Artykuł pochodzi z "EUROPY" (80) 41/05 (12.10.2005) - dodatku do dziennika
"Fakt".
Francis Wheen
Ludzie tracą instynkt stadnie
Wydana w Anglii trzy lata temu biografia Karola Marksa z
miejsca stała się wydarzeniem. Jej autor, Francis Wheen - uznany w rankingu
dziennika "The Times" za jednego ze stu najbardziej wpływowych Anglików -
przedstawił Marksa jako barwnego XIX-wiecznego intelektualistę przepełnionego
duchem wolności. Najpoważniejszy chyba zarzut, jaki stawiano twórcy marksizmu:
sprowadzenie jednostki do roli przedmiotu bezbronnego wobec nieubłaganych praw
historii, Wheen uznał za przykład niestarannego i stereotypowego odczytywania
Marksa. Główny nacisk w swojej książce położył zresztą nie na marksizm, lecz na
postać jego twórcy, który najbardziej na świecie nienawidził... doktryn.
Zwłaszcza cudzych. Biografia autorstwa Wheena ukazała się ostatnio w Polsce
nakładem wydawnictwa W.A.B. i niestety nie sprowokowała jak dotąd burzliwych
polemik.
Rozmowę prowadzi Jan Wróbel
Jan Wróbel: Kto jest Karolem Marksem naszych czasów?
Francis Wheen: Mamy dziś na świecie mnóstwo intelektualistów: niektórzy są godni
podziwu, inni interesujący, jeszcze inni mniej godni podziwu i mniej
interesujący, jednak z pewnością nie przychodzi mi do głowy nikt, kto byłby
równy Karolowi Marksowi. W pewnym stopniu Marks miał szczęście, żyjąc w
odpowiednim czasie. Mieszkał w Anglii, kolebce rewolucji przemysłowej, w
okresie, kiedy konsekwencje tej rewolucji stały się widoczne. Wyzysk robotników
w fabrykach stał się wystarczająco oczywisty, by można było o nim pisać. Kapitał
był wyraźnie uzależniony od wyzysku. Marks miał te wszystkie dane z pierwszej
ręki, z bezpośredniej obserwacji, był zatem tworem swojego czasu, zapewne
ostatniego w dziejach, kiedy intelektualiści mogli zasadnie sądzić, że są
ekspertami we wszystkich dziedzinach. Ciekawi świata, inteligentni ludzie mogli
śledzić i rozumieć rozwój różnych dyscyplin naukowych: chemii, biologii,
matematyki. To ostatni moment zanim specjalizacja stanie się tak intensywna,
zanim ilość pracy niezbędna do osiągnięcia fachowości w jednej dziedzinie uczyni
niemożliwym bycie ekspertem w innych.
I to zapewne jest kolejny powód, dla którego trudniej znaleźć dzisiaj kogoś o
podobnym formacie. Bo Marks był krytykiem literackim, a także twórcą dobrej
literatury, bo tak można nazwać np. "Manifest komunistyczny", który jest
kawałkiem bardzo żywej prozy. "Kapitał" to jedno z największych dzieł XIX wieku.
Nikt nie analizuje go jako dzieła literackiego, ale Marks z pewnością tak o nim
myślał. Dalej - Marks jest ekonomistą, historykiem, biografem... Ciągle stara
się intelektualnie rozwijać, uczy się wciąż nowych języków: rosyjskiego,
hiszpańskiego... Poznaje matematykę, kiedy dochodzi do wniosku, że jest to
konieczne, żeby lepiej rozumieć pewne kwestie. Niewiele jest dyscyplin, których
nie badał, bo był tak ciekawy otaczającego go świata, że uznawał za swój
obowiązek poznawanie wszystkich tych dziedzin wiedzy, a każda wiodła ku
następnej.
Zajmował się rolnictwem, natrafiał na kwestię czynszów, zaczynał więc badać
system czynszowy, czytał Davida Ricardo i innych klasyków ekonomii, to z kolei
wiodło go ku następnym problemom. Prace Marksa są nadzwyczajnym, zachwycającym
połączeniem tego, co dziś byłoby postrzegane jako odrębne dyscypliny.
Zapewne dlatego jest dzisiaj traktowany po macoszemu w szkołach i do pewnego
stopnia także na uniwersytetach. Mój pasierb zdawał kilka lat temu maturę z
ekonomii i zapytał swojego nauczyciela: "Dlaczego nie mówimy ani słowa o
Marksie?".
W odpowiedzi usłyszał: "No cóż, Marks w zasadzie nie był ekonomistą, lecz
historykiem, więc będziecie omawiać go na historii". Ale nie było Marksa także
na historii, a kolejny nauczyciel powiedział: "Nie, nie, jeśli wybierzesz maturę
z nauk politycznych, to na tamtym kursie studiuje się Marksa". I tak dalej...
Dzisiaj dużo trudniej jest być tak wszechstronnym, a zarazem umieć w swej pracy
syntetyzować wszystkie te dziedziny. W ciągu 150 lat dzielących nas od Marksa
tak wiele opublikowano! Dzisiaj, by pisać o ekonomii, trzeba o wiele więcej
przestudiować, a jest tego coraz więcej. Byłoby bardzo trudno to wszystko poznać
i jednocześnie uczyć się hiszpańskiego, żeby czytać "Don Kichota", a Marks tak
właśnie robił. Obawiam się, że doba ma zbyt mało godzin, by być dzisiaj Marksem.
Kilka nazwisk przychodzi jednak do głowy...
...przesadza pan. Weźmy Fukuyamę i jego teorię końca historii, (która nieomal
dała mu profesurę) oraz tezy Huntingtona, uniwersyteckiego profesora, o
"zderzeniu cywilizacji" - obie te koncepcje należy rozpatrywać w kategorii
chwytów reklamowych i marketingu.
Te teorie są tak proste, że można je wyłożyć w telewizyjnym talk-show, dzięki
temu sprzedać dużo egzemplarzy książki, a potem za duże pieniądze występować na
seminariach.
"Koniec historii" i "zderzenie cywilizacji" - pozornie przeciwstawne sposoby
patrzenia na współczesny świat, wykazują zupełne podobieństwo, przede wszystkim
obie są niesamowicie redukcjonistyczne i deterministyczne.
Fukuyama mówi: to już koniec, osiągnęliśmy kres ewolucji politycznej.
A Huntington: poznaliśmy komplikację tego świata, otóż mamy w nim 6 czy 7
odrębnych cywilizacji (Huntington ma problem, czy 6, czy 7, bo nie wie, czy
liczyć Afrykę jako cywilizację; to bardzo słodkie z jego strony). Zderzenia
cywilizacji są nieuniknione, więc jedyne, co możesz zrobić, to trzymać się
swojego narożnika i pilnować, żeby obce cywilizacje nie doprowadziły do erozji
twojej własnej. Obaj, Fukuyama i Huntington, porzucają oświeceniową nadzieję na
postęp, przekonanie, że w świecie można wprowadzać zmianę i poprawę.
Ludzie, którzy chętnie przyjmują ten rodzaj teorii w Ameryce i w innych
częściach świata, to zazwyczaj dokładnie ci sami, którzy w latach zimnej wojny
pogardliwie wyśmiewali radziecką wiarę w naukowy socjalizm i dziejową
konieczność. Wtedy mówili, że nic nie jest konieczne, nic nie jest nieuniknione,
zwalczali ten typ determinizmu. Tymczasem po upadku muru berlińskiego, po
rozpadzie ZSRR, prawica na Zachodzie, zachodni apologeci wolnego rynku
przedstawili teorię, która jest bez żadnych wątpliwości równie sztywna i
deterministyczna co naukowy socjalizm. Kierunek rozwoju jest zdeterminowany,
ludzie nic tu nie mogą zmienić. Taka karykatura marksizmu jako
mechanicystycznego, deterministycznego poglądu na świat została przyjęta przez
antymarksistów, którzy nawet tego nie zauważyli.
John Gray twierdzi, że marksizm jest kontynuacją światopoglądu
oświeceniowego; jego części najbardziej deterministycznej, wiary w postęp...
Staram się nie zgadzać z Johnem Grayem, kiedy tylko to możliwe. John Gray
nienawidzi oświecenia i sam jest uczestnikiem współczesnego ruchu
kontroświeceniowego. Ja zaś poświęcam sporo czasu, przeciwstawiając się temu
nowemu kontroświeceniu, broniąc dziedzictwa oświecenia, jego wartości, które są
dziś atakowane ze wszystkich stron.
Ze wszystkich?
Kontroświecenie to bardzo dziwaczny sojusz. Atak prowadzą zarówno premoderniści,
wśród nich pierwszy wróg medialny, czyli talibowie, ale także grupy związane z
ruchem New Age, radykalne ruchy ekologiczne... Ci są nie tylko
przedmodernistyczni, ale nawet przedindustrialni, a może nawet preagrarni.
Wynalazek pługu jest już dla nich przerażającym dowodem przerostu cywilizacji
technicznej. Marzą o jakimś rajskim ogrodzie, gdzie będziemy żyć w odizolowanych
wspólnotach, zrywając jagódki z krzaczków, bez telefonów i tym podobnych rzeczy.
Ten premodernistyczny wrzask jest bardzo głośny i trwa już 20-25 lat. Nie
uważam, by przedstawiano w tej materii jakikolwiek projekt, choćby tylko
intelektualnie spójny. Każdy, kto żył w małej, odizolowanej wspólnocie wie, że
nie jest to środowisko najbardziej tolerancyjne. Telefon, samochód i pociąg
pozwalają jednostce wyrwać się, uwolnić od wspólnotowej opresji, szukać w całym
zewnętrznym świecie ludzi o podobnych poglądach, podobnej duchowości. Mamy do
czynienia, na przestrzeni ostatnich kilku dekad, z silnym premodernistycznym
impulsem, wzmocnionym teraz przez bojowników islamskich, pragnących cofnąć
rzeczywistość o 1500 lat, co udało się talibom w Afganistanie. To wszystko w
pewnym sensie są uczniowie Unabombera.
John Gray przynależy, jak sądzę, do obozu postmodernistycznego. Chociaż nie tak
daleko mu i do przednowoczesności. Czasami wydaje się zalecać nam życie w
buddyjskiej skromności i nie zdziwiłbym się, gdyby skończył jako mnich. W latach
70. napisał apologię Friedricha von Hayeka. Potem był dworzaninem pani Thatcher.
Twierdził, że jest konserwatystą, dostrzegł sprzeczność między dziedzictwem
konserwatywnym a niszczącymi działaniami pani Thatcher, przesunął się ku
liberalizmowi i zaatakował konserwatyzm, po czym odszedł od liberalizmu i zaczął
łączyć różne elementy ruchu praw zwierząt, taoizmu, ochrony środowiska. Był
wszystkim, nie ma poglądu, którego by kiedyś nie wyznawał, więc myślę, że
klasztor to bardzo pasujące do niego miejsce.
Jednocześnie jest bardzo antyreligijny i podobnie jak pan krytykuje
radykalizm ekologów...
Tak czy inaczej jego aktualne poglądy zwracają się przeciwko oświeceniu, które
obciąża odpowiedzialnością za całe zło naszych czasów. Tymczasem Marks w pewnym
sensie był produktem oświecenia, choć nie wydaje mi się, żeby był bezpośrednim
spadkobiercą XVIII-wiecznej myśli oświeceniowej. To dziedzictwo pojawia się
raczej pośrednio. Dwaj ludzie, którzy wywarli na niego największy wpływ w
młodości - jego ojciec i jego przyszły teść, Ludwig von Westphalen - byli
oświeceniowcami, zetknęli się z myślą francuską podczas wojen napoleońskich,
kiedy znaleźli się pod francuską okupacją. Dyskutowali te nowe idee, fascynowali
się nimi, także wtedy, gdy po upadku Napoleona pruski absolutyzm powrócił do
swego pełnego kształtu.
Jednak Marks zaskakująco mało pisał o oświeceniu. Można powiedzieć, że
oświecenie jest zawarte w tym, co pisze, ale bardzo rzadko bezpośrednio odnosił
się do autorów i pism oświeceniowych. Można założyć, że oni tam są, między
wierszami, w argumentacji, choć nie odnosi się bezpośrednio ani do Rousseau, ani
do żadnego z nich.
Trudno zanegować, że wywiódł od Rousseau istotny element: pogląd, że zło na
świecie jest pochodną niewłaściwych stosunków społecznych.
Marks podzielał oświeceniową wiarę w dobro ludzkiej natury. Wierzył, że człowiek
w odpowiednich warunkach może rozkwitać. John Gray mówi, że jeśli chcemy
zobaczyć, dokąd prowadzi oświecenie, musimy analizować przypadki Hitlera i
Stalina, bo są - jego zdaniem - logicznym wynikiem myślenia oświeceniowego.
Sądzę, że w dużo większym stopniu są to postacie religijne, związane z typem
myślenia, który możemy nazwać religijnym. Nieprzypadkowo zresztą Stalin
uczęszczał do seminarium i miał zostać kapłanem. Co do Hitlera, niektórzy mówią,
że rozpoczął świecką krucjatę i że do podobnych rzeczy prowadzi nas
sekularyzacja.
Dla mnie oczywiste jest, że była to krucjata religijna, a w nazizmie roi się od
elementów myślenia religijnego. Cała ta ideologia krwi i ziemi jest
przesiąknięta religijnością. Pomysł, że sekularyzacja prowadzi do ludobójstwa,
podczas gdy religia stanowi barierę ochronną, albowiem impuls religijny czyni
ludzi lepszymi, czy to z powodu boskiej iskry w człowieku, czy poprzez strach
przed potępieniem, jest dla mnie nie do przyjęcia. Ta idea religii jako
regulatora powstrzymującego ludzi przed zabijaniem się nawzajem zdaje mi się tak
bardzo infantylna, że nie wierzę, żeby profesor myśli europejskiej w London
School of Economics mógł poważnie ją rozważać. Powiedzieć, że sekularyzacja
wiedzie w sposób konieczny do Hitlera i Stalina to jakby powiedzieć, że do
hitleryzmu i stalinizmu prowadzi zapuszczanie wąsów. Oczywiście nie znaczy to,
że wystarczy być ateistą, żeby być dobrym, miłym człowiekiem. To nie jest
zresztą przekaz oświecenia.
Jest pan bardzo emocjonalnym oświeceniowcem.
Widzi pan? Niemal od początku swego istnienia, a w każdym razie, od triumfu
ruchu romantycznego oświecenie krytykowane jest za emocjonalny chłód, za rzekomy
brak emocji. Oczywiście bardziej ludzka jest histeria, choć naturalnie nawet
masowa histeria nie musi zawsze prowadzić do morderczych skutków.
Doświadczyliśmy jej w Anglii po śmierci księżnej Diany. Sygnał dał Tony Blair i
błyskawicznie uczyniono z Diany nie tylko najpiękniejszą kobietę świata, ale i
świętą wszech czasów.
Matka Teresa zachodniej Europy...
Utracono jakiekolwiek wyczucie proporcji. Anglicy, o których mówi się, że są
zdystansowani i flegmatyczni, zaczęli zachowywać się w sposób zgodny raczej ze
stereotypem śródziemnomorskim. Szloch i płacz w całym kraju. I, co istotne,
tyrania żałoby, każdy, kto nie czuł żałoby, postrzegany był jako podejrzany.
Nawet królowa została zaatakowana przez tabloidy za to, że nie obnosiła żałoby
wystarczająco głośno, ostentacyjnie. Tytuły krzyczały: "Wasza Wysokość, okaż
trochę żalu!". Chcieli, żeby wybuchnęła płaczem i rwała sobie włosy z głowy w
świetle kamer, by udowodnić, że czuje "jak my wszyscy". Jeden z
ogólnoangielskich dystrybutorów, W.H. Smith, odmówił w tamtym okresie przyjęcia
numeru naszej gazety "Private Eye", wydanego tydzień po śmierci Diany. A nie
krytykowaliśmy tam księżnej Diany, tylko hipokryzję tej masowej żałoby
połączonej z pełnym niezdrowej pasji oglądaniem szczątków samochodu. Pomyślałem
wtedy, że ten rodzaj masowej histerii może zostać ukierunkowany, jeśli pojawi
się zdolny demagog i wtedy może dojść do rzeczy strasznych. Ukierunkowywanie
masowej histerii jest przerażająco łatwe.
Czy emocjonalność Marksa nie lokuje go jednak bardziej po stronie romantyzmu?
Marks był w tym samym stopniu dzieckiem romantyzmu co oświecenia. Czytał "Prometeusza
wyzwolonego" Shelleya, czytał "Frankensteina". Prometeusz był jego ulubionym
bohaterem, bardzo przecież romantycznym.
A co do emocjonalności Marksa - właściwej czy przesadnej - i jej konsekwencji.
Otóż w czasach zimnej wojny Marks był albo demonem, albo ikoną - na tym polega
problem, że po obu stronach uznano go za inspirację dla wszystkiego, co stało
się później. Ale problem inspiracji to problem skali. Jeśli spojrzymy na to, ile
Lenin wziął z Marksa, widzimy wyraźnie, że przejął tylko to, co pasowało do jego
własnych celów. Lenin potrzebuje Marksa dla usprawiedliwienia swych działań
politycznych, a nie dla poważnego przemyślenia kapitalizmu czy socjalistycznego
projektu. W jeszcze większym stopniu dotyczy to Stalina. Ulubione motto Marksa
brzmiało: "de omnibus dubitandum" - o wszystkim należy wątpić, co nie było, jak
się wydaje, ulubioną dewizą władców Związku Radzieckiego.
Związku Radzieckiego nie, ale młodych bolszewików w czasie rewolucji nawet i
owszem. Dyscyplina mieszała się z anarchią, dryl przeplatał się z gorączkowymi
sporami "teologicznymi".
Tak, ale bardzo wcześnie zaczęła się kurczyć pula owej swobody wątpienia.
Wygnanie Trockiego, pokazowe procesy są obce wszystkiemu, co Marks kiedykolwiek
napisał. Marksizm w swoim wydaniu leninowskim stał się wyznaniem wiary,
dziesięcioma przykazaniami wyrytymi na kamiennych tablicach, podczas gdy moja
lektura Marksa prowadzi mnie do stwierdzenia, że jeśli słowo marksizm cokolwiek
znaczy w odniesieniu do samego Marksa, do jego słów i czynów, to jest to metoda
spierania się ze światem, prowadzenia krytyki, a ów spór ze światem jest
dialektycznym zaangażowaniem, nie konfliktem o zbiór prawd wiary.
Oczywiście istnieją ludzie, którzy wierzą w prawdę wiary marksistowskiej. Kilka
lat temu miałem wykład o Marksie w Bogocie w Kolumbii. Pierwsze pytanie
publiczności, kiedy skończyłem, brzmiało: "Panie Wheen, czy nie uważa pan, że
Marks uznałby dzień zburzenia muru berlińskiego za najsmutniejszy dzień XX
wieku? Czy nie zapłakałby, widząc jego burzenie?". Odpowiedziałem: "Myślę, że
zapłakałby raczej, widząc, jak go wznoszą". Drugie pytanie brzmiało: "Czy zgodzi
się pan, że Nikita Chruszczow był najgorszym człowiekiem XX wieku?". Dlaczego
Chruszczow - zapytałem - a nie Hitler, Stalin czy Pol Pot? "Bo zdradził
towarzysza Stalina i starał się zdyskredytować jego dzieła". Więc powiedziałem
im, co sądzę o towarzyszu Stalinie i co Marks, jak przypuszczam, myślałby o
towarzyszu Stalinie i jego dziełach. Niewątpliwie za bardzo przywykłem do
przemawiania w pubach Manchesteru i księgarniach Londynu i dopiero stopniowo,
kiedy wszystkie pytania okazały się tego rodzaju, dotarło do mnie, że jestem w
kraju, w którym lewackie oddziały partyzanckie porwały już 3700 ludzi i - z
różnych powodów - wyznają "betonowy" komunizm.
To, co pan mówi, potwierdza tylko, że ludzie potrzebują religii. Jeśli nie
chrześcijańskiej, to chociażby stalinowskiej.
Słuszna uwaga. Czy w tym puzzlu, jakim jest człowiek, istnieje miejsce na klocek
w kształcie Boga, który - jeśli go nie ma - musi zostać zastąpiony innym,
podobnym klockiem, inną, równie irracjonalną, ślepą wiarą? Myślę, że można
twierdzić, że takie "bogokształtne" miejsce istnieje. Świadczy o tym trwała
potęga religii, czy w ogóle różnego rodzaju wierzeń. Myślałem o tym, pisząc "Jak
brednie podbiły świat". Zastanawiam się tam nad mnożeniem się w ciągu ostatnich
25 lat różnej maści proroków, wierzeń, kultów, guru, z New Age i leczeniem
kryształami włącznie. Żyjemy w epoce guru, nie tylko religijnych, choć jest ich
pod dostatkiem, ale także guru od zarządzania, guru od poradników...
To potwierdzałoby istnienie ludzkiej potrzeby wiary. Myślę, że szczególnie
silnie widać tę potrzebę w okresach wielkich zmian. Spójrzmy na pierwszą
rewolucję przemysłową w XVIII wieku, o której Marks pisał w słynnym fragmencie
"Manifestu komunistycznego", opisując przyspieszenie rozwoju technicznego,
komunikacyjnego i rozpad trwałych, wydawałoby się więzi, struktur społecznych,
przekonań, tradycji, feudalnych sentymentów, co zresztą on sam przyjmował z
aprobatą, jednocześnie zauważając, że ów rozpad tego wszystkiego sprawia, że
ludzie przestają czuć się bezpiecznie.
Marks nie mówi po prostu o "opium", lecz o ukojeniu.
I dobrze rozumie tę rolę religii. Ostatnie 25 lat przynosi podobne zjawiska. Z
jednej strony niezwykły triumf nauki i postępu technicznego, z drugiej
pojawianie się coraz liczniejszych guru, zabobonów, popularność przepowiedni
Nostradamusa i tak dalej. Charles Mackay, wspaniały XIX-wieczny dziennikarz,
napisał książkę "Extraordinary Popular Delusions and the Madness of Crowds"
(Niezwykłe powszechne złudzenia i szaleństwo tłumów) opublikowaną w roku 1843,
dostępną dziś w całości w internecie. To historia ludzkiej głupoty. W dużej
mierze traktuje o czasach przed oświeceniem, o procesach czarownic, alchemii,
ale także o pojedynkach, o mechanizmie ekonomicznych baniek mydlanych, o
holenderskiej tulipomanii, o chiromancji... A na koniec Mackay pisze: "Ludzie
myślą stadnie. Zobaczmy, jak tracą rozum stadnie, a wracają do zmysłów powoli i
pojedynczo".
Karol Marks nie był guru?
Otóż właśnie nie był. Czyniąc z niego guru, wyrządzono mu krzywdę. Marks nie był
fałszywie skromny, wysoko cenił swój własny intelekt, uważał, że wykonuje bardzo
ważną i odkrywczą pracę. Wierzył, że tworzy potężną wizję świata, chciał być
czytany, słuchany, chciał ludzi inspirować. Bardzo podobało mu się, że wyglądał
jak starotestamentowy prorok, czy grecki bóg. Miał w domu popiersie Jowisza,
przy którym lubił stawać tak, żeby goście zauważali, jak jest podobny. Ale to
były żarty. Słynna anegdota mówi, że kiedy pod koniec życia grupa francuskich
socjalistów napisała do niego, informując, że uważają się za marksistów, Marks
miał powiedzieć do Engelsa: "Ja nie jestem marksistą".
Marks nie chciał przyjmować uczniów. Jest taki wiersz Kiplinga, zatytułowany "The
Disciple" (Uczeń). Dotyczy Jezusa, ale w istocie daje się go odnieść i do
innych. Kończy się słowami mówiącymi o uczniach, że właśnie oni czynią pracę
mistrzów czczą i bezużyteczną. Gdyby Marks zobaczył pełną kolekcję swoich
XX-wiecznych uczniów: Castro, Mao, Althussera, Hodżę... ten dziwaczny zbiór
wszystkich twierdzących, że są prawdziwymi marksistami, podobnych
chrześcijańskim sekciarzom, byłby przerażony. Lubił skupiać na sobie uwagę, ale
nie chciał być prorokiem. Problem polegał na tym, że lewica chciała mieć
charyzmatycznego przywódcę, który poprowadzi ją w wybranym przez siebie
kierunku, jakiegoś Mojżesza czy Napoleona, który powie, dokąd trzeba zmierzać.
Marks nie tylko nie chciał odgrywać takiej roli, ale zwalczał też innych
aspirujących do przywództwa w ruchu socjalistycznym.
Wśród zdobyczy nauki, które tak cieszyły Marksa, były także badania Karola
Darwina. Przypomina pan w swojej książce, jak Marks zabiegał o to, by Darwin
przeczytał jego "Kapitał".
Marks przyjął dzieło Darwina entuzjastycznie.
Po przeczytaniu "O powstawaniu gatunków" po raz pierwszy, powiedział do Engelsa,
że dzieło to dostarcza obserwowalnego w naturze uzasadnienia dla ich poglądów na
rozwój społeczeństwa, że idee ekonomicznego i politycznego rozwoju znajdują
odzwierciedlenie w Darwinowskiej wizji przyrody.
To była jego pierwsza reakcja, ale wkrótce się z niej wycofał, w przeciwieństwie
do Engelsa, który trzymał się jej bardzo mocno. Engels powiedział nad grobem
Marksa, że Marks jest dla historii tym, kim Darwin dla przyrody i wciąż
powtarzał to zestawienie. Natomiast sam Marks całkiem szybko stracił sympatię
dla darwinizmu. W części dlatego, że miał świadomość, iż paralela nie jest
dokładna. Jeśli darwinowska ewolucja byłaby albo wydawałaby się procesem
zdeterminowanym, w którym ludzki wybór nie odgrywa żadnej roli, byłoby to
dalekie od jego myśli. Marks twierdził, że to ludzie sami tworzą swą własną
historię - nawet jeśli nie na drodze zupełnie swobodnych wyborów. Zatem jednym z
powodów, dla których Marks unikał odniesień do teorii darwinowskiej, była
świadomość, że uczyniłoby to jego własną teorię nadmiernie ufundowaną na pojęciu
konieczności.
Marks bardzo rzadko używa słowa "nieunikniony", a jeśli już - to raczej jako
zabiegu retorycznego, tak jak na końcu pierwszej części "Manifestu
komunistycznego", gdzie mowa jest o zagładzie burżuazji i zwycięstwie
proletariatu jako zjawiskach "równie nieuniknionych". Ale takie sformułowania
pojawiają się rzadko. Tak samo rzecz się ma ze "spiżowymi prawami". Darwin
miałby, wedle słów Engelsa, odkryć spiżowe prawa przyrody, a Marks spiżowe prawa
kapitału. Marks rzeczywiście mówi - choć nieczęsto - o spiżowych prawach, ale
obudowuje te stwierdzenia w "Kapitale" ogromnym materiałem, żeby pokazać, że
choć prawa istnieją, nie znaczy to, że nie mogą zostać złamane.
Warto przy tej okazji przyjrzeć się historii współpracy Marksa z Engelsem. To
niesamowita historia, w pewnym sensie miłosna, dwóch istnień tak ze sobą
splecionych i wzajemnie się uzupełniających. Marks - rodzaj dzikiego geniusza,
ale jako człowiek bardzo chaotyczny. Engels - niezwykle inteligentny, przy tym
uporządkowany, podobny do przedsiębiorcy, próbujący przyciągnąć Marksa do tego,
co Marks powinien robić, odsunąć od rzeczy, które go rozpraszają, zarazem
organizujący mu życie, chroniący przed bankructwem.
Przy tym ich intelektualne partnerstwo i korespondencja, którą wymieniają, są
niesamowite. Listy wysyłane są każdego dnia. Niczym stare małżeństwo, które może
dokańczać nawzajem swe rozpoczęte zdania. Marks i Engels mogli pisać skrótami,
tak dobrze się rozumieli. Ale jeśli Engels nie zrozumiał gdzieś Marksa, to
właśnie tu, w relacji do darwinizmu. W dłuższej perspektywie wyrządził
marksizmowi krzywdę.
Chyba jednak większą krzywdę wyrządziły mu próby wprowadzenia komunizmu w
życie.
Oczywiście. Ale nie ma też powodu, by odrzucać Marksa. Wiele jego pism zachowuje
niezwykłą aktualność, większą dziś niż powiedzmy 50 lat temu. Po wstrząsach
ostatnich 20 lat, po nowej fazie rewolucji technologicznej, informatycznej,
Marks może znów stać się modny, jego analizy brzmią bardzo współcześnie. Kiedy
BBC zorganizowała sondaż i zadała pytanie, kto był największym filozofem w
dziejach, Marks zwyciężył przytłaczającą większością głosów, zebrał grubo ponad
30 procent, następni - David Hume i Immanuel Kant - mieli po kilkanaście
procent. To stało się możliwe po zakończeniu zimnej wojny, kiedy można czytać
Marksa i myśleć, mówić o nim bez tego cienia. XXI wiek może być jego czasem.
Z polskiej perspektywy nie tak bardzo cieszy mnie ponowna popularność Marksa.
Rozumiem. Byłem w zeszłym roku w Budapeszcie, wcześniej w Hawanie. To dziwne
uczucie mówić o Marksie w krajach postmarksistowskich, czy, jak Kuba, wciąż
marksistowskich. W Hawanie występowałem na targach książki, a potem miałem
wykład dla Związku Artystów i Pisarzy, potwornie skorumpowanej organizacji,
która nigdy nie obroniła żadnego artysty ani pisarza. Powiedziałem, że gdyby
Marks żył dziś w Hawanie i pisał tak, jak zwykł pisać, zostałby natychmiast
zamknięty i Związek Pisarzy z pewnością by się za nim nie ujął. Bardzo ich to
rozzłościło. Przecież wszyscy jesteśmy marksistami - krzyczeli - a człowiek z
zewnątrz, jak ja, musi mieć dużo bezczelności, żeby ich pouczać o tym, co mówił
Marks. No cóż, zrobiłem, co mogłem.
"W swojej klasycznej formie, czy to Kautskiego, czy radzieckiej, a zatem w
formie spójnego i całościowego systemu idei marksizm jest skończony.
Z pewnością nie wróci jako zespół dogmatów. Są współcześni marksiści, ale
jednego nowoczesnego marksizmu nie ma. Zwłaszcza więź między marksistowską
analizą a mesjanistyczną wiarą w przyszłe, doskonałe społeczeństwo jest już nie
do utrzymania. To, co może być utrzymane, to podstawowa krytyka obecnego
społeczeństwa oraz pewne formy marksistowskiej analizy rozwoju i genezy
nieusuwalnych sprzeczności. Sugeruje to możliwość istnienia nowego
społeczeństwa, lecz nie daje dowodu, że można je zbudować, że jest to wykonalne.
A właśnie wiara, że takie społeczeństwo rzeczywiście historycznie nadchodzi,
dawała ogromną polityczną i emocjonalną siłę starej lewicy - i socjaldemokracji,
i komunizmowi. Z drugiej strony Marks pozostaje kluczowym myślicielem,
absolutnie podstawowym, punktem wyjścia - jeżeli już nie dojścia - dla każdego
interesującego się poważną myślą. Idea, że w jakiś sposób wyparuje tak jak,
dajmy na to, Spencer, Comte, Bergson czy Toynbee - to zupełna fantazja. Przede
wszystkim obecne pozostanie najważniejsze dziedzictwo - marksowska analiza
rozwoju kapitalizmu, występująca już w 'Manifeście komunistycznym', prowadząca
do materialistycznej wizji historii. Pozostanie, bo antycypuje rozwój
kapitalistycznej globalizacji".
Francis Wheen - dziennikarz i pisarz. Pracował w wielu gazetach i magazynach,
m.in. "The New Statesman", "The Independent", "The Mirror", "The Guardian". Jest
autorem wielu książek, m.in.: "The Sixties" (1982), "Television" (1985), "The
Battle for London" (1985), "Tom Driberg" (1990). W Polsce ukazały się w tym roku
dwie jego prace: przełożona wcześniej na ponad dwadzieścia języków biogafia
Karola Marksa oraz skierowany przeciwko popularnym przesądom i modom pamflet
"Jak brednie podbiły świat".