"
Wielkiej Brytanii dostarczył wzorców. Podejmują ten motyw dwie znane do dziś
dnia każdemu dziecku prawdziwe "książki o światowej sławie". Już w 1719 r.
Daniel Defoe (1660-1731) opublikował "Robinsona Crusoe"; w 1727 r. ukazały się
"Podróże Guliwera" pióra Jonathana Swifta (1667-1745). Jak często dzieje się z
książkami o wielkiej sile paradygmatu, także obydwa te opowiadania stały się
znane młodym jako lektura przygodowa, podczas gdy równocześnie przedstawiają
sobą w jakiejś mierze historyczne modele reformy społecznej i krytyki
społecznej.
Jest mało znane, że pod tym względem Defoe i Swift byli przeciwieństwem. Defoe,
pochodzący z rodziny, która należała do protestanckiej sekty "odstępców", i sam
czynny zawodowo w klasie średniej jako kupiec (wprawdzie zbankrutował),
przyniósł idealne przesłanki dla konstrukcji burżuazyjnego wizerunku świata. W
swym "Robinsonie", który jak później historia Bounty powraca do autentycznego
wydarzenia (przeżyć szkockiego marynarza-rozbitka Alexandra Selkirka), daje on
pozytywny schemat przejawiającej się gospodarki rynkowej: Przez "wewnętrzną
przemianę Crusoe z bezmyślnego i bezbożnego żeglarza w pobożnego gospodarza
swojej duszy i ludzkiego misjonarza wśród dzikich" (Reisiger, b.r.w., 562) Defoe
odmalowuje wizerunek racjonalnego, białego, pilnego człowieka, który z niczego
planowo stwarza sobie wygodny świat i przy tym jeszcze kolorowego "tubylca"
imieniem Piętaszek przez handel i "pracę" podnosi do poziomu cywilizowanego,
cudownego, burżuazyjnego sposobu postępowania. Nieprzypadkowo Rousseau w swej
książce "Emile" uczynił "Robinsona" lekturą obowiązkową w swym programie
wychowania.
To, co można powiedzieć o innym powieściowym bohaterze Defoe, "słynnym Mollu
Flandersie", odnosi się jeszcze bardziej i do Robinsona Crusoe: "Główny bohater
Defoe, jak również forma jego opowiadania, , odzwierciedlają [...] jeden z
najważniejszych rozwojów XVIII stulecia w ogóle, ukształtowanie się
odpowiedzialnej przed sobą jednostki, która w swym myśleniu i działaniu
orientuje się na wspólne poczucie wiążącej dla wszystkich moralności społecznej"
(Fache 1979, s. 401 i n.) Co tu w burżuazyjno-demokratycznej nieświadomości
pomyślane jest pozytywnie jako wartościowanie myślenia oświeceniowego, staje się
zauważalne jednak dopiero w świetle późniejszych samodemaskujących się refleksji
Kanta i Benthama: "Wspólne poczucie" odcyfrowuje się wtedy jako pseudomoralny
kształt kapitalistycznej machiny światowej. W istocie "robinsonada" dostarczyła
pramodelu kapitalistycznej nauki o gospodarce narodowej, mianowicie obrazowej
metafory abstrakcyjnej jednostki i ideologicznej naturalizacji stosunków
społecznych; ale nie jak u Hobbesa z ducha zaciemnionego wizerunku człowieka,
lecz we wczesnej wersji postępowego optymizmu i z wystrzałem burżuazyjnej
zapobiegliwości, od tego czasu często wykorzystywanej poczciwej maski dla
liberalnej głowy Meduzy.
"Podróże Guliwera" całkiem przeciwnie, były satyryczną bajką, w której Swift
wykorzystuje kursujące od czasów podróży odkrywców fantastyczne marynarskie
wątki o dziwnych bajkowych istotach w dalekich częściach świata jako podkład, by
wyśmiewać od podstaw kapitalistyczne społeczeństwo modernizacji. Po tym, gdy
bohater na przykład królowi Brobdingnagu, państwa olbrzymów, przedstawił
stosunki i mentalność panujące w swojej angielskiej ojczyźnie, ten komentuje, że
większość tamtejszych "tubylców" jest "najszkodliwszym rodzajem małych,
okropnych pasożytów [...], którym natura kiedykolwiek pozwoliła pełzać po ziemi"
(Swift 1991/1726, s. 189). A w kraju mówiących koni ludzie są rodzajem brudnych
zwierząt, popędzanych przez aspołeczne instynkty, które karykaturują motyw
maksymalizacji zysku, gromadzących swe "błyszczące kamyki" w zabrudzonych gnojem
stajniach. Pod tym względem "Guliwer" Swifta, jak pisze się we wprowadzeniu do
jednego z późniejszych niemieckich wydań, jest świadomym "Anty-Robinsonem" i w
tym sensie parodią "cnót burżuazyjnego człowieka" według Defoe.
Polemika Swifta jest historycznie tułacza jak błędny ognik, i w jego dzieło
wkracza także wiele uwarunkowanych swoim czasem trefnych myśli. Lecz
pesymistyczny wizerunek człowieka u Swifta w przeciwieństwie do Hobbesa
nacelowany jest właśnie na to, że człowiek zasługuje, by nazywać go bydlakiem,
jak długo pozwala sobie na to, by podobał mu się kapitalizm. I w ten sposób
dziekan od św. Patryka w Dublinie, który był okrzyczany jako ateista i na
którego kamieniu nagrobnym nie na darmo wykute zostało dumne słowo o "dzikim
buncie", pozostawił "wolnemu" kapitalizmowi poza "Guliwerem" jeszcze dalsze
napiętnowanie, które również po przeszło 250 latach trafia w sedno. W roku 1729,
prawie równocześnie z ukazaniem się rozpraw Mandeville'a do "Bajki o
pszczołach", wniósł on do burżuazyjnej społeczności swą pamiętną "skromną
propozycję wykorzystania" dzieci biednych rodziców:
"To jest smutny widok dla tych, którzy idą przez nasze wielkie miasto albo
podróżują po wsi, gdy widzą, jak ulice, drogi i wejścia do chat kłębią się od
żebraczek, które otoczone przez troje, czworo lub sześcioro zupełnie obdartych
dzieci każdego przechodzącego proszą o jałmużnę. [...] Sądzę, że wszystkie
strony zgadzają się z tym, że ta horrendalna liczba dzieci [...] przedstawia
sobą dodatkowe obciążenie dla Królestwa w jego obecnym godnym pożałowania
stanie. [...] Nasi kupcy zapewniają mnie, że chłopiec lub dziewczynka przed
ukończeniem dwunastego roku życia nie jest rynkowym towarem i nawet gdy dojdą do
tego wieku, nie przynoszą na giełdzie więcej niż trzy funty albo najwyżej trzy
funty i pół korony, co ani dla rodziców, ani dla Królestwa nie jest żadną ulgą,
ponieważ koszty wyżywienia i ciuchów były co najmniej cztery razy większe.
Dlatego teraz wyłożę skromnie swoje własne myśli, przeciwko którym, jak mam
nadzieję, nie będzie żadnych sprzeciwów. Pewien mój znajomy bardzo znający się
na rzeczy Amerykanin z Londynu zapewnił mnie, że małe, zdrowe, dobrze odżywione
dziecko w wieku jednego roku jest nadzwyczaj smaczną, pożywną i pożyteczną
potrawą, wszystko jedno, czy duszone, smażone, pieczone czy gotowane, i nie
wątpię, że w taki sam sposób nadaje się na frykas albo ragout. Dlatego stawiam z
całą skromnością społeczności do rozważenia to, że spośród [...] stu dwudziestu
tysięcy dzieci dwadzieścia tysięcy powinno zostać zachowanych dla rozmnożenia; z
tego potrzeba tylko jednej czwartej płci męskiej, co i tak jest więcej, niż
przewiduje się do tego celu w hodowli owiec, czarnego bydła lub świń. [...]
Pozostałe sto tysięcy można w wieku jednego roku wziąć i zaoferować do kupienia
bogatym ludziom w całym Królestwie, przy czym matka powinna powinna być zawsze
przyuczana, żeby w ostatnim miesiącu zaspokajała je wystarczająco, aby uczynić
je mięsistym i tłustym, dla dobrego stołu. Jedno dziecko wystarcza na dwa dania
do ugoszczenia kochanych gości, a jeśli pożywia się tylko rodzina, to w
rezultacie odpowiednim daniem jest przednia albo tylna ćwiartka; doprawiona
trochę solą i pieprzem, będzie bardzo dobrze smakowała jeszcze na czwarty dzień
po ugotowaniu, szczególnie zimą. [...] Zgadzam się, że ta potrawa będzie trochę
droga, i właśnie dlatego jest szczególnie odpowiednia dla właścicieli ziemskich;
ponieważ bowiem połknęli oni już większość rodziców, określone pierwsze prawo do
dzieci także przysługuje im" (Swift 1991/1729, s. 486 i n.)
Atak Swifta celuje wprost w apologetów kapitalistycznego wizerunku człowieka,
jak Mandeville i S-ka. I ta gorzka jak żółć satyra do dziś jest nieodległa od
rzeczywistości, albowiem każdy jeden kapitalistyczny "macher" ze swoją
zapobiegliwą czcigodnością ma więcej dzieci na sumieniu niż król Herod, nawet
jeśli własnoręcznie nie zarzyna i nie połyka, lecz kanibalistyczne pożeranie
dzieci zawsze odbywa się tylko pośrednio, zapośredniczone przez działania
bezpodmiotowej "pięknej machiny".
Wejrzenie w XVIII stulecie jest wejrzeniem w piekło naszej własnej przyszłości.
Czy możemy przestać być "psoludźmi"? Tego pytania o odpowiedzialność nie da się
zetrzeć "naukowymi" obiektywizacjami. Tak bardzo wszyscy uczestnicy są zawsze
"dziećmi swego czasu", i w tym samym stopniu są oni aktorami tego czasu. Nie ma
nic na usprawiedliwienie: Panowie Defoe, Mandeville, Smith, Kant, Bentham itd.
reagowali swymi pomysłami na już istniejące obiektywizacje gospodarki rynkowej,
lecz na odwrót, te pomysły także ze swej strony potężnie oddziałując wchodziły w
dalszą obiektywizację tego paranoicznego systemu-więzienia. Większość mniej lub
bardziej sławnych modernizacyjnych filozofów oświecenia (i tak samo
przedstawiciele wielkiej rewolucji francuskiej) była tylko "opozycyjna" wobec
ożywionych otoczek panowania, ale nie przeciwko panowaniu jako takiemu.
Przeciwnie, stylizowali oni bezpodmiotową podstawę nowego systemu panowania,
światową machinę kapitału, na świeckiego bożka. I ich pomysły, duchowa podstawa
liberalizmu jako ideologii bożka "abstrakcyjnej pracy" i totalnej konkurencji,
dziś okrzepły w powszechną formę myślenia i leżą na ludzkim mózgu jak zmora.
Rozczarowana satyra Swifta i z drugiej strony bunt na Bounty pokazują, że ten
rozwój w żadnym wypadku nie był konieczny od samego początku i linearnie
postępowy, jak chciał, abyśmy wierzyli, jeszcze "materializm historyczny"
marksistów.
Lecz przede wszystkim kapitalistyczna ideologia totalnej konkurencji nie ma nic
wspólnego z rzekomą istotą człowieka. Od dawna większość jednostek ludzkich nie
miała ambicji być "zwycięzcami" w jakiejkolwiek zwariowanej konkurencji,
gromadzić absurdalnych bogactw w abstrakcyjnej formie pieniądza czy wypróżniać
się w złotym klozecie. Jeśli coś daje się wyczytać z historii modernizacji, to
głęboko odczuwane życzenie człowieka zdegradowanego do roli materiału, żeby raz
w końcu być zostawionym w spokoju, raz w końcu nie być więcej wystawionym na
ślepe siły wyobcowanych struktur, raz w końcu nie być niepokojonym i szczutym
przez dynamikę usamodzielnionego "rozwoju", raz w końcu nie oglądać więcej
różnych wielkopańskich fizjonomii machiny światowej i nie musieć więcej słuchać
nieprzerwanego gadania jej pedagogów, naganiaczy i zarządzających zasobami
ludzkimi.
http://users.nethit.pl/forum/read/fdlbc/3867728/
Historia pierwszej rewolucji przemysłowej
Kiedy teoretycy, jak Adam Smith, markiz de Sade, Immanuel
Kant czy Jeremy Bentham, budowali duchowy gmach liberalizmu, kapitalistyczny
sposób produkcji wprawdzie rozszerzył swój promień i wzmocnił stopień swej
obiektywizacji, ale w żadnym wypadku jeszcze nie wyrósł z dziecinnych bucików.
To, co odmalowywało chyżą ideę z historycznym przyspieszeniem jako w pełni
ukończoną, było w powolniejszej materii społecznej dopiero w procesie stawania
się, a jeszcze długo nie zakończone jako rzeczywista totalność. Gospodarka
rynkowa w nowoczesnym sensie ograniczała się wciąż jeszcze w znacznym stopniu do
agrarnego rynku światowego latyfundiowego kapitalizmu i do wprawdzie znaczącego
sektora tekstylnego, jak również do podstawowych przemysłów górnictwa: węgla i
żelaza oraz stalowego. Zmora absolutystycznego aparatu państwowego, strachy
rewolucji francuskiej i wojen napoleońskich mieszały się w trudny do
zidentyfikowania sposób ze społeczną szarością rosnącego kapitalizmu prywatnego.
Długo ciągnące się ojcobójcze starcie liberalizmu z absolutyzmem było tak samo
zagmatwane, jak na początku mało przejrzysty pierwszoplanowy przyjazny stosunek
do człowieka kapitalistycznych filozofów szczęścia i "etyków". Kto znalazł się w
samym środku tego historycznego tumultu i musiał się przebijać, z pewnością
niełatwo był w stanie sprowadzić do wspólnego mianownika sytuację społecznego
zamieszania. W ogólnym rezultacie wzrastała nędza i nie chciała już ustąpić, ale
jak się w tym wszystkim orientować?
Podczas gdy rosnąca liczba maruderów rynku ze stanów średnich czuła swą szansę,
budziły się dynamika nowego systemu, zagrożenie anonimową konkurencją, nędza,
rozczarowanie i strach przed przyszłością u większości. Wbrew liberalnym
obietnicom szczęścia to niemożliwa do pominięcia monstrualność i legendarna
otchłań żądzy tego wzrastającego społeczno-ekonomicznego bachora wielu ludzi
wpędzała w strach, nawet gdy oni sami jeszcze nie byli przez niego pożerani. W
tej sytuacji kapitalistyczny rozum oświecenia spieszył się z doprowadzeniem do
końca wielkiej teorii społecznej, aby osiągniętym podstawom więcej nie zagrażało
niebezpieczeństwo. Hegel wyjaśniał, że duch świata w swej małości przyszedł do
siebie w pruskiej monarchii konstytucyjnej, i na tym koniec. Żadnych więcej
nowych przewrotów; teraz ważne jest budować burżuazyjne społeczeństwo systemu
produkcji towarowej, umoralniać je i uogólniać wgląd w jego potrzeby.
Gdy rozum oświecenia okopał się na pozycjach obronnych, stał się stopniowo
"pozytywistyczny", to znaczy próbował ograniczyć się do ustanowionych przez
kapitalizm "pozytywnych faktów", a wszystko inne przemienić w Chmurokukułków
bezpłodnej metafizyki. Słowem: Po tym, gdy kapitalizm i jego rynkowa "psia
ludzkość" opanowały były swój historyczny przyczółek i wystarczająco przejawiły
się były społecznie, panowie mogli teraz głosić "realizm". Od tego czasu
kapitalizmowi nigdy nie brakowało pragmatycznych ważniaków i chełpliwych
realistów. Nigdy więcej nie miało być myśli o innych formach społeczeństwa niż
gospodarka rynkowa i republika lub "monarchia konstytucyjna" (formuła
"demokracja i gospodarka rynkowa" dała się słyszeć dopiero później).
Kapitalistyczna machina samocelu ze swym podstawowym stosunkiem "abstrakcyjnej
pracy" i pieniądza teraz nie miała być więcej explicite broniona, lecz zakładana
jako przesłanka rozumiejąca się sama przez się, i żadna podstawowa jej krytyka
nie miała być więcej dopuszczalna i przyjmowana poważnie, przynajmniej w
oficjalnym panteonie nauki.
Dlatego burżuazyjne myślenie coraz bardziej kładło swój punkt ciężkości na naukę
o organizacji i nauki przyrodnicze. Osławiony postęp, który z powodu rzekomo na
zawsze zamkniętej formy społeczeństwa nie dawał się dalej przeprowadzać, miał
natychmiast zostać jednostronnie wyposażony technicznie i przyrodoznawczo. Wiara
XIX stulecia w postęp była dlatego przepojona powierzchownym zachwytem nad
techniką. Miano nadzieję, że eufemistycznie nazywane "brakami i błędami"
katastrofy społeczne na "najlepszym ze wszystkich możliwych światów" już
stopniowo dadzą się znosić przez technokratyczną inteligencję. Rozum wpełzł do
machiny i sam stał się mechaniczny: już nie metaforycznie, lecz literalnie. A
ponieważ był to rozum kapitalistyczny, w logiczny sposób przy tym wyszły z niego
także kapitalistyczne machiny.
Ta tendencja doskonale zgadzała się z wizerunkiem świata, który został
skonstruowany w poprzednich stuleciach. Duchowy wizerunek kapitalistycznej
istoty mechanicznej istniał na długo przedtem, zanim rozpoczęła się pierwsza
rewolucja przemysłowa. Po tym, gdy Newton objaśniał wszechświat jako fizyczny,
Smith objaśniał społeczeństwo jako "piękną" światową machinę, de Sade wynalazł
anonimową machinę seksualną, a La Mettrie nawet samego człowieka zdefiniował był
jako istotę mechaniczną, było tylko logicznym następstwem, że "światowy duch"
kapitalizmu zajął się i rozwojem technicznym na swój obraz i podobieństwo.
Równocześnie także uprzedmiotowiał się ten moment kapitalistycznego myślenia,
wprawdzie napędzany przez dynamikę konkurencji. Im większa była liczba
kapitalistycznych przedsiębiorstw i im gęstsza sieć wielkich rynków, tym
bardziej odczuwalna robiła się konkurencja jako "milczący przymus" (Marks).
Uczestnicy wymiany rynkowej byli zmuszani do permanentnego "rozwoju sił
produkcyjnych", aby utrzymać swą ofertę na rynku jako konkurencyjną. W tym samym
stopniu, w jakim zapalał motor konkurencji, przełom pierwszej rewolucji
przemysłowej stał się nieuchronny.
Dla Adama Smitha główna zaleta nowych sił produkcyjnych polegała jeszcze głównie
na manufakturowym podziale pracy, nawet jeśli znał on już maszyny. Przecież
wkrótce miało nastąpić zastosowanie maszyn, które ze swej strony dyktowało
postęp zakładowego podziału pracy. Nieprzypadkowo rewolucja przemysłowa wyszła z
Anglii, która już wysiedziała liberalne idee jako kraj z najbardziej
zaawansowanym kapitalizmem. Dlatego Anglia jako pierwsza została i krajem
innowatorów technologicznych. Już w 1733 r. John Kay wynalazł latające czółenko
tkackie, tak zwanego "szybkiego strzelca"; w 1765 r. James Watt wynalazł maszynę
parową, a w 1771 r. Richard Arkwright maszynę do przędzenia bawełny. Do początku
XIX stulecia indywidualne stosowanie nowych sił maszynowych w Anglii wyrosło już
w zaczątki systemu przemysłowego. Produkcja tekstyliów została w sposób
konieczny uprzemysłowiona jako pierwsza; lecz zaraz maszyna parowa znalazła
wielostronne zastosowanie także w innych gałęziach produkcji.
Na kontynencie byli na początku tylko obserwatorzy i dziwowali się tytanicznym
siłom, które zostały uwolnione tam u nielubianego sąsiada i w sposób widoczny
dla każdego wprowadzały nową epokę. Około roku 1820 Goethe opisywał był w swej
powieści edukacyjnej "Lata wędrówki Wilhelma Meistra" osiedla przędzalników i
tkaczy, które nie były jeszcze ogarnięte walką konkurencyjną i gdzie ludzie, jak
przedstawił to, trochę spuszczając z zapobiegliwości, ten książę poetów, mogli
jeszcze w swych "prostych, ale czystych" domkach wspólnie przy pracy śpiewać i
rozmawiać: "W międzyczasie ćwierkają czyżyki i szczygły w wiszących klatkach, i
niełatwo można by znaleźć wzór bardziej ożywionego życia (...)" (Goethe
1982/1821, 347). Lecz czarna burzowa chmura konkurencji przemysłowej jest już
widoczna, jak wskazuje nastrój tych tekstylnych rzemieślników u Goethego: "Oni
cieszyli się (...) spokojem, chociaż w trosce z powodu (...) grożącego
niebezpieczeństwa, albowiem nie dało się zaprzeczyć, że mechanizacja zwiększa
się ciągle w kraju i coraz bardziej zagraża pracowitym rękom bezczynnością. A
przecież dawały się przedstawić i wszelkie podstawy dla pocieszenia i nadziei"
(tamże, s. 346).
Gdy w Anglii uprzemysłowienie dawno biegło pełną parą, w krajach niemieckich
były dopiero pierwsze maszyny parowe. Przede wszystkim w małych państwach cechy
mogły stosunkowo długo utrzymywać swe strefy wpływów i blokować początki
mechanizacji w XVIII stuleciu. Tak na przykład w Elektoracie Saksonii
zastosowanie maszyn było do 1765 r. generalnie zabronione (Abendroth 1965, 13).
Także zniesienie przymusu cechowego na początku niewiele zmieniło w metodach
produkcji. Impuls na rzecz uprzemysłowienia nadszedł dopiero po 1820 r., i to z
zewnątrz. Albowiem konkurencja "taniego angielskiego sukna" stawała się w
kolejnych dziesięcioleciach gwałtownie i boleśnie odczuwalna. Na przedpolu i
jako reakcja na śląskie powstanie tkaczy z 1844 r. także w Niemczech problemy
industrializacji przebiły się stopniowo do powszechnej świadomości.
Jak w całej Europie, mieszała się debata o kwestii społecznej tak zwanego
pauperyzmu nieuchronnie z kwestią zastosowania maszyn. To, że "piękna" machina
społeczna konkurencji w połączeniu z techniczną maszyną wykorzystującą siłę pary
przetacza się po ludziach i społecznie rozwałkowuje ich na placek, to jawiło się
niesłychanym, niemoralnym i jakoś niepojętym. Mimo to dojrzałe zjawisko
konkurencji było już przyjmowane jako pewnego rodzaju siła przyrody. Tak oto w
lutym 1844 r. "Gazeta Akwizgrańska" usprawiedliwiała brutalność śląskich
nakładców przymusem zagranicznej konkurencji, nie zapominając przy tym płakać
filantropijnymi krokodylimi łzami:
"Cena musi spaść, kiedy z którejkolwiek strony wdziera się konkurencja, której
sprzyjają okoliczności. Do tych okoliczności należy przede wszystkim większa
taniość kapitałów. Gdy te okoliczności są tak sprzyjające, że przeważają nad
cłem, wtedy krajowy przemysł będzie wypierany przez obcy, a jeśli nie, to
przecież zmuszają krajowego fabrykanta do takiego obniżenia płacy roboczej, że
on wprawdzie może sprostać obcej konkurencji, ale swoim robotnikom musi
zmniejszać ich zapłatę. Do tego doszło na Górnym Śląsku. Wspieranie
nieszczęśliwych jest szlachetne, i niech wszyscy przyjaciele człowieka spieszą
wspomóc tę nędzę (...)" (cyt. za: Kroneberg/Schloesser 1980, 74).
A więc zaczęła się swego rodzaju "debata o miejscu produkcji", która także dziś
jest znowu prowadzona na znacznie wyższym poziomie rozwoju. Doskonale realny
przymus rozpoczynającej się konkurencji międzynarodowej był wykorzystywany jako
środek nacisku społecznego, aby sprowadzić robotników tekstylnych na jeszcze
niższy poziom biedy. Nie nieznośność kapitalistycznego sposobu produkcji była
końcowym wnioskiem, lecz nadzieja na przyrodoznawczo-technologiczne rozwiązanie,
które przecież kiedyś samo miało wyjść z sił maszynowych. Ignorancja względem
ekonomicznych tajemnic kapitalizmu przeszkadzała zdrowemu ludzkiemu rozsądkowi,
aby pożyteczne działanie oszczędzania pracy przez maszyny przeważyło nad
zagrażającym oddziaływaniem społecznym. W styczniu 1844 r. "Uprzywilejowana
Gazeta Śląska" w obliczu nędzy tkaczy rozpisywała się o przemysłowej
przyszłości:
"Maszyny są tutaj, są produktem postępowego czasu, wynikiem ogólnej kultury
narodów i narodowego przemysłu. (...) Kiedy stu ręcznych przędzalników przez
cały tydzień nie jest w stanie wyprodukować tyle, ile jedna maszyna w jedne
dzień czy w godzinę, czyż nie byłoby głupotą zajmować siłę roboczą stu ludzi
czynnością, której równie dobrze mogą sprostać mechaniczne siły przyrody?
Zasada, by pozwolić troszczyć się siłom mechanicznym o wszystko, czemu mogą one
sprostać, a szlachetną siłę ludzką stosować do takich interesów, dokąd nie sięga
żadna siła mechaniczna, jest dogłębnie humanitarna. Maszyny są w ręku Boga
środkiem zbawienia ludzkości, po to by rozbudzić świadomość jej godności (...)"
(cyt. za: Kroneberg/Schloesser, tamże, s. 70).
Dla samych tkaczy w ich aktualnym nędznym położeniu ten sam felieton o przyszłej
industrializacji miał jednak na razie tylko propozycję, że powinni oni zostać
dokądś wysiedleni. Lecz zubożenie i grożące masowe bezrobocie jako oddziaływanie
nowych maszyn nie pozwalało się łatwo ignorować. Rozpoczynającej się
technologicznej euforii pozytywistycznie wykastrowanej wiary w postęp
przeciwstawiały się od dawna także głosy ostrzegające, nawet jeśli raczej
bezsilnie argumentujące. W ten sposób w 1840 r. ekonomista Carl von Rotteck
wskazywał w "Leksykonie państwowym" w pewnym stopniu ryzykownie na skutki
społeczne również i w Niemczech zauważalnej rewolucji przemysłowej:
"Przy tym wszystkim, co tak bardzo wymaga najcieplejszych i entuzjastycznych
pochwał, pozostaje jeszcze jedna strona, z której widziane oddziaływanie maszyn
jawi się jako coś dwuznacznego, a nawet szkodliwego. Teraz po raz pierwszy
powstaje wrogi podział w narodzie między bogaczami, którym się zazdrości i
których się nienawidzi, z jednej strony, a pogardzanymi i zastraszanymi
biedakami z drugiej strony. Biedak teraz nie ma nie tylko lukratywnych robót w
służbie bogaczy, lecz traci również możliwość opłacalnego zarobku jako wolny lub
samodzielny producent. To, co mógłby produkować najbardziej wytężoną pracą
swoich rąk (i z pomocą najprostszych narzędzi), nie wystarczy już więcej na
utrzymanie jego i jego rodziny" (cyt. za: Treue/Manegold 1966, s. 194 i n.)
Pesymistyczne rozważania tego rodzaju pozostawały jednak fenomenologicznie
ograniczone i bez żadnej konsekwencji. Kapitalizm, jeszcze rzadko identyfikowany
jako taki, w postaci pierwszej rewolucji przemysłowej stał się społecznym
wytworem natury, którego paradoksy dopiero zaczynały się w pełni przebijać.
Dlaczego oszczędność pracy przez mechanizację, do tej pory nigdy nie uważana za
możliwą, nie mogła pojawić się jako wzrost społecznego dobrobytu i jako
rozwiązanie problemów społecznych? Było to (i jest do dzisiaj) pytanie za sto
punktów.
http://users.nethit.pl/forum/read/fdlbc/3871305/
Rozum gospodarki zakładowej
Zanim narodziło się kapitalistyczne monstrum, istniały już
były wprawdzie także rynki dla stosunkowo niewielkiej produkcji rękodzielniczej:
Tak samo, jak liczebnie daleko przeważające chłopstwo, i rękodzielnicy byli w
swym sposobie produkcji zorganizowani na podstawie rodzinnej, to znaczy nie było
żadnej daleko idącej społecznej kooperacji czynności. Niski stopień
usieciowienia w produkcji wymagał dlatego przezwyciężenia luk w uspołecznieniu
przez wymianę, a więc przez rynki. Lecz te rynki były nie tylko w większej
części ograniczone lokalnie i regionalnie (już choćby z powodu powolności
środków lokomocji), lecz także pozbawione jakiegokolwiek mechanizmu konkurencji.
Dlatego w ogle nie dają się one porównywać z kapitalistyczną gospodarką rynkową.
Dlaczego brakowało konkurencji? To polegało całkiem zwyczajnie na tym, że te
rynki nie usamodzielniły się były jako system. Rękodzielnicy produkowali
wprawdzie oddzielnie od siebie i każdy dla siebie, a więc uspołecznienie mogło
się odbywać dopiero na rynku jako wymiana gotowych produktów; lecz ta wymiana
ani nie była anonimowa, ani nie następowała według ślepych mechanizmów. Albowiem
wymieniający znali się bardzo dobrze i posiadali także metakomunikację między
sobą, która była zorganizowana w określonych korporacjach (cechach, radach itd.)
Te korporacje "planowały" w jakiejś mierze wolumen wymiany na rynku.
Zapotrzebowanie i produkcja były świadomie równoważone. To oznaczało, że liczba
producentów musiała pozostawać ściśle ograniczona, odniesiona do określonej
populacji i określonego poziomu potrzeb. Dodatkowi producenci mogli być
dopuszczani do odpowiednich gałęzi produkcji tylko w miarę wzrostu liczby
ludności. Tak miała pozostawać gwarantowana stała równowaga wzajemnej produkcji
i konsumpcji, co obejmowało odpowiednią równowagę wzajemnej siły nabywczej. W
takim systemie (który egzystował tylko na marginesie olbrzymiej agrarnej
gospodarki naturalnej) nie było żadnego miejsca dla konkurencji.
Ta ścisła regulacja odnosiła się w sposób konieczny także do metod produkcji.
Albowiem w podziale faktycznej produkcji czaiła się już abstrakcyjna możliwość
konkurencji, a więc próby wywalczenia większego udziału w rynku kosztem kolegów,
przez ulepszenie środków produkcji. Jednak odbieranie w ten sposób drugiemu
chleba uważane było za niehonorowe. Aby dodać nacisku temu moralnemu
konsensusowi, większość cechów wydała była ścisły zakaz zmiany narzędzi,
przyrządów i metod produkcji przez innowacje technologiczne. Tak na przykład
brzmi to w regulaminie cechowym miasta Torunia: "Nikt nie powinien niczego
nowego ani wymyślać, ani wynajdywać, ani używać, lecz każdy powinien podążać za
swym bliźnim z mieszczańską czy braterską miłością" (cyt. za: Eichberg 1975,
18). W ten sposób nie mogło być w żadnym wypadku kalkulacji ekonomicznej w
poszczególnych jednostkach produkcyjnych, a więc również tego, co dziś jest
nazywane "gospodarką zakładową". Zamiast tego istniała tylko tradycyjnie
skodyfikowana, technologiczna konsekwencja, rodzaj zbioru recept na
opracowywanie surowców, zmieszana z naukami moralnymi o stosunkach społecznych w
produkcji (między mężem a żoną, rodzicami a dziećmi, majstrami a czeladnikami
względnie uczniami, panem a sługą). Gremia cechowe, zgromadzenia rad itd. miały
pilnować tego ustroju społeczno-ekonomicznego, łagodzić spory i na wszelki
wypadek podejmować małe, kontrolowane zmiany.
Ten system, który strukturalnie w znacznym stopniu pozostawiony został w spokoju
od feudalizmu, wprawdzie ekonomicznie został naruszony przez daniny, w żadnym
wypadku sam przez się nie był irracjonalny ani destrukcyjny, tak dalece jak był
zorientowany na społeczną równowagę i (wprawdzie ograniczone) "dochody"
wszystkich członków społeczeństwa. Lecz był on również ograniczony,
zdegenerowany "kazirodztwem", ciasny i statyczny aż do skamienienia. Jednak
zniszczony został nie od wewnątrz, przez ruch emancypacyjny swoich własnych
członków wykraczających poza swój ograniczony horyzont, lecz przez ogromny
nacisk z zewnątrz, mianowicie przez wymagania absolutystycznego aparatu
państwowego, a później liberalnej wolnej przedsiębiorczości. Gdy zainstalowanie
wielkich anonimowych rynków i związane z tym usamodzielnienie się pieniądza
uwolniło wcześniej moralnie jak najsilniej potępianą konkurencję, równocześnie
narodziła się "gospodarka zakładowa", to jest partykularna kalkulacja
ekonomiczna oddzielnej jednostki produkcyjnej przeciwko wszystkim innym i bez
instytucji regulującej metakomunikacji. Nowoczesne państwo ze swoim aparatem nie
było mianowicie żadnym rozszerzeniem i polepszeniem starych gremiów cechowych i
zgromadzeń rad, lecz przeciwnie, jako wytwór absolutyzmu, zewnętrzną i obcą
potęgą, która niszczyła autonomiczną komunikację producentów między sobą, aby
podporządkować ich prawu abstrakcyjnego, usamodzielnionego systemu.
Decydujące znaczenie ma wyjaśnienie sobie w tym kontekście historycznej
alternatywy, która zasadniczo polega na zastosowaniu oszczędzających pracę
maszyn. W dłuższej perspektywie niemożliwe jest przeszkadzanie ludzkiej fantazji
i aktywności w dziedzinie wynalazków. Ale to nie musi koniecznie prowadzić do
totalnej konkurencji. Oddziaływanie oszczędzania pracy może być brane na danym
poziomie produkcji także dosłownie: mianowicie jako cudowna możliwość, by po
prostu mniej pracować, a mieć więcej wolnego czasu.
Bojaźliwa ograniczoność rodzinnych jednostek produkcyjnych i cechów mogłaby
zostać przełamana również przez świadomą zgodę na rozwój sił wytwórczych, w
którym stosunek rozszerzenia produkcji i potrzeb z jednej strony oraz skrócenia
czasu pracy i wydłużenia czasu wolnego z drugiej strony byłby wciąż na nowo
dyskutowany i wspólnie ustalany. To naturalnie wymagałoby zniesienia dualizmu
stosunków rynkowych i komunikacji oddzielnych producentów przez rady poprzez
wspólnie zaplanowany wzrost produkcji, i wraz z tym ustanawiania zamiast
wolumenu wymiany na rynku samej teraz bezpośrednio społecznej produkcji.
Albowiem tylko w ten sposób byłoby możliwe zrównoważenie dla wszystkich wzrostu
produkcji, będącego rezultatem rozwoju sił wytwórczych, przez zmniejszenie czasu
pracy.
To, że były możliwości, by innowacje technologiczne w tym sensie urzeczywistnić
za wspólną zgodą, jest udowodnione. W tak zwanym średniowieczu został całkiem
ustalony rozwój technologiczny, który mógłby zostać wymuszony przez autonomiczny
emancypacyjny ruch producentów. Faktycznie średniowieczne organizacje społeczne
i nawet cechy nie były generalnie nastawione przeciwko wynalazkom; w ten sposób
koniecznie także w tamtych czasach istniały innowacje oszczędzające pracę, jak
na przykład młyn wodny czy machiny wyciągowe w górnictwie. Obowiązywała tylko
zasada, że przez te nowości nie wolno było niszczyć utrzymania innych członków
społeczeństwa. A więc zasadniczo było możliwe rozwijanie sił wytwórczych w tym
sensie w sposób wspólnie kontrolowany.
Lecz zanim ta możliwość mogła zostać wzięta pod uwagę i wypróbowana, przemocą
wdarła się uwolniona przez absolutyzm konkurencja jednostek gospodarki
zakładowej w połączeniu z wielkimi anonimowymi rynkami. Angielska gentry
(właściciele ziemscy) i prywatni dzierżawcy mieli tak samo mało wspólnego ze
starymi systemami komunikacji producentów, jak kapitaliści agrarni z latyfundiów
utrzymujących się z pracy niewolniczej, zarządcy państwowych manufaktur czy
kapitalistyczni nakładcy w produkcji tekstylnej i pierwsi "wolni" przedsiębiorcy
rozpoczynającego się systemu przemysłowego. Dla nich wszystkich problem
zastosowania maszyn przedstawiał się całkiem inaczej, mianowicie właśnie z
punktu widzenia partykularnego rozumu gospodarki zakładu, przedsiębiorstwa
konkurującego na anonimowych rynkach.
Lecz z tego punktu widzenie jest całkiem nierozumne, wprost szalone, przeznaczać
zdolność maszyn do oszczędzania pracy na większą ilość wolnego czasu dla
producentów. Wzrost wydajności pracy musi raczej zostać przeznaczony bez reszty
na konkurencję, by zdobyć dodatkowe udziały w rynku lub chociaż utrzymać
dotychczasowe. Tam, gdzie nie odbywa się żadna komunikacja między samymi
producentami, a stosunek produkcji i konsumpcji nie jest regulowany przez
świadomy dyskurs, jest tylko jedno prawo: prawo ograniczonego przez gospodarkę
zakładową "obniżania kosztów" za wszelką cenę, przez co tworzy się
"konkurencyjność". Ponieważ wszyscy anonimowi uczestnicy rynku stale stoją pod
tym przymusem, odbywa się także stały rozwój sił wytwórczych, lecz zupełnie bez
komunikacji i stąd z paradoksalnymi oddziaływaniami.
Społeczny paradoks tego kapitalistycznego rozwoju sił wytwórczych daje się
rozpoznać na wielu poziomach. Zamiast niezbędny czas pracy dla wszystkich
skracać, "rozum" gospodarki zakładowej wymaga, żeby jedni zostali całkiem
"bezrobotni" i odcięci od wszelkich środków do życia, podczas gdy dla innych,
rzekomo szczęśliwszych, którzy utrzymują swoje "miejsca pracy", na odwrót: czas
pracy może się nawet wydłużyć, a intensywność pracy zwiększyć. Albowiem w ten
sposób potęguje się przewaga konkurencyjna. Przy zwiększonej wydajności z
mniejszą siła roboczą nakazanie jej pracować więcej i dłużej oznacza dodatkową
poprawę na poziomie gospodarki zakładowej stosunku nakładów kapitału (wyłożonego
na środki produkcji i siłę roboczą) do ilości produkcji względnie do możliwego
do otrzymania za nią dochodu wyrażonego w pieniądzu. I kalkulacja ekonomiczna
gospodarki zakładowej zależy tylko i wyłącznie od tego abstrakcyjnego,
wyrażonego w pieniądzu stosunku nakładu i dochodu. .
Lecz nie tylko społeczny rezultat tej kalkulacji jest paradoksalny i demaskuje
rozum gospodarki zakładowej jako społeczne szaleństwo. Kapitalistyczny sposób
produkcji popada przez to również w nierozwiązywalną logiczną wewnętrzną
sprzeczność. Albowiem z jednej strony jego absurdalny samocel, przemiana
akumulacji "abstrakcyjnej pracy" w akumulację ekonomicznej "wartości", jest
przedstawiana jako pulsujący wzrost kapitału pieniężnego, z woli jego samego.
Lecz drugiej strony ten sam błędny rozum wraz ze wzrastającym rozwojem sił
wytwórczych ciągle zastępuje pracę ludzką przez czynniki naukowo-techniczne i w
ten sposób podkopuje samą "substancję stwarzającą wartość". Kiedy coraz mniej
robotników wytwarza coraz większą masę produktów, wówczas od określonego punktu
ten proces nie daje się więcej przedstawiać jako "stwarzanie wartości" i wzrost
pieniądza. Ta sprzeczność musi w końcu wkroczyć na rynki jako zły stosunek
rosnącej masy produktów do zmniejszającej się siły nabywczej.
"Niewidzialna ręka" pozbawionej podmiotu i przez to pozbawionej komunikacji
machiny kapitału względnie rynku, którą Kant i Smith wynieśli do roli świeckiego
boga, nie może więc w ostatniej instancji zupełnie prowadzić do powszechnego
dobrobytu, lecz tylko do fundamentalnej wewnętrznej sprzeczności i z tym do
społecznego kryzysu usamodzielnionego systemu rynkowego. Ten wewnętrzny
potencjał kryzysowy kapitalizmu nie ulega żadnej wątpliwości. Jest on skutkiem
tego, że ludzka komunikacja w instytucjach społecznych została zastąpiona przez
paradoksalną wzajemną komunikację towarów i ich cen na anonimowym rynku.
Producenci i konsumenci, kupujący i sprzedający nie są więcej tożsami przez
zapośredniczenie wspólnej komunikacji społecznej, lecz rozpadają się: nawet w
samych jednostkach, które w swej właściwości jako konsumenci rozwijają interesy
sprzeczne ze swymi własnymi interesami w swej właściwości jako producentów (tak
na przykład po Anschlussie ludność byłej NRD przez preferowanie konsumpcji
zachodnich towarów przyłożyła się do zniszczenia swych własnych podstaw
produkcyjnych). Milczący mechanizm cen zastępuje świadome samozrozumienie
ludzkich aktorów. A powstający stąd ślepy, głuchy i nieubłagany proces systemowy
prowadzi z logiczną konsekwencją wciąż do tego samego dylematu, ponieważ może on
odtwarzać tylko wciąż ten sam wbudowany program. Jak to machina.
W ten sposób historyczny, kapitalistyczny, rozwierający się zły stosunek między
wzrostem ludzkich możliwości z jednej strony a wytwarzaniem coraz nowego
potencjału biedy i kryzysu z drugiej strony objaśnia się społecznie
irracjonalnym rozumem kalkulacji gospodarki zakładowej. Błąd w tym rozumie
polega na tym, że systematycznie neguje on społeczny charakter rozwoju sił
wytwórczych i zmienia go w jego przeciwieństwo. A więc rozwój sił maszynowych
nie prowadził, jak byłoby konieczne i sensowne, do wcześniej usystematyzowanej
komunikacji starych rękodzielniczych producentów w sprawie wspólnej kontroli
samej usieciowionej produkcji, lecz przeciwnie, oddziaływał w ten sposób, że
skreślił był także jeszcze niższego szczebla komunikację, nie zastępując jej
niczym innym.
Wzrost możliwości naukowo-technicznych musi w ten sposób być trwoniony na ogólną
walkę o wyparcie konkurencji, podczas gdy ludzie przez ślepe ogólne rezultaty
swej ograniczonej, ekonomicznie aspołecznej, egoistycznej kalkulacji są wpędzani
w groteskowe szkodzenie sobie samym i sobie nawzajem. A ponieważ ta destrukcyjna
logika nierozdzielnie należy do istoty kapitalizmu, działa ona również do
dzisiaj i rozwija dalej swe oddziaływania. Wszystkie dodatkowe próby regulacji
przez politykę społeczną i gospodarczą muszą w ostatniej instancji podlegać
wciąż temu samemu osmotycznemu wewnętrznemu ciśnieniu oszalałej racjonalności
gospodarki zakładowej.