Realna ulotna perspektywa
Wśród różnych wymienianych tu i ówdzie przez działaczy i
sympatyków Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozytywów PRL zabrakło jednego, a
przecież istotnego, a mianowicie, że Polska Ludowa była systemem
niekapitalistycznym. Jednocześnie, wśród win, za jakie w imieniu Sojuszu kaja
się choćby Wojciech Olejniczak czy Grzegorz Napieralski, nie ma wyrażenia
skruchy za to, że formacja postpezetpeerowska zapoczątkowała budowanie i
budowała kapitalizm w Polsce.
Przeciwnie, w ocenie minionego 16-lecia podkreśla się pozytywne aspekty III RP,
aby tym dobitniej uwypuklić kontrast z mrocznymi czasami, które mają nastać wraz
z rządami prawicy spod znaku Prawa i Sprawiedliwości. Autorytaryzm, ba,
dyktatura prawicowa, przekreślają osiągnięcia okresu transformacji, w trakcie
której Polska doskoczyła do standardów tzw. normalności, czyli gospodarki
rynkowej, którą ideologicznie i sporadycznie określa się mianem kapitalizmu. W
tej kwestii Sojusz nie ma sobie nic do zarzucenia, wyrzucając sobie, a
szczególnie poprzednim władzom, w zasadzie tylko brak wystarczającego pochylenia
się nad problemami ludzi biednych i wykluczonych.
Część „wrażliwych społecznie” polityków postpezetpeerowskiej lewicy odwołuje się
chętnie do tradycji socjaldemokracji. Ta tradycja istotnie odpowiada
dzisiejszemu profilowi SLD, gdyż odsuwa kwestię socjalizmu w mglistą
perspektywę, pod warunkiem, że w ogóle jeszcze ją dostrzega. W każdym razie, ta
perspektywa w żaden sposób nie wpływa na strategię i taktykę Sojuszu zajętego
bieżącą polityką, od wyborów do wyborów.
Kwestia tożsamości przez ostatnie 16 lat nie nastręczała formacji
postpezetpeerowskiej większych kłopotów. Dziś to się zmieniło za sprawą dojścia
do władzy tak wyrazistej prawicy, jaką jest „partia Braci Kaczyńskich”. Nie
udało się formacji postpezetpeerowskiej dostąpić nobilitacji dzięki zyskaniu
przychylności takich partii centrowych, jak Unia Demokratyczna, Unia Wolności,
Partia Demokratyczna-demokraci.pl (wirtualni demokraci) czy Platforma
Obywatelska. Z formacjami tymi łączy SLD brak kwestionowania podstaw ustrojowych
systemu, tzn. akceptacja kapitalizmu. Odrzucenie kapitalizmu nie stanowi dla SLD
koronnego wyznacznika lewicowości, w ogóle nie stanowi kryterium lewicowości.
SLD podziela za to rozumowanie, które przyjmuje logikę burżuazyjną, zgodnie z
którą kapitalista jest siłą sprawczą gospodarki, wytwórcą dóbr i usług,
społeczeństwo zaś musi przyjmować jego dyktat polegający na wymogu stwarzania mu
warunków do rozwoju i osiągania zysków. Dopiero wtedy – co kapitalista wytworzy
będzie można dzielić.
W mniemaniu Grzegorza Napieralskiego lewicowość polega na przekonaniu, iż
przedsiębiorca powinien się dzielić z najuboższymi. Nietrudno zauważyć, że nie
jest to pogląd, który stanowiłby jakąkolwiek podstawę dla samodzielnej
(ideologicznie) roli partii tak rozumianej lewicy. Stąd zrozumiałe jest dążenie
do pozbycia się tej niechcianej samodzielności i do połączenia się z partiami
centrowymi typu PO czy wirtualni demokraci.
Problem dla SLD polega na tym, że wszystkie te partie centrowe od początku
konsekwentnie odrzucały niewczesne zaloty formacji postpezetpeerowskiej.
W swoim czasie Adam Schaff pisał, że grzech pierworodny polegający na targnięciu
się na święte prawo własności nigdy nie zostanie wymazany. To grzech wymagający
unicestwienia potomków do siódmego pokolenia. Nawet gdyby ci potomkowie
całkowicie już nie poczuwali się do wspólnoty ideowej z przodkami.
Ideologicznie nie ma istotnych różnic między SLD a Partią Demokratyczną czy PO.
A jednak nie ma odkupienia dla tak wielkiego grzechu.
Paradoksalnie też, postawione w takiej sytuacji i perspektywie SLD musi jakoś
skonsumować swoją niechcianą niezależność. Jedynym sposobem na przetrwanie na
scenie politycznej i zgromadzenia jakiejś grupy elektoratu jest odwołanie się do
tradycji PRL, czyli pogłębianie swego grzechu pierworodnego. Brnięcie w coś, co
odsuwa pożądaną perspektywę znalezienia się na salonach III RP. Ale odmowa
takiego brnięcia równałaby się rozwiązaniu SLD i zaapelowaniu do członków
Sojuszu, aby indywidualnie wstępowali do partii centrowych. Tam jednak nie chcą
wszystkich, jak leci. Sytuacja jest więc patowa.
W takich realiach SLD musi, chociaż niechętnie, poddawać się pewnemu
marketingowemu przesunięciu na lewo, tzn. nie tyle przechodzić na pozycje
radykalnie lewicowe, co otwierać się na poglądy radykalnie lewicowe, dzięki
czemu uwiarygodnia swoją pozycję niezależnej od centrum alternatywy wobec rządów
prawicy.
Problem w tym, że w sytuacji kłopotów gospodarczych, a takie są udziałem Polski
mimo optymistycznych zapewnień członków odchodzącego w niesławie rządu Belki,
alternatywą dla prawicy może być tylko lewica społeczna oparta na tradycyjnej
bazie lewicy – klasie robotniczej. Rola lewicy socjaldemokratycznej, lewicy
ugodowej wobec kapitału, jest doceniana przez burżuazję jedynie w sytuacji,
kiedy ta lewica (pod warunkiem, że ma ona wpływy w klasie robotniczej lub
przynajmniej w związkach zawodowych) może służyć jako siła trzymająca tę klasę w
ryzach, stosować wraz ze skorumpowanymi bonzami związkowymi politykę
kunktatorską, która prowadzi do utrzymywania pokoju społecznego dzięki
oszukiwaniu klasy robotniczej. Tę funkcję SLD, w miarę swoich możliwości, na
przemian z parasolem ochronnym „Solidarności” nad rządami prawicowymi, spełniała
przez 16 lat, przez co była tolerowana, choć z powodu grzechu pierworodnego nie
mogła być dopuszczona na salony.
Dziś, w sytuacji, kiedy władzę przejęła prawica nacjonalistyczna i
populistyczna, usługi SLD nie są dłużej potrzebne. Szczególnie, że
niezorganizowana lub słabo zorganizowana klasa robotnicza jest bezbronna wobec
demagogii populistycznej prawicy. Walka o klasę robotniczą nie może być wygrana
w oparciu o licytowanie się w hasłach wrażliwości społecznej, zwłaszcza, że
lewica instytucjonalna przez ostatnie 4 lata rządów skutecznie pokazała swój
brak wiarygodności w tej kwestii.
Często słyszy się biadolenie na „lewicy” na rosnący populizm Tymczasem populizm
jest normalną odpowiedzią na brak alternatywy lewicowej. W mniemaniu aktywu SLD
to PiS przechwycił hasła wyborcze lewicy. Jedyną bronią wydaje się zatem
demaskowanie nieszczerości intencji PiS-u. Zupełnie jakby nie pokazano
społeczeństwu, jak mało szczere są intencje samej lewicy burżuazyjnej. A zatem
nie w szczerości intencji, ale w alternatywie programowej leży skuteczna broń
przeciwko populizmowi. Apelowanie do przedsiębiorcy, aby okazał ducha
solidaryzmu społecznego łączy SLD i PiS, a także PO i resztę sceny politycznej,
która nie dąży do rzeczywistych zmian uznając porządek kapitalistyczny za stan
normalności. Narastające niezadowolenie społeczne wymaga jednak zdecydowanych
kroków. Tu nie wystarczy nawet socjaldemokracja trzymająca w karbach zbuntowane
masy. A przecież SLD nie ma ani tradycji (PRL jej nie wytworzył), ani nie
zyskała przez te wszystkie lata autorytetu w owych masach, aby móc odgrywać taką
rolę. Autorytet Sojuszu chwieje się nawet w OPZZ.
Wszystko wskazuje na to, że najbliższe napięcia społeczne mogą spowodować nawet
rozpad Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdyż nie ma zapotrzebowania na taką partię
w dzisiejszej sytuacji. Zjawisko ma charakter szerszy niż tylko polski. Wskazują
na to perypetie partii socjaldemokratycznych na Zachodzie, które wtapiają się,
by przetrwać i wzmocnić, w ruchy alter(anty)globalistyczne, radykalizują się w
ramach nie przekraczających porządku burżuazyjnego i usiłują przetrwać do
powrotu czasów stabilnego kapitalizmu. Tą drogą może też podążać SLD.
Pewną próbą przełamania grzechu pierworodnego byłoby skanalizowanie ruchu
alterglobalizacyjnego, który jest dla SLD szansą przełamania izolacji, a
jednocześnie zdobycia przywództwa na lewicy alterglobalistycznej, której
pacyfikowanie w ramach panującego układu byłoby kolejną szansą wejścia na
salony. Problem w tym, że ruch ten jest dosyć słaby w Polsce, a i na świecie
traci swój impet. Uczynienie zeń głównej osi konfliktu lewica-prawica jest
istotnie ostatnią szansą SLD, jeżeli tylko zdoła ona przekonać prawicę, że ten
ruch jest realnie groźny, choć tak naprawdę nie jest.
7 grudnia 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
(na podstawie wystąpienia E. Balcerek podczas spotkania Klubu „Pokolenia” z
sekretarzem generalnym SLD, Grzegorzem Napieralskim w dniu 6.12.2005 r.)
Kazuistyka i prywatny totalitaryzm
Polski zaścianek ma jeszcze wiele do nadrobienia w drodze do
Europy. Jak na razie, trzymając się „Faktów”, dodatek „Europa” robi co może, aby
ten proces przyspieszyć. W swej gorliwości jest nawet w stanie przełknąć
horrendalne herezje, których jedynym usprawiedliwieniem jest to, że są modne w
Europie. I tak redaktor Maciej Nowicki, mimo głębokiego wstrętu, jaki w nim
wzbudza temat, dostosowuje się do polecenia redaktora naczelnego i bierze na
spytki Jacques’a Attali’ego w kwestii... Karola Marksa. Zdradzając kompletny
brak orientacji w dysputach prowadzonych na paryskich salonach, red. Nowicki
zadaje pytanie obwarowując się przy tym, niczym Festung Breslau: „W kilkanaście
lat po krachu komunizmu mamy w Europie Zachodniej do czynienia ze zjawiskiem,
które wielu ludziom z krajów byłego bloku wschodniego wydaje się niezrozumiałe i
OBURZAJĄCE: do łask wraca Karol Marks...”
Na tak postawione przez polskiego Kandyda-prostaczka pytanie Attali udziela
pełnej wyrozumiałości i obszernej wykładni tego, jak należy Marksa wykastrować,
aby stał się zjadliwy na salonach: „Marks musi fascynować choćby dlatego, że
nikt – pominąwszy założycieli wielkich religii – nigdy nie miał tak wielkiego
wpływu na dzieje ludzkości. I już choćby z punktu widzenia historii myśli próba
zrozumienia, jak jeden człowiek mógł do tego stopnia zmienić rzeczywistość –
jedynie siłą swego umysłu – jest czymś fundamentalnym. (..) to współczesny nam
awanturnik, nomada, który zawsze wędruje tam, gdzie będzie mógł myśleć w sposób
wolny. (...) nie był przywiązany do żadnego miejsca, stał się jednym z
pierwszych myślicieli, którzy interesują się światem jako takim, a nie
poszczególnym narodem czy jakimś regionem” („Marks był prorokiem globalizacji”,
rozmowa Macieja Nowickiego z Jacquesem Attali, „Fakt” z 2.11.2005 r., dodatek
„Europa”, ss. 2-4).
Mamy tu i starą koncepcję sprowadzenia marksizmu do poziomu religii-opium dla
ludu, Talmudu i Miszny, które swą kazuistyką są w stanie przystosować Pismo do
każdych okoliczności, i wyrafinowaną próbę oderwania myśli Marksa od ruchu
robotniczego, bez którego sama myśl byłaby zapomnianą wariacją młodoheglizmu, a
tak bywa co najwyżej nieudaną próbą epigońskiego kantyzmu w wersji
młodomarksowskiej, oraz próbę zinterpretowania banicji Marksa jako
kosmopolitycznego globtrotterstwa połączoną z bezczelną imputacją, że Kant nie
był zdolny do wolnego myślenia z tego względu, że nigdy nie opuścił Królewca.
Do tych patetycznych bzdur Attali, kolejny biograf Marksa, dorzuca garść
konkretów „za co lubimy Marksa tak naprawdę”. Należą do nich stwierdzenia typu:
„Zacznijmy od tego, że Marks uważał, iż kapitalizm to gigantyczne dobrodziejstwo
dla ludzkości – w stosunku do systemu feudalnego. Jest zatem piewcą kapitalizmu,
burżuazji, liberalizmu.” To małe uściślenie „w stosunku do systemu feudalnego”
ma tu znaczenie fundamentalne, acz przez Attali’ego nie eksponowane zbyt
nachalnie. Jeżeli Marks był entuzjastą rewolucyjnych zmian w systemie społecznym
zapoczątkowanych Rewolucją Francuską, to tylko dlatego, że miał perspektywę
pociągnięcia tych zmian do ich najdalszych konsekwencji, podjęcia wyzwania,
które burżuazja zarzuciła w imię swego klasowego interesu stając się natychmiast
siłą wsteczną i antyrewolucyjną, zdolną do ustępstw wobec starego reżymu. Ani
przez moment wartości wymieniane przez Attali’ego nie były wartościami samymi w
sobie dla Marksa-dojrzałego rewolucjonisty.
Jeżeli dla Marksa istotnie kapitalizm jest nośnikiem cywilizacji, to rozumie on
przez tę misję cywilizacyjną nie tylko i nie przede wszystkim niszczenie
cywilizacji pozaeuropejskiej, ale nade wszystko tego, co nazywał wraz z Engelsem
„idiotyzmem życia wiejskiego”, czyli egoizm izolujących się enklaw tkwiących w
zapleśniałych, patriarchalnych stosunkach społecznych, zamkniętych na problemy
innych, na problemy szersze, ogólnospołeczne, ogólnoświatowe. Marks miał jednak,
w przeciwieństwie do Attali’ego, świadomość dialektyczności owych procesów,
sprzeczności tkwiących w rozwoju kapitalizmu. To zresztą powoduje, że pomimo
prób sprowadzania Marksa do poziomu łagodnego idioty (na wzór tego, co zrobiono
choćby z Jezusem), w historii myśli nie zostanie on nigdy zastąpiony osobnikiem,
takim jak Attali. Powoływanie się na stwierdzenie Marksa, że „burżuazja ma do
odegrania rewolucyjną rolę”, a sam „kapitalizm jest konieczny, bo bez niego
zapanuje powszechna bieda”, zaś „socjalizm może się pojawić wyłącznie po
kapitalizmie, a nie w jego miejsce. I tylko na skalę światową, a nie w jednym
kraju. Zwłaszcza tak zacofanym jak Rosja” ma na celu przekonanie czytelnika, że
mimo sprzeczności kapitalizmu, najpierw trzeba zbudować porządny kapitalizm w
każdym zakątku świata po to, żeby potem (może po trzystu, a może po pięciuset
latach) móc zacząć budować socjalizm. Stara, socjaldemokratyczna śpiewka.
Marks na salonach potrzebny jest z jednego zasadniczego powodu. Otóż trudno dziś
(odrzucając perspektywę rewolucji proletariackiej) sensownie utrzymywać, że
istnieją jakieś pozytywne strony ekspansji kapitalizmu poza kontrowersyjnymi
skądinąd z punktu widzenia fundamentalizmu katolickiego formami demokracji czy
liberalizmu obyczajowego. Swój własny brak przekonania Attali i jemu podobni
nadrabiają entuzjazmem Marksa sprzed półtora wieku, odnoszącym się do zupełnie
innej sytuacji. Ciężar dowodu dialektycznego twierdzenia, że „rynek nie
zmniejsza rozmiarów biedy, przeciwnie – powiększy istniejące nierówności.
Wyeliminuje ze społeczeństwa tych, którzy nie potrafili się przystosować, co
będzie kolejną przyczyną biedy, której nie da się w żaden sposób zaradzić”, a
jednocześnie, że „kapitalizm jest konieczny, bo bez niego zapanuje powszechna
bieda” – spada w tej sytuacji na Marksa. W pewnym sensie Marks jest nawet nie
tyle czczony przez dzisiejsze salony, ale jest im wręcz niezbędnie konieczny,
niczym Rasputin rodzinie carskiej.
Warto przy okazji zauważyć, że taki zabieg nie jest, póki co, możliwy do
zastosowania wobec Lenina. Stąd spostrzeżenie S. Żiżka, że salony nie są jeszcze
gotowe na przyjęcie tego nowego proroka.
A jednak Attali dostrzega coś, czego nie są w stanie dostrzec szeroko i
najszerzej otwarci alterglobaliści przekonani, że konfrontacja mas wyzyskiwanych
z garstką wyzyskiwaczy musi doprowadzić do powszechnego sprzeciwu wobec systemu
i jego przekształcenie w „inny, lepszy świat”, który wszakże jest możliwy (bo
chociażby tak twierdził Marks, a na pewno już nie konserwatyści, którzy w
przeciwieństwie do jednowymiarowej lewicy lepiej posługują się dialektyką i
widzą, że każdy proces ma dwie strony medalu). Mianowicie na pytanie redaktora
Nowickiego o to, „Czy można określić granicę, poza którą nierówności stają się
dla ludzi nie do zaakceptowania?”, Attali odpowiada: „Moim zdaniem – nie. Jak
wiemy, te drobne nierówności budzą raczej zazdrość niż pragnienie społecznej
zmiany. A te wielkie są tak ogromne, że nie mieszczą się w wyobraźni większości
ludzi. A to, co nie mieści się w wyobraźni, nie może być motorem naszego
działania”.
Przyszłość kapitalizmu jest więc na razie zapewniona. O ile postępuje
globalizacja kapitału, o tyle „globalizacja konfliktów społecznych jest jak na
razie sprawą dalszej przyszłości. Przecież strajki pozostają zjawiskami
lokalnymi, a międzynarodowe organizacje związkowe mają ogromne kłopoty z
koordynacją ruchów społecznych na skalę świata. (...) jeżeli kapitalizm nadal
będzie się rozwijał bez godnego siebie przeciwnika – w postaci zglobalizowanego
proletariatu i rządu światowego – tak naprawdę będą nami rządziły firmy
ubezpieczeniowe i emerytalne.” Czyli, czeka nas „prywatny totalitaryzm”. Nie
zapominajmy wszak, że będzie to miało miejsce w imię uniknięcia „powszechnej
biedy”, w imię „skuteczności, walki z biurokracją itd.” W imię uniknięcia
wszechwładzy państwa. Jak pisze Attali: „To pewien paradoks: im bardziej nasze
gospodarki i społeczeństwa są liberalne, tym więcej pieniędzy poświęcamy na
ubezpieczenie ryzyka związanego z korzystaniem z naszej wolności”. Oczywiście,
chodzi o tych „my”, których stać na ubezpieczenie od ryzyka wolności.
Istotnie, nie sposób nie zauważyć, że w stosunku do Marksa, dzisiejsza radykalna
lewica alterglobalistyczna ma podejście niespójne do kwestii globalizmu. O ile
antyglobalizm ma pewne spójne podstawy społeczne oparte na fakcie, że sam
kapitalizm „dzieli i rządzi”, a więc wymusza brak solidarności klas
wyzyskiwanych (lokalne strajki, lokalne formy obrony i jedności), o tyle
alterglobaliści nie potrafią wskazać siły społecznej, która mogłaby na skalę
globalną stworzyć alternatywę dla burżuazji. Poszukiwanie wspólnych tematów
walki dla niezwykle różnorodnych środowisk lokalnych wspieranych przez lewicę
alterglobalistyczną prowadzi do odnajdywania takich tematów w ogólnym
repertuarze praw demokracji formalnej społeczeństwa burżuazyjnego, co nie
stanowi alternatywy zdolnej zastąpić klasę robotniczą.
Póki tak będzie, kapitalizm będzie mógł spać spokojnie i wręcz kochać Karola
Marksa za oświeceniową wiarę w postęp związany z rozwojem stosunków rynkowych w
skali świata. Radykalna lewica będzie za to odżegnywać się od ortodoksji
marksistowskiej poprzez krytykę prostackiej idei nieustającego i tryumfalnego
pochodu postępu i szukać przyczyn osłabienia rewolucyjnego ducha klasy
robotniczej w jej rzekomo ubogim życiu seksualnym i poszukiwać rozwiązania
poprzez rozszerzanie swobód demokratycznych. Zgadza się to z wizją Attali’ego,
który również postuluje zwycięstwo „globalnej demokracji” jako alternatywę dla
globalnej anarchii. Dla Attali’ego, sprawa jest prosta Niezrozumienie
konieczności historycznej prowadzącej poprzez urynkowienie coraz to nowych sfer
życia po to, aby uniknąć groźby „upowszechnionego ubóstwa” (tzn. mogącego
dotknąć Attali’ego i jego krąg cywilizacyjny), sprawia, że rozwiązania
alter(anty)globalistów sprowadza on do „socjalnacjonalizmu” („socjalne prowadzi
do narodowego”). To dosyć sprawna próba odgrodzenia się od alterglobalistycznych,
rzekomych „obywateli świata”, którzy mydlą oczy swym kosmopolityzmem będąc, w
gruncie rzeczy, nie mniejszymi nacjonalistami niż ojciec Rydzyk.
W całej swej próbie pacyfikacji Marksa Attali natrafia właściwie tylko na jeden
wątek myśli tego twórcy, który zakłóca mu spreparowany przez siebie obraz. TO
KWESTIA DYKTATURY PROLETARIATU. Attali zauważa bowiem, że „Marks nawołuje
proletariat do założenia własnej partii, ale nigdzie nie mówi, że to ma być
partia jedyna. [Wot, demokrat!] Natomiast istotnie trudno pogodzić się z tym, co
pisał na temat dyktatury proletariatu. Bo nigdy nie odpowiada na zasadnicze
pytanie: co należy zrobić, gdy większość zadecyduje w wyborach o przerwaniu
biegu rewolucji? Czy należy zaakceptować taki wyrok i oddać władzę, czy też nie?
Konsekwencje tych jego niedopowiedzeń znamy aż za dobrze”.
Dziwić może tylko zdziwienie kogoś, kto mówiąc „dyktatura proletariatu” nie
łapie, że właśnie sobie udzielił odpowiedzi na to fascynujące pytanie. W tej
kwestii Lenin jest właściwą interpretacją Marksa i tylko udając idiotę można
zaakceptować Marksa odrzucając Lenina. Co dedykujemy nie tylko Attali’emu, hołd
oddając poniekąd paradoksalnie redaktorowi Nowickiemu, który lepiej wie od
paryskich salonów, jaką tak naprawdę hołotę się na nie wpuszcza otwierając drzwi
dobrodusznemu (?) mędrcowi z Trewiru.
4 grudnia 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
Kto tak pięknie gra?
Harmonia w mass-mediach brzmi dziś nie lepiej niż solowe
występy posła Ligi Polskich Rodzin, Wojciecha Wierzejskiego i nie gorzej niż
coraz śmielsze wezwania Andrzeja Leppera. I cóż, że media żądają odsiadki (nie
głowy) byłego wiceministra spraw wewnętrznych i administracji, Zbigniewa Sobotki
pospołu z głową (jeszcze nie odsiadką) prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego,
który niepomny zasad wspieranej przez SLD Demokracji, Prawa i Sprawiedliwości
waży się wszcząć procedurę ułaskawiającą.
Nie ma przebaczenia – brzmi zgodnym chórem, jakże medialne pokolenie JP 2.
Skazany prawomocnym wyrokiem przez „niezawisłe sądy” musi swoje odpokutować,
choćby był niewinny. Zresztą, jak może być niewinny skoro winna jest lewica,
postkomuna i „grupa trzymająca władzę” w osobach tej ostatniej. Gdy winna jest
postkomuna, to winna jest i żydokomuna, geje, cykliści i anarchiści („jedna z
odmian komunizmu”). Wina została już dawno udowodniona przez „niezawisłe” media
i sądy. Komunizm i faszyzm to tylko odmiany totalitaryzmu. SLD to postkomuna,
alterglobaliści to kryptokomuna, anarchiści to jedna z odmian komunizmu. Na
wszystko są odpowiednie zapisy w Konstytucji. Precz z „Gazetą Wyborczą”, „precz
z komuną!”, „precz z preczem!” Niech żyje kara śmierci!
Taki podział win stawia nas w jednym szeregu z tymi co to wdrażali kapitalizm,
”społeczną gospodarkę rynkową” i neoliberalizm. I nie ma się co oburzać na
zrządzenie losu, toć to dar Boga.
Dla Wojciecha Wierzejskiego i jemu podobnych wszyscy jesteśmy tacy sami – równi
wobec Konstytucji, uchwalonej przy czynnym współudziale posłów SLD i PPS (z
posłami Piotrem Ikonowiczem i Cezarym Miżejewskim na czele). Interpretacja jej
zapisów i skrajnie prawicowa wykładnia jest już tylko kropką nad „i”. Klimat
stworzony przez prawicę, antytotalitarnych demokratów i socjalistów jest już aż
nazbyt demokratyczny. Przepoczwarza się na naszych oczach w coś na kształt...
PRL-u czy państwa policyjnego. Powinniśmy się więc w nim czuć swojsko, jak mięso
armatnie, które walczy po obu stronach barykady.
Wszyscy powinniśmy w odruchu Samoobrony poprzeć Prawo i Sprawiedliwość. Poprzeć
i cofnąć poparcie, nie cofając się ani na krok. Niech Lew Kaczyński w nas ryczy
aż w piersi gra: mięsa, mięsa... słodyczy!
W tym wszechogarniającym zgiełku i harmonii jest jednak jakiś interes
porządkujący i równający w lewo. To obiektywny interes klasy robotniczej, która
gdy Lew ryczy zaciska pieści i zwierając szeregi wymownie milczy. Gdy nie
zaspokojone są interesy bieżące – nie ma „pracy i chleba”, nie starcza i
igrzysk.
Najwyższy czas zająć z góry upatrzone pozycje. W ostatecznym rachunku tylko to
się liczy.
3 grudnia 2005 r.
Antonio das Mortes