Tekst pochodzi z Gazety Wyborczej http://serwisy.gazeta.pl/wyborcza/1,34591,3058864.html . Wstyd przyznać, że działalność bojowa polskich robotników podczas Rewolucji 1905 r. została lepiej opisana w gazecie Michnika niż w "Jedności Pracowniczej" i innych pismach radykalnej lewicy. Kolegom z GPR, którzy już od kilku miesięcy pracują nad polemiką w sprawie SDKPiL polecamy fragment: "Gdy 1 maja 1905 roku wojsko zmasakrowało salwami wielką, bezbronną demonstrację SDKPiL w Warszawie zorganizowaną i prowadzoną przez Feliksa Dzierżyńskiego, PPS postanowiła wziąć krwawy odwet za śmierć niemal 40 robotników. Na rogu Marszałkowskiej i Widok w powietrze wyleciało kilku kozaków." Ponieważ większość członków GPR, niedawno jeszcze pisało maturę, to zapewne pamiętają taki dramat Samuela Becketa: "Czekając na Godota". Nasza cierpliwość zaczyna się kończyć - może teraz, gdy nasze eksperymentowanie z formą zostało docenione na FD LBC: "świetne opowiadanie, forma jest jego największą zaletą; swoją drogą Marks uważał że forma wypowiedzi jest bardzo ważna i ważne jest aby uniknąć nudy i schematyzmu" powinniśmy napisać dramat: "czekając na odpowiedź GPR..." , którego bohaterami byliby Helmund i LBC siedzący pod drzewem... Na koniec zacytujemy całkiem mądre słowa Piłsudskiego, gdyż w pisaniu prawdziwej historii ruchu robotniczego nie będziemy nikogo pomijać, ze względu na jego późniejsze dokonania. Idąc tym tokiem myślenia, musielibyśmy zdyskredytować tych wszystkich bolszewików, którzy podporządkowali się później Stalinowi. "Podczas czerwcowej rady partyjnej PPS Piłsudski stwierdził: "Nie łudzę się, i to absolutnie, że czy będziemy nazywali ruch powstaniem, czy proletariacką rewolucją - dojdziemy do tego, by się stykać z wojskiem. Wobec tego sądzę, że ludzie muszą być przygotowani do zetknięcia się z wojskiem; pomimo że uświadomienie ogromnie szanuję, sądzę, że Marksem żołnierza zabić nie można".
Włodzimierz Kalicki
Rok 1905: Przebudzeni bombą
Walka z lat 1904-08 jako rewolucja socjalna zakończyła się klęską. Jako powstanie była pierwszym krokiem do niepodległości Polski Był piątek, 23 czerwca 1905 roku. Po południu w Łodzi stanęły tramwaje i dorożki. Na ulicach tłumy zaczęły rozbrajać carską policję. Coraz częściej słychać było strzały. Na rogu ulic Wschodniej i Średniej zabito kozaka, który nie chciał oddać broni. Na Nowowiejskiej zastrzelono szpicla, na Wschodniej kolejnego szpicla i policjanta. Wieczorem robotnicy ławą ruszyli do walki ze znienawidzoną władzą. Łódzki policmajster donosił zwierzchności: "Na ulicach zaczęto wznosić barykady z najrozmaitszego materiału, od beczek, skrzyń, mebli, desek i drabin do wozów chłopskich przybyłych na targ. W stronę wojska i policji zaczęto strzelać z okien, balkonów i spoza barykad; zerwano przewody telefoniczne, umacniając nimi barykady i przeciągając w poprzek ulic, by przeszkodzić przejazdom konnicy; rozbijano latarnie uliczne i demolowano państwowe sklepy z wódką". O zmroku w centrum miasta i na robotniczych przedmieściach stało ponad sto barykad. Nad większością z nich powiewały czerwone sztandary.
Czerwiec 1905: powstanie w Łodzi
Pięć dni wcześniej rosyjskie oddziały wojskowe otworzyły
ogień do demonstracji robotniczej na ul. Łagiewnickiej. Zabito dziesięciu
robotników, kilkudziesięciu raniono. Wyznaczony na 20 czerwca pogrzeb ofiar
zamienił się w ogromną demonstrację. Nazajutrz, 21 czerwca, miał się odbyć
pogrzeb dwóch robotników żydowskich rannych w manifestacji przed dwoma dniami,
którzy zmarli w szpitalu. Kiedy okazało się, że policja pochowała ich potajemnie
w nocy, ul. Piotrkowską ruszył 70-tysięczny pochód. Wziął w nim udział co szósty
mieszkaniec Łodzi. Szarże kozaków robotnicy rozpędzili, rzucając brukiem
wyrwanym z jezdni. Wtedy wojsko zaczęło strzelać salwami jak na froncie. Później
doliczono się 25 zabitych i kilkuset rannych. Ucieczkę rozproszonego tłumu
osłaniali strzałami rewolwerów nieliczni bojowcy PPS.
Wieczorem rozwścieczeni robotnicy zaczęli rozbrajać patrole policyjne i
wojskowe. W razie odmowy policjantów i żołnierzy zabijano bez pardonu. Powstanie
wybuchło spontanicznie. Całkowicie zaskoczyło partie robotnicze - Polską Partię
Socjalistyczną, żydowski socjalistyczny Bund, Socjaldemokrację Królestwa
Polskiego i Litwy. Zaskoczyło także Organizację Bojowo-Spiskową (OBS) - zbrojne
ramię PPS. W mieście istniała tylko jedna tzw. dziesiątka - grupa uzbrojonych
bojowców - i kilkanaście robotniczych "piątek" do ochrony demonstracji
dysponujących rewolwerami i sękatymi kosturami. Na wieść o wybuchu powstania z
Warszawy bez zwłoki ruszył do Łodzi działacz OBS Walery Sławek z misją
zorganizowania jednolitego, kompetentnego dowództwa. Nic z tego nie wyszło. Aż
do końca obrońcy barykad walczyli na własną rękę. Powstanie łódzkie było
spontanicznym, niezorganizowanym zrywem ludu doprowadzonego do ostateczności.
Z carskimi policjantami i sołdatami walczyli solidarnie Polacy, Żydzi i łódzcy
Niemcy. Jechiel Jeszaja Trunk wspominał: "Tysiące, ba, dziesiątki tysięcy
mieszkańców Bałut pojawiło się na Piotrkowskiej. Las czerwonych sztandarów
rozpiął się nad maszerującą masą. Szczelniej zawarły się bramy i okna (...).
Bałuty wdarły się na łódzkie ulice i wszczęły walkę. Przewrócono tramwaje,
wyrwano latarnie, wyrwano bramy, drzwi, odrzwia. Starzy i młodzi, kobiety i
dzieci - wszyscy budowali barykady". 23 czerwca car podpisał ukaz o wprowadzeniu
stanu wojennego w Łodzi. Do miasta wkroczyło pięć dodatkowych pułków piechoty.
Żołnierze bez ostrzeżenia strzelali do każdej grupy przechodniów. Robotnicy od
rana atakowali państwowe sklepy z alkoholem - do wieczora zniszczono ich 26.
Wódkę wylewano na bruk. Dziesiątki tysięcy ludzi broniły barykad. Na Widzewie
jednej z barykad broniła pepeesowska "piątka" robotnika Praskiego. Bojowcy mieli
tylko trzy rewolwery, ale szybko zdobyli na kozakach trzy karabiny. Część
obrońców uzbroiła się w piki i włócznie. Resztę ustawiono na dachach okolicznych
domów - na sygnał trąbki zrzucali na szturmujących barykadę kozaków brukowce,
beczki i domowe balie wypełnione kamieniami.
Robotniczy powstańcy bez dowództwa, bez krzty doświadczenia wojskowego, w jedno
popołudnie wymyślali nowe techniki walki miejskiej. Barykad broniono, obsadzając
sąsiednie domy. Do atakujących żołnierzy strzelano tylko z najbliższej
odległości. Kontakt z bronionymi domami utrzymywano dzięki sekretnym przejściom
przez strychy; czasami przechodzono po dachach. W okolicach Piotrkowskiej, gdzie
walki były szczególnie zacięte, z dachów lano na rosyjskich żołnierzy kwas i
naftę. Niepodległość nie trwała długo. Już w południe 25 czerwca wojsko
zniszczyło ostatnie barykady. Ale jeszcze nazajutrz szczególnie zawzięci
robotnicy ostrzeliwali patrole z zasadzek. Według raportów naczelnika
żandarmerii powiatu łódzkiego zabito 151 cywilów - 55 Polaków, 79 Żydów i 17
Niemców - raniono zaś 150. W rzeczywistości śmiertelnych ofiar było ponad 200,
rannych grubo powyżej 800. Aresztowano setki ludzi. Powstanie łódzkie było
najbardziej dramatycznym masowym epizodem rewolucji 1905 r.
Rok 1900: Priwislanskij Kraj
Ta rewolucja zaskoczyła wszystkich. Przede wszystkim tych,
którzy później walczyli pod jej sztandarami. Na początku XX wieku z Rosji
dobiegały groźne pomruki - demonstrowali studenci, strajkowały dziesiątki
tysięcy robotników w Petersburgu, Moskwie, Rostowie nad Donem, na Zakaukaziu. Na
ziemiach polskich przełom wieku był także czasem nagłego ożywienia politycznego.
Józef Piłsudski pisał w liście do Komitetu Zagranicznego PPS: "Zmieniła się
sytuacja, zmieniła się mniej więcej od 1899 r. (...) Przede wszystkim PPS
utraciła monopol, pojawiły się grupy, które stosują te same formy działania co
PPS: ND [Narodowa Demokracja - red.] transportuje równie dobrze bibułę, a może i
lepiej jak my, Bund wydaje pisma żywiej i lepiej niż my, bibuły rosyjskiej i
żydowskiej i wszelkiej polskiej jest huk, manifestacje i rozruchy są wszędzie w
całym państwie, nawet terror dość efektowny".
Jednak kolejny wielki bunt Polaków wydawał się zupełną niemożliwością. Po
zdławieniu powstania styczniowego Petersburg całkowicie zlikwidował autonomię
Królestwa Polskiego, wdeptał w ziemię samorząd, zaprowadził bezwzględną cenzurę,
zrusyfikował szkolnictwo. Nawet nazwę tej prowincji imperium ostentacyjnie
przemianowano na Priwislanskij Kraj. Rządzący w Warszawie generał-gubernator
miał prawo stawiać cywilów przed sądami wojskowymi i całkowitą swobodę w
zsyłaniu nieposłusznych w głąb Rosji. Ziemie polskie wydawały się skutecznie
spacyfikowane na wiele lat.
Któż bowiem miałby na początku XX wieku iść do boju pod sztandarami narodowymi?
Przecież nie ziemianie, którzy daninę krwi i zasekwestrowanych przez Rosjan
majątków złożyli czterdzieści lat wcześniej i nie zdołali się otrząsnąć z klęski
pokolenia ich dziadów. I nie włościanie, których energię pochłaniała walka o
przetrwanie w najprostszym tego słowa znaczeniu, a protesty ograniczały się do
żądań godziwego wynagradzania pracowników rolnych i do pretensji o dawne
serwituty z pańskich łąk i lasów. Polskim chłopom w zaborze rosyjskim ciągle
jeszcze daleko było do poczucia uczestnictwa we wspólnocie narodowej i
wynikających stąd powinności.
I nie studenci. W całej Europie uniwersytety były matecznikiem idei
rewolucyjnych. Na rosyjskich uczelniach nad Wisłą (w miejsce Szkoły Głównej
utworzono w Warszawie rosyjski uniwersytet) studiowało raptem niespełna 3300
osób. Nieliczni podzieleni w politycznych sympatiach studenci nie byli w stanie
zburzyć narzuconego przez Petersburg porządku. Powstania nie mogli także
wzniecić robotnicy, choć w przededniu rewolucji na ziemiach polskich było ich
ponad 350 tys. Byli to - wyjąwszy Warszawę - w znakomitej większości robotnicy w
pierwszym pokoleniu, którzy do miast wnieśli wiejską mentalność bytowania
osobnego, chłopską skłonność do identyfikowania się tylko z najbliższą wspólnotą
i do podporządkowywania się autorytetom. Mogli strajkować, żądając podwyższenia
haniebnie niskich płac i skrócenia 11-godzinnego dnia pracy, ale walka z bronią
w ręku o niepodległą Polskę nawet się im nie śniła.
Oblicza proletariatu nie zdołały radykalnie odmienić nielegalne partie
robotnicze. Polska Partia Socjalistyczna, Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i
Litwy i żydowski Bund zdołały przyciągnąć do swych szeregów ledwie 2-3 proc.
robotników. Na wywołanie rewolucji Polacy byli za słabi.
Luty 1904: pierwsza demonstracja
Wyręczyły ich w tym carskie władze, decydując się w 1904 r.
na wojnę z Japonią. Rosyjski minister spraw wewnętrznych Wiaczesław Plehwe
zwięźle scharakteryzował polityczne kalkulacje Petersburga: "Mała zwycięska
wojna jest dla nas konieczna, w przeciwnym razie grozi nam klęska w samej
Rosji". Ta wojna nie była jednak ani mała, ani zwycięska. Militarna katastrofa
Rosji na Dalekim Wschodzie sprawiła, że autorytet carskiej władzy upadł tak
nisko jak nigdy dotąd.
W miarę jak armia rosyjska ponosiła kolejne klęski, w Królestwie zaczęto
przymusowo ściągać niby-dobrowolne ofiary na wsparcie wysiłku wojennego
imperium, zorganizowano mobilizację rekrutów. To wystarczyło, by socjalistyczni
konspiratorzy mogli wyprowadzić na ulice więcej robotników niż kiedykolwiek
wcześniej. Już w lutym 1904 roku warszawska PPS zorganizowała pierwszą
demonstrację antywojenną. Właściwie to kontrmanifestację. Rosyjska kolonia
urzędnicza w Warszawie, wsparta przez policję, przygotowała uroczysty pochód
poparcia dla cara - z jego portretami, z hymnem "Boże cara chrani". PPS
zmobilizowała kilkudziesięciu uzbrojonych w kije robotników, by na
Marszałkowskiej wmieszali się w tłum demonstrantów, a potem znienacka obili
Rosjan i uciekli.
Poddańczy pochód w ostatniej chwili odwołano, ale robotnicy z drągami ukrytymi
za pazuchą, skoro już przyszli na Marszałkowską, spontanicznie skrzyknęli się i
- śpiewając "Czerwony Sztandar" na przemian z "Warszawianką" - ruszyli ulicą
Królewską. A potem robotnicze demonstracje - nieduże, po 200-300 osób -
pojawiały się na ulicach Warszawy coraz częściej. 1 maja demonstrowano pod
czerwonymi sztandarami nie tylko w stolicy, ale też w Częstochowie, Radomiu,
Ostrowcu. Dwa dni później wykluwająca się rewolucja pokazała swe drugie,
niepodległościowe oblicze. Po raz pierwszy od wielu lat publicznie świętowano 3
maja. W Warszawie spontanicznie demonstrowali studenci, w Radomiu -
gimnazjaliści.
Październik 1904: dwie bomby
W 1904 roku starły się nienawiść i pogarda z jednej strony, z
drugiej zaś - nienawiść i upokorzenie. Pierwszy ruch w tej spirali przemocy już
dawno zrobiły władze carskie. W dziesięciu guberniach Kraju Priwislanskiego od
lat panował faktyczny stan wyjątkowy. Na ulicach polskich miast co krok mijały
się patrole wojska i żandarmów uzbrojone w karabiny z bagnetami. Kozacy
pojawiali się równie często jak sprzedawcy wody sodowej. W Warszawie na każdym
rogu stali tajniacy i policyjni szpicle, ostentacyjnie lustrując przechodniów.
Chlebem powszednim był widok ludzi rewidowanych na środku ulicy i odprowadzanych
do cyrkułu. Byle zbiegowisko policja i kozacy rozpędzali, płazując szablami,
bijąc kolbami karabinów.
PPS wkroczyła na wojenną ścieżkę wiosną 1904 r. Niedługo po niedoszłej napaści
robotników na rosyjską demonstrację lojalności Warszawski Komitet Robotniczy PPS
wydał rozkaz oczyszczenia ulic Warszawy ze szpicli i tajniaków. Grupy krzepkich
robotników biły ich kijami. 13 kwietnia 1904 r. w warszawskich zakładach
chemicznych Spiessa wybuchł pożar. Tłum gapiów brutalnie rozpędzali żandarmi i
kozacy. Po zmroku tłumione latami strach i nienawiść eksplodowały - robotnicy
obrzucili żandarmów brukowcami. O pierwszej w nocy zjawił się oddział wojska. Na
sołdatów także posypały się kamienie. I wtedy warszawski oberpolicmajster Karl
Nolken wydał rozkaz strzelania do tłumu ostrymi nabojami. Po raz pierwszy od
czasu rzezi w kwietniu 1861 roku carscy żołnierze oddali salwę do bezbronnego
tłumu. Zginął robotnik, raniono pięć osób.
Kilkanaście dni później warszawska PPS poleciła Bronisławowi Bergerowi "Kurokiemu"
zorganizowanie grup bojowych. Tak naprawdę bojowe były one tylko z nazwy - za
uzbrojenie musiały starczyć kije, noże i paczki z tabaką przeznaczoną do
rzucania w twarz żandarmom. Zadania także miały niezbyt bojowe. Ich członkowie
co dwa-trzy dni dyskretnie zbierali się w umówionym miejscu, nagle wchodzili na
jezdnię, wyciągali niewielkie czerwone sztandary z wypisanymi hasłami i po
trwającym minutę, góra dwie przemarszu rozbiegali się w tłumie.
Krótko po salwach pod fabryką Spiessa szef warszawskiej organizacji PPS Józef
Kwiatek poprosił Michała Króla, studenta ostatniego roku chemii Politechniki
Warszawskiej, o wyprodukowanie materiału wybuchowego i skonstruowanie bomb. Na
nic zdało się tłumaczenie studenta, że o materiałach wybuchowych nie ma pojęcia,
a najmniejszy błąd skończy się wielkim fajerwerkiem. Kwiatek nie ustąpił: jeśli
oni strzelają, my musimy mieć bomby.
I Król dokonał cudu. Wyprodukował dwa kilogramy silnego materiału wybuchowego.
Pierwszej próbie detonacji zorganizowanej pod Warszawą przyglądał się sam "Kuroki".
Huknęło potężnie. O wiele trudniej szło konstruowanie mechanizmu detonującego
bomby, ale pod koniec października 1904 roku pierwsze dwa pociski były gotowe. I
niemal natychmiast miały zostać użyte przez bojowców.
Listopad 1904: pierwsze strzały
Pod koniec października 1904 roku Warszawski Komitet
Robotniczy PPS zorganizował na ulicy Karmelickiej kolejną demonstrację
antymobilizacyjną. W tłum ludzi wjechali kozacy. Zamiast jak zwykle płazować
demonstrantów szablami, cięli ostrzami. Po szarży na bruku zostało 80 rannych
robotników, w tym kilku z obciętymi rękami i jeden zabity - uczeń Stanisław
Dzierzbicki. Robotnicze dzielnice zagotowały się z nienawiści. Parę dni po jatce
w konspiracyjnym mieszkaniu na Pradze zebrała się setka wzburzonych działaczy
warszawskiej PPS. Większością głosów zdecydowali, że odtąd żadna manifestacja
nie wyjdzie na ulice bez broni. Po głosowaniu dorośli mężczyźni padli sobie w
ramiona i cieszyli się jak dzieci.
Nie tylko oni marzyli o odwecie. W fabrykach masowo przerabiano stare pilniki na
sztylety, wytwarzano kastety, z myśliwskich dubeltówek majstrowano obrzynki
łatwe do schowania pod płaszczem. W Galicji Polacy skupowali rewolwery i
strzelby myśliwskie. W lwowskim lokalu PPS gromadzono odkupione od austriackich
żołnierzy karabiny, amunicję, a nawet liście kurary do zatruwania strzał. Pomysł
przeprowadzenia zbrojnej demonstracji przeciw poborowi rekruta zgłosił Józef
Kwiatek na konferencji PPS w Krakowie. Prosto z obrad wysłannicy partii ruszyli
do Kijowa, Połtawy, Budapesztu, Bytomia i Katowic kupować rewolwery. Bojowcy "Kurokiego"
wreszcie mogli zamienić kije na browningi.
Gdy 13 listopada 1904 roku, tuż po niedzielnej mszy, w tłumie przed kościołem na
pl. Grzybowskim siostra Stefana Okrzei wyjęła spod bluzki czerwony sztandar i
podała go bratu, ubezpieczało ich blisko 40 uzbrojonych robotników. Policjantów
biegnących w stronę Okrzei niosącego sztandar z napisem: "PPS. Precz z wojną i
caratem! Niech żyje wolny, polski lud!" przywitała potężna, choć mało celna
kanonada rewolwerów. Pod nogi policjantów poleciały bomby wyprodukowane przez
Michała Króla. Nie wybuchły. W sumie zginęło paru policjantów i kilkunastu
cywilów. Rannych były dziesiątki. Żandarmi aresztowali ponad 400 osób,
przechwycili kilkanaście rewolwerów. Ale liczyło się tylko jedno - po raz
pierwszy od mrocznych dni powstania styczniowego Polacy stanęli naprzeciw
carskich sołdatów i otworzyli ogień.
Styczeń 1905: strajk generalny
Po strzelaninie na pl. Grzybowskim gorączka ogarnęła większe
miasta zaboru rosyjskiego. W grudniu podczas manifestacji w Radomiu bojowcy PPS
kierowani przez Mariana Malinowskiego zastrzelili dowódcę mohylewskiego pułku
piechoty. Ich koledzy rzucili bombę do cerkwi i zdetonowali ładunek wybuchowy,
uszkadzając most kolejowy. Dzień później w Łodzi podczas manifestacji
antymobilizacyjnej bojowcy zastrzelili policjanta. W Częstochowie robotnicy
rzucili bombę pod pomnik cara Aleksandra II ustawiony na zboczu Jasnej Góry. 22
stycznia 1905 roku 140 tys. petersburskich robotników pomaszerowało z
chorągwiami cerkiewnymi i portretami cara pod Pałac Zimowy. Nieśli petycję, w
której domagali się ośmiogodzinnego dnia pracy, wolności słowa i druku, wolności
strajków i związków zawodowych. Wojsko otworzyło ogień. Padło ponad tysiąc
robotników, rannych było kilka tysięcy.
"Krwawa niedziela" spowodowała wybuch, który wstrząsnął imperium. Strajki
protestacyjne na kilka tygodni sparaliżowały Rosję. Na ziemiach polskich
solidarnościowy strajk powszechny wybuchł samorzutnie parę dni po masakrze w
Peters-burgu, zanim jeszcze partie robotnicze zdołały go przygotować i
proklamować. Pepeesowskie pismo „Na barykady” tak opisywało pierwsze godziny
wolności warszawiaków, 28 stycznia 1905: „W jednym miejscu przemawiał jakiś
rewolucjonista rosyjski, który nawoływał Polaków do pomszczenia krwi swych ojców
z roku 1863 i poparcia petersburskiego ruchu przez warszawski. Miasto od końca
do końca zapełnione było tłumem pełnym zapału rewolucyjnego. Mówców otaczały
tysiące rozognionych twarzy i co chwila wznoszono okrzyki: »Broni! Dawajcie nam
broni! «. Każdy, kto w owej pamiętnej chwili znalazł się na ulicy, czuł potężny
dreszcz przebiegający wielotysięczne tłumy. Ulicami płynął potok ludzi gotowych
na wszystko i przepotężna wiara wypełniała serca”.
Policja nie śmiała interweniować. Nawet wtedy, gdy tłum demonstrantów zdemolował
kilkadziesiąt sklepów z wódką, gdy rozbił i opróżnił dwa sklepy z bronią.
Demonstrantów atakowało wojsko, ale niezbyt energicznie. Barykadę na Wroniej
obronili przed kompanią wojska robotnicy uzbrojeni w rewolwery. W nocy z 28 na
29 stycznia, w przeddzień aresztowania, Józef Kwiatek zapisał: "Myśmy
zainicjowali na dziś zaludnienie ulic, a robotnicy zrobili rewolucję (...). Co
będzie jutro, nie wiemy. Fala nas nosi. Broni nie mamy, a lud rwie się do boju".
Do pacyfikacji Warszawy władze rzuciły 40-tysięczny garnizon wzmocniony siłami z
prowincji. Żołnierze strzelali jak popadnie, do demonstrantów i do przechodniów.
W pierwszych trzech dniach strajku zastrzelono ponad 200 osób, rannych było
niemal 300. Pierwszy strajk powszechny na ziemiach polskich całkowicie
sparaliżował przemysł we wszystkich większych miastach, od Białegostoku po
Sosnowiec. I wszędzie interweniowało wojsko. Codziennie ginęło kilku-kilkunastu
strajkujących i przypadkowych cywilów. Robotnicy domagali się od przemysłowców
ustępstw ekonomicznych: ośmiogodzinnego dnia pracy, płacy minimalnej,
ubezpieczeń, wolności strajków i związków zawodowych. Ale ważniejsze były
żądania polityczne adresowane do władz carskich - zwołania sejmu w Warszawie
(czyli w istocie autonomii dla ziem polskich), wprowadzenia języka polskiego we
wszystkich instytucjach publicznych, zapewnienia ludności żydowskiej i innym
mniejszościom swobód kulturalnych. Władze nie chciały słyszeć o żadnych
ustępstwach i zaostrzały terror, ale przemysłowcy spuścili z tonu - płace
podnieśli średnio o 10 proc., o godzinę skrócili czas pracy. Tydzień strajku
odmienił oblicze polskich ziem. Potęga powszechnego protestu podniosła
robotników z kolan, dała im poczucie ważności i siły. Jak miało się jednak
okazać - w niemałym stopniu złudne.
Czerwiec 1905: młodzi i starzy
Walka o niepodległość od lat była hasłem programowym PPS. Ale
w partii rozumiano je rozmaicie. Grupa działaczy z długim stażem sięgającym
początków PPS, w której dominującą pozycję szybko zdobywał Józef Piłsudski,
myślała o ogólnonarodowym powstaniu kierowanym przez fachowców wojskowych. Wedle
nich PPS miała być motorem walki o niepodległość; rewolucja socjalna schodziła
na dalszy plan. Celem była Polska niepodległa i demokratyczna. Młodsze pokolenie
socjalistów, którego wpływy w krajowej organizacji PPS rosły z roku na rok, nie
rezygnowało z jednoczesnej walki o rewolucję społeczną i niepodległość. Dla nich
najważniejsza była walka klasowa; chcieli Polski socjalistycznej.
W czerwcu 1905 roku na konspiracyjnych obradach rady partyjnej PPS konflikt
między tymi orientacjami Piłsudski wydobył z cienia i po raz pierwszy nazwał
grupę, której był liderem - "starymi", a swych oponentów - "młodymi". Pod tymi
nazwami przeszły później do historii. Przed 1904 r. spór "młodych" ze "starymi"
był nieco kawiarniany. Żadna ze stron nie miała powodu, by stawiać sprawę na
ostrzu noża. Zamazywaniu różnic znakomicie sprzyjał niejednoznaczny język
partyjnych artykułów i sporów. Słów "rewolucja" i "powstanie" używano wymiennie,
nie definiując ich precyzyjnie. Noc listopadową i wojnę 1831 roku na przykład
socjaliści z niejaką dezynwolturą raz zwali powstaniem, to znów rewolucją.
Wszystko to musiało się skończyć wraz z wybuchem wojny rosyjsko-japońskiej.
Piłsudski i jego zwolennicy szans dla polskiego powstania upatrywali w wielkiej
wojnie europejskiej. Liczyli, że z czasem mocarstwa europejskie opowiedzą się
czynnie za jedną ze stron konfliktu na Dalekim Wschodzie. Na kilkanaście dni
przed wybuchem wojny Piłsudski wraz z Witoldem Jodko-Narkiewiczem i Bolesławem
Jędrzejowskim zaoferowali posłowi japońskiemu w Wiedniu współpracę PPS przeciw
Rosji. Ukoronowaniem tajnych rozmów z japońskimi dyplomatami w Wiedniu, Paryżu i
Londynie była podróż Piłsudskiego i Tytusa Filipowicza do Tokio. Wskórali tam
niewiele - zamiast korpusu złożonego z polskich jeńców wziętych do japońskiej
niewoli i jawnej współpracy politycznej wytargowali niewielkie dostawy broni,
amunicji i materiałów wybuchowych. Poważniejszym wsparciem było około 20 tys.
funtów dotacji. Prócz tego japońscy oficerowie potajemnie przeszkolili w Paryżu
do akcji dywersyjnych ludzi oddelegowanych przez PPS.
Gdy "Kuroki" organizował pierwsze grupy bojowe zbrojne w kije, noże i tabakę,
przyklasnęli temu i "młodzi", i "starzy". Z całkiem różnych powodów. "Młodzi"
chcieli, by grupy bojowe pełniły wobec PPS funkcję niejako usługową -
ubezpieczały demonstracje i strajki, likwidowały szpicli i prowokatorów.
"Starzy", a szczególnie Piłsudski, chcieli natomiast wyłączyć bojówki z bieżącej
walki. Na razie miały one przede wszystkim się szkolić. Podczas czerwcowej rady
partyjnej PPS Piłsudski stwierdził: "Nie łudzę się, i to absolutnie, że czy
będziemy nazywali ruch powstaniem, czy proletariacką rewolucją - dojdziemy do
tego, by się stykać z wojskiem. Wobec tego sądzę, że ludzie muszą być
przygotowani do zetknięcia się z wojskiem; pomimo że uświadomienie ogromnie
szanuję, sądzę, że Marksem żołnierza zabić nie można".
Piłsudski chciał przeformować konspiracyjne "dziesiątki" w wyszkolone wojskowo
oddziały zdolne do skutecznej walki z carskim wojskiem. Dopiero wtedy miały one
wkroczyć do akcji jako kadry narodowej armii powstańczej. Było paradoksem tej
rewolucji, że ci socjaliści, którzy od dawna domagali się podniesienia w górę
sztandaru powstania przeciw Rosji, słuchali z nieskrywaną niechęcią wieści o
kanonadach w Warszawie, Radomiu i Łodzi, o strzelaninach w Siedlcach i
Zawierciu. Dla nich było to tylko marnowanie ludzi, broni, entuzjazmu. W ich
ocenie rewolucja rozpoczęta strzałami na pl. Grzybowskim nie miała szans.
Marzec 1905: z bombą na policmajstra
Na konspiracyjnym zjeździe PPS w marcu 1905 roku w Warszawie
powołano Wydział Spiskowo-Bojowy. Jego zbrojnym ramieniem miała być Organizacja
Spiskowo-Bojowa. Na wzór konspiracji z powstania styczniowego bojowców
organizowano w "dziesiątki". Wyrastały jak grzyby po deszczu niemal w każdym
mieście zaboru rosyjskiego. Ich członków uzbrajano w przemycane z zagranicy
rewolwery. Wkrótce jednak znakiem firmowym bojowców stały się bomby.
W grudniu 1904 r. w Warszawie pojawili się Mieczysław Dąbkowski i Wacław
Harasimowicz przeszkoleni w Paryżu w konstruowaniu pocisków wybuchowych przez
japońskiego dyplomatę płk. Aka-shiego. Wraz ze swoimi braćmi rozpoczęli
produkcję bomb w trzech zakonspirowanych laboratoriach. Na brak materiałów
wybuchowych nie narzekali - górnicy z kopalni Kazimierz koło Strzemieszyc
przekazali do dyspozycji PPS 650 kg dynamitu. Pierwsze pociski były niewypałami.
Bombę, którą Bronisław Żukowski cisnął w patrol kozaków na ul. Wałowej, koń
kopnął dalej - mimo to nie wybuchła. Na Nowolipkach kozak, w którego rzucono
bombą, złapał ją w locie, schował do kieszeni i bezpiecznie odjechał.
W marcu władze partii wydały wiele wyroków śmierci na szczególnie okrutnych i
niebezpiecznych funkcjonariuszy carskich. Pierwsza akcja likwidacyjna - na
niejakiego Szarapa, stójkowego w fabryce Labor - dokonana przez "dziesiątkę"
Stefana Okrzei - nie powiodła się. Mimo że strzelano z paru kroków i Szarap
dostał kulę w skroń - przeżył. Parę dni później, 21 marca, "dziesiątka"
Bronisława Żukowskiego na próżno krążyła po mieście w poszukiwaniu osławionego
warszawskiego oberpolicmajstra Karla Nolkena. W końcu postanowiła wypróbować
bombę na przypadkowym patrolu policyjno-wojskowym. Żukowski wspominał po latach:
"Na wysokość trzeciego piętra wzniósł się czerwony słup ognia, zaś od
śmierdzącego czarnego dymu na przestrzeni stu kroków od miejsca eksplozji było
zupełnie ciemno przez jakieś półtorej minuty". Zginęło sześciu żandarmów i
żołnierzy. Niedługo potem Stefan Okrzeja rzucił bombę w XII cyrkule policji na
Pradze. Zabił trzech policjantów, ale ciężko ranny odłamkiem nie zdołał uciec.
Zastrzelił jeszcze jednego policjanta i został schwytany.
Zamach na Nolkena nie powiódł się. Siedzący w powozie oberpolicmajster z zimną
krwią odbił ręką bombę rzuconą przez bojowca OSB. Jej eksplozja jedynie ciężko
zraniła Nolkena. Gdy 1 maja 1905 roku wojsko zmasakrowało salwami wielką,
bezbronną demonstrację SDKPiL w Warszawie zorganizowaną i prowadzoną przez
Feliksa Dzierżyńskiego, PPS postanowiła wziąć krwawy odwet za śmierć niemal 40
robotników. Na rogu Marszałkowskiej i Widok w powietrze wyleciało kilku kozaków.
Bomby szybko pojawiły się na prowincji. W maju 1905 roku pod nogi siedleckiego
policmajstra Szedewra, wychodzącego z farsy granej w ogródku letnim, upadła
paczka. Gdy przebrzmiał huk eksplozji i rozwiał się dym, przechodnie dostrzegli
na chodniku tylko resztki zwłok prześladowcy siedleckiej PPS. Bomby były
niebezpieczne w użyciu. Rzucano je z bliska. Eksplozje ogłuszały lub raniły
zamachowców - niejednego z bojowców poturbowanych wybuchem złapano i po wyroku
sądu wojskowego zawleczono pod szubienicę. A jednak w szeregach zdesperowanych
pepeesowców bomba - najskuteczniejsze narzędzie zemsty - otaczana była nabożną
czcią.
Sierpień 1906: zamach na Skałłona
Paradoksalnie najgłośniejszy zamach bombowy tej rewolucji był
nieudany. Warszawski generał-gubernator Gieorgij Skałłon wiedział o wyroku
wydanym przez podziemie. Nie rozstawał się więc z silną eskortą i rzadko
opuszczał Belweder. Wyjeżdżał do miasta o rozmaitych porach dnia, nieustannie
zmieniał trasy przejazdu. Bojowcy czatowali na niego z bombami przez wiele
tygodni. Bez skutku. W końcu zdecydowano się zwabić gubernatora w pułapkę.
Murarz Michał Trzos przebrał się za rosyjskiego oficera i na ulicy spoliczkował
konsula Niemiec barona Lerchfelda. Prowokację przeprowadził perfekcyjnie.
Uderzając barona, zawołał: "Interwencija, wot tiebie interwencija!", co
sugerowało, że napad jest zemstą za niedawne ingerencje rządu niemieckiego w
Petersburgu. Potem wskoczył do dorożki, wrzeszcząc do woźnicy: "Walaj,
sukinsyn!". Jak prawdziwy oficer rosyjski.
Dyplomatyczny savoir-vivre wymagał, by generał-gubernator przeprosił
niemieckiego posła u niego w domu. 18 sierpnia 1906 roku Skałłon z silną eskortą
kozaków kubańskich pojechał do Lerchfelda na Natolińską 9. Gdy wracał, na
balkonie wynajętego wcześniej mieszkania przy ul. Natolińskiej 12 pojawiły się
Wanda Krahelska, Zofia Owczarkówna i Albertyna Helbertówna. Bomba rzucona przez
Krahelską na stopnie powozu nie wybuchła. Druga, rzucona przez Owczarkównę,
eksplodowała tuż za powozem. Kolejne dwie, ciśnięte przez Krahelską, znów nie
wybuchły.
Generał-gubernator ocalał, ogłuchł tylko na jedno ucho. Zamach nie poszedł
jednak całkiem na marne. Skałłon, choć nie zaniechał polityki terroru, nieco
spuścił z tonu. Nigdy nie skorzystał z nadanego mu przez premiera Piotra
Stołypina prawa skazywania na śmierć bez wyroku sądowego, jedynie na mocy
osobistej decyzji. Gdy w 1908 roku aresztowano Owczarkównę po akcji bojowej w
Sokołowie, w której zginął Michał Trzos, carska policja polityczna ochrana
podstępem wydobyła z niej zeznanie o zamachu na Skałłona. Owczarkówna
opowiedziała o swoim udziale w akcji agentowi policji, który podszył się pod
pomocnika znanego obrońcy politycznego Stanisława Patka. Do udziału w zamachu
przyznała się też uwięziona członkini SDKPiL Kazimiera Ostrowska. Wzięła winę na
siebie, bo i tak za inne akcje bojowe groziła jej kara śmierci, a w ten sposób
mogła odwrócić podejrzenia od Wandy Krahelskiej, która podczas zamachu zgubiła
paszport.
Mecenas Patek, który jak wielu innych wybitnych polskich adwokatów z
poświęceniem i odwagą bronił aresztowanych bojowców, podczas dramatycznej
rozmowy ze Skałłonem w Belwederze nakłonił generała-gubernatora do zmiany dwóch
wyroków śmierci na bezterminową katorgę.
- Może pan być spokojny, ja tych bab nie powieszę. To moja ostateczna decyzja -
powiedział Skałłon.
- Mam pańskie słowo - odparł Patek.
Sierpień 1906: bombą w okno diakona
Krahelska i Ostrowska uratowały głowy, jednak egzekucje były
codziennością. Władze rozpętały nieograniczony terror. Tydzień w tydzień sądy
wojskowe skazywały na śmierć. Powieszono Stefana Okrzeję, choć w chwili, gdy
rzucał bombę do siedziby policji, nie był jeszcze pełnoletni. W dniu jego
procesu zastrajkowała cała Warszawa. W kwietniu 1907 roku na stokach
warszawskiej cytadeli powieszono Henryka Barona, jednego z najbardziej
zasłużonych bojowców PPS, który brał udział w kilkunastu zamachach na carską
policję i wojsko. Powieszono też Józefa Montwiłła-Mireckiego, innego wielkiego
bojowca PPS. Wsławił się on dowodzeniem akcjami napadów na pociągi pocztowe: pod
Pruszkowem, w której zdobyto ogromną sumę 170 tys. rubli, i pod Rogowem, gdzie
łupem padło 30 tys. rubli, oraz próbą wysadzenia pociągu, którym jechało do
Petersburga 500 żołnierzy znanego z okrucieństwa wobec warszawiaków wołyńskiego
pułku gwardii.
Na szubienicę szli bojowcy złapani w czasie akcji bojowych i ludzie, przy
których znaleziono ulotki czy broń albo oskarżeni przez szpicli i prowokatorów.
Sądom wojskowym za ostateczny dowód wystarczały często pomówienia tajnych
agentów policji. Ochrana skutecznie łamała charaktery. Tortury w śledztwie
były na porządku dziennym. Niektórzy z aresztowanych rewolucjonistów załamywali
się i wychodzili z więzienia jako prowokatorzy. Większość szpicli rekrutowała
się jednak z mętów społecznych. Policja płaciła im za donosy. Istniał oficjalny
taryfikator: za wskazanie browninga - 15 rubli, za wskazanie miejsca ukrycia
bomby - 25 rubli, za wskazanie działacza partyjnego - od 15 rubli za prostego
sympatyka do 25 rubli za kogoś ważniejszego. Prowokatorzy często donosili na
niewinnych, byle tylko dostać nagrodę i nie wypaść z łask ochrany, która
bezużytecznych agentów bez sentymentu wsadzała za kraty za stare przestępstwa.
Sieć prowokatorów oplotła szczelnie niemal wszystkie ogniwa konspiracji. Wpadki
były coraz częstsze, strach przed denuncjacją paraliżował coraz silniej. W
prasie socjalistycznej ukazywały się ostrzegawcze anonse. "Robotnik" z 19 marca
1906 roku: "Bem Kazimierz, z Żyrardowa, szpicel i prowokator". "Robotnik" z 17
lutego 1908 roku: "Konrad Białostocki, uczeń VII klasy gimnazjum, mieszkał na
Chłodnej, obecnie w Al. Ujazdowskich, po wyjściu z cytadeli donosi. Prowokator".
Złowrogą sławę w całym zaborze rosyjskim zyskał Ryszard Fremel, były bojówkarz
łódzkiej organizacji SDKPiL, później niebezpieczny, wyjątkowo skuteczny agent
łódzkiej ochrany, a w końcu kat na usługach władz carskich. W łódzkim więzieniu
powiesił 104 osoby, w tym własnego szwagra. Walery Sławek notował w pamiętniku:
"Z roznamiętnionego walką, a nie uzbrojonego tłumu szły do władz partyjnych i do
Organizacji Spiskowo-Bojowej żądania sprzątnięcia tego czy innego szpicla,
komisarza policji. W środowisku robotniczym zwracano się z tym wprost do
członków Organizacji (...) Ta ogólna psychiczna atmosfera miała dość duży wpływ
na charakter wystąpień Organizacji w owym okresie. Potrzeba odwetu ze strony OSB
za strzelanie do tłumu przez policję i wojsko stawała się jednym z głównych
bodźców podniecających do wystąpień". W 1906 roku dokonano 678 zamachów na
przedstawicieli władz.
Przy każdej sposobności tłum sam wymierzał sprawiedliwość. W Warszawie, Łodzi, w
Zagłębiu robotnicy okrutnie linczowali zdemaskowanych prowokatorów. W maju 1905
roku setki robotników uzbrojonych w noże i topory zaatakowały w centrum Warszawy
sutenerów i męty uliczne, których obwiniano o wysługiwanie się władzom.
Osaczonych bito, nierzadko dobijano. Pepeesowski "Kurier Codzienny" komentował
pogrom z eleganckim dystansem, pisząc, że w energiczny sposób usunięto straszne
zło i zbrodnię żywiącą się krzywdą i niedolą ludzką.
W maju 1905 roku w cukierni Trojanowskiego przy Miodowej pewien ksiądz i agent
policji w jednej osobie zwrócił uwagę na młodego mężczyznę, który usiadł na
werandzie i kazał podać sobie kawę. Gość zachowywał się niespokojnie, rozglądał
się. Za chwilę na nabożeństwo za cara miał przyjechać do katedry
generał-gubernator Konstanty Maksymowicz, więc agent sprowadził dwóch
policjantów po cywilnemu. Inżynier Tadeusz Dzierzbicki, brat zastrzelonego przez
kozaków studenta medycyny, rzeczywiście czekał na powóz generała-gubernatora.
Gdy agenci podeszli do jego stolika, nie zastanawiał się ani chwili. Na progu
zatłoczonej kawiarni rzucił bombę o podłogę. Zginął zamachowiec, obaj policjanci
i szpicel. Ciężko rannych zostało 24 gości kawiarni i przechodniów. W sierpniu
1906 r. grupa bojowców dowodzona przez Tomasza Arciszewskiego ostrzelała przed
dworcem kolejowym w Otwocku powóz wiozący gen. Markgrafskiego, szefa żandarmerii
w Królestwie znanego z okrucieństwa wobec więźniów. Jechał z dziesięcioletnim
synem. Obu zastrzelono.
Tydzień później "Kurier Radomski" donosił: "Wczoraj wieczorem około godz. 8.30
przy ul. Wysokiej w domu p. Dominowej, gdzie mieści się kancelaria I cyrkułu,
rzucono w podwórze bombę, która padła pod okno weneckie mieszkania diakona
Kolmonka, u którego odnajmował pokój komisarz I cyrkułu Czerwiński. Ofiar w
ludziach było aż 13 (...). Ośmioletni chłopiec Paweł Jefremow, syn naczelnika
oddziału pocztowego w Dęblinie, będący podówczas przed bramą, został tak silnie
skaleczony szkłem, że wkrótce zmarł". Życie ludzkie podczas rewolucji
bardzo staniało.
Listopad 1906: rozłam w PPS
Przez kilkanaście najgorętszych miesięcy 1905 i 1906 roku
Piłsudski próbował polską rewolucję odłączyć, odizolować od rewolucji w Rosji,
przyciągnąć do niej inne, prócz robotników, warstwy społeczne - słowem,
przekształcić ją w ogólnonarodową walkę o niepodległość. Przyczółkiem "starych"
w PPS był Wydział Spiskowo-Bojowy. Piłsudski jako szef wydziału powołał szkołę
bojową. Jej kursanci prócz strzelania i dywersji uczyli się też wojskowej
musztry. To był widomy znak, że Piłsudskiemu chodzi przede wszystkim o budowanie
kadr wojskowej konspiracji powstańczej, a nie o doraźne wspieranie bieżących
działań rewolucyjnych. Żądający ochrony, a jeszcze częściej zemsty, młodzi
działacze PPS oburzali się na kunktatorstwo wydziału. Piłsudski był jednak
nieugięty. Z niechęcią dawał zgodę na pojedyncze akcje bojowe, a gdy już dawał
zgodę, to domagał się jednoczesnego użycia "dziesiątek" OSB na dużą skalę.
Często opóźniał terminy uderzeń. Dla "starych" działaczy PPS ta rewolucja nie
miała przyszłości.
Podjazdowa wojna "starych" z "młodymi" skończyła się rozłamem. W listopadzie
silna, licząca aż 50 bojowców grupa uderzeniowa Wydziału Bojowego PPS pod
dowództwem Montwiłła-Mireckiego dokonała pod Rogowem napadu na pociąg. Po
krwawej walce z rosyjskimi żołnierzami strzegącymi wagonu pocztowego zdobyto
worek z 30 tys. rubli. "Starzy" z Wydziału Bojowego dokonali napadu pod Rogowem
wbrew zakazowi władz PPS.
W listopadzie 1906 na zjeździe partii w Wiedniu większość delegatów usunęła z
PPS identyfikujących się ze "starymi" bojowców. Pod koniec 1906 roku wykluczeni
stronnicy Piłsudskiego powołali PPS-Frakcję Rewolucyjną. Zwolennicy "młodych"
przyjęli nazwę PPS-Lewica. Ogłoszone w następnym roku programy obu partii nie
pozostawiały wątpliwości, gdzie przebiega główna linia podziału. Dla PPS-Lewicy
"przy obecnych warunkach kuszenie się o zdobywanie niepodległości byłoby
istotnie jawną chimerą". PPS-Frakcja Rewolucyjna rewolucją zainteresowana była
znacznie mniej, niżby to wynikało z jej nazwy. Celem zasadniczym było powstanie
narodowe.
Maj 1909: rewolucja bez końca
Rewolucja była żywiołem kapryśnym, nieobliczalnym. Wszyscy
chcieli nad nią zapanować. Nie udało się to nikomu. Po wielkim strajku
robotników w styczniu i lutym 1905 roku, w cieniu którego rozpoczął się
powszechny strajk uczniów, fala buntu opadła. Gdy władze carskie już zacierały
ręce, że strategia krwawego terroru przynosi efekty, 1 maja robotnicy we
wszystkich miastach Kongresówki wyszli na ulice, a w Warszawie wybuchły pierwsze
bomby. Po stłumieniu powstania w Łodzi sytuacja nieco się uspokoiła. W
październiku jednak w Moskwie zastrajkowali drukarze. Wkrótce strajk generalny
ogarnął całe imperium. W Kongresówce stanęło praktycznie wszystko - od fabryk po
urzędy, redakcje i konne tramwaje. Powszechnego strajku politycznego armia i
policja nie potrafiły złamać. 30 października 1905 r. car zmuszony był wydać
manifest konstytucyjny. Proklamował on utworzenie Dumy Państwowej - pierwszego
parlamentu w państwie samodzierżawia.
Gdy demonstracje robotników zostały utopione we krwi, ruszyła się wieś. Chłopi
odmawiali płacenia podatków, żądali podwyżek dla robotników rolnych, usunięcia
straży ziemskiej, ale też amnestii dla więźniów politycznych, zniesienia stanu
wojennego, wolności słowa. Masowo rąbali ziemiańskie lasy, ukrywali się przed
poborem. Grupy chłopów i bojowców PPS napadały na urzędy gminne, paliły
dokumenty finansowe, niszczyły zapasy wódki w sklepach państwowych.
Jeszcze latem 1906 roku w Łodzi codziennie strajkowało po kilkanaście tysięcy
robotników. W lipcu przemysłowcy zgodzili się na podwyżki płac i
dziewięciogodzinny dzień pracy. Chwilę później do akcji ruszyła OSB. 15 sierpnia
w miastach Kongresówki bojowcy dokonali dziesiątków ataków na policjantów i
cyrkuły policyjne. Zabili ponad 80 funkcjonariuszy. W tym dniu, szybko nazwanym
"krwawą środą", policjanci i żandarmi zniknęli z ulic. Nazajutrz wszystkie
posterunki policji otrzymały silną ochronę wojskową. Trzy dni po krwawej środzie
nastąpił nieudany zamach na Skałłona. Potem na pułkownika żandarmerii i
następne... Jesienią 1906 roku OSB przeprowadziła na wielką skalę "eksy" - akcje
ekspropriacyjne, czyli rabunki państwowych pieniędzy.
Po przegranym przez robotników Łodzi wielkim lokaucie - czyli zwolnieniu
wszystkich robotników i zamknięciu fabryk przez właścicieli - w grudniu 1906
roku strajki w Królestwie wygasły. Ale strzały nie ucichły. Pod koniec 1906 roku
od wybuchu bomby zginął w Radomiu pułkownik żandarmerii von Flotto, a w styczniu
1907 roku na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie zastrzelono okrutnego szefa
tajnych agentów ochrany Wiktora Grüna.
Jesienią 1907 roku robotnicy w Kongresówce zostali ostatecznie spacyfikowani.
Część bojowców nie złożyła jednak broni. We wrześniu 1908 roku bojowcy
PPS-Frakcji Rewolucyjnej pod wodzą Piłsudskiego napadli na wagon pocztowy pod
Bezdanami i zdobyli 200 tys. rubli. Po 1918 roku w niepodległej Polsce
zwolennicy Piłsudskiego uznali akcję pod Bezdanami za prawdziwy koniec rewolucji
1905 roku. Ale strzelano dłużej. W maju 1909 roku bojowcy Frakcji zastrzelili w
Lublinie policmajstra Ulricha i policjanta. Na wsiach wciąż zdarzały się napady
na sklepy monopolowe. Ruble z utargu rekwirowano jak zawsze, ale wódkę, zamiast
wylewać, częściej zabierano ze sobą.
Coraz trudniej było odróżnić ostatnich Mohikanów rewolucji od pospolitych
bandytów. Rewolucjoniści - mściciele, którzy od roku 1910 sieli postrach w
Łódzkiem, jedną ręką dokonywali zamachów na carskich urzędników i policjantów,
drugą - rabowali i mordowali kupców polskich i żydowskich. Tak owocował zatruty
posiew rewolucyjnego terroru. Ostatni mściciele zginęli z rąk żandarmów jesienią
1912 r., zaledwie kilkanaście miesięcy przed końcem starego świata.
Kwiecień 1907: Polak Polakowi
Gdy wiosną 1904 roku Piłsudski wyprawił się do Japonii, by
szukać tam wsparcia dla zbrojnej walki z caratem, w jego ślady wyruszył Roman
Dmowski. Lider obozu narodowego zamierzał uczynić wszystko, by pokrzyżować
powstańcze plany Piłsudskiego. Obaj spotkali się na ulicy w Tokio. Przywitali
się uprzejmie, lojalnie opowiedzieli o swych planach i o tym, że dążenia drugiej
strony będą zwalczać. Obaj też dali sobie słowo, że spotkanie i ujawnione w
rozmowie poufne informacje utrzymają w dyskrecji. Słowa dotrzymali.
W przededniu rewolucji stosunki socjalistów i narodowych demokratów były co
najmniej cywilizowane. Przedstawiciele obu orientacji planowali wspólne akcje
polityczne. Jednak po pierwszych strajkach w Królestwie ruszyła machina walki
propagandowej obozu narodowego z rewolucją i socjalistami. Dmowski z całą
energią zwalczał - jak to nazywał - strajkową anarchię i potworną niedorzeczność
powstania. Osobiście wobec socjalistów zachowywał się przyzwoicie - po jego
interwencji w Dumie car zamienił karę śmierci nieletniego bojowca Piotra
Jagodzińskiego, ranionego i schwytanego podczas kolejnej próby zamachu na
generał-gubernatora Skałłona, na bezterminową katorgę. Jednak ataki Dmowskiego
na socjalistów, na rewolucję, przygotowywały grunt do brutalnej konfrontacji z
obozem lewicy.
W 1905 roku endecy zwalczali socjalistów słowem i piórem, z miesiąca na miesiąc
coraz gwałtowniej, coraz brutalniej. Tak narastał klimat do rozprawy fizycznej.
W roku 1906 bojówki endeckiego Narodowego Związku Robotników i Organizacji
Samoobrony Narodowej sięgnęły po broń. Strzelano do robotników podczas najść na
strajkujące fabryki, zabijano działaczy socjalistycznych w domach i na ulicy. Po
pierwszym szoku bojowcy OSB, a potem PPS-Frakcji Rewolucyjnej i milicji
PPS-Lewicy nie pozostali dłużni. Wychodzący w Galicji socjaldemokratyczny
"Naprzód" pisał: "O ile w poprzednim roku przeważają ofiary od kul karabinowych,
to w 1906 r. z rewolwerów raniono 326 osób, z karabinów zaś zaledwie 68. Było to
następstwem walk bratobójczych, które w 1906 r. wskutek silnego zagnieżdżenia
się narodowych demokratów przybrały szalone rozmiary. Z 326 osób ranionych z
rewolwerów 41 osób przypada na policję i wojsko, czyli ofiarą prawie wyłącznie
walk bratobójczych (nieliczny odsetek przypada na samosądy nad bandytami) padło
285 osób!".
Roman Dmowski stwierdził później: "Przyznać muszę, że w walce z socjalistami
zmuszeni byliśmy przelać krew bratnią". W 1907 roku nie cofano się już przed
niczym. W kwietniu w Łodzi, po wybiciu przez pepeesowców szyb w endeckiej
spółdzielni, w ciągu trzech dni bojówki narodowego Związku Robotników
zamordowały 36 osób, raniły 41. Także w Łodzi bojówka endecka ostrzelała pogrzeb
robotników zabitych przez inną grupę endecką. Zginęło ośmiu żałobników. W
rewanżu milicja PPS-Lewicy wysadziła na Bałutach dwa domy, w których czasami
spotykały się bojówki prawicy.
Czyn założycielski
Dla współczesnych rewolucja była całkowitą klęską. Wywalczone
w wielkich strajkach podwyżki płac, krótszy dzień pracy i faktyczne prawo do
działalności związkowej robotnicy utracili po wielkim lokaucie łódzkim i w
czasie porewolucyjnych represji. Wojskowe ekspedycje krążące po gminach zmuszały
chłopów do zapłaty z nawiązką bojkotowanych podatków. Śmierć tysięcy
konspiratorów i przypadkowych ofiar carskiego terroru poszła właściwie na marne
- rewolucja nie przyniosła ani autonomii Królestwa, ani zniesienia cenzury.
Wywalczono jedynie jawną działalność Polskiej Macierzy Szkolnej, język polski w
szkołach prywatnych i pewne poluzowanie sytuacji stowarzyszeń gospodarczych i
kulturalnych. Roman Dmowski i narodowi demokraci niczego nie zwojowali w Dumie
Państwowej.
Rewolucja zrodziła głębokie, znaczone krwią podziały w społeczeństwie. Odtąd
socjaliści i endecy traktowali się wzajem nie jak rodacy o innych poglądach,
lecz niemal jak wrogowie rodzaju ludzkiego. Wzajemna pogarda i terror
przeniesione zostały do niepodległej Polski. Strzały Eligiusza Niewiadomskiego
do prezydenta Gabriela Narutowicza w 1922 roku w istocie niczym się nie różniły
od strzałów endeckich Sokołów czy bojówek NZR wymierzonych 15 lat wcześniej w
socjalistów. Gdy nazajutrz po zabójstwie Narutowicza zwolennicy Piłsudskiego z
pepeesowskim rodowodem próbowali przygotować fizyczną rozprawę z prominentnymi
działaczami obozu narodowego, była to nie tylko reakcja na zbrodnię
Niewiadomskiego. To miało być także wyrównanie krwawych rachunków sprzed
kilkunastu lat.
Ale rewolucja 1905 roku to nie tylko ofiary i zawiedzione nadzieje. Rewolucja
była przedświtem niepodległości. Bomby i strzały bojowców PPS obudziły ludzi
przyzwoitych, na progu XX stulecia wyzutych wszelko z wiary w niepodległość za
życia tego pokolenia. Także narodowa demokracja miała niemałą zasługę -
pomyślana jako forma walki z socjalistami organizacyjna i wychowawcza
działalność endeków na wsi przywiodła w efekcie włościan do wspólnoty narodowej.
Polski chłop pokazał to, walcząc w roku 1920.
Józef Piłsudski miał rację, chroniąc kadry Organizacji Spiskowo-Bojowej. Miał
rację, dokonując rozłamu w PPS. Stworzona przezeń konspiracja niepodległościowa
stała się fundamentem legionów. Bez tej konspiracji Polska niepodległa
wyglądałaby w 1918 roku inaczej. Zapewne dużo gorzej. Walka z lat 1904-08 jako
rewolucja socjalna zakończyła się klęską. Jako powstanie była pierwszym krokiem
do niepodległej Polski.
Korzystałem m.in. z opracowań: Andrzeja Garlickiego, Wacława Jędrzejewicza,
Stanisława Kalabińskiego, Jana Kancewicza, Stanisława Martynowskiego, Ignacego
Pawłowskiego, Juliusza Sętowskiego, Feliksa Tycha, Romana Wapińskiego.
Włodzimierz Kalicki