Tekst pochodzi z 17 numeru Lewej Nogi http://www.iwkip.org/lewanoga/
Przemysław Wielgosz
Ideologie nowego imperializmu
W społeczeństwie burżuazyjnym utowarowienie obejmuje także dziedzinę produkcji teoretycznej. Także i intelektualiści produkują się na rynek, także i w odniesieniu do ich produktów wartość użytkowa pochłaniana jest przez wartość wymienną. Oznacza to zaś, że narracje ideologiczne podlegają prawom mody. Aby ich wartość wymienna była wyższa muszą być odpowiednio atrakcyjne dla jak największej liczby przeciętnych konsumentów intelektualnej strawy. To z kolei znaczy, że winny się zalecać efektownym wywodem, poruszającymi konkluzjami, a przede wszystkim odkrywaniem absolutnie nowych tendencji w otaczającym nas świecie. Kandydatom na ideologicznych producentów powiedzmy zatem, że jeśli już mają pisać to tylko o kończących się epokach, efektownych przełomach czy rewolucjach czających się tuż za rogiem. Świat w ich tekstach winien stać w obliczu jakiejś zasadniczej przemiany. Ma wychodzić poza nowoczesność, albo lepiej poza historię, może przeżywać rewolucję informatyczną, która zamieni społeczeństwo w zwirtualizowaną sieć, albo też żegnać się z pracą, a jeszcze lepiej gdyby wkraczał do globalnej wioski. To prawda, że wszystkie te „przełomy”, „narodziny”, „końce” i „początki” schodzą z list intelektualnych przebojów równie szybko jak się na nich pojawiają. Nie ma tym jednak nic dziwnego. Bo w końcu któż słyszał żeby moda trwała zbyt długo. Od publiczności nie można wymagać aby jesienią wciąż pamiętała o kolekcji z minionej wiosny.
Z powrotem do fin de siecle’u
Jako że cechą wymiany towarowej jest jej uniwersalność,
podlegają jej również dyskursy o ambicjach krytycznych. Być modnym znaczy wszak
być odrobinę krytycznym. Każde kolejne ideologiczne pręte-a-porte winno się
przecież przeciwstawiać swemu poprzednikowi. Jednym z nowszych przykładów
działania tej logiki jest zawrotna kariera książki Antonio Negriego i Michaela
Hardta pt. Imperium. Nie zabrakło w niej żadnego z elementów mających
charakteryzować modny dyskurs. Zapożyczając się obficie u równie modnej
konkurencji, ale i oryginalnie przetwarzając jej produkty autorzy objawili, że
znajdujemy się w chwili przełomowej. Oto z zawirowań rewolucji informatycznej i
z ekscesów Nowej Gospodarki narodziła się nowa jakość. Wraz z nimi z naszego
życia ulotnić się miał kapitalizm (a nawet kapitał), weszliśmy w erę
zwirtualizowanego post (kapitalizmu, industrializmu, modernizmu). Fascynująca,
rozmigotana znaczeniami perspektywa radykalnego przełomu oznacza pożegnanie
imperializmu, nadejście imperium, rozpad państwa narodowego, narodziny ery
wielkich, acz nieuchwytnych, bo rozpraszających się na wielość powiązanych
skomplikowanymi stosunkami struktur i podmiotów korporacji, koniec klas i
wyłanianie się ponadklasowej, ponadnarodowej wielorakości – multitude.
Dyskurs o Imperium jest być może najbardziej wyrafinowaną postacią przenikania –
lansowanej przez wielkie media i czołowych ideologów establishmentu – koncepcji
Nowej Gospodarki do analizy społecznej o teoretycznych ambicjach. Zgodnie z
przesłaniem tej nowej religii elit finansowych, zwolennicy koncepcji Imperium,
liczni wśród pewnych odłamów zafascynowanej postmodernizmem lewicy, wysłali na
śmietnik historii i tak już niezbyt modny proletariat wraz z wielkim przemysłem
wytwórczym, który rzekomo stanowi jedyne środowisko życiowe klasy robotniczej.
Podjęli także hasło o końcu państwa narodowego, a zatem o odejściu w przeszłość
takich form ekspresji jego władzy w skali międzynarodowej, jak imperializm.
Interpretując pewne formy zarządzania kryzysem kapitalizmu jako jaskółki
zapowiadające jego przezwyciężenie, zaproponowali porzucenie jałowego
roztrząsania kwestii związanych organicznie ze strukturami odchodzącymi
nieuchronnie w przeszłość i otwarcie się na wyzwanie, jakie niesie ze sobą
postkapitalistyczne i postimperialistyczne Imperium.
Na koniec, deklarując się jako neokomuniści (cokolwiek to miałoby znaczyć),
przewrotnie wezwali do walki z tym, co wcześniej scharakteryzowali jako
nie-do-pokonania, przy czym walka owa miałaby być tak mgławicowa, ponadnarodowa,
zwirtualizowana i rozproszona, jak samo Imperium. W praktyce, zgodnie z
zapewnieniami Negriego, jedyny realny opór wobec Imperium można stawiać w sferze
świadomości, a jedyną rewolucję przeprowadzić w królestwie ducha.
Mamy tu zatem do czynienia z połączeniem hiperradykalnej retoryki ze skrajnie
konformizującym determinizmem. Tylko pozornie połączenie to jest paradoksalne. W
rzeczywistości hiperradykalizm zawsze prowadzi do jakiejś formy konformizmu. Tak
stało się kiedyś z pewnymi postmodernistycznymi interpretacjami teorii
mikrowładzy Michela Foucaulta, które konstatując wszechobecność włosowatych form
panowania, uczyniły wszelki opór elementem wewnętrznej dynamiki reprodukcji
władzy. Tak jest teraz z dyskursem o imperium, który ulegając fascynacji rzekomo
globalną naturą swego przedmiotu, przekształca się w dwuznaczny pean na cześć
jego nieuchwytnej potęgi. W jednym i w drugim przypadku „krytyczne” odkrycie
rzekomych źródeł i charakteru władzy doprowadziło do deterministycznego
fatalizmu, każącego pogodzić się z jej triumfalną ekspansją. W jednym i w drugim
przypadku jakikolwiek możliwy do pomyślenia opór został zredukowany do
wygospodarowywania kulturowych czy tożsamościowych nisz i małego sabotażu w
ramach dominujących dyskursów.
W jednym i w drugim wypadku granicą teorii władzy okazały się interwencje władzy
istniejącej realnie, która krnąbrnie wymknęła się modnym teoriom. Dla
postmodernistycznych czytelników Foucaulta taką interwencją była ekspansja
neoliberalizmu z jego koncentracją kapitału, przymierzem państwa i wielkich
korporacji oraz klasową wojną wydaną proletariatowi (czyli nie tylko robotnikom,
ale w ogóle większości pracowników najemnych). Granicą dla roszczeń koncepcji
imperium stały się zamachy na Pentagon i WTC. Ironia historii sprawiła, że
Imperium stało się bodaj jedyną prawdziwą ofiarą 11 września w dziedzinie
intelektualnej. Trwająca nieprzerwanie od tego momentu orgia amerykańskiego (a
zatem jak najbardziej narodowego) imperializmu (a zatem realizowanego przez
państwo) sprowadziła na ziemię nawet co bardziej spostrzegawczych zwolenników
teorii postindustrialnego postkapitalizmu informatycznego.
W gruncie rzeczy jednak aby się przekonać ile warte są te teorie nie trzeba
konfrontować ich z kursem administracji Busha juniora. Wystarczy uświadomić
sobie, że są one jedynie nędzną kopią pomysłów, które pojawiły się w ruchu
socjalistycznym niemal sto lat temu. Także i wtedy, w optymistycznych czasach
belle čpoque, część lewicy uległa nastrojowi ideologicznemu panującemu na
opiniotwórczych salonach. Dostosowując dziedzictwo Marksa do aury w nich
panującej rewizjoniści z niemieckiej socjaldemokracji wraz ze swymi kolegami z
najważniejszych europejskich sekcji II Międzynarodówki uznali, że z szaleństw
fin de sičcle’u wyłania się nowa jakość, prawdziwie nowe społeczeństwo. Miało
ono nie tylko wymykać się starym marksowskim narzędziom analitycznym, ale wręcz
je unieważniać. Jednym z najefektowniejszych przejawów tego ruchu była teoria
hiperimperializmu ukuta przez Karola Kautsky’ego. To właśnie ona stanowi prawzór
dzisiejszych opowieści o Imperium. Podobnie jak dzisiejsze rewelacje Hardta i
Negriego, odkrycia Kautsky’ego w kwestii imperializmu wiązały się z koncepcjami
o ekonomicznym i technologicznym determinizmie, będącym rzekomo przeznaczeniem
kapitalizmu (a wraz z nim także jego marksistowskiej teorii). Analogicznie do
fetyszyzacji roli nowej gospodarki, której ulegają zwolennicy teorii Imperium,
Kautsky głosił, że postęp technologiczny oraz narastający proces koncentracji i
centralizacji kapitału stwarzają nowy typ stosunków produkcji, który nie jest
już kapitalizmem, choć jeszcze nieco brakuje mu do socjalizmu. Takiej
interpretacji rzeczywistego wzrostu technologicznych innowacji na przełomie XIX
i XX w. towarzyszyła znacznie bardziej wyrafinowana teza o majaczącej na
horyzoncie tendencji do stopniowego uspołeczniania środków produkcji w łonie
samego kapitalizmu. Wraz z ojcem reformizmu, Edwardem Bernsteinem, Kautsky
zinterpretował powstawanie wielkich trustów i koncernów jako wyraz owej
tendencji. W ten sposób dochodzimy do najbardziej perwersyjnego wniosku teorii
hiperimperializmu, który powraca dziś w tekstach Negriego i Hardta. Otóż
powstanie całkowitego monopolu przekształcającego kapitalistyczną gospodarkę w
jeden wielki trust na poziomie gospodarczym miałoby pociągnąć za sobą
uformowanie się jednego kapitalistycznego hiperimperium na poziomie politycznym
(a właściwie geopolitycznym). To zaś oznaczałoby spełnienie warunków koniecznych
dla ewolucyjnego przejścia do socjalizmu. Ta obiektywna tendencja
kapitalistycznego rozwoju, której Marks nie zauważył, przekreśla zarysowany
przez autora Kapitału projekt rewolucyjnej zmiany stosunków społecznych.
Podobnie sprawy mają się dla dzisiejszych zwolenników Imperium. Także w ich
perspektywie formowanie się ponadnarodowego imperium jest na dłuższą metę
pozytywne, gdyż stanowi warunek konieczny dla urzeczywistnienia globalnego
demokratycznego multitude czy też światowego społeczeństwa obywatelskiego.
Jak każda wypowiedź ideologiczna, także i teoria imperium (i jej wcześniejszy o
90 lat model) jest czymś więcej niż tylko fałszywym świadectwem usiłującym skryć
naturę zachodzących w świecie społecznym procesów. Opasłe dzieło Negriego i
Hardta nie jest tylko i wyłącznie sukcesem komercyjnym połączonym z pokazem
teoretycznego dyletanctwa. Imperium odwołuje się przecież do pewnych
niezaprzeczalnych faktów. Problem w tym, że zakłamuje nasz do owych faktów
stosunek. Głosząc peany na cześć ulotnego i wszechogarniającego zarazem Imperium
podnosi swój przedmiot do rangi jakiejś ponadhistorycznej zasady, tak, że z pola
widzenia znika nawet systemowy (kapitalistyczny) charakter owego imperium. Tym
samym ulega złudzeniu tworzonemu przez rzeczywistą potęgę kapitalistycznych
aparatów władzy. Imperium, tak jak kiedyś hiperimperializm, samo staje się pasem
transmisyjnym tych spośród aparatów kapitalistycznego państwa, które odpowiadają
za reprodukcję jego ideologicznej formacji.
Imperializm: nowy, stary, każdy
Na szczęście oprócz modnych kontestatorów istnieją jeszcze
prawdziwi ideologowie systemu. Tak było w czasach Kautsky’ego, tak jest i dziś.
Imperializm wyrzucony oknem przez pseudokrytyków, takich jak Hardt i Negri,
powraca głównym wejściem w dyskursie oficjalnych ideologów amerykańskiej
polityki zagranicznej, którzy używają go we właściwym sensie, aczkolwiek
opatrują znakiem dodatnim. Ich przewaga polega na tym, że zamiast ględzić o
abstrakcyjnym, oderwanym od historii, mgławicowym Imperium, piszą wprost o
imperializmie, a więc o czymś, co ma historię, jasno określony podmiot i realnie
istnieje. Dojście do władzy ekipy Busha juniora miało i taki skutek, że
pozbawiło język establishmentu w USA fasady politycznej poprawności, którą
pieczołowicie kultywowano w epoce Clintona. Dziś nikt już nie pamięta o
„humanitarnych interwencjach” czy „siłowym wymuszaniu pokoju”. Miejsce tych
językowych hybryd/mutantów zajęła jawna pochwała imperialnej przemocy. Uderzenie
wyprzedzające i wojna prewencyjna nie szukają żadnych humanitarnych
usprawiedliwień. Ich jedyną racją jest mocarstwowa potęga USA, o której mają
przypominać wszystkim zbyt niezależnym siłom politycznym na Południu, ale także
zbyt ambitnym sojusznikom na Północy. W tym duchu Robert Kagan celebruje zbawczy
dla pax americana powrót imperializmu, w ramach którego USA „będą bronić
mieszkańców globu – czy oni tego chcą czy nie”. Żeby rozwiać wątpliwości, co do
zgodności takiej strategii ze zdaniem Europejczyków i z prawem międzynarodowym
ten ulubiony w Białym Domu analityk dodaje, że „zamiast patrzeć na USA jak na
związanego przez liliputów Guliwera, amerykańscy przywódcy powinni zrozumieć, że
nic ich właściwie nie wiąże” (tamże). Z kolei Richard Pearle przekłada tę tezę
na język bardziej zrozumiały dla Busha juniora, gdy bezczelnie zadaje retoryczne
pytanie „kim jest Kofi Annan, by pouczał nas, co jest legalne, a co nie? Nie
dopuścimy do tego, by nasz los zależał od większości w ONZ”.
Transformacja państwa
Kapitalistyczne państwo ma się znakomicie i nic nie wskazuje
na to aby stan ten miał się zmienić w dającej się przewidzieć przyszłości.
Dzieje się tak nie mimo neoliberalnej globalizacji, ale właśnie dzięki niej.
Wbrew rojeniom niektórych alterglobalistów i liberalnych rewizjonistów w rodzaju
Josepha Stiglitza czy George’a Sorosa, dominujący w dzisiejszym systemie
globalnym kapitał wcale nie przeciwstawia się burżuazyjnemu państwu i
wzmocnienie państwa nie jest w stanie mu zagrozić. Jak wiele lat temu, u progu
neoliberalnej wolty, zauważył Nicos Poulantzas – w imperialistycznych centrach
kapitalizmu „państwo narodowe podlega poważnym modyfikacjom, tak, aby utrzymać
pod kontrolą proces umiędzynarodowienia kapitału.” Co więcej „obecna fala
imperializmu i to umiędzynarodowienie w niczym nie zmniejszają roli państwa
narodowego w tym procesie”. Wielkie korporacje wcale nie wypierają państwa, a
wręcz przyczyniają się do jego wzmocnienia. Duża część z nich po prostu żyje
dzięki państwu i z państwa. Jak dowodzą statystyki, w pierwszej połowie lat 90.
spośród stu największych amerykańskich korporacji dwadzieścia nie przetrwałoby,
gdyby nie państwowe dotacje, zaś ok. pięćdziesiąt generowało większość zysków za
pośrednictwem przedsięwzięć finansowanych z kasy publicznej. Rzecz jasna nie ma
nic za darmo. Ten socjalizm dla bogatych nie byłby możliwy, gdyby nie narzucenie
ultraliberalizmu biednym. Jak podkreślał Paul M. Sweezy „państwa kapitalistyczne
w coraz większym stopniu muszą decydować się na posunięcia «socjalistyczne».
Polegają one jednak tylko na tym, że „uspołecznione zostają niemal wyłącznie
straty tych czy innych kapitalistów”. Koszty ponoszą oczywiście pracownicy
przymuszeni do tego cięciami socjalnymi, prywatyzacjami, uelastycznianiem czasu
i stosunków pracy oraz innymi formami odwracania strumieni redystrybucji PKB.
Dziś zależności między państwem a kapitałem znajdujące wyraz w procederze
prywatyzacji zysków oraz uspołeczniania kosztów ekspansji nie tylko nie uległy
rozluźnieniu, ale wręcz pogłębiły się. Ponad jedna trzecia amerykańskiej
gospodarki związana jest bezpośrednio bądź pośrednio z sektorem zbrojeniowym.
Aby postawić kropkę nad „i” dodajmy, że jest to jedyny sektor nie przynoszący
jeszcze deficytów. Wyczyny państwa północnoamerykańskiego w Iraku czy
Afganistanie potwierdzają tezę o wzajemnym związku korporacyjnego kapitału i
państwa, tak jak potwierdzały ją miękkie formy gospodarczej ekspansji USA,
których narzędziem są instytucje w rodzaju WTO, MFW czy Banku Światowego. Nie
trzeba zatem przywoływać jaskrawego przypadku protekcjonistycznego raju, jakim
stał się Irak dla Halliburtona, aby opisać mechanizm nierozerwalnego związku
między państwem a kapitałem. To przecież nie korporacje, ani tym bardziej nie
jakieś widmowe Imperium pojawia się niczym szeryf w stylu Johna Wayne’a wszędzie
tam, gdzie trzeba ratować zagrożone interesy dominującego kapitału. To państwo
funduje prywatnym funduszom spekulacyjnym ucieczkę od skutków kryzysów
finansowych, które są konsekwencją ekscesów owych funduszów. To państwo
decyduje, że takiej ucieczki nie oferuje się społeczeństwom dotkniętym kryzysem.
Tak było w Meksyku w roku 1994, gdy z mocy decyzji administracji Waszyngtonu
zachodnioeuropejscy i amerykańscy podatnicy wsparli spekulantów sumą 50
miliardów dolarów. Tak było w Azji Południowo-Wschodniej w 1997 r. i w
Argentynie w 2001 r. Także i w dwóch ostatnich przypadkach suma pomocy
przyznanej „rynkom” finansowym wynosiła po ok. 50 miliardów dolarów, także wtedy
pogrążone w kryzysie społeczeństwa nie dostały nic prócz wezwań do zachowania
spokoju i zaciskania pasa.
Podsumowując stwierdzić należy, że w centrum światowego kapitalizmu państwo ma
się znakomicie, choć nie można tego powiedzieć o jego obywatelach padających
ofiarą coraz głębszych polaryzacji. Państwo nie znika, ale zmienia funkcję.
Powraca do swej pierwotnej roli, którą opisywał Marks, a którą wychwalają dziś
neoliberałowie. Wyzbywając się zobowiązań socjalnych, do których zostało
zmuszone przez klasy podporządkowane po prawie stuleciu walk społecznych,
rewolucji i wojen, powraca do roli aparatu represji – policjanta strzegącego
przywilejów kapitalistów i pacyfikującego tych, których dyskurs władzy w krajach
anglosaskich tradycyjnie zwykł określać mianem „klas niebezpiecznych”. Wraz ze
zmianą funkcji wewnętrznych uwolnione od ciężarów społecznych państwo zdaje się
powracać na scenę międzynarodowych rywalizacji i ekspansji. „Wydaje się” –
albowiem to nie do końca prawda.
W odróżnieniu od ideologów Białego Domu i tych przerażonych rozmiarami
amerykańskiego militaryzmu, którzy skłonni byliby dać im wiarę, należy
stwierdzić, że nie mamy dziś do czynienia z żadnym powrotem imperializmu. Powrót
jest niemożliwy ponieważ imperializm nigdy nie przestał być konstytutywnym
elementem międzynarodowego ładu w ramach światowego systemu kapitalistycznego.
Był nim przez cały okres po roku 1945 i nie zablokowały go ani (choć bardzo
poważnie ograniczyły jego możliwości) budowa Bloku Wschodniego, ani ruchy
antyimperialistyczne w Trzecim Świecie. Co więcej, jest on nieodłączny od
wszelkiej kapitalistycznej akumulacji, która już u swych historycznych początków
w XVI wieku przybrała postać akumulacji w skali światowej. Kolejne etapy rozwoju
kapitalizmu przebiegały w rytmie wyznaczonym kolejnymi fazami militarnego
podboju obszarów położonych poza europejskimi centrami systemu. W tym sensie
imperializm jest nieodłącznym elementem realnego istnienia kapitalistycznego
sposobu produkcji. Świadomość tego faktu chętnie była (i w dalszym ciągu jest)
zapoznawana przez chwalców i beneficjantów systemu, ale stanowiła ważny punkt
najważniejszych prób teoretyzacji kapitalizmu podjętych przez Adama Smitha i
Karola Marksa. Przy tym jeżeli pierwszy z wymienionych autorów ukazał rolę
przekraczających granice państwowe gier wymiany, drugi odsłonił związek owych
gier z mechanizmem reprodukcji rozszerzonej kapitału pojmowanego jako
bezpośredni wyraz określonej formy antagonistycznego uspołecznienia (a więc
Althusserowski mechanizm skutku, w którym objawia się charakter społecznej
struktury).
Wprawdzie Marks uczynił przedmiotem swej teorii kapitalizm wyabstrahowany ze
swej realnej – czyli historycznej – egzystencji, ale abstrakcja owa okazała się
zabiegiem koniecznym aby możliwe było zerwanie z ahistoryczną ekonomią
polityczną oraz z aekonomiczną idealistyczną historią. Dopiero bowiem
przezwyciężając ograniczenia właściwe obydwu tym ideologiom Marks mógł umieścić
w polu widzenia swej teorii kapitalizm realnie istniejący. Dzięki temu też
potrafił już w Manifeście komunistycznym zauważyć, że zderzenie, czy też jak
wolą zwolennicy postmodernizmu, spotkanie między różnymi społeczeństwami wpisane
było w niezbędne koszty rozwoju kapitalizmu od chwili jego narodzin, gdzieś
między końcem wieku XIV a połową XVI stulecia. Nowy sposób produkcji mógł
istnieć tylko jako system obejmujący swym zasięgiem co najmniej kilka państw, a
obiektywna tendencja, która ujawniła się w mechanizmach jego reprodukcji,
popychała go do ciągłego rozszerzania swego władztwa.
Nieustającej ekspansywności towarzyszyło wyłonienie się nowych form władzy
polityczno-gospodarczej. Nie przypominały one starych, przedkapitalistycznych
imperiów. O tyle, o ile światowy system kapitalistyczny nazwać możemy za
Immanuelem Wallersteinem kapitalistyczną gospodarką-światem, uznać musimy, że
nie ma w nim jednego ośrodka polityczno-gospodarczego, który cieszyłby się
absolutną przewagą nad ośrodkami pozostałymi. W istocie jedyną postacią
opiewanej przez ideologów systemu konkurencji, jaką dopuszcza kapitalizm w swej
długiej historii jest rywalizacja między owymi ośrodkami. To właśnie ją nazwano
w końcu XIX wieku imperializmem. Rywalizacja imperialistyczna stanowi narzędzie,
ale i nieusuwalną przeszkodę na drodze do urzeczywistnienia specyficznej dla
kapitalistycznej gospodarki-świata formy sprawowania władzy. Skoro elementem
odróżniającym ów system historyczny od poprzedzających go imperiów-światów jest
pluralizm ośrodków władzy ulokowanych w centrach systemu, tedy najsilniejszy z
nich nie może marzyć o dominacji. Jedynym osiągalnym dlań celem pozostaje w tej
sytuacji hegemonia (przewaga nad każdym z konkurentów z osobna oraz zdolność do
skutecznego zapośredniczania stosunków między nimi), przy czym zawsze jest ona
względna, podatna na kwestionowanie. Pretendent do sprawowania hegemonii nigdy
jej nie posiada, nigdy nie zaznaje spokoju w swej roli hegemona, może do niej
jedynie dążyć. Narzędziem owego dążenia jest właśnie polityka imperializmu.
Dynamiczny, zawsze względny charakter hegemonii znajduje swe odzwierciedlenie w
specyficznej formie nowoczesnej władzy, która nigdy nie jest statycznym
wykonywaniem dominacji, ale stosunkiem dążenia do panowania i stawianego mu
oporu.
Ekspansja, eksport kapitału, eksterminacja
Najefektowniejszą postacią ekspansji, bez której
kapitalistyczna akumulacja w skali światowej byłaby niemożliwa, były ekonomiczne
i militarne działania państw i burżuazji kupieckiej ulokowanych w pierwszych
centrach kształtującego się kapitalizmu.
Przykładami są tu Genua i hiszpański handel w XVI stuleciu, Niderlandy i podbój
Indii Wschodnich w wieku XVII, a wreszcie przypadek klasyczny, bo opisany przez
Marksa – pierwotna akumulacja kapitału w elżbietańskiej Anglii. Nie chodzi tylko
o to, że ufundowanie społecznych warunków sprzyjających rozwojowi
kapitalistycznego sposobu produkcji w kraju, który 150 lat później stał się
matecznikiem religii wolnorynkowej, dokonało się poprzez systematyczny i masowy
terror państwa rugującego chłopów z ziemi, aby przekształcić ich w rezerwową
armię pracy – ową niezbędną podstawę wyzysku siły roboczej. Problem w tym, że
akumulacja pierwotna od swych początków przekraczała granice królestwa Albionu.
Po pierwsze karmiła się ona nieustającym i olbrzymim napływem kapitału
pieniężnego pozyskiwanego w formie złota rabowanego przez Hiszpanów w Ameryce
Południowej, a następnie przechwytywanego przez londyńskich bankierów, w rękach
których cenny kruszec mógł zostać zrealizowany (czyli przekształcony w kapitał).
Stosunki między Madrytem a Londynem stały się matrycą mechanizmów zależności
między centrami a peryferiami światowego systemu. Kapitał wytwarzany w
hiszpańskim imperium kolonialnym nie znajdował dróg realizacji w metropolii – co
sprawiło, że uzależniało się ono od rynku brytyjskiego reprodukując własne wobec
niego zacofanie.
Drugą formą akumulacji kapitału była we wczesnokapitalisycznej Anglii wojna.
Wydarzeniem kluczowym w tym względzie okazała się wyprawa wojsk Cromwella do
Irlandii w latach 1649-1652. Burżuazyjna Armia Nowego Typu zrealizowała tam
operację nowego typu. Podobnie jak organizacja, strategia i ideologia sił
Cromwella, operacja ta wyrażała nowego ducha kapitalizmu – objawiła to, co Marks
nazwał potem przemianą stosunków między ludźmi w relacje rzeczowe i
uczłowieczeniem stosunków między rzeczami. Irlandczycy stali się zmienną
przystosowawczą, natomiast środkiem do realizacji celu ekonomicznego, jakim była
koncentracja bogactw, okazała się ich eksterminacja. Ludobójstwo dokonane na
mieszkańcach Irlandii nie było barbarzyńskim ekscesem typowym dla ducha tamtych
odległych czasów. Likwidacja fizyczna co najmniej 600 tys. ludzi to był mord
bardzo nowoczesny. Jego celem nie było po prostu zniszczenie wroga czy też
symboliczne potwierdzenie brytyjskiej supremacji. W rzeczywistości chodziło o
wtłoczenie paliwa w silnik kształtujących się struktur nowego sposobu produkcji.
O tym, że nie był to koniec ekscesów zachłannego kapitału świadczy późniejszy
los Irlandii, jako bliskiej peryferii Anglii, od którego kraj ów wyzwolił się
dopiero w ostatniej ćwierci XX wieku.
Doświadczenie irlandzkie nie było rzecz jasna wyjątkiem. Ludobójczy charakter
włączania obszarów położonych poza historycznymi centrami kapitalizmu do rynku
światowego widać najlepiej na obszarach pozaeuropejskich. W Azji, Afryce i w obu
Amerykach ekspansja kapitalizmu doprowadziła do wyniszczenia całych populacji.
Co istotne, ludobójstwo nie ograniczało się do masowych mordów popełnianych
przez armie kolonialne, ani nawet do ustanowienia zbrodniczego systemu
niewolnictwa, który rozwijał się wprost proporcjonalnie do postępów w
podporządkowywaniu gospodarek Nowego Świata kapitalistycznemu sposobowi
produkcji. Najwięcej ofiar przyniosło znacznie mniej efektowne codzienne
funkcjonowanie narzuconego światu systemu. Jak udowodnił amerykański socjolog i
historyk Mike Davis, urynkowienie produkcji, wtórna agraryzacja gospodarek i
zniszczenie starych systemów produkcyjnych oraz systemów społecznych z ich
zabezpieczeniami na wypadek klęsk żywiołowych, a także administracyjne praktyki
biurokracji brytyjskiej, sprowadziły na społeczeństwa Indii oraz Chin głód,
którego kraje te nie znały w całej swej wcześniejszej historii. W okresie
przedkolonialnym kryzysy wywoływane periodycznie wskutek zaburzeń klimatycznych
spowodowanych przez oscylację południowopacyficzną – El Nińo – były w nich
bardzo skutecznie łagodzone dzięki rozbudowanym systemom magazynów i sieciom
redystrybucji ziarna podstawowych zbóż. Likwidacja tych państwowych systemów
regulujących rynek żywnościowy, którą wymusiły mocarstwa zachodnie w imię
wolnego rynku, wydała społeczeństwa Chin i Indii na pastwę okrutnych kaprysów
klimatu.
W Indiach klęski głodu zaczęły się na dobre po upadku powstania Sipajów w 1858
roku, a skończyły w 1947 wraz z wyzwoleniem kraju spod cywilizowanego jarzma
brytyjskiej monarchii. Nigdy nie miały one nic wspólnego z niedoborami żywności.
Zarówno w Indiach, jak i w Chinach, produkcja rolna nigdy nie spadła poniżej
poziomu bezpieczeństwa żywnościowego. Kluczem do klęski okazało się
utowarowienie produktów rolnych i poddanie ich logice cyrkulacji na rynku.
Mówiąc w wielkim skrócie – żywność podążała za pieniądzem. Duża podaż wywołała
obniżkę cen, która premiowała pośredników czerpiących zyski ze spekulacji i
sprzedaży w bogatszych miastach oraz z eksportu. Bezpośredni producenci zostali
natomiast pozbawieni środków na zakup żywności na rynku. Niczym w klasycznym
Marksowskim ujęciu, pośrednictwo rynku skutecznie oddzieliło chłopów od
produktów ich pracy, podporządkowując ich zarazem żelaznym regułom
kapitalistycznego prawa wartości. To, co w Marksowskiej teorii nazywa się
alienacją pracy, w XIX-wiecznych Indiach, Chinach czy Brazylii zmaterializowało
się pod postacią masowej śmierci. Tylko wskutek sprawnego działania kapitalizmu
i tylko w ostatniej ćwierci XIX wieku zginęło z tego powodu od 30 do 60 milionów
ludzi.
Do tego przerażającego rachunku trzeba dodać ofiary kolonialnej eksploatacji w
Afryce. Tutaj także liczba ofiar zbrojnych podbojów i bezpośrednich represji,
aczkolwiek wielka jak w przypadku wymordowania 200 tysięcy namibijskich Herrerów
w niemieckich obozach koncentracyjnych w roku 1904, nie dorównuje rozmiarom
zbrodni stanowiących element normalnego działania kolonialnej gospodarki.
Najbardziej znanym spośród całkowicie niemal wypartych z historycznej
świadomości Zachodu faktów jest ludobójstwo dokonane w latach 1885-1905 w Wolnym
Państwie Kongo, będącym faktycznie prywatną własnością króla Belgów Leopolda II.
W ciągu paru lat kraj zamieniony został w jeden wielki system obozów pracy
przymusowej, który służył pozyskiwaniu i handlowi kauczukiem. W wyniku
nieludzkich warunków życia niewolnych pracowników oraz systematycznej
eksterminacji wszystkich odmawiających pracy lub po prostu pracujących nie dość
wydajnie zginęło od 5 do 15 milionów osób.
Prawa panujące w kongijskim gułagu (któremu nie dorównał nigdy Gułag
stalinowski) nie były jakimś wyjątkiem. Kolonizacja, włączenie Afryki do kręgów
kapitalistycznej akumulacji i podyktowane logiką tej akumulacji zarządzanie
podbitymi populacjami, stały się motorem rozkwitu systemów pracy przymusowej.
Nie wszędzie były one tak mordercze jak w kongijskim państwie Leopolda II, ale
wszędzie, gdziekolwiek powstały, w swe sprawne funkcjonowanie wpisały śmierć
poważnego odsetka „zatrudnionych” w nich ludzi. Na przykład w Mombassie
śmiertelność wśród robotników wynosiła 145 na każdy 1000 w skali roku.
Afrykański gułag istniał jeszcze długo po klęsce jego europejskich
odpowiedników. Wprawdzie w koloniach brytyjskich system pracy przymusowej
znoszono stopniowo „już” w dwudziestoleciu międzywojennym, ale w portugalskim
Mozambiku prosperował on jeszcze w początkach lat 60 XX wieku. Bodaj ostatnim, w
XX-wiecznej historii Afryki, choć przecież nie najbardziej brutalnym przejawem
splatania się kolonialnej administracji podbitymi populacjami oraz masowej
eksterminacji były brytyjskie działania podczas powstania Mau-Mau w Kenii. Przez
dziesięciolecia londyńskiemu establishmentowi udawało się wyciszać całą sprawę.
Dopiero niedawno opublikowane wyniki badań historyczki z Harvardu, Caroline
Elkins, rzucają światło na ludobójstwo w Kenii. W latach 1953-1958 brytyjska
armia i administracja kolonialna uwięziły, umieściły w „wioskach obronnych” bądź
deportowały niemal 1,5 miliona członków plemienia Kikuju. Ponad 320 tys. ludzi
bez sądu zamknięto w obozach. Tortury i masowe egzekucje (jak np. powieszenie
1090 partyzantów – zbrodnia nie mająca odpowiednika ani w Algierii, ani w
Indochinach, ani na Malajach) były na porządku dziennym. W wyniku tych praktyk
zginęło co najmniej 120 tysięcy, a być może ponad 300 tysięcy kenijskich
cywilów. Dla porównania dodajmy, że według oficjalnych brytyjskich danych,
podczas walk zbrojnych zginęło 100 białych, 1800 lojalistów Kikuju oraz ok. 11
tysięcy partyzantów. To straszliwe żniwo śmierci miało swój wymiar ekonomiczny.
Za każdego zabitego Kikuju brytyjscy żołnierze dostawali 5 szylingów (czyli 9
dzisiejszych dolarów).
Na koniec wątku afrykańskiego warto dodać, że ludobójczy charakter włączania
Czarnego Lądu do rynku światowego objawił się także jako skutek dekompozycji
mechanizmów ochronnych tamtejszych społeczeństw. Analogicznie do tego, co działo
się w Chinach i Indiach, przedkolonialne społeczeństwa afrykańskie wypracowały
skuteczne sposoby przeciwdziałania zagrożeniom naturalnym. Największym z nich
była śpiączka przenoszona przez muchy tse-tse. Sposoby zapobiegania powstawaniu
epidemii stanowiły integralną część ich organizacji społecznej. Ich zniszczenie
dokonało się wraz z ustanowieniem administracji kolonialnej. Skutki narzucenia
Afrykanom systemu gospodarczego, zorientowanego na koncentrację zysków
miejscowych białych latyfundystów oraz reprodukcję reżimu okupacyjnego, nie dały
na siebie długo czekać. W krótkim czasie ogromne obszary kontynentu ogarnięte
zostały przez epidemię zabójczej śpiączki. Przyczyniła się ona do zniszczenia
gospodarki hodowlanej i depopulacji wielu społeczności we wschodniej i
równikowej Afryce .
Najbliższa peryferia systemu
Innym obszarem, który doświadczył zepchnięcia na pozycje
bliskiej peryferii systemu kapitalistycznego we wczesnej fazie jego ekspansji,
była Europa Wschodnia. Tutaj obyło się bez ludobójstwa, ale stosunki
kapitalistyczne narzuciły taki model modernizacji, który oznaczał regres do
poddaństwa chłopów. „Od XIV w., a szczególnie później – twierdzi Marian Małowist
– koniunktura, tak korzystna dla wschodnioeuropejskiego rolnictwa, spowodowała
wprowadzenie pracy pańszczyźnianej i wtórnego poddaństwa. Zjawisko to wzbogaciło
i wzmocniło szlachtę oraz, na Rusi i w pewnym okresie w Polsce, tych kupców,
którzy byli powiązani interesami z rolnictwem” . W efekcie „Europa wschodnia
stała się na długo regionem komplementarnym w stosunku do rozwijającego się
Zachodu”. Wedle ujęcia Immanuela Wallersteina „Włączenie Europy Wschodniej i
Ameryki hiszpańskiej do europejskiej gospodarki-świata XVI w. nie tylko
dostarczyło kapitału (poprzez łupieżczy margines zysku), ale także pozwoliło
części siły roboczej w centrum na specjalizację w innych dziedzinach (niż
produkcja surowcowa – AS). (...) Trendem obowiązującym w centrum było dążenie do
różnorodności i specjalizacji, podczas gdy w peryferii trendem stały się
monokultury”. Działo się to w dużej mierze za sprawą penetracji wschodu Europy
przez kapitał kupiecki z centrum. Przybywający przede wszystkim z Amsterdamu
kupcy „kupowali towary przed ich wyprodukowaniem, to znaczy płacili producentom
na poczet przyszłych dostaw. To uniemożliwiało handel na otwartym rynku.
Sprawiło, że kupcy raczej niż producenci mogli odsprzedawać na rynku światowym w
optymalnym momencie. A ponieważ producent wydawał zwykle całą sumę kredytu
(jeśli nie więcej) jeszcze przed dostarczeniem towarów, ulegał zazwyczaj pokusie
powtarzania tego typu transakcji”.
Oparta na pracy niewolnych chłopów gospodarka folwarczna Rzeczpospolitej czy
Węgier nie była w żadnym stopniu dziedzictwem odchodzącego w przeszłość starego
feudalizmu. Mimo zewnętrznych podobieństw do feudalizmu stanowiła ona
specyficzną zdobycz kapitalistycznego sposobu produkcji. Poddaństwo było po
prostu społeczną treścią formacji zależnego kapitalizmu we Wschodniej Europie od
XVI aż do połowy XIX wieku. Pełniło ono rolę analogiczną do niewolnictwa w
koloniach Nowego Świata. Podobnie jak w Brazylii czy na wyspach karaibskich
istnienie dziewięćdziesięcioparoprocentowej większości populacji zepchniętej do
statusu gorszego od zwierząt pociągowych decydująco wpłynęło na kształtowanie
się struktury społecznej krajów Europy wschodniej. Podobnie jak w Latynoameryce
wpływ ów determinował dwukulturowy charakter tutejszych społeczeństw. Podobnie
jak za oceanem ukształtowana tak formacja społeczna w dalszym ciągu pozostaje
jednym z najważniejszych czynników blokujących wysiłki zmierzające do wyrwania
się z peryferyjnego statusu regionu i zależnego charakteru miejscowych
gospodarek.
Nawet wyspowe uprzemysłowienie, które dokonało się na europejskich obszarach na
wschód od Łaby w drugiej połowie wieku XVIII, nie zachwiało dominującą pozycją
gospodarki folwarcznej. Zalążki industrializacji, w większości poronione po
krótkim czasie, pozostały jedynie instrumentami obsługującymi reprodukcję
głównego nurtu systemu gospodarczego. Nie będzie nadużyciem jeśli historię
klęski prób uprzemysłowienia Europy Wschodniej uznamy za matrycę dzisiejszej
industrializacji biednych peryferii systemu światowego. Podobnie jak w XVIII i
XIX-wiecznej Polsce, na Węgrzech, w Rumunii i Rosji, powstający aktualnie na
Południu przemysł stanowi jedynie nowy element starych struktur gospodarki
zależnej. Oczywiście jego status dopasowany jest do wymogów neoliberalizmu. W
odróżnieniu od przemysłów wczesnonowoczesnej Europy Wschodniej, zaspokajających
potrzeby folwarku i zależnych w skali lokalnej, status przemysłu peryferii
początków wieku XXI decyduje się na poziomie globalnym. Industrializacja nie
tylko wpisuje się tam w zależność, ale wręcz wzmacnia ją, odpowiadając na
potrzeby związane z delokalizacją produkcji wielkich korporacji z państw
rdzeniowych, oraz z wysoką konsumpcją peryferyjnych klas rządzących.
Tajemnica polaryzacji
Wbrew zwolennikom tezy o kulturowej wyjątkowości Europy
(szczególnie tej protestanckiej z jej etosem pracy i wyrzeczenia) oraz pozornie
bardziej przekonującej tezy o technologicznym determinizmie, to nie rewolucja
przemysłowa, ale akumulacja pierwotna i w ogóle proces akumulacji, który jest
przecież nieodłączny od kapitalizmu, stanowi historyczny punkt zwrotny
umożliwiający rozwój stosunków kapitalistycznych oraz fundament sukcesów nowego
systemu w skali światowej.
Społeczno-ekonomicznym wyrazem imperialistycznej natury reprodukcji rozszerzonej
kapitalizmu pozostaje polaryzacja w skali światowej. Jej podstawy tkwią w samym
rdzeniu mechanizmu akumulacji kapitału, który w swym historycznym przebiegu
nieodłączny jest od militarnej ekspansji krajów usytuowanych w europejskich i
euroatlantyckich centrach kapitalizmu. Łupieżczy, niszczycielski i ludobójczy
charakter owej ekspansji, stanowiący zresztą kopię takiegoż charakteru
akumulacji dokonywanej w ramach państw narodowych, doprowadził do zepchnięcia w
nędzę i zacofanie krajów, które jeszcze w końcu wieku XVIII górowały nad
Zachodem we wszystkich niemal wskaźnikach opisujących poziom produkcji,
produktywności, wydajności i konsumpcji. Taki był przypadek Chin, tak było z
wieloma wysoko rozwiniętymi regionami Indii (jak Bengal). Na dziedzictwo podboju
nakłada się jednak czynnik o wiele istotniejszy, mianowicie włączenie w
kapitalistyczny rynek światowy i narzucenie statusu jego peryferii. Specyficzny
model kapitalizmu i odpowiadające owemu modelowi logiki rozwojowe, które
zaaplikowano obszarom zepchniętym na peryferia nie tylko reprodukowały, ale też
pogłębiły ich zacofanie, likwidując wszelkie lokalne warunki, które mogłyby być
funkcjonalne dla odzyskania dynamiki rozwojowej. Najogólniej rzecz ujmując,
fundamentem ukształtowanej tak formacji kapitalizmu zależnego jest
niedowartościowanie siły roboczej z peryferii i relatywne nadwartościowanie siły
roboczej w centrach systemu. Przesłanki tego stanu rzeczy polegają na tym, że
kapitalizm historyczny nigdy nie ustanawiał jedności trzech elementów rynku, o
których pisał Marks. Zgodnie z ujęciem przedstawionym przez Samira Amina,
międzynarodowym rynkom kapitału i produktów pracy społecznej nie towarzyszy
międzynarodowy rynek pracy „Ponieważ «płynność» towarów jest większa niż
płynność siły roboczej, poziom cen towarów w krajach dominujących będzie wpływał
na ceny w krajach niedorozwiniętych, podczas gdy poziom płac jest w nich
określony przez warunki lokalnego rynku pracy. Różnica ta nie jest redukowana
przez obniżkę cen na rynku, lecz zostaje zamieniona na dodatkowy zysk
przedsiębiorstw”. Mechanizm ograniczania rynków pracy do obszarów zakreślonych
granicami państw narodowych działa nawet w organizmach takich jak Unia
Europejska. Okresy przejściowe na otwarcie rynków pracy narzucone nowym krajom
przyjętym w roku 2004 znakomicie to ilustrują. Jeszcze dobitniej widać to w
forsowanej polityce uszczelniania granic UE przed napływem imigrantów, której
nieodłącznym rewersem pozostają praktyki delokalizacji produkcji, stosowane
przez ponadnarodowy kapitał. Te ostatnie nie tylko żerują na istnieniu ogromnych
różnic w cenie siły roboczej, ale też robią wszystko, co w ich mocy, by owo
zróżnicowanie podtrzymać. Gdyby to się nie udało, runęłyby istotne podstawy
wyzysku pracy zarówno na peryferiach, jak i w centrach systemu. Trzeba bowiem
pamiętać, że klasy pracujące centrum nie mają dostępu do korzyści z eksploatacji
pracy na peryferiach. Jest wręcz przeciwnie. Jeżeli wyzysk realizowany na
peryferiach wspiera się dyskursami o zbawiennej roli zewnętrznych inwestycji i
konieczności ich przyciągania, to wyzysk w centrach odwołuje się do straszaka
delokalizacji oraz socjalnego dumpingu rzekomo uprawianego przez imigrantów.
Konsekwencją ograniczenia realnego rynku kapitalistycznego do przepływów
kapitałowych i towarowych, przy jednoczesnym zablokowaniu swobodnego przepływu
ludzi, jest to, że ceny towarów oraz poziom wynagrodzenia kapitału mają w skali
globalnej tendencję do ujednolicania się, natomiast z cenami siły roboczej jest
odwrotnie. Tutaj obserwujemy tendencję do utrzymywania się, a nawet pogłębiania,
różnic.
To właśnie dlatego większość pomysłów modernizacji, unowocześniania peryferii,
wszelkie koncepty modernizacji – i te realizowane po II wojnie światowej pod
egidą USA (np. latynoskie desarollismo) i te realizowane w ramach stalinowskiej
koncepcji budowy socjalizmu w jednym kraju, poprzez zredukowanie go do
„doganiania Zachodu” – nie przyniosły rezultatów pozytywnych. Jeżeli polaryzacja
jest wewnętrzną logiką kapitalizmu, jeżeli Trzeci Świat nie jest pozostałością
po „formacjach przedkapitalistycznych”, to zjawiska, takie jak obserwowany od
kilkunastu lat proces intensywnej industrializacji peryferii, pojmować należy
jako modernizację zależności, czy mocniej zacofania. Nie tylko nie tworzy ona
warunków dla rozwoju, ale wzmaga sprzeczności ów rozwój paraliżujące. Głębokie
przesłanki tego zjawiska tkwią już w specyfice produkcji na peryferiach. Otóż
wobec szczupłości lokalnych rynków wewnętrznych, wytwarzany przez tamtejsze
gospodarki cykl produkcji kapitalistycznej nie może się „domknąć” na miejscu.
Aby wytworzona tam wartość dodatkowa mogła się zrealizować przynosząc zyski,
wytworzone dobra muszą zostać wyeksportowane na rynki konsumpcyjne w centrach
systemu. Sytuacja ta przyczynia się do powstania warunków, w których wzrost
generowanej na peryferiach wartości dodatkowej, realizującej się w centrach,
prowadzi nie do rozwoju, ale do pogłębienia nierówności społecznych. Według
Celso Furtado „proces uprzemysłowienia zachodzący (...) na peryferiach pod
kontrolą wielkich przedsiębiorstw różni się jakościowo od uprzemysłowienia,
przez które we wcześniejszym okresie przeszły kraje centrum, a jeszcze bardziej
od dokonującego się w tych krajach obecnie. Dynamizm gospodarczy w centrum
systemu wynika z obfitości produktów i ze wzrostu płac realnych, który umożliwia
rozwój konsumpcji masowej. Kapitalizm peryferyjny wywołuje natomiast zjawisko
mimetyzmu kulturowego i wymaga ciągłej koncentracji dochodów umożliwiającej
uprzywilejowanym mniejszościom naśladowanie wzorów konsumpcyjnych krajów centrum
(...). Podczas gdy w kapitalistycznym centrum akumulacja kapitału w ostatnim
stuleciu rosła przy dużej stabilności podziału dochodu (funkcjonalnej i
społecznej), to w kapitalizmie peryferyjnym następstwem uprzemysłowienia była
koncentracja dochodu”. W skali narodowej zależna industrializacja przyczynia się
do gwałtownego wzrostu rozwarstwienia społecznego (czego dobrym przykładem jest
ekspansja gospodarcza Brazylii trwająca od lat 60.). W skali międzynarodowej
uprzemysłowienie peryferii prowadzi do zaburzeń związanych ze wzrostem
rywalizacji konkurencyjnej i w konsekwencji do spadku stopy zysku w produkcji i
handlu. Zwrotnie odbija się to na sytuacji klas podporządkowanych zarówno w
centrum, jak i na peryferiach. Widać to doskonale w obecnej fali ekspansji tzw.
zglobalizowanego kapitału, która trwa od ponad dwóch dekad. Jest ona próbą
takiego zarządzania kryzysem, aby w sytuacji trwałego spadku tempa wzrostu
gospodarczego zwiększać zyski. Wedle klasycznej wykładni Sweezy’ego mamy do
czynienia z sytuacją, gdy wobec zaostrzania się międzynarodowej rywalizacji
„każda klasa kapitalistyczna usiłuje utrzymać swą pozycję nie poświęcając
zysków, lecz obniżając płace i wydłużając godziny pracy we własnym kraju”.
Realizowana w tym celu globalna ekspansja (czyli eksport) kapitału finansowego
skutecznie „przeciwdziała wzrostowi płac w kraju (centralnym – pw), w którym
nastąpiłaby gdyby kapitał był w kraju inwestowany”
Neoliberalna globalizacja, którą lepiej byłoby nazywać globalizacją doktryny
neoliberalnej, niezwykle zaostrzyła mechanizmy przesądzające o polaryzacyjnym
charakterze akumulacji w skali światowej. Degradacja Trzeciego Świata,
pogłębianie się różnic między Północą a Południem, oraz niesymetryczna
liberalizacja wymiany handlowej narzucana przez WTO, przynoszą dziś coraz
bardziej dramatyczne skutki. Zasięg narzucanych przez państwa centrum
restrukturyzacji jest tak wielki, że pod znakiem zapytania stoi los
trzecioświatowego chłopstwa, które mimo postępów uprzemysłowienia wciąż stanowi
większość populacji Południa (czyli połowę populacji Ziemi). W tym kontekście
bez przesady można mówić o wyłanianiu się na horyzoncie nowej kwestii
chłopskiej.
Liberalizacja produkcji rolnej, przeforsowana na szczycie WTO w Doha w
listopadzie 2001 roku, oznacza ni mniej ni więcej tylko otwarcie drogi do
wywłaszczenia trzech miliardów chłopów z Południa. Wobec niesłychanego
rozwarstwienia w tym sektorze, nierównomiernego wzrostu i znacznie bardziej
gwałtownego spadku cen produkcji rolnej niż to ma miejsce w innych gałęziach
gospodarki, urynkowienie chłopskiego rolnictwa oznaczać może tylko jedno – akcję
grodzeń analogiczną do tej prowadzonej w XV-XVI-wiecznej Anglii, tyle, że na
niewyobrażalnie większą skalę. Postulowane przez neoliberałów z WTO stworzenie
60 milionów nowoczesnych farmerów na Południu okupione być musi przemieszczeniem
trzymiliardowej rzeszy chłopów do miejskich slumsów.
Nawet według najbardziej optymistycznych prognoz sytuacja rysuje się ponuro.
Gdyby nawet wzrost gospodarczy w skali światowej sięgnął niebotycznych 7%
(aktualnie wynosi on niespełna 3%) przemysł i usługi i tak nie zdołają wchłonąć
tej rzeszy nawet za 50 lat. Oznacza to zaś, że skazana ona będzie na
eksterminację porównywalną z tą opisywaną przez Davisa w XIX-wiecznych Chinach,
Brazylii i Indiach. Co więcej, masy wydziedziczonych zasilą rezerwową armię
pracy w uprzemysłowionych regionach Południa, przyczyniając się do dalszego
pogarszania sytuacji peryferyjnej (ale też centralnej) klasy robotniczej.
Sytuacja ta już dziś przyczynia się do konieczności redefinicji kwestii
robotniczej. Posiadanie pracy, które w okresie zachodniego państwa opiekuńczego
i trzecioświatowych reżimów nacjonalistycznych stanowiło gwarancję względnego
dostępu do owoców społecznie wytwarzanego bogactwa, przestało pełnić tę rolę.
Wbrew temu co głoszą modne teorie, nie ma mowy o jakimś wyrzucaniu mas ludowych
na społeczne śmietniki. Pseudolewicowa i pseudokrytyczna koncepcja trwale
wykluczonej underclass w istocie zawiera fatalistyczny element przywodzący
skojarzenia z rasistowską wizją podziałów społecznych. Potwierdza to bardzo
pesymistyczny ton słynnego Życia na przemiał Zygmunta Baumana. Tymczasem nie
dzieje się nic takiego jak opisywane przez polskiego socjologa trwałe
wykluczanie. Nie ma żadnego determinizmu ekskluzji, który czyniłby coraz większą
część populacji zbędną. Dzisiejsi wykluczeni wcale nie są zbędni. Przeciwnie, są
oni wykluczani ponieważ są potrzebni. Ich wykluczenie ma charakter funkcjonalny.
Mamy mianowicie do czynienia z masową destabilizacją (uelastycznieniem)
stosunków pracy zarówno w centrach, jak i na peryferiach światowego systemu. To
właśnie destabilizacja stosunków pracy jest treścią obserwowanej dziś fali
ekskluzji. Dlatego zamiast mówić o podklasach należałoby przyjrzeć się
mechanizmowi wykluczenia funkcjonalnego. Podlegająca mu populacja pracowników
sięga już 40% ogółu zatrudnionych w centrach i 80% zatrudnionych na peryferiach
systemu. Wykluczenie odnosi się tu jedynie do korzyści ze wzrostu i jako takie
stanowi warunek prawdziwej funkcjonalności tych grup dla dominującego kapitału.
Nieustabilizowane segmenty klas ludowych, dla których funkcjonalne wykluczenie
jest jedyną dostępną formą socjalizacji, stanowią znak firmowy neoliberalnej
globalizacji. Są jej potrzebne niczym powietrze. Dzięki ich istnieniu kapitał
zyskuje bicz na resztę zatrudnionych. Dopiero rozpatrywana na takim tle
rywalizacja imperialistyczna objawia swe prawdziwe oblicze – jakikolwiek byłby
jej wynik, będzie on nie do przyjęcia dla klas ludowych zarówno na peryferiach,
jak i w centrum systemu światowego.
Między kryzysem a liftingiem
Obecnie mamy do czynienia z kryzysem pewnej formy
imperializmu, nazwanej przez Samira Amina imperializmem zbiorowym. Początków tej
formacji szukać należy w momencie załamania się systemu roku 1492. Tożsamy z
porządkiem ustanowionym na drodze podbojów kolonialnych i wojen kontynentalnych
w Europie (trzydziestoletniej 1618-1648, oraz wojen rewolucyjnej i napoleońskiej
Francji 1792-1815) system ów pogrążony był w permanentnym konflikcie wszystkich
ze wszystkimi. Ostatni cykl wojen przypadł na lata 1914-1945 i przyniósł
zasadniczą modyfikację form imperializmu. Po krótkim interludium amerykańskiej
dominacji w świecie zachodnim, Waszyngton zmuszony był uznać imperialne
roszczenia dwóch podnoszących się z wojennych gruzów potęg: Europy i Japonii. Na
marginesie dodajmy, że odbudowa tych ośrodków odbywała się w dużej mierze dzięki
amerykańskiej pomocy, spowodowanej nie tyle rzekomym „radzieckim zagrożeniem”,
ile chęcią zacieśnienia pierścienia wokół obozu realnego socjalizmu (co pokazuje
jak iluzoryczne było amerykańskie jedynowładztwo nawet w latach 1945-1965).
Wielka restrukturyzacja imperializmu polegała zatem na ukonstytuowaniu się
imperializmu zbiorowego, którego ośrodkami były od lat 60. trzy centra
gospodarczo-polityczne Zachodu: USA, Europa i Japonia. Stworzona tak Triada od
samego początku funkcjonowała w cieniu kryzysu. Stanowił on część jej
historycznych przesłanek. Właściwie przez cały czas utrzymywania się tej formy
imperializmu była ona strategią zarządzania kryzysem na poziomie geopolitycznym.
Z tego powodu nie należy przeceniać pojawiających się od czasu do czasu
antagonizmów między partnerami z Triady. Tak naprawdę antagonizm jest skrywaną
za zasłoną dyskursów o jedności Zachodu rzeczywistością imperialistycznego
zarządzania kryzysem. Nie zmienia to rzecz jasna faktu, że skonfliktowane potęgi
z Triady łączy wspólny interes opanowywania i eksploatacji Południa oraz jedność
dominującego sektora kapitału.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę można wszakże powiedzieć, że kryzys wywołany
amerykańską wojną przeciw Irakowi, która przecież w równym stopniu była wojną
przeciw jednoczącej się Europie, doprowadził do zaskakującego zaostrzenia
konfliktu między partnerami z Triady. Po raz kolejny kryzys światowego
kapitalizmu objawił się nie tylko w zaostrzaniu kursu wobec klas ludowych, ale
także w sferze geopolitycznej rywalizacji o kontrolę nad światowymi zasobami.
Trudno jeszcze przesądzić czy doprowadzi on do rozpadu Triady, czy też
przeciwnie – zaowocuje konsolidacją połączoną z nowym rozdaniem w jej łonie.
Wielką rolę odegrają tu walki społeczne prowadzone na poziomie narodowym i
ponadnarodowym, które są jedną z konsekwencji obecnej sytuacji. Ruch
alterglobalistyczny, kontestacja neoliberalnego projektu Konstytucji
Europejskiej, lewicowy zwrot w Ameryce Łacińskiej, nieustająca walka
Palestyńczyków i narastający opór w Iraku, stanowią czynniki wymykające się
logice narzuconej przez wymogi dostosowania się do neoliberalnego reżimu
akumulacji w skali światowej. Co więcej, są one siłami, które mogą przeciwstawić
logice dostosowania strukturalnego logikę emancypacji i autonomicznego rozwoju.
Póki co jednak imperializm Triady trzyma się mocno. W warstwie ideologicznej
imperialistyczna praktyka naszych dni szuka uprawomocnienia w koncepcjach
zderzeń cywilizacji, dyfuzjonistycznej modernizacji skombinowanej z ideą
demokratyzacji i praw człowieka oraz w neorasizmie. Koncepcje te, to jednak
zaledwie konsekwencja liftingu starych ideologii kapitalizmu, które są obecne w
jego historii właściwie od zarania.
Od zderzenia cywilizacji do wojny prewencyjnej
Kiedy na początku lat 1990-tych upadał główny rywal militarny
bloku zachodniego, na ideologicznej scenie zaroiło się od koncepcji, których
ambicją było zinterpretowanie nowej sytuacji i wytworzenie nowych narządzi
analitycznych pozwalających się z nią skutecznie zmierzyć. Najbardziej
atrakcyjną, z punktu widzenia elit rządzących w Waszyngtonie, sformułował Samuel
Huntington. Rzucone przezeń hasło zderzenia cywilizacji zastąpiło zimnowojenny
fantazmat czerwonego niebezpieczeństwa (który nota bene był jedynie inkarnacją
XIX-wiecznych idei żółtego niebezpieczeństwa i żydowskiego spisku).
Huntingtonizm spełnia dziś tę samą rolę, co niegdyś ideologia misji
cywilizacyjnej.
Tak naprawdę jednak jego korzenie tkwią znacznie głębiej. Znajdujemy je w jednej
z najbardziej wpływowych definicji cywilizacji.
Jak wiele podstawowych pojęć współczesnej episteme Zachodu pojawia się ona w
połowie XVIII stulecia. Kluczem do zrozumienia treści oraz funkcji kategorii
cywilizacji pozostają kontekst historyczny oraz opozycje, które pojęcie to
ewokuje i w które daje się od samego początku swej kariery wpisać. Początkowo
cywilizacja oznacza po prostu wykształcenie, wysoką kulturę i dobre wychowanie.
Jako taka przeciwstawiona jest znacznie bardziej ogólnemu pojęciu barbarzyństwa.
Poprzez to przeciwstawienie zyskuje ona status normatywny. Jest uniwersalnym
wzorem właściwego życia i takiejż organizacji społeczeństwa. Literaci doby
Oświecenia piszą zatem o wydobyciu Rosji z barbarzyństwa ku cywilizacji przez
Piotra I, a Condorcet – kwintesencja oświeceniowca – deklaruje przekonanie, że
„im bardziej cywilizacja rozszerzać się będzie na ziemi, tym bardziej kurczyć
się będą wojna i podboje, jak też niewolnictwo i nędza”. W tym sensie, jako
przeciwieństwo barbarzyństwa, cywilizacja wpisuje się w mechanizm
samokonstytuowania tożsamości zachodniej Europy. Miano cywilizacji zarezerwowano
w tej tradycji dla Zachodu, podczas gdy dla społeczeństw nie-zachodnich
przeznaczono podrzędne miano kultury. Zawsze pojedyncza cywilizacja, oznaczająca
pełnię rozwoju duchowego i materialnego, przeciwstawia się pogrążonym w
przywołującej niedoskonałość wielości kulturom. Dynamiczny rozwój kolonializmu w
drugiej połowie XIX wieku wprowadza świadomość istnienia innych cywilizacji, ale
pluralizm w tej sferze niewiele zmienia, albowiem na miejsce utożsamienia
Zachodu z cywilizacją tout court przychodzi hierarchia cywilizacji – pluralizm
służy jedynie dokładniejszej klasyfikacji i specyfikacji opisu naukowego
społeczeństw podbijanych. Pozorna waloryzacja innych cywilizacji okazuje się
wpisaniem ich wizerunku w pole znaczeniowe, zorganizowane wokół pojmowanej wciąż
normatywnie kategorii Zachodu (oświeconego, humanistycznego i republikańskiego).
Jak zauważył Anour Abdel-Malek, uformowana tak wizja światowego zróżnicowania
stanowi fundament europocentryzmu. Europa występuje w niej „jako środek osi
zależnych od niej krajów, kultur, narodów i formacji społecznych”, tworząc tym
samym „uniwersalną konstelację (wyłączając z niej jednocześnie większą część
kontynentu azjatyckiego), co doprowadziło do pojawienia się idei
«uniwersalizmu»”. Stąd określenie tej struktury jako wszechobejmującej
cywilizacji, łączącej wszystkie składające się na nią części i czynniki – to, co
było centrum uznano za „normalność” przedstawiającą „powszechne” schematy życia
i wartości, które mają być zaakceptowane przez peryferia. Od samego początku ta
rzekoma jedyna i wyjątkowa „cywilizacja” była postrzegana jako absolutne
nastawienie i norma nauk humanistycznych – przeszłych, teraźniejszych i
przyszłych. Odmienność nie była uznawana w innej postaci niż tych „drugich”,
którzy mają być zanegowani i „znormalizowani” na drodze redukcjonizmu. Comment
peut-on etre Persian Monteskiusza otwarcie wyrażało tę wizję, zapominając, że
Persja, Egipt i Chiny istniały przed nowym, ograniczonym światem europejskiej
burżuazji, kilka tysięcy lat wcześniej26.
Zarysowany tak obraz globu niewiele się różni od tego, jaki można było odczytać
z klasycznych map świata sporządzonych przez duńskiego XVI-wiecznego kartografa
Mercatora. Półkula północna miała na nich nieproporcjonalnie wielką objętość
wobec skarlałego Południa. Nic dziwnego, że Gerard Delanty nazywa cywilizację
„monopolem europocentryzmu, a jednocześnie narzędziem antysemityzmu”27.
Ukształtowany w XIX-wiecznej Europie dyskurs o innych cywilizacjach i kulturach
wpisywał się w model wiedzy–władzy, który stał się dominującym sposobem
pojmowania przedmiotu poznania w ramach nowoczesnych nauk humanistycznych. Jako
taki stanowił on nie tylko funkcję, ale i jedną z instancji określających
politykę kolonialną. Poznanie było tu rodzajem ideologicznej interpelacji
przywołującej opisywane i analizowane społeczeństwa do takiej postaci bytu i
tożsamości, które odpowiadały zadaniu legitymizacji podboju, ale też określonych
form zachodniej samowiedzy. Najdoskonalszym wyrazem tej przewrotnej waloryzacji
pozostaje orientalizm. Ta formacja wiedzy ukonstytuowała się na zachodnich
uniwersytetach wraz z całą sekwencją zwycięskich starć mocarstw europejskich z
Turcją (najpierw Rosja w latach 1768-1774, a potem wyprawa Bonapartego do Egiptu
w 1798). Efekt orientu jaki wyłania się z pracy tworzących korpus
orientalistycznej wiedzy dyskursów powstaje ze splotu naukowego spojrzenia i
kolonialnej praktyki. Orient orientalizmu rzeczywiście istnieje, ale istnienie
to nie jest możliwe poza ową grą naukowego oznaczania i kolonialnego zarządzania
(oraz nieodłącznej odeń eksterminacji).
W tym miejscu pojawia się idea „misji cywilizacyjnej”. Jej geneza jest dłuższa
niż historia pojęcia cywilizacji. Wiąże się ona z ideologicznymi reakcjami na
niszczycielskie skutki wojny domowej wywołanej przez angielską rewolucję
burżuazyjną w latach 1649-1660. Narodził się wówczas „Cromwellowski pomysł
«wzorca europejskiego» – kolonizacyjnej misji na Karaibach – który stworzył
podstawy świadomości purytańskiej, jako sposobu wyjścia z kryzysu (...). Wzorzec
europejski jest przykładem, że kraje europejskie kształtowały swą tożsamość,
koncentrując się raczej na zdobywaniu nowych terytoriów, a nie na samej
Europie”.
Zachód niedościgły i zagrożony
Mniej więcej od początków nowożytności pojawia się pojęcie
Zachodu, które z czasem ukształtuje się jako podstawowa forma ideologicznej
samowiedzy Europejczyków, a konkretniej społeczeństw stanowiących centrum
tworzącego się systemu kapitalistycznego. Zachód zastępuje tu kapitalizm, a
cywilizacja i misja cywilizacyjna stają się ideologicznym wyrazem Wielkiego
Innego systemu – czyli ekspansji realizującej akumulację kapitału w skali
globalnej. Idea Zachodu, jako cywilizacji, pozwala wyprzeć brudną prawdę o
zbrojnym charakterze i ludobójczych konsekwencjach kapitalistycznej ekspansji. W
narzuconej przez nią perspektywie, przemoc stanowiąca główny mechanizm budowy
rynku światowego, zostaje zasłonięta przez dyskurs o wyższych i niższych
cywilizacjach, stających do swego rodzaju konkursu, w którym wygrywa ta
wyjątkowa, najwyżej rozwinięta i przez to prawdziwie uniwersalna. Tak ujęty
triumf Europy nie tylko nie przywodzi przykrych skojarzeń z przemocą, ale wręcz
jawi się jako błogosławieństwo dla cywilizacji przegranych, które pod wpływem
dojrzalszej siostry będą mogły przezwyciężyć zastój i podciągnąć się w rozwoju.
Idea Zachodu odnajduje swą najdojrzalszą formę w koncepcjach genezy kapitalizmu
sformowanych przez Maxa Webera. Niemniej jej korzenie tkwią w starożytnym
wyobrażeniu barbarzyńcy. Nowożytna kultura Europy jedynie przetworzyła antyczne
tematy, dostosowując je do uniwersalnych aspiracji nowego sposobu produkcji.
Dzisiejszy barbarzyńca, ów Inny naszego społeczeństwa, nie błąka się już po
niezgłębionych pustyniach poza granicami cywilizowanego polis. Wobec globalnego
charakteru kapitalistycznej gospodarki-świata chowa się on w samych trzewiach
społecznego ciała, zatruwając zdrowy organizm od środka. Uwewnętrznienie
barbarzyńcy miało miejsce w drugiej połowie XIX wieku, gdy kredyt i kapitał, owa
ciężka artyleria kapitalizmu obaliła ostatnie chińskie mury starych światów. Ten
triumf zmusił społeczeństwa burżuazyjne do zasadniczego przedefiniowania
konstytutywnej dla społecznej spójności relacji „swój”– „obcy”, a także
charakterystyki istot w niej uczestniczących. Właśnie w tej perspektywie należy
umieszczać proces wypierania republikańskiego pojmowania narodu, jako wspólnoty
praw przez ujętą w kategoriach quasi-naukowych definicję narodu (właściwie
anty-narodu), jako etniczno-rasowego organizmu. Kapitalizm potrzebował tego
ruchu na ideologicznej szachownicy z dwóch zasadniczych i nierozerwalnie
związanych ze sobą powodów: po pierwsze, zyskiwał narzędzie, a ściślej nowe
pole, na którym możliwe było skuteczne dyskredytowanie wszelkich politycznych
aspiracji mas proletariackich w centrach systemu, po drugie, znajdował
pogłębioną, bo unaukowioną, legitymizację panowania kolonialnego. Pierwszego
dokonywano za pomocą medykalizacji i kryminalizacji dyskursu o klasach
podporządkowanych. Odtąd ukazywano społeczną genezę ich oporu poprzez
„genetykę”, zaś polityczną artykulację owego oporu poprzez naukę o przestępczych
masach. Drugie osiągnięto za sprawą maltuzjańskiej nauki o rozwoju populacji i
zarządzaniu owym procesem, którą zastosowały praktycznie administracje
kolonialne.
Dopiero w szerszym kontekście historycznym teoria zderzenia cywilizacji jawi się
we właściwym świetle. Rojenia Huntingtona o nieredukowalnej odmienności
rozlicznych kręgów cywilizacyjnych, dzielących rzekomo świat na
przeciwstawiające się sobie regiony, okazują się być jedynie zręczną,
skompilowaną w duchu modnego kulturalizmu formą, skrywającą prawdę o zasadniczej
jedności i nierozdzielności współczesnego systemu kapitalistycznego. Koncepcja
Huntingtona esencjalizuje i przemieszcza rzeczywiste zróżnicowania występujące w
ramach tego systemu. Interpretując odmienności w ahistorycznej perspektywie
nieredukowalnej różnicy kulturowej, Huntington odbiera im całą społeczną
genealogię, skutecznie rozmywa ich historyczne pochodzenie. W ten sposób ruguje
z pola widzenia mechanizmy kapitalistycznej akumulacji, które odpowiedzialne są
za pogłębiające się różnice między poszczególnymi regionami świata.
Ukonstytuowane w wyniku długiego cyklu militarnych podbojów i gospodarczej
ekspansji „cywilizacje” tracą tu swą funkcjonalność dla kapitału dominującego w
centrach systemu i jawią się w efektownym przebraniu nieredukowalnie obcych
sobie światów. Ideologiczna praca teorii zderzeń cywilizacji objawia się tu w
całej rozciągłości. Prawda o antagonistycznej formie integracji w ramach
światowego systemu zostaje, podobnie jak prawda o antagonistycznym charakterze
wszelkiego uspołecznienia w ramach narzuconych przez kapitał, wyparta przez
teorię różnic zakorzenionych w rzekomo nieporównywalnych kulturach.
Najpopularniejszymi obecnie wcieleniami tej konstrukcji są popularne w mediach
głównego nurtu interpretacje kariery islamu politycznego w krajach Bliskiego i
Środkowego Wschodu, oraz wśród niektórych wspólnot osiadłych na Zachodzie
imigrantów z tych regionów. Islam jawi się w nich jako genetycznie
fundamentalistyczny, a czasem nawet terrorystyczny. Realna historia tych
regionów przywoływana jest tylko po to, by udowodnić założoną tezę o jego
ponadhistorycznej naturze. Tak należy ocenić popularną interpretację „braku
rozdziału sfer religii i świeckości”. Fakt, który oznacza otwartość teologii
muzułmańskiej na wszystkie sfery życia świeckiego, który zatem stanowi wyraz
obiektywnej tendencji religii muzułmańskiej do zeświecczenia, ukazuje się jako
zagrożenie agresywnym szariatem w fundamentalistycznym wydaniu z końca XX wieku.
To, co prawdopodobnie było jednym z ważniejszych czynników umożliwiających
rozkwit gospodarek i kultur krajów podbitych przez Arabów w VII-IX wieku, przy
którym osiągnięcia europejskiego średniowiecza wydają się czarną dziurą,
prezentuje się jako główną barierę uniemożliwiającą rozwój arabskiej demokracji.
Rzecz jasna koncepcja „zderzenia cywilizacji” nie nadaje się do bezpośredniego
„użycia”. Każda ideologia władzy ma swą wulgarną wersję przeznaczoną do
praktycznego wykorzystania. Kolonializm miał Księgę dżungli, antysemityzm
Protokoły mędrców Syjonu, nazizm Mein Kampf, stalinizm Krótki kurs historii
WKP(b), dzisiejszy imperializm amerykański ma Narodową Strategię Bezpieczeństwa.
Mimo całej swej wulgarności, od strony ideologicznej dokument ten opiera się na
„odkryciach” Huntingtona. Co więcej, przenika go logika obrony społeczeństwa,
która, jak pokazał Michel Foucault stanowi jeden z przewodnich tematów
burżuazyjnych dyskursów władzy od drugiej połowy XIX i pierwszej połowy XX
stulecia. Znajduje ona swe spełnienie w nowej fali rasizmu, która związana jest
ściśle z kryzysem strukturalnym kapitalizmu oraz z ekspansją neoliberalnego
reżimu akumulacji.
Od zagrożenia terroryzmem do neoliberalnego rasizmu
Tematy propagandy antyterrorystycznej bezwzględnie
eksploatują niezgłębioną skarbnicę euroamerykańskiego rasizmu. Jest to jednak
rasizm szczególnego rodzaju. Trzeba to podkreślić, bo rzecz nie jest wcale tak
bardzo oczywista. Przekonują o tym liczne organizacje i tłumy szlachetnych, lecz
zupełnie ślepych na rzeczywiście groźną postać rasizmu, antyrasistów, którzy
uganiają się po całej Europie za grupkami skinheadów, kolekcjonerów SS-regaliów
i polityków w rodzaju Haidera. Jak podkreśla Slavoj Žižek, fakt, że główny nurt
opinii publicznej tak uwielbia nienawidzić różnych Haiderów, stanowi jedynie
reakcję obronną rzeczywistego rasizmu. Prawdziwym obiektem nienawiści nie jest
tu bowiem sam rasizm, ale jego radykalno-lewicowa krytyka. Prezentując
rasistowskie ugrupowania jako rodzaj barbarzyńskiej irredenty w zdrowym ciele
liberalnego społeczeństwa, media i ośrodki polityczne głównego nurtu usuwają z
pola widzenia prawdziwą naturę skrajnej prawicy. Jednocześnie marginalizują i
uciszają głosy, które wskazują na niedopuszczalny i skandaliczny dla panującej
ideologii problem – głębokiego związku rasizmu z neoliberalizmem (i kapitalizmem
w ogóle).
Tymczasem rasizm, który przemawia dziś jawnie w glorii walki o demokratyczne
wartości, nie wymachuje sztandarami ze swastyką, nie goli głów (chyba, że swym
ofiarom w Guantánamo), nie dyszy nienawiścią do Żydów (raczej już broni Izraela,
jako forpoczty cywilizacji judeochrześcijańskiej na fundamentalistycznym Bliskim
Wschodzie). To rasizm w garniturach. To rasizm kwitnący na salonach władzy i w
akademickich instytutach. To rasizm modnego kulturalizmu i jeszcze modniejszego
postmodernizmu. Tym niemniej jest to rasizm sięgający bezpośrednio do
ideologicznych źródeł rasistowskiej ideologii – i to zarówno na poziomie swej
quasi-teoretycznej struktury, funkcjonalności dla reprodukcji społecznego
porządku, jak i proponowanego obrazu świata. Przede wszystkim zaś jest to rasizm
organicznie związany z ideologicznymi legitymizacjami praktyk neoliberalnego
kapitalizmu. O ile przez lata 90. rasizm ten był skrzętnie ukrywany za fasadą
postmodernistycznej tolerancji dla Innego, to po zamachach z 11 września 2001
roku zyskał prawo bytu na politycznych i kulturalnych salonach Zachodu. W
głównym nurcie opinii można z grubsza wyróżnić dwa jego typy. Pierwszy wprost
odwoływał się do dziedzictwa europocentrycznego i kolonialnego. Jego najbardziej
wrzaskliwymi eksponentami jest para Włochów – Silvio Berlusconi i Oriana Fallaci.
Stawiając tezy o kulturowej niższości społeczeństw arabskich i organicznie
terrorystycznych skłonnościach religii muzułmańskiej, dopisali oni nowy rozdział
do dwuwiekowej historii zachodniego orientalizmu. Być może mniej efektownym, ale
za to nieporównanie bardziej wpływowym przedstawicielem tej odmiany rasizmu jest
oczywiście Huntington, który w swej ostatniej książce jawnie eksploatuje mit
meksykańskiego zagrożenia, jakie za sprawą rzesz imigrantów napływających do
Kalifornii, Texasu, Nowego Meksyku i całych Stanów ma nie tylko podkopywać
moralną, polityczną i ekonomiczną pozycję USA, ale też prowadzić do rekonkwisty
obszarów zagarniętych przez północnych Amerykanów w wyniku wojny roku 1848.
Konstrukcje w rodzaju tych rozpowszechnianych przez Fallaci czy Huntingtona
stanowią usprawiedliwienie amerykańskiej polityki w Afganistanie i Iraku, a
także izraelskiej w Palestynie. Abu Ghraib i Faludża, Mazar-i-Szarif i Kunduz,
Dżenin i Gaza to tylko czubki góry lodowej.
Być może najdobitniej ten typ rasizmu dochodzi do głosu w amerykańskiej kulturze
wojny, której sercem pozostaje użalanie się nad trudem i cierpieniami „naszych
chłopców”, przy jednoczesnym wyparciu obecności ich ofiar i przeciwników. W
hollywoodzkich filmach o Wietnamie, niezależnie od tego czy są prawicowe („Rambo”,
„Łowca jeleni”), czy lewicowe („Czas Apokalipsy”, „Pluton”) właściwie nie można
obejrzeć Wietnamczyków. Zostali oni usunięci ze świata ludzi. Są jedynie
przemykającymi w gąszczu cieniami, albo stereotypowymi, płaskimi wizerunkami
chłopów. Dystans, jaki dzieli ich od pełnych człowieczeństwa amerykańskich
chłopców jest tak duży, że głównym problemem, jaki te filmy podnoszą, nie jest
zbrodnicza agresja supermocarstwa i towarzyszące jej masakry cywilów, ale
moralne rozterki żołnierzy US-Army. Analogiczne wyobrażenia, rozpowszechniane
przez kulturę masową, tkwią u podstaw łatwości, z jaką armie USA i Wielkiej
Brytanii torturują i zabiją cywilów w Iraku. Różnica polega tu tylko na tym, że
o ile wizerunek żółtków do odstrzału zapładnia fantazję Hollywoodu i
amerykańskich chłopców od lat 70. minionego stulecia, to obrazy okrutnych,
irracjonalnych i lubieżnych Arabów towarzyszą zachodniej kinematografii niemal
od początków jej historii. Po ujawnieniu stosowania tortur w Abu Ghraib Robert
Fisk wskazywał na rolę, jaką te obrazy odegrały w odbieraniu człowieczeństwa
arabskim więźniom. „Faktycznie – pisał – dziś przedstawiamy Arabów w filmach,
tak jak naziści przedstawiali Żydów. (...)” Skoro zaś żołnierze są amatorami
filmów, „nietrudno zrozumieć, jak to się dzieje, że jakiś brytyjski łobuz oddaje
mocz na twarz zakapturzonego człowieka czy jakiś amerykański sadysta stawia na
skrzynce Irakijczyka w kapturze z przewodami elektrycznymi podłączonymi do rąk”.
Typ drugi neoliberalnego rasizmu jest o wiele bardziej wyrafinowany
intelektualnie i przez to o wiele mniej zauważalny, choć niemniej niebezpieczny.
Zawiera się on w niektórych reakcjach na zamachy z 11 września 2001, jakie
pojawiły się po stronie środowisk liberalnych, chętnie prezentujących się jako
oświeceniowe i postępowe. Ten styl myślenia przeniknął zresztą do
alterglobalistycznych, a nawet radykalnie lewicowych przeciwników systemu. W
kręgach tych oburzeniu terrorystyczną zbrodnią towarzyszyło wzywanie do
zrozumienia motywacji sprawców ataków. Problem w tym, że motywacji owych nie
szukano w sferze politycznej, ale na poziomie kulturowym i ściślej religijnym.
Ta znacząca zmiana terenu liberalno-lewicowego dyskursu była bodaj najważniejszą
praktyczną konsekwencją postmodernistycznego odrzucenia wielkich tematów krytyki
społecznej w rodzaju emancypacji, równości czy socjalizmu. Uznając, że analiza
społecznych i historycznych korzeni islamu politycznego, a zatem umieszczenie
tego fenomenu w ramach pewnej całości, byłaby zbyt redukcjonistyczna, a nawet
totalitarna, tak zwana ponowoczesna lewica i nurty się z niej wywodzące (np.
ekolodzy, niektóre feministki) uznały, że jedynie perspektywa kulturalistyczna
pozwala na uchwycenie prawdy fundamentalistycznego terroru. Przyczyną owego
terroru miałby tu być nie międzynarodowy podział pracy i ekspansja
imperialistyczna, ale brak szacunku Zachodu dla esencjalnych cech kultury
arabskiej – którą przedstawia się jako całkowicie zdominowaną przez islam. W
takim ujęciu demokracja czy świecki nacjonalizm, które uznaje się za specyficzne
wytwory kultury Zachodu, muszą być obce dla ludzi na Bliskim Wschodzie.
Konkluzja płynąca z takiej analizy nakazuje uszanować odmienność innych kultur
zarówno na poziomie geopolitycznym, jak i w ramach poszczególnych państw. Zachód
winien nie tylko zostawić w spokoju muzułmanów (w których niepostrzeżenie
zmieniają się wszyscy Arabowie) w Maghrebie i Maszreku, ale też u siebie
wspierać autonomię religijno-kulturalną imigrantów z tego regionu.
Ten szermujący hasłami o tolerancji i szacunku dla Innego program jest tylko
pozornie lewicowy. W rzeczywistości stanowiący jego jądro esencjalizm kulturowy,
obyczajowy i religijny czynią zeń coś, co należy nazwać ponowoczesną odmianą
apartheidu. Jest to mianowicie apartheid odwołujący się do idei
wielokulturowości, rozumianej jako uznawanie podporządkowania wspólnotom
definiowanym w kategoriach etno-kulturowych za jedyną i nieprzekraczalną zasadę
uspołecznienia jednostek i konstrukcji społecznej struktury. Étienne Balibar
określił to stanowisko mianem metarasizmu. Jest on „rasizmem czystym i
autentycznym i tym bardziej jest niebezpieczny, że udaje swoje przeciwieństwo i
domaga się rasistowskich rozwiązań jako formy walki z rasizmem”. To czyni go
bardzo bliskim najnowszym postaciom neofaszyzmu. Dzisiejsi, cokolwiek
perwersyjni spadkobiercy Hitlera, nie wzywają już bowiem do eksterminacji
obcych. Ich czołowa instytucja „naukowa”, założony przez Alaina de Benoist
Zespół Badań i Studiów na rzecz Cywilizacji Europejskiej (GRECE), już dawno
lansuje izolację poszczególnych kultur na określonych obszarach w imię
zachowania czystości ich tożsamości i prawdziwego pluralizmu.
Polityka tożsamości jako neoliberalna depolityzacja
Historyczny południowoafrykański apartheid odwoływał się do
tej samej perwersyjnej postaci afirmacji różnicy. Rzecz jasna problem polega na
tym, że w realiach RPA realizacja planu autonomizacji głównych wspólnot rasowych
opierała się na założeniu zasadniczej nierówności między nimi (oraz nierówności
między różnymi grupami kolorowej większości). Analogicznie dzieje się dzisiaj.
Podziały etno-kulturowe tworzone są na zasadzie hierarchicznej – na górze
znajdują się ponowoczesne klasy burżuazji finansowej, na dole grupy
tożsamościowe powstałe z rozbicia klas podporządkowanych. W ten sposób powraca
także rasowa interpretacja przeciwieństwa między ludem a elitami –
przeciwieństwa, które w takiej formie zawsze charakteryzowało ideologie władzy w
krajach peryferyjnych np. w Ameryce Południowej, a w postaci nieco mniej
wyrazistej także kultury polityczne krajów Europy Wschodniej (rodzaj powszechnej
wśród polskiej inteligencji pogardy dla elektoratu Samoobrony jest dobrym tego
przykładem).
Nie jest przypadkiem, że apartheidowi w skali globalnej towarzyszy apartheid w
skali lokalnej. Pierwszy z nich wyraża się w pogłębianiu podziałów między bogatą
Północą a biednym Południem i niesymetryczną liberalizacją narzucaną złapanym w
pułapkę zadłużenia biedakom przez ekspozytury ponadnarodowego kapitału, takie
jak WTO czy MFW. Drugi daje o sobie znać za sprawą rozpadu uniwersalnej
przestrzeni politycznej i nowej redystrybucji społecznych przynależności,
tworzonych przez nie sieci zależności oraz form ich funkcjonowania. W
rzeczywistości obydwa te poziomy tworzą nierozerwalną jedność. Wszak, jak
zauważył Zygmunt Bauman, warunkiem istnienia nieskrępowanej żadnymi granicami
wolności przepływów gorącego giełdowego pieniądza pozostaje bezwzględna
lokalizacja – zablokowanie możliwości ponadgranicznych przepływów ludzi z
regionów dotkniętych społecznymi skutkami globalnych cyrkulacji kapitału
finansowego.
Ideologia wielokulturowa coraz częściej dostarcza uniwersalnej matrycy dla
teorii socjologicznych. Jest już nie tylko koncepcją rewindykującą prawa
mniejszości, ale po prostu typowym dla ponowoczesności sposobem reinterpretacji
związków społecznych i zasad hierarchizacji w ogóle. Taką właśnie rolę
perspektywa wielokulturowa spełnia w najnowszej odmianie ideologii orientalizmu,
stanowiącej oficjalne wyznanie wiary i teoretyczne podłoże bliskowschodniej
polityki ekipy prezydenta Busha. Czołowymi jej eksponentami są Faud Ajami,
Bernard Lewis i, jakżeby inaczej, Samuel Huntington. Autorzy ci sugerują, że na
społeczeństwa arabskie patrzeć trzeba przez neoplemienne okulary. Poznać ich
wewnętrzną prawdę można rzekomo tylko wtedy, gdy opisze się je w kategoriach
tradycyjnej organizacji klanowej – asabiji. Nietrudno zauważyć, że nałożenie na
świat arabski takiej siatki pojęciowej stanowi rodzaj samospełniającej się
przepowiedni, która odpowiada imperialistycznej strategii USA w regionie.
Przekształcenie Bliskiego Wschodu w mozaikę wzajemnie wrogich wspólnot
rodowo-kulturowych, których przetrwanie zależeć będzie od „opieki” imperialnego
patrona, to cel polityki USA. Jego realizacja przebiega pełną parą w okupowanym
Iraku. Rozczłonkowanie tego kraju po linii wspólnot etnicznych (Kurdowie przeciw
Arabom) i religijnych (sunnici przeciw szyitom, muzułmanie przeciw
chrześcijanom) jest głównym sposobem depolityzacji jego obywateli (którzy
przestają być obywatelami, a stają się członkami etno-kulturowych wspólnot).
Jako najnowsze wydanie starej zasady „dziel i rządź” jest to warunek zapewnienia
niezakłóconego dostępu firm naftowych z USA do zasobów tego kraju. Na marginesie
dodajmy, że praktyka ta jest także gwałtem zadanym świadomości narodowej
wszystkich (z wyjątkiem Kurdów) Irakijczyków.
Polityka tożsamości okazuje się niezbywalnym elementem rozbijania względnie
uniwersalnej przestrzeni politycznej, zwanej narodem politycznym. Obserwowana
fragmentacja owej przestrzeni na otwarcie partykularne etno-kultury wspomaga
nową, niedemokratyczną redystrybucję władzy, konieczną dla sprawnego
funkcjonowania mechanizmów reprodukcji dominującego kapitału. Realizuje się to
na drodze zniszczenia różnych postaci demokratycznej samorządności i kontroli
władzy oraz przez narzucenie klasom podporządkowanym władzy rozproszonej.
Postacie rządzenia, które odwołują się do legitymacji będącej pochodną układu
sił wyrażających antagonistyczne interesy definiowane w odniesieniu do struktury
panującego kapitału, wypiera władza zakorzeniona w arbitralnie zdefiniowanych
kategoriach kulturowych czy etnicznych i legitymowana w równie arbitralny sposób
(elita społeczności etno-kulturowych dochodzi do władzy na drodze paktów z
władzą państwową ). To, co polityczne zostaje zatem wyparte przez
postpolityczność. Politykę zastępuje przekształcanie „odmienności w roszczenia
na arenie publicznej, które mają na celu zdobycie uznania, funduszów czy ziemi”.
Immanuel Wallerstein wskazuje, że zjawisko to wpisuje się w uniwersalny kryzys
liberalnej geokultury, która dominowała na całym świecie w latach 1848-1968.
Upadek Bloku Wschodniego, rozkład trzecioświatowego nacjonalizmu i neoliberalna
presja na zachodnie państwo dobrobytu otwierają bramy przed rozmaitymi
postaciami postpolityki – od euroatlantyckiej technokracji, na jednym biegunie
światowego systemu do rozbijania państw narodowych wzdłuż linii „podziałów
dzielnicowych” na biegunie drugim. Według Jonathana Friedmana etniczna
fragmentacja „to bez wątpienia fenomen ogólnoświatowy, dokonujący się zwłaszcza
w centrach upadających imperiów oraz w słabnących strefach peryferyjnych tych
centrów. Fragmentaryzacja jest szczególnie istotna dla przemieszczających się w
dół warstw systemu. Nie jest ona jedynie zjawiskiem kulturowym, ale i problemem
społecznym. Tożsamości, które ulegają tu wykształceniu, są nie tylko etniczne,
ale mogą też przybrać postać terytorialną i stają się w ten sposób kluczowym
aspektem wojen między dystryktami metropolii oraz wojen etnicznych zarówno w
Europie, jak i w Afryce.”. Proces ten najsilniej widać w społeczeństwach
peryferyjnych, a jego znakiem firmowym jest niewątpliwie wzlot islamu
politycznego oraz ruchy separatystyczne rozwijające się w Afryce i Azji. Mimo że
zarówno islam polityczny, jak i etniczny separatyzm stanowią reakcję na
rzeczywiste represje i niesprawiedliwości, trudno nie zauważyć, że są one
szeroko wykorzystywane przez amerykański imperializm dla osłabienia jego
ewentualnych konkurentów (Rosji, Chin, Indii, krajów arabskich). Jako
postpolitycztne formy oporu zarówno separatyzm czeczeński, czy tybetański, jak i
irański, saudyjski czy palestyński fundamentalizm nie stanowią rzeczywistego
zagrożenia dla politycznych ekspozytur dominującego kapitału, z którym walczą.
Jak podkreśla nowozelandzka badaczka Elizabeth Rata, w łonie podobnych im ruchów
doszło jedynie do „przekształcenia walki o sprawiedliwość społeczną w proces
tworzenia podziałów etnicznych”. W ten sposób opór przeciw neoliberalizmowi
został skutecznie zdepolityzowany.
Wzorzec amerykański
Model opisywany przez Friedmana i Ratę nie jest jednak
jedynie peryferyjną formą władzy neoliberalizmu. Niedoścignionym wzorcem takiej
fragmentacji społeczeństwa pozostają Stany Zjednoczone z ich bezwzględnie
wykorzystywanym przez elitę władzy komunitaryzmem. Państwo zrodzone w wyniku
ludobójczego podboju i barbarzyńskiego wyzysku niewolników, od początku swego
istnienia wykorzystywało podziały rasowe i etniczne dla legitymacji swej
suwerenności. Amerykańska wersja formalnie republikańskiej ideologii wolności
indywidualnej opierała się na antyuniwersalizmie. W tym sensie była wroga
tradycji europejskiego oświecenia. Pochwała nierówności ekonomicznych
zdecydowała o takim ukształtowaniu tożsamości północnoamerykańskiego narodu,
która opierała się na serii wykluczeń. Podlegały im rozmaite grupy, które
zdefiniowano jako rasowo czy kulturowo niepełnowartościowe i przez to
niespełniające wymogów amerykańskości (tożsamej z ideą WASP-ów). W przeszłości
rolę negatywu prawdziwej Ameryki pełnili Włosi, Irlandczycy, Słowianie. Dziś są
to Latynosi i Arabowie. Zawsze skazani byli na to Indianie i Czarni.
Ekskluzywizm amerykańskiej kultury politycznej od zawsze wpychał grupy
ekonomicznie i politycznie podporządkowane do kulturowo-etnicznych gett i w ten
sposób skutecznie uniemożliwiał im ukonstytuowanie się jako klas zdolnych do
zdobycia świadomości politycznej i rozpoznania rzeczywistych przyczyn swego
upośledzenia. Komunitaryzm czyli zamykanie się w etnicznych gettach, był reakcją
obronną wykluczonych i biednych. Była to jednak reakcja narzucona im przez
panujący porządek, co czyniło ją przekleństwem wydającym te grupy na łup
kapitału.
To właśnie kolejne fale komunitaryzmu, postępujące za kolejnymi falami
imigracji, stanowiły jak dotąd bardzo skuteczną barierę chroniącą amerykańską
burżuazję przed zorganizowaniem się świata pracy. Polityczne ekspresje
komunitaryzmu w rodzaju skrajnie prawicowych milicji ze środkowego zachodu,
czarnych sekt, takich jak naród Waschita, albo tradycjonalistycznych
nacjonalistów hawajskich, mimo radykalnej retoryki i wrogości do rządu
federalnego, w najmniejszym nawet stopniu nie podważają fundamentów porządku, na
straży którego ów rząd stoi.
Zarazem komunitaryzm rozumiany jako mocne osadzenie w etno-kulturowych gettach
stanowi „naturalne” dopełnienie alienującej presji na indywidualny sukces,
której podlegają przedstawiciele klas średnich. Jest dla nich rodzajem
ideologicznego wentyla bezpieczeństwa, pozwalającego przetrwać nieustający
wyścig szczurów. Jak podkreśla Amin, „bez takiego osadzenia indywidualna
izolacja byłyby nieznośna”.
Przykład amerykański pokazuje dobitnie, że wbrew pozorom ideologią
neoliberalizmu nie jest wcale rozbuchany, permisywny indywidualizm. Są nią
natomiast rozmaite wcielenia politycznego kontroświecenia. Ich spektrum rozciąga
się od klasycznego neokonserwatyzmu, przez neotradycjonalizm, aż po
wielokulturowość, ekologię zakorzenienia i new age. Wrogość wobec perspektywy
klasowej i odwołujących się do niej form samoorganizacji klas podporządkowanych
jest kolejną inkarnacją reakcji burżuazyjnej kultury na grupy i zjawiska,
których samo istnienie zaprzecza roszczeniom panującej ideologii do
uniwersalności. To wrogość wobec naddatku znaczenia, w którym eksploduje wyparta
prawda o represyjnej naturze sytemu i ekskluzywnym charakterze jego
demokratycznej formy. Od samego początku dominacji liberalnej geokultury w
kapitalistycznym systemie-świecie, wrogość ta stanowiła element
samopotwierdzenia ideologicznych roszczeń burżuazji. Od początku też
eksploatowała ona dyskurs rasistowski. W XIX wieku quasi-naukowe i naukowe
zdobycze w dziedzinie badań nad rasami ludzkimi posłużyły ideologii
mieszczańskiej do zniwelowania zgubnych skutków świadomości nieludzkich warunków
życia klas podporządkowanych. Paradoksalnie, zadaniu temu posłużyła ideologiczna
integracja owych grup, odwołująca się do rasistowskiej koncepcji narodu.
Przedstawiono w niej proletariat i lumpenproletariat (a także kobiety i ludność
kolorową) jako mniej wartościowe, chore części organizmu społecznego, a po
części nawet jako zdegenerowane odpady jego zdrowego rozwoju. Klasy ludowe, w
szczególności zaś ich buntujące się segmenty przywracano w ten sposób na łono
społecznego ciała, a zarazem dyskredytowano pojawiające się w nich próby
upolitycznienia. Dziś tę samą rolę spełniają pospołu dyskursy
antyfundamentalistyczne oraz kulturalistyczne. Blokując rozwój świadomości
krytycznej zakrywają historyczne źródła polaryzacji wewnątrz społeczeństw.
Nadają jej rysy ponadhistoryczne, esencjalne, a przez to praktycznie wspierają
narzucone przez wymogi neoliberalnych restrukturyzacji gwałtowne pogłębianie się
przepaści między biednymi i bogatymi.
Od wspólnego frontu do kapitalizmu neoplemiennego
Jak pisze Friedman, „w świecie współczesnym mamy do czynienia
z bardziej ogólną inflacją polityki kulturowej i konfliktów etnicznych, której
towarzyszą znaczny wzrost stratyfikacji klasowej i polaryzacji ekonomicznej oraz
ogromne przesunięcia w akumulacji kapitału”. Pozorna niekompatybilność procesów
kosmopolityzacji i urdzennienia stała się dziś jednym z głównych narządzi
pacyfikacji realnych antagonizmów społecznych. Dokonuje się tego poprzez
przeniesienie ich na nieredukowalnie sfragmentowany teren tożsamości
etno-kulturowych. Przestrzeń polityczna zostaje wyparta przez przestrzeń
plemienną. Partykularyzm globalnego kapitału finansowego odnajduje jedność z
partykularyzmem etno-kulturowych, rdzennych wspólnot. Linie społecznej
stratyfikacji, które rewindykują zwolennicy „emancypacji” wspólnot
etno-kulturowych nie odtwarzają rzeczywistego podziału na rządzących i
rządzonych, na elitę i podporządkowanych. Przypadek udanej indygenizacji (czyli
plemiennego wyzwolenia), do którego doszło w końcu lat 90. minionego wieku w
Nowej Zelandii, w wyniku kilkunastoletnich walk prowadzonych przez organizacje
reprezentujące kilkusettysięczną społeczność Maorysów pokazuje dobitnie, że
nawet uzyskanie politycznej podmiotowości i – co więcej – autonomii
prawno-politycznej oraz ekonomicznej suwerenności nad zasobami naturalnymi przez
reanimowane wspólnoty plemienne wcale nie znosi podziałów. Wręcz przeciwnie,
stanowi bardzo przebiegłą formę ich reprodukcji na nowych polach społecznej
organizacji. Jak dowiodła w swych badaniach Elizabeth Rata, w łonie maoryskich
wspólnot, autonomicznych od państwa, odtwarzają się stosunki typowe dla
kapitalistycznej formy uspołecznienia. Bezkrytyczne uznanie Maorysów jako
„plemiennych grup pokrewieństwa związanych z konkretną podstawą etniczną, a nie
w oparciu o bardziej uniwersalne, nie ograniczone do związków krwi kryteria,
odnoszące się do tożsamości etnicznej, dostarczyło – poszczególnym plemionom, a
nie wszystkim Maorysom jako takim – motywu, na podstawie którego mogły się one
ubiegać o uznanie za legalnych powierników tradycyjnych zasobów.” Odzyskanie
zasobów na takiej podstawie „dało kilku większym plemionom możliwość
uruchomienia dochodowych przedsięwzięć w ramach ekonomii plemiennej”.
„Wyemancypowane” wspólnoty przekształciły się w coś w rodzaju rodzinnych
przedsiębiorstw (przede wszystkim z branży rybackiej). Jako takie stały się
znakomitym interesem dla maoryskich elit kulturalnych i ekonomicznych, które ze
wzglądu na polityczne reprezentowanie uciskanej mniejszości etno-kulturowej
uzyskały od państwa prawo do kontroli nad zasobami i podporządkowaną im za
sprawą tej samej „emancypacji” maoryską siłę roboczą. W ten sposób
firmy-plemiona stały się pasem transmisyjnym kapitalizmu dzielącym „wspólnoty”
na burżuazję plemienną i klasę podporządkowaną. Podziały klasowe są tu przy tym
wyjątkowo nieznośne, albowiem funkcjonują poza systemem demokracji burżuazyjnej,
w ramach struktur rodowych, nakładając się na plemienną hierarchię podległości.
Nie podlegają zatem modelom ludowej kontroli i weryfikacji, które zostały
narzucone kapitalizmowi tradycyjnemu na drodze walki klas podporządkowanych.
Według Raty „pomimo demokratycznych ideałów, którymi kierowały się ruchy
kulturowe, maoryskie odrodzenie kulturalne z lat 70. ubiegłego wieku stworzyło
warunki, dzięki którym elity Maorysów były w stanie sięgnąć po polityczny i
ekonomiczny kapitał”.
Przypadek Maorysów pokazuje coś więcej niż tylko fałszywość uznawania różnic
kulturowych za kluczowe dla opisania antagonizmów w społeczeństwach
kapitalistycznych. Dowodzi on też zupełnej nieskuteczności strategii
etno-kulturowych przy próbach wyrugowania rzeczywistych przyczyn upośledzenia
społeczno-ekonomicznego mniejszości etnicznych i kulturowych. Jak podkreśla Amin
„Ideologie komunitarne nie mogą zastąpić socjalistycznej ideologii klasy
robotniczej (...) bo na mocy definicji komunitaryzm wpisuje się w ramy
powszechnego rasizmu, z którym walczy jedynie na jego terenie”.
Związki neoliberalizmu i wielokulturowości realizują się zarówno na poziomie
ekonomicznym, jak i ideologicznym. Na przykład neoliberalizm wspiera
wielokulturowość przy okazji likwidacji państwowych systemów opieki socjalnej i
przekazywania spełnianych przez nie funkcji niedemokratycznym instytucjom
wspólnotowym, takim jak fundacje i kościoły. Tożsamość wspólnotowa i
ponowoczesny indywidualizm mają wspólne interesy ekonomiczne. Reprezentanci
wspólnot etno-kulturowych nie są zantagonizowani z kapitałem. Instytucjonalną
formą ich aktywności nie są partie polityczne, ale stowarzyszenia i fundacje.
Tego rodzaju organizacje pozarządowe z definicji nie są zagrożeniem dla
kapitału. Wręcz przeciwnie, pozostają jego klientami. Dyskontowane przez nie
upolitycznienie kulturowości ma zatem charakter sprywatyzowany, jest raczej
formą indywidualnej i plemiennej konsumpcji niż jakiejkolwiek akcji politycznej.
Celem jest tu udział w konsumowaniu zysków dominującego kapitału, a nie
zakwestionowanie jego władzy. W tym sensie presje wywierane przez ruchy
etno-kulturowe okazują się nową formą feudalnego klientyzmu. „Mniejszości
regionalne, imigranckie i rdzenne stają się coraz ważniejszymi aktorami w
toczących się tutaj rozgrywkach. Przestrzeń, w której się one dokonują, stanowi
arenę dla nowych elit, zaczynających działać w sferze globalnej, mających w niej
jednak mniejszą rangę niż prawdziwi możni globalnego świata, ponieważ pełnią oni
tu rolę klientów w stosunku do «rzeczywistych» władzy i pieniędzy. (...) Są oni
lokalnymi petentami w sieciach neofeudalnych zależności”.
Zjawisko to nie dotyczy zresztą jedynie ruchów etno-kulturowych. Klientyzm
organizacji pozarządowych daje o sobie znać także w łonie ruchu
alterglobalistycznego. Wspierane przez korporacyjne fundusze NGO-sy są
prawdziwym koniem trojańskim przyczyniającym się do rozwadniania antysystemowego
radykalizmu Światowych Forów Społecznych. Podobnie ma się sprawa z dużą częścią
akademickiego feminizmu, szczególnie tego poststrukturalnego. Klientyzm jest tu
posunięty tak daleko, że skutecznie redukuje działalność feministyczną do
ubiegania się o środki budżetowe i korporacyjne granty. Polska jest znakomitym
tego przykładem.
Egzorcyzmowanie klas
Zgodnie ze słowami Elizabeth Raty „nihilistyczne vacuum na
lewicy okazało się żyzną glebą dla osobliwego, ale całkiem korzystnego dla
obydwu stron, sojuszu między neoliberalnym egoizmem, neokonserwatywną karnością
i neotradycjonalistycznym fundamentalizmem”. Na poziomie ideologicznym jedność
polega na wspólnym wrogu. Antyesencjalny indywidualizm ponowoczesności i
esencjalna neoplemienność kulturalizmu zwalczają nowoczesne formy przynależności
społecznej. Ponowoczesność widzi w nich nadmiar utożsamienia, wyrażający się w
świadomości klasowego charakteru reżimu neoliberalnego i wynikającym z tego
wytyczaniu linii konfliktów społecznych wzdłuż podziałów klasowych. Ten
nieznośny z ponowoczesnego punktu widzenia nadmiar, objawia się w ruchu
związkowym i szerzej ruchu robotniczym, ale także w ruchach
narodowowyzwoleńczych, które pospołu zagrażają rentowności kapitału. Z kolei
neoplemienność boi się cechującego je uniwersalizmu i zdeterytorializowania
(oderwania od konkretnego terytorium). Zarówno kapitał finansowy, jak i
neoplemienne elity, zwalczają zatem takie postacie przynależności społecznej,
które definiują się względem podstawowych instancji tworzących kapitalistyczne
uniwersum. Instancjami tymi są oczywiście państwo, stosunki produkcji, wyzysk,
aparaty ideologiczne i wreszcie struktura klasowa. Przynależności te
rzeczywiście są bardzo niebezpieczne. Tworzą się bowiem w poprzek podziałów
narzucanych przez neoliberalizm i jego neoplemienny rewers. Jako takie zaś
zadają kłam zarówno mitowi kosmopolitycznego indywiduum, zmieniającego style
życia zgodnie z wzorcami podsuwanymi przez przemysł kulturowy, jak i błogiemu
rozpuszczeniu indywiduum w odzyskanym plemiennym partykularyzmie. Terenem, na
którym się artykułują jest natomiast klasowa świadomość i klasowa walka,
stanowiąca formę upolitycznienia zasadniczego antagonizmu, określającego naturę
społeczeństwa burżuazyjnego. Klasa jest przecież kategorią konstytuującą się w
relacji do historycznie określonych instancji (ekonomicznych, politycznych,
ideologicznych), stanowiących ramy społecznego porządku kapitalizmu i
mechanizmów jego rozszerzonej reprodukcji. Jako taka stanowi materialny warunek
zdemaskowania ideologicznych wyobrażeń ukazujących kapitalizm jako normalność i
porządek naturalny, jako system wymykający się historii, a zatem niepodlegający
jakiejkolwiek interwencji sił społecznych. Dopiero perspektywa klasowego
antagonizmu jako zasadniczej postaci, w ramach której odbywa się uspołecznienie,
pozwala na uchwycenie kapitalistycznego uniwersum, jako skrajnej partykularności.
W Marksowskiej analizie społeczeństwa burżuazyjnego proletariat pełnił rolę
nadwyżki znaczenia (psychoanalitycznego symptomu), tego punktu rzeczywistości
społecznej, w którym objawia się prawda uniwersalnych i liberalnych roszczeń
burżuazyjnej ideologii. Los proletariatu pokazuje ile warte są hasła wolności,
równości i braterstwa wypisane na sztandarach mieszczaństwa. Analogiczną
nadwyżką znaczenia (symptomem) dla wspólnot neoplemiennych jest podział na
kulturowe elity i wykluczonych z partycypowania w zarządzaniu kapitałem
uzyskanym z mocy rdzenności.
Poza fałszywymi alternatywami
Przeciwstawienie się ideologiom dzisiejszego imperializmu to
niezbędny element skutecznej walki przeciw jego praktykom. Trzeba przy tym
pamiętać, że fantazmaty ideologii nie unoszą się w powietrzu, ale są siłą
strukturyzującą jak najbardziej materialne doświadczanie jak najbardziej
materialnego świata. Dokonują tego za pomocą ideologicznych aparatów
stanowiących rozproszoną sieć wytwarzającą ideologiczne efekty w postaci
konkretnej rzeczywistości (wszelako radykalnie odmiennej od tego, co freudyści
nazywają Realnym). Jako takie nie wmawiają nam fałszywego obrazu rzeczywistości,
ale fałszywy obraz naszego w niej miejsca i do niej stosunku. Dlatego też
zasadniczym elementem działania ideologii, w tym także ideologii imperializmu,
jest nie tyle narzucanie konkretnych wizji, ile łapanie w pułapkę pewnych
alternatyw. Wciąganie na jej teren. Prawdziwe kłamstwo ideologii polega na
wpisaniu obrazu świata, a zatem także kwestionujących go sił społecznych w pole
stwarzanych przez nią możliwości. To jest właściwy efekt ideologii, zarówno na
poziomie praktyki, jak i teorii. Dlatego ulec ideologii to przede wszystkim
pozwolić się wciągnąć w grę narzuconych przez nią opozycji. Dlatego
przezwyciężyć ideologię to tyle, co wyjść poza narzucane przez nią dychotomie.
Co to oznacza w konkretnym przypadku ideologii dzisiejszego imperializmu? Choćby
to, że alternatywą dla neoliberalnej fragmentacji przestrzeni politycznej nie
jest wcale państwo narodowe, które stanowi główne oparcie dla ponadnarodowego
kapitału. Wprawdzie to w przestrzeni politycznej państwa narodowego klasy
podporządkowane zdołały wywalczyć polityczną podmiotowość i względnie egalitarne
mechanizmy redystrybucji wytwarzanego bogactwa, ale pakt państwa z kapitałem w
dużym stopniu przekreślił te zdobycze. Coraz częściej państwo jest dziś aparatem
ideologiczno-represyjnym, stojącym na straży skrajnego partykularyzmu finansowej
burżuazji.
Dlatego też jedynie demaskując ów partykularyzm można przeciwstawić się
narzucanym przezeń etno-kulturowym pseudoalternatywom. Zamiast obrony narodu
należy zatem skupić się raczej na jego krytyce, jako ideologicznej
racjonalizacji klasowej hegemonii. To podwójne odrzucenie (etno-kulturowego
partykularyzmu i złej ogólności narodowego państwa) dostarcza modelu dla
strategii wyjścia poza ideologiczny horyzont współczesnego imperializmu.
Prawdziwe zerwanie z ideologiami imperializmu polegać musi zatem na jednoczesnym
zerwaniu z zasugerowanymi ich przeciwieństwami. Należy wyjść poza opozycje w
rodzaju: etno-kulturowa postpolityka przeciw państwu narodowemu, albo Imperium
przeciw multitude, albo relatywizm przeciw absolutyzmowi. Innymi słowy,
amerykańskiemu imperializmowi nie ma co przeciwstawiać idei imperium
europejskiego, bo obie te alternatywy są nie do zniesienia dla klas
podporządkowanych zarówno w centrach, jak i na peryferiach systemu.
Nie da się też walczyć z ideologią zderzenia cywilizacji za pomocą
cywilizacyjnego relatywizmu, rozmydlającego granicę między cywilizacją, jako
pewną ideą normatywną a barbarzyństwem, jako tej idei zaprzeczeniem. Potrzebne
jest raczej zdemaskowanie barbarzyństwa w samych trzewiach cywilizacji
burżuazyjnej. Antagonizm, z którym mamy dziś do czynienia nie polega na
zderzeniu cywilizacji, ale na zderzeniu cywilizacyjnym, czyli na walce o kształt
naszej cywilizacji globalnej. W rzeczywistości nie wybieramy między islamem a
Zachodem, czy między tradycjonalizmem a progresywizmem, ale między taką wizją
świata, jaką lansują i narzucają skrajnie antydemokratyczne organizacje
ponadnarodowego establishmentu w rodzaju G7, a taką, która wyłania się z walk
toczonych przez oddolne ruchy ludowego oporu. Analogicznie, przezwyciężenie
polaryzacji, jako mechanizmu reprodukcji światowego systemu, nie może być
urzeczywistnione ani przez naśladowanie modelu krajów centrum, ani w ramach
obrony gospodarek zależnych poprzez odcięcie więzów łączących je z Triadą
imperialistyczną. Jedynie obalenie władzy klas kompradorskich na peryferiach,
skorelowane z ekonomicznym odłączeniem, polegającym na podporządkowaniu
stosunków gospodarczych ze światem zewnętrznym potrzebom rozwoju rynku
wewnętrznego, wydaje się otwierać perspektywę przezwyciężenia logiki rozwoju
niedorozwoju. Tezę tę można odnieść także do globalizacji neoliberalnej.
Prawdziwą drogą do skończenia z jej niszczycielskimi skutkami nie jest ani
zamykanie granic, ani jeszcze szersze ich otwarcie przed strumieniami
finansowego kapitału. Może być nią natomiast rewindykowanie uniwersalizmu,
którego wyrazem są walki klas podporządkowanych.
Ujmując rzecz nieco filozoficznie, oznacza to, że trzeba wypracować takie modele
partykularności, które będą się realizować jedynie poprzez odniesienie do
historycznie określonych uniwersalności i takie modele uniwersalności, które
odnajdą swą prawdę w starciu partykularyzmów.
Z drugiej strony, potrzeba takiego projektu politycznego, który w centrum
postawi antagonizm i jego negatywną pracę. Trzeba odzyskać antagonizm (a nie
różnicę), zarówno jako cechę zasadniczą kapitalistycznego uspołecznienia, jak i
jako podstawę strategicznej wizji wyjścia poza kapitalizm.