Tekst pochodzi z Nowego Robotnika http://nr.freshsite.pl/


Przemysław Wielgosz

Kilka trudnych banałów

Wśród najważniejszych wyzwań, przed którymi stoi dziś prasa lewicowa w Polsce są te związane z logistyką, budową zaplecza intelektualnego i bazy autorskiej w tzw. terenie, dystrybucją, poziomem redakcyjnym i edytorskim oraz finansowaniem. Pamiętając o nich chciałbym tu zwrócić uwagę na trzy inne kwestie rzutujące na kondycję lewicowych mediów. Chodzi o niezależność, hegemonię prawicowego języka oraz wymóg powszechnej zrozumiałości.
Zacznijmy od niezależności politycznej. Nie mówimy tu oczywiście o neutralności, na którą tak chętnie powołują się media głównego nurtu. Celebrowana przez nie neutralność oznacza po prostu sprytnie ukryty konformizm wobec istniejących stosunków oraz niechęć do jakiejkolwiek ich krytyki (pod zarzutem, że oznaczałaby upolitycznienie). Prasa lewicowa ze swej istoty jest polityczna i nie udaje bezstronności. Problem jednak w tym, że nie powinno to oznaczać instytucjonalnych związków z lewicowymi partiami politycznymi. Do czego prowadzi upartyjnianie gazet widać najlepiej po kryzysie w jakim znalazły się "Trybuna" i "Przegląd". Oba pisma zostały na początku rządów SLD skutecznie zdominowane przez ekipę Millera i Kwaśniewskiego. Efektem był gwałtowny spadek ich wiarygodności wyrażający się zmniejszeniem liczby czytelników. Dziś nawet "Trybunie", która dokonała prawdziwego skoku jakościowego (a i kulturowego) otwierając swe łamy na autorów z kręgu radykalnej lewicy, bardzo trudno jest odbudować pozycję jaką miała podczas "rządów" Janusza Rolickiego, kiedy dzięki postawieniu się szefostwu SLD zwiększyła kilkakrotnie nakład (do 120 tys.) i sprzedaż.
Biorąc pod uwagę przypadek "Trybuny", a także wielu pisemek radykalno-lewicowych nie będących w stanie wyjść z partyjnych nisz, trzeba powiedzieć, że niezależność od ośrodków politycznych to warunek konieczny powodzenia jakiegokolwiek projektu medialnego lewicy. Wobec faktu, że pisma lewicowe mają o wiele mniejszą szansę na finansowanie z komercyjnych reklam (o ile w polskich warunkach w ogóle ją mają), ich byt zależy od ilości sprzedanych egzemplarzy, czyli od zaufania czytelników. W tej sytuacji kwestia wiarygodności pozostaje kluczowa.
Drugi problem polskich mediów lewicowych wiąże się z faktyczną hegemonią ideologiczną prawicy. Stan ten prowadzi do czegoś co można by nazwać uprawiczeniem języka debaty publicznej. Oznacza to mniej więcej tyle, że ideologiczne i wartościujące pojęcia zaczerpnięte z rozmaitych prawicowych ideologii dominują w przekazach medialnych. Różne stronnicze i kontrowersyjne poglądy prawicy uchodzą tam za neutralne i samooczywiste opisy rzeczywistości. W konsekwencji dominują też prawicowe treści. Dobrym przykładem praktycznego działania hegemonii jest sprawa emerytur górniczych. Dominujący dyskurs neoliberalny prezentuje je jako obciążenie dla budżetu - tak jakby emerytury były jakimś niezasłużonym podarunkiem, i tak jakby nie stanowiły sposobu na utrzymanie ludzi starszych na rynku konsumenckim (czyli na rozbudzanie popytu, które jest dla budżetu jak najbardziej korzystne). Uprawiczanie języka pojawia się zresztą już przy doborze słów. Doprawdy trudno jest bronić różnych świadczeń socjalnych jeżeli zamiast "prawa pracownicze" użyje się określenia "przywileje zawodowe" a zamiast "potrzeby społeczne" wprowadza się termin "roszczenia". Trudno też krytykować politykę kościoła jeśli zamiast "papież" mówi się "ojciec święty", a zamiast "płód" "dziecko nienarodzone". Jeszcze trudniej zrozumieć cierpienia Palestyńczyków czy Irakijczyków jeśli zamiast "ruch oporu" użyjemy modnego słowa "terroryści", a zamiast "okupacja" będziemy mówić "misja stabilizacyjna". To są oczywiście przykłady banalne, ale jak widać po stopniu uprawiczenia języka mediów formalnie lewicowych (jak "Przegląd" czy dział zagraniczny "Trybuny") uświadomienie sobie istnienia ideologicznej wojny na poziomie pozornie niewinnych słów już takie banalnie proste nie jest.
Jednym z dobrych, i bardzo niebezpiecznych, przykładów nasiąkania dyskursu lewicy radykalnej koncepcjami prawicowymi jest tendencja do rozdzielania walki o kwestie pracownicze i problemu emancypacji. Popularna jest teza, że feminizm, ekologia czy prawa mniejszości seksualnych to rozrywka dla klas średnich, a prawdziwa lewica tylko traci na nie czas. Tymczasem już samo przeciwstawianie emancypacji i kwestii socjalnej jest bardzo starym wymysłem skrajnej prawicy - ściślej lewego skrzydła ruchu nazistowskiego. Dziś pogląd ten lansuje PiS, i niestety ulegają mu różni lewicowcy z Ryszardem Bugajem na czele. Fakt ten jest dobrym przykładem, jak ważna pozostaje wojna ideologiczna, jak kluczowym problemem jest konsekwentne odzyskiwanie utraconego języka lewicy.
I wreszcie problem trzeci. Chodzi o postulat powszechnej "zrozumiałości" tekstów, który prowadzi do spłycenia i banalizacji przekazu. Pojawia się on zawsze przy okazji dyskusji o docieraniu do środowisk pracowniczych. Dodajmy od razu, że pojawia się słusznie. Nie zmienia to niestety faktu, że bardzo często jednak bywa on interpretowany opacznie. Presja na upraszczanie i skracanie tekstów prowadzi wprost do obniżenia jakości publicystyki. W rzeczywistości jest to nic innego jak uleganie wzorcom rodem z tabloidów i pism rozrywkowych. Nie jest to oczywiście problem jedynie pism lewicowych. Cała prasa cofa się dziś pod naporem ogłupiającej i odmóżdżającej logiki wytworów masowego przemysłu kultury obrazkowej. Problem w tym, że logika ta jest szczególnie niszcząca właśnie dla publicystyki lewicowej, która z definicji chce być krytyczna, chce mówić rzeczy, które w oficjalnym obiegu są nieoczywiste. A zatem nie może sobie pozwolić na ucieczkę od pogłębionej refleksji. Konformizm jest łatwy i lekkostrawny, niezgoda wymaga uzasadnienia, a to nie jest możliwe bez wejścia na poziom, który wymaga od czytelnika nieco więcej wysiłku niż konsumpcja tekstów w "Fakcie" czy "Gazecie Wyborczej". Poza tym naśladowanie "nowoczesnego" stylu wielkich gazet zwyczajnie jej nie służy. Przypadek "Trybuny", która próbowała zdobywać nowych czytelników skracając teksty i drukując kolorowe ilustracje, a w konsekwencji znalazła się na skraju bankructwa uczy, że należy mieć nieco więcej szacunku dla możliwości intelektualnych czytelników i nie podlizywać się mitologicznemu masowemu konsumentowi.

Głos związkowców
O związkach zawodowych i mediach mówili na warsztatach NR poseł Rajmund Moric, działacz Związku Zawodowego Górników w Polsce oraz Bogusłąw Zietek, przewodniczący WZZ "Sierpień 80"
Rajmund Moric: Przy atomizacji ruchu związkowego, istnieniu 12, 13 związków w zakładzie, związki zawodowe po prostu rozmywają się. Intelektualnie też nastąpił podział. Mogę powiedzieć to na przykładzie kadry, w branży górniczej, która odsunęła się od spraw pracowniczych, choć kiedyś byliśmy w jednym związku. Oni byli jednak jakimś zapleczem intelektualnym, a teraz zamknęli się w swojej niszy. Próbują wydawać nawet jakieś małe pisemko.
W tej atomizacji ruchu związkowego upatrywałbym przyczynę wymarcia prasy zakładowej, biuletynowej, choć ona przetrwała gdzieniegdzie. Tymczasem posiadanie takiego pisemka zdecydowanie zwiększa możliwości działania związkowego.
Pojawia się kwestia środków, których brakuje, ale też jakości aktywu związkowego. Znaczna część działaczy związkowych nie widzi konieczności oddziaływania na swoje załogi w formie prasy. To chyba ta druga przyczyna jej zaniku.
Czy można taką prasę reaktywować? Uważam że tak, bo to kwestia jednego, dwóch ludzi, którzy zaczną, a potem pociągną następnych. Przecież kiedyś pod względem technicznym o wiele trudniej było wydawać takie rzeczy, jeszcze przed epoką ksero, bo były jakieś powielacze, maszynki spirytusowe. Teraz pod względem technicznym wydawanie czegokolwiek jest o wiele prostsze. A mimo to zamarło. Liczę, że ta sytuacja się zmieni wraz z jednoczeniem się ruchu związkowego.
Bogusław Ziętek: Kondycja ruchu związkowego to punkt wyjścia. Jest tak, że aparat związkowy nie bardzo chce komunikować się ze swoimi "dołami", załogami, i to ani za pośrednictwem pism, czy choćby masówek, a nawet gablotek, czy radiowęzła. I tak jest mu nawet wygodnie, że jest jedynym przekaźnikiem do tych dołów.
Ruch związkowy został też rozbity - nie tylko chodzi o różnice programowe, ale też nawet o to, że różne są interesy maszynistów wyciągowych, czy pracowników przeróbki. A teraz nawet kobiety tworzą swoje związki zawodowe w kopalniach. Działają sobie w grupach po 15, 20 osób i ważne jest dla nich tylko załatwianie własnych, wąskich interesów, bez szerszej wizji.
Ale jest również tak, że stać organizacje związkową działalność wydawniczą. Jest dużo łatwiej wydawać biuletyny zakładowe niż choćby na początku lat 90.
Oficjalne media przygniotły jednak związkowców swoją liberalną propagandą. Brakuje odważnych, którzy potrafią się przeciwstawić. Boją się, że jest zbyt duża dysproporcja środków, że i tak nie ma szans. A przecież trudno rzucać się z motyką na księżyc... Ale ten problem nie dotyczy tylko środowisk pracowniczych, związkowych.
Czy integracja ruchu związkowego daje szanse na odrodzenie prasy pracowniczej? Jesteśmy z Rajmundem rzecznikami integracji, my taką współpracę zainicjowaliśmy w 1991 r. W górnictwie dzięki tej współpracy odnieśliśmy wymierne sukcesy. Jest pytanie, czy taką integrację może poprzedzić integracja wokół np. własnej gazety, serwisu informacyjny, czy czegoś podobnego. My jesteśmy do tego gotowi, ale nie ma gotowości innych central związkowych.
Rajmund Moric: Stwierdziliśmy, że prasa związkowa, "pierwszego kontaktu" zaginęła, ale pojawiła się prasa zakładowa wydawana przez pracodawców. To oni wydają swoje gazetki i przez to indoktrynują pracowników. A wielu związkowców nie wydaje biuletynów, bo boi się przeciwstawić publikacjom dyrekcji.
Byłem kiedyś na kursie dla menadżerów górnictwo, który trwał pięć dni, organizowanym za pieniądze Margaret Thatcher, i jedyną jego tematyką było to, jak pracodawcy mają indoktrynować pracowników, tak żeby związki im nie mieszały. Mówiono o gazetkach, gablotach, które pozwolą odciągać robotników od ruchu związkowego.
Bogusław Ziętek: Udało się przełamać zmowę milczenia wielkich mediów wokół wyzysku w supermarketach. My jako związkowcy ciesząc się z tego, patrzymy na to jednak trochę inaczej. Media liberalne chętnie wspierają inicjatywy pracownicze, tam gdzie nie funkcjonują związki zawodowe, lub gdzie możliwość ich istnienia jest ograniczona. Tu doskonałym przykładem są właśnie supermarkety. To ma m.in. przekonywać ludzi o zbędności związków zawodowych. Związkowcy o tym od lat gadają, bez skutku próbują się zainstalować w supermarketach, a tu wchodzi gazeta i coś udaje się wygrać. Natomiast tam gdzie załatwianie spraw pracowniczych jest ewidentnie wynikiem dobrej postawy związków zawodowych, tam wszędzie jest natychmiastowa kontra, atak. W latach 2001-2002 demonstracje górników były jeszcze w miarę dobrze pokazywane, a jak było w 2004 r., gdy stanęła kwestia emerytur górniczych? W Warszawie było 9 tysięcy górników i demonstrowało w spokoju, a media wybrały 200, którzy dymili i tylko tym epatowały. Nie liczę na przełamanie tego stanu rzeczy, jeżeli chodzi o media masowe. Sądzę, że dalej będą usiłowały wykazywać, że związki są niepotrzebne.
Rajmund Moric: To , że prasa związkowa będzie miała większą szansę jak będzie jedność, to jest dla mnie oczywiste, natomiast prasa, która jest już w tej chwili też może być motorem tej jedności. Ta jedność związkowa była kiedyś bardzo bliska, w 1992 r., gdy wszystkie związki zawodowe dogadały się, poza Solidarnością, która trzymała parasol ochronny nad rządem. Niestety potem to się rozpadło. Potrzebna jest zgoda programowa, żeby było to porozumienie, ale trzeba też zwalczać jakieś animozje personalne miedzy działaczami różnych związków na poziomie zakładów. Trzeba oczyszczać związki z antagonistów i wybierać działaczy nastawionych bardziej na współpracę międzyzwiązkową. Bo większość związków mówi o jedności związkowej, a jak przychodzi do praktyki - to na słowach się kończy.
Bogusław Ziętek: Jestem przeciw atomizacji związkowej, ale istnienie dwóch, trzech związków zawodowych nie jest czymś złym, jeżeli związki muszą ze sobą rywalizować, ale też współpracować w konkretnych przypadkach. Nie wszyscy dojrzeli jeszcze do wspólnego modelu. Choć to możliwe, tylko wymaga nowego spojrzenia, do czego pierwszym krokiem, jest zaprzestanie wzajemnych ataków.
Not. Jan Czarski