Realna ulotna perspektywa

Wśród różnych wymienianych tu i ówdzie przez działaczy i sympatyków Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozytywów PRL zabrakło jednego, a przecież istotnego, a mianowicie, że Polska Ludowa była systemem niekapitalistycznym. Jednocześnie, wśród win, za jakie w imieniu Sojuszu kaja się choćby Wojciech Olejniczak czy Grzegorz Napieralski, nie ma wyrażenia skruchy za to, że formacja postpezetpeerowska zapoczątkowała budowanie i budowała kapitalizm w Polsce.
Przeciwnie, w ocenie minionego 16-lecia podkreśla się pozytywne aspekty III RP, aby tym dobitniej uwypuklić kontrast z mrocznymi czasami, które mają nastać wraz z rządami prawicy spod znaku Prawa i Sprawiedliwości. Autorytaryzm, ba, dyktatura prawicowa, przekreślają osiągnięcia okresu transformacji, w trakcie której Polska doskoczyła do standardów tzw. normalności, czyli gospodarki rynkowej, którą ideologicznie i sporadycznie określa się mianem kapitalizmu. W tej kwestii Sojusz nie ma sobie nic do zarzucenia, wyrzucając sobie, a szczególnie poprzednim władzom, w zasadzie tylko brak wystarczającego pochylenia się nad problemami ludzi biednych i wykluczonych.
Część „wrażliwych społecznie” polityków postpezetpeerowskiej lewicy odwołuje się chętnie do tradycji socjaldemokracji. Ta tradycja istotnie odpowiada dzisiejszemu profilowi SLD, gdyż odsuwa kwestię socjalizmu w mglistą perspektywę, pod warunkiem, że w ogóle jeszcze ją dostrzega. W każdym razie, ta perspektywa w żaden sposób nie wpływa na strategię i taktykę Sojuszu zajętego bieżącą polityką, od wyborów do wyborów.
Kwestia tożsamości przez ostatnie 16 lat nie nastręczała formacji postpezetpeerowskiej większych kłopotów. Dziś to się zmieniło za sprawą dojścia do władzy tak wyrazistej prawicy, jaką jest „partia Braci Kaczyńskich”. Nie udało się formacji postpezetpeerowskiej dostąpić nobilitacji dzięki zyskaniu przychylności takich partii centrowych, jak Unia Demokratyczna, Unia Wolności, Partia Demokratyczna-demokraci.pl (wirtualni demokraci) czy Platforma Obywatelska. Z formacjami tymi łączy SLD brak kwestionowania podstaw ustrojowych systemu, tzn. akceptacja kapitalizmu. Odrzucenie kapitalizmu nie stanowi dla SLD koronnego wyznacznika lewicowości, w ogóle nie stanowi kryterium lewicowości. SLD podziela za to rozumowanie, które przyjmuje logikę burżuazyjną, zgodnie z którą kapitalista jest siłą sprawczą gospodarki, wytwórcą dóbr i usług, społeczeństwo zaś musi przyjmować jego dyktat polegający na wymogu stwarzania mu warunków do rozwoju i osiągania zysków. Dopiero wtedy – co kapitalista wytworzy będzie można dzielić.
W mniemaniu Grzegorza Napieralskiego lewicowość polega na przekonaniu, iż przedsiębiorca powinien się dzielić z najuboższymi. Nietrudno zauważyć, że nie jest to pogląd, który stanowiłby jakąkolwiek podstawę dla samodzielnej (ideologicznie) roli partii tak rozumianej lewicy. Stąd zrozumiałe jest dążenie do pozbycia się tej niechcianej samodzielności i do połączenia się z partiami centrowymi typu PO czy wirtualni demokraci.
Problem dla SLD polega na tym, że wszystkie te partie centrowe od początku konsekwentnie odrzucały niewczesne zaloty formacji postpezetpeerowskiej.
W swoim czasie Adam Schaff pisał, że grzech pierworodny polegający na targnięciu się na święte prawo własności nigdy nie zostanie wymazany. To grzech wymagający unicestwienia potomków do siódmego pokolenia. Nawet gdyby ci potomkowie całkowicie już nie poczuwali się do wspólnoty ideowej z przodkami.
Ideologicznie nie ma istotnych różnic między SLD a Partią Demokratyczną czy PO. A jednak nie ma odkupienia dla tak wielkiego grzechu.
Paradoksalnie też, postawione w takiej sytuacji i perspektywie SLD musi jakoś skonsumować swoją niechcianą niezależność. Jedynym sposobem na przetrwanie na scenie politycznej i zgromadzenia jakiejś grupy elektoratu jest odwołanie się do tradycji PRL, czyli pogłębianie swego grzechu pierworodnego. Brnięcie w coś, co odsuwa pożądaną perspektywę znalezienia się na salonach III RP. Ale odmowa takiego brnięcia równałaby się rozwiązaniu SLD i zaapelowaniu do członków Sojuszu, aby indywidualnie wstępowali do partii centrowych. Tam jednak nie chcą wszystkich, jak leci. Sytuacja jest więc patowa.
W takich realiach SLD musi, chociaż niechętnie, poddawać się pewnemu marketingowemu przesunięciu na lewo, tzn. nie tyle przechodzić na pozycje radykalnie lewicowe, co otwierać się na poglądy radykalnie lewicowe, dzięki czemu uwiarygodnia swoją pozycję niezależnej od centrum alternatywy wobec rządów prawicy.
Problem w tym, że w sytuacji kłopotów gospodarczych, a takie są udziałem Polski mimo optymistycznych zapewnień członków odchodzącego w niesławie rządu Belki, alternatywą dla prawicy może być tylko lewica społeczna oparta na tradycyjnej bazie lewicy – klasie robotniczej. Rola lewicy socjaldemokratycznej, lewicy ugodowej wobec kapitału, jest doceniana przez burżuazję jedynie w sytuacji, kiedy ta lewica (pod warunkiem, że ma ona wpływy w klasie robotniczej lub przynajmniej w związkach zawodowych) może służyć jako siła trzymająca tę klasę w ryzach, stosować wraz ze skorumpowanymi bonzami związkowymi politykę kunktatorską, która prowadzi do utrzymywania pokoju społecznego dzięki oszukiwaniu klasy robotniczej. Tę funkcję SLD, w miarę swoich możliwości, na przemian z parasolem ochronnym „Solidarności” nad rządami prawicowymi, spełniała przez 16 lat, przez co była tolerowana, choć z powodu grzechu pierworodnego nie mogła być dopuszczona na salony.
Dziś, w sytuacji, kiedy władzę przejęła prawica nacjonalistyczna i populistyczna, usługi SLD nie są dłużej potrzebne. Szczególnie, że niezorganizowana lub słabo zorganizowana klasa robotnicza jest bezbronna wobec demagogii populistycznej prawicy. Walka o klasę robotniczą nie może być wygrana w oparciu o licytowanie się w hasłach wrażliwości społecznej, zwłaszcza, że lewica instytucjonalna przez ostatnie 4 lata rządów skutecznie pokazała swój brak wiarygodności w tej kwestii.
Często słyszy się biadolenie na „lewicy” na rosnący populizm Tymczasem populizm jest normalną odpowiedzią na brak alternatywy lewicowej. W mniemaniu aktywu SLD to PiS przechwycił hasła wyborcze lewicy. Jedyną bronią wydaje się zatem demaskowanie nieszczerości intencji PiS-u. Zupełnie jakby nie pokazano społeczeństwu, jak mało szczere są intencje samej lewicy burżuazyjnej. A zatem nie w szczerości intencji, ale w alternatywie programowej leży skuteczna broń przeciwko populizmowi. Apelowanie do przedsiębiorcy, aby okazał ducha solidaryzmu społecznego łączy SLD i PiS, a także PO i resztę sceny politycznej, która nie dąży do rzeczywistych zmian uznając porządek kapitalistyczny za stan normalności. Narastające niezadowolenie społeczne wymaga jednak zdecydowanych kroków. Tu nie wystarczy nawet socjaldemokracja trzymająca w karbach zbuntowane masy. A przecież SLD nie ma ani tradycji (PRL jej nie wytworzył), ani nie zyskała przez te wszystkie lata autorytetu w owych masach, aby móc odgrywać taką rolę. Autorytet Sojuszu chwieje się nawet w OPZZ.
Wszystko wskazuje na to, że najbliższe napięcia społeczne mogą spowodować nawet rozpad Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdyż nie ma zapotrzebowania na taką partię w dzisiejszej sytuacji. Zjawisko ma charakter szerszy niż tylko polski. Wskazują na to perypetie partii socjaldemokratycznych na Zachodzie, które wtapiają się, by przetrwać i wzmocnić, w ruchy alter(anty)globalistyczne, radykalizują się w ramach nie przekraczających porządku burżuazyjnego i usiłują przetrwać do powrotu czasów stabilnego kapitalizmu. Tą drogą może też podążać SLD.
Pewną próbą przełamania grzechu pierworodnego byłoby skanalizowanie ruchu alterglobalizacyjnego, który jest dla SLD szansą przełamania izolacji, a jednocześnie zdobycia przywództwa na lewicy alterglobalistycznej, której pacyfikowanie w ramach panującego układu byłoby kolejną szansą wejścia na salony. Problem w tym, że ruch ten jest dosyć słaby w Polsce, a i na świecie traci swój impet. Uczynienie zeń głównej osi konfliktu lewica-prawica jest istotnie ostatnią szansą SLD, jeżeli tylko zdoła ona przekonać prawicę, że ten ruch jest realnie groźny, choć tak naprawdę nie jest.
7 grudnia 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
(na podstawie wystąpienia E. Balcerek podczas spotkania Klubu „Pokolenia” z sekretarzem generalnym SLD, Grzegorzem Napieralskim w dniu 6.12.2005 r.)


Kazuistyka i prywatny totalitaryzm

Polski zaścianek ma jeszcze wiele do nadrobienia w drodze do Europy. Jak na razie, trzymając się „Faktów”, dodatek „Europa” robi co może, aby ten proces przyspieszyć. W swej gorliwości jest nawet w stanie przełknąć horrendalne herezje, których jedynym usprawiedliwieniem jest to, że są modne w Europie. I tak redaktor Maciej Nowicki, mimo głębokiego wstrętu, jaki w nim wzbudza temat, dostosowuje się do polecenia redaktora naczelnego i bierze na spytki Jacques’a Attali’ego w kwestii... Karola Marksa. Zdradzając kompletny brak orientacji w dysputach prowadzonych na paryskich salonach, red. Nowicki zadaje pytanie obwarowując się przy tym, niczym Festung Breslau: „W kilkanaście lat po krachu komunizmu mamy w Europie Zachodniej do czynienia ze zjawiskiem, które wielu ludziom z krajów byłego bloku wschodniego wydaje się niezrozumiałe i OBURZAJĄCE: do łask wraca Karol Marks...”
Na tak postawione przez polskiego Kandyda-prostaczka pytanie Attali udziela pełnej wyrozumiałości i obszernej wykładni tego, jak należy Marksa wykastrować, aby stał się zjadliwy na salonach: „Marks musi fascynować choćby dlatego, że nikt – pominąwszy założycieli wielkich religii – nigdy nie miał tak wielkiego wpływu na dzieje ludzkości. I już choćby z punktu widzenia historii myśli próba zrozumienia, jak jeden człowiek mógł do tego stopnia zmienić rzeczywistość – jedynie siłą swego umysłu – jest czymś fundamentalnym. (..) to współczesny nam awanturnik, nomada, który zawsze wędruje tam, gdzie będzie mógł myśleć w sposób wolny. (...) nie był przywiązany do żadnego miejsca, stał się jednym z pierwszych myślicieli, którzy interesują się światem jako takim, a nie poszczególnym narodem czy jakimś regionem” („Marks był prorokiem globalizacji”, rozmowa Macieja Nowickiego z Jacquesem Attali, „Fakt” z 2.11.2005 r., dodatek „Europa”, ss. 2-4).
Mamy tu i starą koncepcję sprowadzenia marksizmu do poziomu religii-opium dla ludu, Talmudu i Miszny, które swą kazuistyką są w stanie przystosować Pismo do każdych okoliczności, i wyrafinowaną próbę oderwania myśli Marksa od ruchu robotniczego, bez którego sama myśl byłaby zapomnianą wariacją młodoheglizmu, a tak bywa co najwyżej nieudaną próbą epigońskiego kantyzmu w wersji młodomarksowskiej, oraz próbę zinterpretowania banicji Marksa jako kosmopolitycznego globtrotterstwa połączoną z bezczelną imputacją, że Kant nie był zdolny do wolnego myślenia z tego względu, że nigdy nie opuścił Królewca.
Do tych patetycznych bzdur Attali, kolejny biograf Marksa, dorzuca garść konkretów „za co lubimy Marksa tak naprawdę”. Należą do nich stwierdzenia typu: „Zacznijmy od tego, że Marks uważał, iż kapitalizm to gigantyczne dobrodziejstwo dla ludzkości – w stosunku do systemu feudalnego. Jest zatem piewcą kapitalizmu, burżuazji, liberalizmu.” To małe uściślenie „w stosunku do systemu feudalnego” ma tu znaczenie fundamentalne, acz przez Attali’ego nie eksponowane zbyt nachalnie. Jeżeli Marks był entuzjastą rewolucyjnych zmian w systemie społecznym zapoczątkowanych Rewolucją Francuską, to tylko dlatego, że miał perspektywę pociągnięcia tych zmian do ich najdalszych konsekwencji, podjęcia wyzwania, które burżuazja zarzuciła w imię swego klasowego interesu stając się natychmiast siłą wsteczną i antyrewolucyjną, zdolną do ustępstw wobec starego reżymu. Ani przez moment wartości wymieniane przez Attali’ego nie były wartościami samymi w sobie dla Marksa-dojrzałego rewolucjonisty.
Jeżeli dla Marksa istotnie kapitalizm jest nośnikiem cywilizacji, to rozumie on przez tę misję cywilizacyjną nie tylko i nie przede wszystkim niszczenie cywilizacji pozaeuropejskiej, ale nade wszystko tego, co nazywał wraz z Engelsem „idiotyzmem życia wiejskiego”, czyli egoizm izolujących się enklaw tkwiących w zapleśniałych, patriarchalnych stosunkach społecznych, zamkniętych na problemy innych, na problemy szersze, ogólnospołeczne, ogólnoświatowe. Marks miał jednak, w przeciwieństwie do Attali’ego, świadomość dialektyczności owych procesów, sprzeczności tkwiących w rozwoju kapitalizmu. To zresztą powoduje, że pomimo prób sprowadzania Marksa do poziomu łagodnego idioty (na wzór tego, co zrobiono choćby z Jezusem), w historii myśli nie zostanie on nigdy zastąpiony osobnikiem, takim jak Attali. Powoływanie się na stwierdzenie Marksa, że „burżuazja ma do odegrania rewolucyjną rolę”, a sam „kapitalizm jest konieczny, bo bez niego zapanuje powszechna bieda”, zaś „socjalizm może się pojawić wyłącznie po kapitalizmie, a nie w jego miejsce. I tylko na skalę światową, a nie w jednym kraju. Zwłaszcza tak zacofanym jak Rosja” ma na celu przekonanie czytelnika, że mimo sprzeczności kapitalizmu, najpierw trzeba zbudować porządny kapitalizm w każdym zakątku świata po to, żeby potem (może po trzystu, a może po pięciuset latach) móc zacząć budować socjalizm. Stara, socjaldemokratyczna śpiewka.
Marks na salonach potrzebny jest z jednego zasadniczego powodu. Otóż trudno dziś (odrzucając perspektywę rewolucji proletariackiej) sensownie utrzymywać, że istnieją jakieś pozytywne strony ekspansji kapitalizmu poza kontrowersyjnymi skądinąd z punktu widzenia fundamentalizmu katolickiego formami demokracji czy liberalizmu obyczajowego. Swój własny brak przekonania Attali i jemu podobni nadrabiają entuzjazmem Marksa sprzed półtora wieku, odnoszącym się do zupełnie innej sytuacji. Ciężar dowodu dialektycznego twierdzenia, że „rynek nie zmniejsza rozmiarów biedy, przeciwnie – powiększy istniejące nierówności. Wyeliminuje ze społeczeństwa tych, którzy nie potrafili się przystosować, co będzie kolejną przyczyną biedy, której nie da się w żaden sposób zaradzić”, a jednocześnie, że „kapitalizm jest konieczny, bo bez niego zapanuje powszechna bieda” – spada w tej sytuacji na Marksa. W pewnym sensie Marks jest nawet nie tyle czczony przez dzisiejsze salony, ale jest im wręcz niezbędnie konieczny, niczym Rasputin rodzinie carskiej.
Warto przy okazji zauważyć, że taki zabieg nie jest, póki co, możliwy do zastosowania wobec Lenina. Stąd spostrzeżenie S. Żiżka, że salony nie są jeszcze gotowe na przyjęcie tego nowego proroka.
A jednak Attali dostrzega coś, czego nie są w stanie dostrzec szeroko i najszerzej otwarci alterglobaliści przekonani, że konfrontacja mas wyzyskiwanych z garstką wyzyskiwaczy musi doprowadzić do powszechnego sprzeciwu wobec systemu i jego przekształcenie w „inny, lepszy świat”, który wszakże jest możliwy (bo chociażby tak twierdził Marks, a na pewno już nie konserwatyści, którzy w przeciwieństwie do jednowymiarowej lewicy lepiej posługują się dialektyką i widzą, że każdy proces ma dwie strony medalu). Mianowicie na pytanie redaktora Nowickiego o to, „Czy można określić granicę, poza którą nierówności stają się dla ludzi nie do zaakceptowania?”, Attali odpowiada: „Moim zdaniem – nie. Jak wiemy, te drobne nierówności budzą raczej zazdrość niż pragnienie społecznej zmiany. A te wielkie są tak ogromne, że nie mieszczą się w wyobraźni większości ludzi. A to, co nie mieści się w wyobraźni, nie może być motorem naszego działania”.
Przyszłość kapitalizmu jest więc na razie zapewniona. O ile postępuje globalizacja kapitału, o tyle „globalizacja konfliktów społecznych jest jak na razie sprawą dalszej przyszłości. Przecież strajki pozostają zjawiskami lokalnymi, a międzynarodowe organizacje związkowe mają ogromne kłopoty z koordynacją ruchów społecznych na skalę świata. (...) jeżeli kapitalizm nadal będzie się rozwijał bez godnego siebie przeciwnika – w postaci zglobalizowanego proletariatu i rządu światowego – tak naprawdę będą nami rządziły firmy ubezpieczeniowe i emerytalne.” Czyli, czeka nas „prywatny totalitaryzm”. Nie zapominajmy wszak, że będzie to miało miejsce w imię uniknięcia „powszechnej biedy”, w imię „skuteczności, walki z biurokracją itd.” W imię uniknięcia wszechwładzy państwa. Jak pisze Attali: „To pewien paradoks: im bardziej nasze gospodarki i społeczeństwa są liberalne, tym więcej pieniędzy poświęcamy na ubezpieczenie ryzyka związanego z korzystaniem z naszej wolności”. Oczywiście, chodzi o tych „my”, których stać na ubezpieczenie od ryzyka wolności.
Istotnie, nie sposób nie zauważyć, że w stosunku do Marksa, dzisiejsza radykalna lewica alterglobalistyczna ma podejście niespójne do kwestii globalizmu. O ile antyglobalizm ma pewne spójne podstawy społeczne oparte na fakcie, że sam kapitalizm „dzieli i rządzi”, a więc wymusza brak solidarności klas wyzyskiwanych (lokalne strajki, lokalne formy obrony i jedności), o tyle alterglobaliści nie potrafią wskazać siły społecznej, która mogłaby na skalę globalną stworzyć alternatywę dla burżuazji. Poszukiwanie wspólnych tematów walki dla niezwykle różnorodnych środowisk lokalnych wspieranych przez lewicę alterglobalistyczną prowadzi do odnajdywania takich tematów w ogólnym repertuarze praw demokracji formalnej społeczeństwa burżuazyjnego, co nie stanowi alternatywy zdolnej zastąpić klasę robotniczą.
Póki tak będzie, kapitalizm będzie mógł spać spokojnie i wręcz kochać Karola Marksa za oświeceniową wiarę w postęp związany z rozwojem stosunków rynkowych w skali świata. Radykalna lewica będzie za to odżegnywać się od ortodoksji marksistowskiej poprzez krytykę prostackiej idei nieustającego i tryumfalnego pochodu postępu i szukać przyczyn osłabienia rewolucyjnego ducha klasy robotniczej w jej rzekomo ubogim życiu seksualnym i poszukiwać rozwiązania poprzez rozszerzanie swobód demokratycznych. Zgadza się to z wizją Attali’ego, który również postuluje zwycięstwo „globalnej demokracji” jako alternatywę dla globalnej anarchii. Dla Attali’ego, sprawa jest prosta Niezrozumienie konieczności historycznej prowadzącej poprzez urynkowienie coraz to nowych sfer życia po to, aby uniknąć groźby „upowszechnionego ubóstwa” (tzn. mogącego dotknąć Attali’ego i jego krąg cywilizacyjny), sprawia, że rozwiązania alter(anty)globalistów sprowadza on do „socjalnacjonalizmu” („socjalne prowadzi do narodowego”). To dosyć sprawna próba odgrodzenia się od alterglobalistycznych, rzekomych „obywateli świata”, którzy mydlą oczy swym kosmopolityzmem będąc, w gruncie rzeczy, nie mniejszymi nacjonalistami niż ojciec Rydzyk.
W całej swej próbie pacyfikacji Marksa Attali natrafia właściwie tylko na jeden wątek myśli tego twórcy, który zakłóca mu spreparowany przez siebie obraz. TO KWESTIA DYKTATURY PROLETARIATU. Attali zauważa bowiem, że „Marks nawołuje proletariat do założenia własnej partii, ale nigdzie nie mówi, że to ma być partia jedyna. [Wot, demokrat!] Natomiast istotnie trudno pogodzić się z tym, co pisał na temat dyktatury proletariatu. Bo nigdy nie odpowiada na zasadnicze pytanie: co należy zrobić, gdy większość zadecyduje w wyborach o przerwaniu biegu rewolucji? Czy należy zaakceptować taki wyrok i oddać władzę, czy też nie? Konsekwencje tych jego niedopowiedzeń znamy aż za dobrze”.
Dziwić może tylko zdziwienie kogoś, kto mówiąc „dyktatura proletariatu” nie łapie, że właśnie sobie udzielił odpowiedzi na to fascynujące pytanie. W tej kwestii Lenin jest właściwą interpretacją Marksa i tylko udając idiotę można zaakceptować Marksa odrzucając Lenina. Co dedykujemy nie tylko Attali’emu, hołd oddając poniekąd paradoksalnie redaktorowi Nowickiemu, który lepiej wie od paryskich salonów, jaką tak naprawdę hołotę się na nie wpuszcza otwierając drzwi dobrodusznemu (?) mędrcowi z Trewiru.
4 grudnia 2005 r.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski


Kto tak pięknie gra?

Harmonia w mass-mediach brzmi dziś nie lepiej niż solowe występy posła Ligi Polskich Rodzin, Wojciecha Wierzejskiego i nie gorzej niż coraz śmielsze wezwania Andrzeja Leppera. I cóż, że media żądają odsiadki (nie głowy) byłego wiceministra spraw wewnętrznych i administracji, Zbigniewa Sobotki pospołu z głową (jeszcze nie odsiadką) prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który niepomny zasad wspieranej przez SLD Demokracji, Prawa i Sprawiedliwości waży się wszcząć procedurę ułaskawiającą.
Nie ma przebaczenia – brzmi zgodnym chórem, jakże medialne pokolenie JP 2. Skazany prawomocnym wyrokiem przez „niezawisłe sądy” musi swoje odpokutować, choćby był niewinny. Zresztą, jak może być niewinny skoro winna jest lewica, postkomuna i „grupa trzymająca władzę” w osobach tej ostatniej. Gdy winna jest postkomuna, to winna jest i żydokomuna, geje, cykliści i anarchiści („jedna z odmian komunizmu”). Wina została już dawno udowodniona przez „niezawisłe” media i sądy. Komunizm i faszyzm to tylko odmiany totalitaryzmu. SLD to postkomuna, alterglobaliści to kryptokomuna, anarchiści to jedna z odmian komunizmu. Na wszystko są odpowiednie zapisy w Konstytucji. Precz z „Gazetą Wyborczą”, „precz z komuną!”, „precz z preczem!” Niech żyje kara śmierci!
Taki podział win stawia nas w jednym szeregu z tymi co to wdrażali kapitalizm, ”społeczną gospodarkę rynkową” i neoliberalizm. I nie ma się co oburzać na zrządzenie losu, toć to dar Boga.
Dla Wojciecha Wierzejskiego i jemu podobnych wszyscy jesteśmy tacy sami – równi wobec Konstytucji, uchwalonej przy czynnym współudziale posłów SLD i PPS (z posłami Piotrem Ikonowiczem i Cezarym Miżejewskim na czele). Interpretacja jej zapisów i skrajnie prawicowa wykładnia jest już tylko kropką nad „i”. Klimat stworzony przez prawicę, antytotalitarnych demokratów i socjalistów jest już aż nazbyt demokratyczny. Przepoczwarza się na naszych oczach w coś na kształt... PRL-u czy państwa policyjnego. Powinniśmy się więc w nim czuć swojsko, jak mięso armatnie, które walczy po obu stronach barykady.
Wszyscy powinniśmy w odruchu Samoobrony poprzeć Prawo i Sprawiedliwość. Poprzeć i cofnąć poparcie, nie cofając się ani na krok. Niech Lew Kaczyński w nas ryczy aż w piersi gra: mięsa, mięsa... słodyczy!
W tym wszechogarniającym zgiełku i harmonii jest jednak jakiś interes porządkujący i równający w lewo. To obiektywny interes klasy robotniczej, która gdy Lew ryczy zaciska pieści i zwierając szeregi wymownie milczy. Gdy nie zaspokojone są interesy bieżące – nie ma „pracy i chleba”, nie starcza i igrzysk.
Najwyższy czas zająć z góry upatrzone pozycje. W ostatecznym rachunku tylko to się liczy.
3 grudnia 2005 r.
Antonio das Mortes