Tekst pochodzi z 17 numeru Lewej Nogi http://www.iwkip.org/lewanoga/


Przemysław Wielgosz
Ideologie nowego imperializmu

W społeczeństwie burżuazyjnym utowarowienie obejmuje także dziedzinę produkcji teoretycznej. Także i intelektualiści produkują się na rynek, także i w odniesieniu do ich produktów wartość użytkowa pochłaniana jest przez wartość wymienną. Oznacza to zaś, że narracje ideologiczne podlegają prawom mody. Aby ich wartość wymienna była wyższa muszą być odpowiednio atrakcyjne dla jak największej liczby przeciętnych konsumentów intelektualnej strawy. To z kolei znaczy, że winny się zalecać efektownym wywodem, poruszającymi konkluzjami, a przede wszystkim odkrywaniem absolutnie nowych tendencji w otaczającym nas świecie. Kandydatom na ideologicznych producentów powiedzmy zatem, że jeśli już mają pisać to tylko o kończących się epokach, efektownych przełomach czy rewolucjach czających się tuż za rogiem. Świat w ich tekstach winien stać w obliczu jakiejś zasadniczej przemiany. Ma wychodzić poza nowoczesność, albo lepiej poza historię, może przeżywać rewolucję informatyczną, która zamieni społeczeństwo w zwirtualizowaną sieć, albo też żegnać się z pracą, a jeszcze lepiej gdyby wkraczał do globalnej wioski. To prawda, że wszystkie te „przełomy”, „narodziny”, „końce” i „początki” schodzą z list intelektualnych przebojów równie szybko jak się na nich pojawiają. Nie ma tym jednak nic dziwnego. Bo w końcu któż słyszał żeby moda trwała zbyt długo. Od publiczności nie można wymagać aby jesienią wciąż pamiętała o kolekcji z minionej wiosny.

Z powrotem do fin de siecle’u

Jako że cechą wymiany towarowej jest jej uniwersalność, podlegają jej również dyskursy o ambicjach krytycznych. Być modnym znaczy wszak być odrobinę krytycznym. Każde kolejne ideologiczne pręte-a-porte winno się przecież przeciwstawiać swemu poprzednikowi. Jednym z nowszych przykładów działania tej logiki jest zawrotna kariera książki Antonio Negriego i Michaela Hardta pt. Imperium. Nie zabrakło w niej żadnego z elementów mających charakteryzować modny dyskurs. Zapożyczając się obficie u równie modnej konkurencji, ale i oryginalnie przetwarzając jej produkty autorzy objawili, że znajdujemy się w chwili przełomowej. Oto z zawirowań rewolucji informatycznej i z ekscesów Nowej Gospodarki narodziła się nowa jakość. Wraz z nimi z naszego życia ulotnić się miał kapitalizm (a nawet kapitał), weszliśmy w erę zwirtualizowanego post (kapitalizmu, industrializmu, modernizmu). Fascynująca, rozmigotana znaczeniami perspektywa radykalnego przełomu oznacza pożegnanie imperializmu, nadejście imperium, rozpad państwa narodowego, narodziny ery wielkich, acz nieuchwytnych, bo rozpraszających się na wielość powiązanych skomplikowanymi stosunkami struktur i podmiotów korporacji, koniec klas i wyłanianie się ponadklasowej, ponadnarodowej wielorakości – multitude.
Dyskurs o Imperium jest być może najbardziej wyrafinowaną postacią przenikania – lansowanej przez wielkie media i czołowych ideologów establishmentu – koncepcji Nowej Gospodarki do analizy społecznej o teoretycznych ambicjach. Zgodnie z przesłaniem tej nowej religii elit finansowych, zwolennicy koncepcji Imperium, liczni wśród pewnych odłamów zafascynowanej postmodernizmem lewicy, wysłali na śmietnik historii i tak już niezbyt modny proletariat wraz z wielkim przemysłem wytwórczym, który rzekomo stanowi jedyne środowisko życiowe klasy robotniczej. Podjęli także hasło o końcu państwa narodowego, a zatem o odejściu w przeszłość takich form ekspresji jego władzy w skali międzynarodowej, jak imperializm.
Interpretując pewne formy zarządzania kryzysem kapitalizmu jako jaskółki zapowiadające jego przezwyciężenie, zaproponowali porzucenie jałowego roztrząsania kwestii związanych organicznie ze strukturami odchodzącymi nieuchronnie w przeszłość i otwarcie się na wyzwanie, jakie niesie ze sobą postkapitalistyczne i postimperialistyczne Imperium.
Na koniec, deklarując się jako neokomuniści (cokolwiek to miałoby znaczyć), przewrotnie wezwali do walki z tym, co wcześniej scharakteryzowali jako nie-do-pokonania, przy czym walka owa miałaby być tak mgławicowa, ponadnarodowa, zwirtualizowana i rozproszona, jak samo Imperium. W praktyce, zgodnie z zapewnieniami Negriego, jedyny realny opór wobec Imperium można stawiać w sferze świadomości, a jedyną rewolucję przeprowadzić w królestwie ducha.
Mamy tu zatem do czynienia z połączeniem hiperradykalnej retoryki ze skrajnie konformizującym determinizmem. Tylko pozornie połączenie to jest paradoksalne. W rzeczywistości hiperradykalizm zawsze prowadzi do jakiejś formy konformizmu. Tak stało się kiedyś z pewnymi postmodernistycznymi interpretacjami teorii mikrowładzy Michela Foucaulta, które konstatując wszechobecność włosowatych form panowania, uczyniły wszelki opór elementem wewnętrznej dynamiki reprodukcji władzy. Tak jest teraz z dyskursem o imperium, który ulegając fascynacji rzekomo globalną naturą swego przedmiotu, przekształca się w dwuznaczny pean na cześć jego nieuchwytnej potęgi. W jednym i w drugim przypadku „krytyczne” odkrycie rzekomych źródeł i charakteru władzy doprowadziło do deterministycznego fatalizmu, każącego pogodzić się z jej triumfalną ekspansją. W jednym i w drugim przypadku jakikolwiek możliwy do pomyślenia opór został zredukowany do wygospodarowywania kulturowych czy tożsamościowych nisz i małego sabotażu w ramach dominujących dyskursów.
W jednym i w drugim wypadku granicą teorii władzy okazały się interwencje władzy istniejącej realnie, która krnąbrnie wymknęła się modnym teoriom. Dla postmodernistycznych czytelników Foucaulta taką interwencją była ekspansja neoliberalizmu z jego koncentracją kapitału, przymierzem państwa i wielkich korporacji oraz klasową wojną wydaną proletariatowi (czyli nie tylko robotnikom, ale w ogóle większości pracowników najemnych). Granicą dla roszczeń koncepcji imperium stały się zamachy na Pentagon i WTC. Ironia historii sprawiła, że Imperium stało się bodaj jedyną prawdziwą ofiarą 11 września w dziedzinie intelektualnej. Trwająca nieprzerwanie od tego momentu orgia amerykańskiego (a zatem jak najbardziej narodowego) imperializmu (a zatem realizowanego przez państwo) sprowadziła na ziemię nawet co bardziej spostrzegawczych zwolenników teorii postindustrialnego postkapitalizmu informatycznego.
W gruncie rzeczy jednak aby się przekonać ile warte są te teorie nie trzeba konfrontować ich z kursem administracji Busha juniora. Wystarczy uświadomić sobie, że są one jedynie nędzną kopią pomysłów, które pojawiły się w ruchu socjalistycznym niemal sto lat temu. Także i wtedy, w optymistycznych czasach belle čpoque, część lewicy uległa nastrojowi ideologicznemu panującemu na opiniotwórczych salonach. Dostosowując dziedzictwo Marksa do aury w nich panującej rewizjoniści z niemieckiej socjaldemokracji wraz ze swymi kolegami z najważniejszych europejskich sekcji II Międzynarodówki uznali, że z szaleństw fin de sičcle’u wyłania się nowa jakość, prawdziwie nowe społeczeństwo. Miało ono nie tylko wymykać się starym marksowskim narzędziom analitycznym, ale wręcz je unieważniać. Jednym z najefektowniejszych przejawów tego ruchu była teoria hiperimperializmu ukuta przez Karola Kautsky’ego. To właśnie ona stanowi prawzór dzisiejszych opowieści o Imperium. Podobnie jak dzisiejsze rewelacje Hardta i Negriego, odkrycia Kautsky’ego w kwestii imperializmu wiązały się z koncepcjami o ekonomicznym i technologicznym determinizmie, będącym rzekomo przeznaczeniem kapitalizmu (a wraz z nim także jego marksistowskiej teorii). Analogicznie do fetyszyzacji roli nowej gospodarki, której ulegają zwolennicy teorii Imperium, Kautsky głosił, że postęp technologiczny oraz narastający proces koncentracji i centralizacji kapitału stwarzają nowy typ stosunków produkcji, który nie jest już kapitalizmem, choć jeszcze nieco brakuje mu do socjalizmu. Takiej interpretacji rzeczywistego wzrostu technologicznych innowacji na przełomie XIX i XX w. towarzyszyła znacznie bardziej wyrafinowana teza o majaczącej na horyzoncie tendencji do stopniowego uspołeczniania środków produkcji w łonie samego kapitalizmu. Wraz z ojcem reformizmu, Edwardem Bernsteinem, Kautsky zinterpretował powstawanie wielkich trustów i koncernów jako wyraz owej tendencji. W ten sposób dochodzimy do najbardziej perwersyjnego wniosku teorii hiperimperializmu, który powraca dziś w tekstach Negriego i Hardta. Otóż powstanie całkowitego monopolu przekształcającego kapitalistyczną gospodarkę w jeden wielki trust na poziomie gospodarczym miałoby pociągnąć za sobą uformowanie się jednego kapitalistycznego hiperimperium na poziomie politycznym (a właściwie geopolitycznym). To zaś oznaczałoby spełnienie warunków koniecznych dla ewolucyjnego przejścia do socjalizmu. Ta obiektywna tendencja kapitalistycznego rozwoju, której Marks nie zauważył, przekreśla zarysowany przez autora Kapitału projekt rewolucyjnej zmiany stosunków społecznych. Podobnie sprawy mają się dla dzisiejszych zwolenników Imperium. Także w ich perspektywie formowanie się ponadnarodowego imperium jest na dłuższą metę pozytywne, gdyż stanowi warunek konieczny dla urzeczywistnienia globalnego demokratycznego multitude czy też światowego społeczeństwa obywatelskiego.
Jak każda wypowiedź ideologiczna, także i teoria imperium (i jej wcześniejszy o 90 lat model) jest czymś więcej niż tylko fałszywym świadectwem usiłującym skryć naturę zachodzących w świecie społecznym procesów. Opasłe dzieło Negriego i Hardta nie jest tylko i wyłącznie sukcesem komercyjnym połączonym z pokazem teoretycznego dyletanctwa. Imperium odwołuje się przecież do pewnych niezaprzeczalnych faktów. Problem w tym, że zakłamuje nasz do owych faktów stosunek. Głosząc peany na cześć ulotnego i wszechogarniającego zarazem Imperium podnosi swój przedmiot do rangi jakiejś ponadhistorycznej zasady, tak, że z pola widzenia znika nawet systemowy (kapitalistyczny) charakter owego imperium. Tym samym ulega złudzeniu tworzonemu przez rzeczywistą potęgę kapitalistycznych aparatów władzy. Imperium, tak jak kiedyś hiperimperializm, samo staje się pasem transmisyjnym tych spośród aparatów kapitalistycznego państwa, które odpowiadają za reprodukcję jego ideologicznej formacji.

Imperializm: nowy, stary, każdy

Na szczęście oprócz modnych kontestatorów istnieją jeszcze prawdziwi ideologowie systemu. Tak było w czasach Kautsky’ego, tak jest i dziś.
Imperializm wyrzucony oknem przez pseudokrytyków, takich jak Hardt i Negri, powraca głównym wejściem w dyskursie oficjalnych ideologów amerykańskiej polityki zagranicznej, którzy używają go we właściwym sensie, aczkolwiek opatrują znakiem dodatnim. Ich przewaga polega na tym, że zamiast ględzić o abstrakcyjnym, oderwanym od historii, mgławicowym Imperium, piszą wprost o imperializmie, a więc o czymś, co ma historię, jasno określony podmiot i realnie istnieje. Dojście do władzy ekipy Busha juniora miało i taki skutek, że pozbawiło język establishmentu w USA fasady politycznej poprawności, którą pieczołowicie kultywowano w epoce Clintona. Dziś nikt już nie pamięta o „humanitarnych interwencjach” czy „siłowym wymuszaniu pokoju”. Miejsce tych językowych hybryd/mutantów zajęła jawna pochwała imperialnej przemocy. Uderzenie wyprzedzające i wojna prewencyjna nie szukają żadnych humanitarnych usprawiedliwień. Ich jedyną racją jest mocarstwowa potęga USA, o której mają przypominać wszystkim zbyt niezależnym siłom politycznym na Południu, ale także zbyt ambitnym sojusznikom na Północy. W tym duchu Robert Kagan celebruje zbawczy dla pax americana powrót imperializmu, w ramach którego USA „będą bronić mieszkańców globu – czy oni tego chcą czy nie”. Żeby rozwiać wątpliwości, co do zgodności takiej strategii ze zdaniem Europejczyków i z prawem międzynarodowym ten ulubiony w Białym Domu analityk dodaje, że „zamiast patrzeć na USA jak na związanego przez liliputów Guliwera, amerykańscy przywódcy powinni zrozumieć, że nic ich właściwie nie wiąże” (tamże). Z kolei Richard Pearle przekłada tę tezę na język bardziej zrozumiały dla Busha juniora, gdy bezczelnie zadaje retoryczne pytanie „kim jest Kofi Annan, by pouczał nas, co jest legalne, a co nie? Nie dopuścimy do tego, by nasz los zależał od większości w ONZ”.

Transformacja państwa

Kapitalistyczne państwo ma się znakomicie i nic nie wskazuje na to aby stan ten miał się zmienić w dającej się przewidzieć przyszłości. Dzieje się tak nie mimo neoliberalnej globalizacji, ale właśnie dzięki niej. Wbrew rojeniom niektórych alterglobalistów i liberalnych rewizjonistów w rodzaju Josepha Stiglitza czy George’a Sorosa, dominujący w dzisiejszym systemie globalnym kapitał wcale nie przeciwstawia się burżuazyjnemu państwu i wzmocnienie państwa nie jest w stanie mu zagrozić. Jak wiele lat temu, u progu neoliberalnej wolty, zauważył Nicos Poulantzas – w imperialistycznych centrach kapitalizmu „państwo narodowe podlega poważnym modyfikacjom, tak, aby utrzymać pod kontrolą proces umiędzynarodowienia kapitału.” Co więcej „obecna fala imperializmu i to umiędzynarodowienie w niczym nie zmniejszają roli państwa narodowego w tym procesie”. Wielkie korporacje wcale nie wypierają państwa, a wręcz przyczyniają się do jego wzmocnienia. Duża część z nich po prostu żyje dzięki państwu i z państwa. Jak dowodzą statystyki, w pierwszej połowie lat 90. spośród stu największych amerykańskich korporacji dwadzieścia nie przetrwałoby, gdyby nie państwowe dotacje, zaś ok. pięćdziesiąt generowało większość zysków za pośrednictwem przedsięwzięć finansowanych z kasy publicznej. Rzecz jasna nie ma nic za darmo. Ten socjalizm dla bogatych nie byłby możliwy, gdyby nie narzucenie ultraliberalizmu biednym. Jak podkreślał Paul M. Sweezy „państwa kapitalistyczne w coraz większym stopniu muszą decydować się na posunięcia «socjalistyczne». Polegają one jednak tylko na tym, że „uspołecznione zostają niemal wyłącznie straty tych czy innych kapitalistów”. Koszty ponoszą oczywiście pracownicy przymuszeni do tego cięciami socjalnymi, prywatyzacjami, uelastycznianiem czasu i stosunków pracy oraz innymi formami odwracania strumieni redystrybucji PKB.
Dziś zależności między państwem a kapitałem znajdujące wyraz w procederze prywatyzacji zysków oraz uspołeczniania kosztów ekspansji nie tylko nie uległy rozluźnieniu, ale wręcz pogłębiły się. Ponad jedna trzecia amerykańskiej gospodarki związana jest bezpośrednio bądź pośrednio z sektorem zbrojeniowym. Aby postawić kropkę nad „i” dodajmy, że jest to jedyny sektor nie przynoszący jeszcze deficytów. Wyczyny państwa północnoamerykańskiego w Iraku czy Afganistanie potwierdzają tezę o wzajemnym związku korporacyjnego kapitału i państwa, tak jak potwierdzały ją miękkie formy gospodarczej ekspansji USA, których narzędziem są instytucje w rodzaju WTO, MFW czy Banku Światowego. Nie trzeba zatem przywoływać jaskrawego przypadku protekcjonistycznego raju, jakim stał się Irak dla Halliburtona, aby opisać mechanizm nierozerwalnego związku między państwem a kapitałem. To przecież nie korporacje, ani tym bardziej nie jakieś widmowe Imperium pojawia się niczym szeryf w stylu Johna Wayne’a wszędzie tam, gdzie trzeba ratować zagrożone interesy dominującego kapitału. To państwo funduje prywatnym funduszom spekulacyjnym ucieczkę od skutków kryzysów finansowych, które są konsekwencją ekscesów owych funduszów. To państwo decyduje, że takiej ucieczki nie oferuje się społeczeństwom dotkniętym kryzysem. Tak było w Meksyku w roku 1994, gdy z mocy decyzji administracji Waszyngtonu zachodnioeuropejscy i amerykańscy podatnicy wsparli spekulantów sumą 50 miliardów dolarów. Tak było w Azji Południowo-Wschodniej w 1997 r. i w Argentynie w 2001 r. Także i w dwóch ostatnich przypadkach suma pomocy przyznanej „rynkom” finansowym wynosiła po ok. 50 miliardów dolarów, także wtedy pogrążone w kryzysie społeczeństwa nie dostały nic prócz wezwań do zachowania spokoju i zaciskania pasa.
Podsumowując stwierdzić należy, że w centrum światowego kapitalizmu państwo ma się znakomicie, choć nie można tego powiedzieć o jego obywatelach padających ofiarą coraz głębszych polaryzacji. Państwo nie znika, ale zmienia funkcję. Powraca do swej pierwotnej roli, którą opisywał Marks, a którą wychwalają dziś neoliberałowie. Wyzbywając się zobowiązań socjalnych, do których zostało zmuszone przez klasy podporządkowane po prawie stuleciu walk społecznych, rewolucji i wojen, powraca do roli aparatu represji – policjanta strzegącego przywilejów kapitalistów i pacyfikującego tych, których dyskurs władzy w krajach anglosaskich tradycyjnie zwykł określać mianem „klas niebezpiecznych”. Wraz ze zmianą funkcji wewnętrznych uwolnione od ciężarów społecznych państwo zdaje się powracać na scenę międzynarodowych rywalizacji i ekspansji. „Wydaje się” – albowiem to nie do końca prawda.
W odróżnieniu od ideologów Białego Domu i tych przerażonych rozmiarami amerykańskiego militaryzmu, którzy skłonni byliby dać im wiarę, należy stwierdzić, że nie mamy dziś do czynienia z żadnym powrotem imperializmu. Powrót jest niemożliwy ponieważ imperializm nigdy nie przestał być konstytutywnym elementem międzynarodowego ładu w ramach światowego systemu kapitalistycznego. Był nim przez cały okres po roku 1945 i nie zablokowały go ani (choć bardzo poważnie ograniczyły jego możliwości) budowa Bloku Wschodniego, ani ruchy antyimperialistyczne w Trzecim Świecie. Co więcej, jest on nieodłączny od wszelkiej kapitalistycznej akumulacji, która już u swych historycznych początków w XVI wieku przybrała postać akumulacji w skali światowej. Kolejne etapy rozwoju kapitalizmu przebiegały w rytmie wyznaczonym kolejnymi fazami militarnego podboju obszarów położonych poza europejskimi centrami systemu. W tym sensie imperializm jest nieodłącznym elementem realnego istnienia kapitalistycznego sposobu produkcji. Świadomość tego faktu chętnie była (i w dalszym ciągu jest) zapoznawana przez chwalców i beneficjantów systemu, ale stanowiła ważny punkt najważniejszych prób teoretyzacji kapitalizmu podjętych przez Adama Smitha i Karola Marksa. Przy tym jeżeli pierwszy z wymienionych autorów ukazał rolę przekraczających granice państwowe gier wymiany, drugi odsłonił związek owych gier z mechanizmem reprodukcji rozszerzonej kapitału pojmowanego jako bezpośredni wyraz określonej formy antagonistycznego uspołecznienia (a więc Althusserowski mechanizm skutku, w którym objawia się charakter społecznej struktury).
Wprawdzie Marks uczynił przedmiotem swej teorii kapitalizm wyabstrahowany ze swej realnej – czyli historycznej – egzystencji, ale abstrakcja owa okazała się zabiegiem koniecznym aby możliwe było zerwanie z ahistoryczną ekonomią polityczną oraz z aekonomiczną idealistyczną historią. Dopiero bowiem przezwyciężając ograniczenia właściwe obydwu tym ideologiom Marks mógł umieścić w polu widzenia swej teorii kapitalizm realnie istniejący. Dzięki temu też potrafił już w Manifeście komunistycznym zauważyć, że zderzenie, czy też jak wolą zwolennicy postmodernizmu, spotkanie między różnymi społeczeństwami wpisane było w niezbędne koszty rozwoju kapitalizmu od chwili jego narodzin, gdzieś między końcem wieku XIV a połową XVI stulecia. Nowy sposób produkcji mógł istnieć tylko jako system obejmujący swym zasięgiem co najmniej kilka państw, a obiektywna tendencja, która ujawniła się w mechanizmach jego reprodukcji, popychała go do ciągłego rozszerzania swego władztwa.
Nieustającej ekspansywności towarzyszyło wyłonienie się nowych form władzy polityczno-gospodarczej. Nie przypominały one starych, przedkapitalistycznych imperiów. O tyle, o ile światowy system kapitalistyczny nazwać możemy za Immanuelem Wallersteinem kapitalistyczną gospodarką-światem, uznać musimy, że nie ma w nim jednego ośrodka polityczno-gospodarczego, który cieszyłby się absolutną przewagą nad ośrodkami pozostałymi. W istocie jedyną postacią opiewanej przez ideologów systemu konkurencji, jaką dopuszcza kapitalizm w swej długiej historii jest rywalizacja między owymi ośrodkami. To właśnie ją nazwano w końcu XIX wieku imperializmem. Rywalizacja imperialistyczna stanowi narzędzie, ale i nieusuwalną przeszkodę na drodze do urzeczywistnienia specyficznej dla kapitalistycznej gospodarki-świata formy sprawowania władzy. Skoro elementem odróżniającym ów system historyczny od poprzedzających go imperiów-światów jest pluralizm ośrodków władzy ulokowanych w centrach systemu, tedy najsilniejszy z nich nie może marzyć o dominacji. Jedynym osiągalnym dlań celem pozostaje w tej sytuacji hegemonia (przewaga nad każdym z konkurentów z osobna oraz zdolność do skutecznego zapośredniczania stosunków między nimi), przy czym zawsze jest ona względna, podatna na kwestionowanie. Pretendent do sprawowania hegemonii nigdy jej nie posiada, nigdy nie zaznaje spokoju w swej roli hegemona, może do niej jedynie dążyć. Narzędziem owego dążenia jest właśnie polityka imperializmu. Dynamiczny, zawsze względny charakter hegemonii znajduje swe odzwierciedlenie w specyficznej formie nowoczesnej władzy, która nigdy nie jest statycznym wykonywaniem dominacji, ale stosunkiem dążenia do panowania i stawianego mu oporu.

Ekspansja, eksport kapitału, eksterminacja

Najefektowniejszą postacią ekspansji, bez której kapitalistyczna akumulacja w skali światowej byłaby niemożliwa, były ekonomiczne i militarne działania państw i burżuazji kupieckiej ulokowanych w pierwszych centrach kształtującego się kapitalizmu.
Przykładami są tu Genua i hiszpański handel w XVI stuleciu, Niderlandy i podbój Indii Wschodnich w wieku XVII, a wreszcie przypadek klasyczny, bo opisany przez Marksa – pierwotna akumulacja kapitału w elżbietańskiej Anglii. Nie chodzi tylko o to, że ufundowanie społecznych warunków sprzyjających rozwojowi kapitalistycznego sposobu produkcji w kraju, który 150 lat później stał się matecznikiem religii wolnorynkowej, dokonało się poprzez systematyczny i masowy terror państwa rugującego chłopów z ziemi, aby przekształcić ich w rezerwową armię pracy – ową niezbędną podstawę wyzysku siły roboczej. Problem w tym, że akumulacja pierwotna od swych początków przekraczała granice królestwa Albionu. Po pierwsze karmiła się ona nieustającym i olbrzymim napływem kapitału pieniężnego pozyskiwanego w formie złota rabowanego przez Hiszpanów w Ameryce Południowej, a następnie przechwytywanego przez londyńskich bankierów, w rękach których cenny kruszec mógł zostać zrealizowany (czyli przekształcony w kapitał). Stosunki między Madrytem a Londynem stały się matrycą mechanizmów zależności między centrami a peryferiami światowego systemu. Kapitał wytwarzany w hiszpańskim imperium kolonialnym nie znajdował dróg realizacji w metropolii – co sprawiło, że uzależniało się ono od rynku brytyjskiego reprodukując własne wobec niego zacofanie.
Drugą formą akumulacji kapitału była we wczesnokapitalisycznej Anglii wojna. Wydarzeniem kluczowym w tym względzie okazała się wyprawa wojsk Cromwella do Irlandii w latach 1649-1652. Burżuazyjna Armia Nowego Typu zrealizowała tam operację nowego typu. Podobnie jak organizacja, strategia i ideologia sił Cromwella, operacja ta wyrażała nowego ducha kapitalizmu – objawiła to, co Marks nazwał potem przemianą stosunków między ludźmi w relacje rzeczowe i uczłowieczeniem stosunków między rzeczami. Irlandczycy stali się zmienną przystosowawczą, natomiast środkiem do realizacji celu ekonomicznego, jakim była koncentracja bogactw, okazała się ich eksterminacja. Ludobójstwo dokonane na mieszkańcach Irlandii nie było barbarzyńskim ekscesem typowym dla ducha tamtych odległych czasów. Likwidacja fizyczna co najmniej 600 tys. ludzi to był mord bardzo nowoczesny. Jego celem nie było po prostu zniszczenie wroga czy też symboliczne potwierdzenie brytyjskiej supremacji. W rzeczywistości chodziło o wtłoczenie paliwa w silnik kształtujących się struktur nowego sposobu produkcji. O tym, że nie był to koniec ekscesów zachłannego kapitału świadczy późniejszy los Irlandii, jako bliskiej peryferii Anglii, od którego kraj ów wyzwolił się dopiero w ostatniej ćwierci XX wieku.
Doświadczenie irlandzkie nie było rzecz jasna wyjątkiem. Ludobójczy charakter włączania obszarów położonych poza historycznymi centrami kapitalizmu do rynku światowego widać najlepiej na obszarach pozaeuropejskich. W Azji, Afryce i w obu Amerykach ekspansja kapitalizmu doprowadziła do wyniszczenia całych populacji. Co istotne, ludobójstwo nie ograniczało się do masowych mordów popełnianych przez armie kolonialne, ani nawet do ustanowienia zbrodniczego systemu niewolnictwa, który rozwijał się wprost proporcjonalnie do postępów w podporządkowywaniu gospodarek Nowego Świata kapitalistycznemu sposobowi produkcji. Najwięcej ofiar przyniosło znacznie mniej efektowne codzienne funkcjonowanie narzuconego światu systemu. Jak udowodnił amerykański socjolog i historyk Mike Davis, urynkowienie produkcji, wtórna agraryzacja gospodarek i zniszczenie starych systemów produkcyjnych oraz systemów społecznych z ich zabezpieczeniami na wypadek klęsk żywiołowych, a także administracyjne praktyki biurokracji brytyjskiej, sprowadziły na społeczeństwa Indii oraz Chin głód, którego kraje te nie znały w całej swej wcześniejszej historii. W okresie przedkolonialnym kryzysy wywoływane periodycznie wskutek zaburzeń klimatycznych spowodowanych przez oscylację południowopacyficzną – El Nińo – były w nich bardzo skutecznie łagodzone dzięki rozbudowanym systemom magazynów i sieciom redystrybucji ziarna podstawowych zbóż. Likwidacja tych państwowych systemów regulujących rynek żywnościowy, którą wymusiły mocarstwa zachodnie w imię wolnego rynku, wydała społeczeństwa Chin i Indii na pastwę okrutnych kaprysów klimatu.
W Indiach klęski głodu zaczęły się na dobre po upadku powstania Sipajów w 1858 roku, a skończyły w 1947 wraz z wyzwoleniem kraju spod cywilizowanego jarzma brytyjskiej monarchii. Nigdy nie miały one nic wspólnego z niedoborami żywności. Zarówno w Indiach, jak i w Chinach, produkcja rolna nigdy nie spadła poniżej poziomu bezpieczeństwa żywnościowego. Kluczem do klęski okazało się utowarowienie produktów rolnych i poddanie ich logice cyrkulacji na rynku. Mówiąc w wielkim skrócie – żywność podążała za pieniądzem. Duża podaż wywołała obniżkę cen, która premiowała pośredników czerpiących zyski ze spekulacji i sprzedaży w bogatszych miastach oraz z eksportu. Bezpośredni producenci zostali natomiast pozbawieni środków na zakup żywności na rynku. Niczym w klasycznym Marksowskim ujęciu, pośrednictwo rynku skutecznie oddzieliło chłopów od produktów ich pracy, podporządkowując ich zarazem żelaznym regułom kapitalistycznego prawa wartości. To, co w Marksowskiej teorii nazywa się alienacją pracy, w XIX-wiecznych Indiach, Chinach czy Brazylii zmaterializowało się pod postacią masowej śmierci. Tylko wskutek sprawnego działania kapitalizmu i tylko w ostatniej ćwierci XIX wieku zginęło z tego powodu od 30 do 60 milionów ludzi.
Do tego przerażającego rachunku trzeba dodać ofiary kolonialnej eksploatacji w Afryce. Tutaj także liczba ofiar zbrojnych podbojów i bezpośrednich represji, aczkolwiek wielka jak w przypadku wymordowania 200 tysięcy namibijskich Herrerów w niemieckich obozach koncentracyjnych w roku 1904, nie dorównuje rozmiarom zbrodni stanowiących element normalnego działania kolonialnej gospodarki. Najbardziej znanym spośród całkowicie niemal wypartych z historycznej świadomości Zachodu faktów jest ludobójstwo dokonane w latach 1885-1905 w Wolnym Państwie Kongo, będącym faktycznie prywatną własnością króla Belgów Leopolda II. W ciągu paru lat kraj zamieniony został w jeden wielki system obozów pracy przymusowej, który służył pozyskiwaniu i handlowi kauczukiem. W wyniku nieludzkich warunków życia niewolnych pracowników oraz systematycznej eksterminacji wszystkich odmawiających pracy lub po prostu pracujących nie dość wydajnie zginęło od 5 do 15 milionów osób.
Prawa panujące w kongijskim gułagu (któremu nie dorównał nigdy Gułag stalinowski) nie były jakimś wyjątkiem. Kolonizacja, włączenie Afryki do kręgów kapitalistycznej akumulacji i podyktowane logiką tej akumulacji zarządzanie podbitymi populacjami, stały się motorem rozkwitu systemów pracy przymusowej. Nie wszędzie były one tak mordercze jak w kongijskim państwie Leopolda II, ale wszędzie, gdziekolwiek powstały, w swe sprawne funkcjonowanie wpisały śmierć poważnego odsetka „zatrudnionych” w nich ludzi. Na przykład w Mombassie śmiertelność wśród robotników wynosiła 145 na każdy 1000 w skali roku. Afrykański gułag istniał jeszcze długo po klęsce jego europejskich odpowiedników. Wprawdzie w koloniach brytyjskich system pracy przymusowej znoszono stopniowo „już” w dwudziestoleciu międzywojennym, ale w portugalskim Mozambiku prosperował on jeszcze w początkach lat 60 XX wieku. Bodaj ostatnim, w XX-wiecznej historii Afryki, choć przecież nie najbardziej brutalnym przejawem splatania się kolonialnej administracji podbitymi populacjami oraz masowej eksterminacji były brytyjskie działania podczas powstania Mau-Mau w Kenii. Przez dziesięciolecia londyńskiemu establishmentowi udawało się wyciszać całą sprawę. Dopiero niedawno opublikowane wyniki badań historyczki z Harvardu, Caroline Elkins, rzucają światło na ludobójstwo w Kenii. W latach 1953-1958 brytyjska armia i administracja kolonialna uwięziły, umieściły w „wioskach obronnych” bądź deportowały niemal 1,5 miliona członków plemienia Kikuju. Ponad 320 tys. ludzi bez sądu zamknięto w obozach. Tortury i masowe egzekucje (jak np. powieszenie 1090 partyzantów – zbrodnia nie mająca odpowiednika ani w Algierii, ani w Indochinach, ani na Malajach) były na porządku dziennym. W wyniku tych praktyk zginęło co najmniej 120 tysięcy, a być może ponad 300 tysięcy kenijskich cywilów. Dla porównania dodajmy, że według oficjalnych brytyjskich danych, podczas walk zbrojnych zginęło 100 białych, 1800 lojalistów Kikuju oraz ok. 11 tysięcy partyzantów. To straszliwe żniwo śmierci miało swój wymiar ekonomiczny. Za każdego zabitego Kikuju brytyjscy żołnierze dostawali 5 szylingów (czyli 9 dzisiejszych dolarów).
Na koniec wątku afrykańskiego warto dodać, że ludobójczy charakter włączania Czarnego Lądu do rynku światowego objawił się także jako skutek dekompozycji mechanizmów ochronnych tamtejszych społeczeństw. Analogicznie do tego, co działo się w Chinach i Indiach, przedkolonialne społeczeństwa afrykańskie wypracowały skuteczne sposoby przeciwdziałania zagrożeniom naturalnym. Największym z nich była śpiączka przenoszona przez muchy tse-tse. Sposoby zapobiegania powstawaniu epidemii stanowiły integralną część ich organizacji społecznej. Ich zniszczenie dokonało się wraz z ustanowieniem administracji kolonialnej. Skutki narzucenia Afrykanom systemu gospodarczego, zorientowanego na koncentrację zysków miejscowych białych latyfundystów oraz reprodukcję reżimu okupacyjnego, nie dały na siebie długo czekać. W krótkim czasie ogromne obszary kontynentu ogarnięte zostały przez epidemię zabójczej śpiączki. Przyczyniła się ona do zniszczenia gospodarki hodowlanej i depopulacji wielu społeczności we wschodniej i równikowej Afryce .

Najbliższa peryferia systemu

Innym obszarem, który doświadczył zepchnięcia na pozycje bliskiej peryferii systemu kapitalistycznego we wczesnej fazie jego ekspansji, była Europa Wschodnia. Tutaj obyło się bez ludobójstwa, ale stosunki kapitalistyczne narzuciły taki model modernizacji, który oznaczał regres do poddaństwa chłopów. „Od XIV w., a szczególnie później – twierdzi Marian Małowist – koniunktura, tak korzystna dla wschodnioeuropejskiego rolnictwa, spowodowała wprowadzenie pracy pańszczyźnianej i wtórnego poddaństwa. Zjawisko to wzbogaciło i wzmocniło szlachtę oraz, na Rusi i w pewnym okresie w Polsce, tych kupców, którzy byli powiązani interesami z rolnictwem” . W efekcie „Europa wschodnia stała się na długo regionem komplementarnym w stosunku do rozwijającego się Zachodu”. Wedle ujęcia Immanuela Wallersteina „Włączenie Europy Wschodniej i Ameryki hiszpańskiej do europejskiej gospodarki-świata XVI w. nie tylko dostarczyło kapitału (poprzez łupieżczy margines zysku), ale także pozwoliło części siły roboczej w centrum na specjalizację w innych dziedzinach (niż produkcja surowcowa – AS). (...) Trendem obowiązującym w centrum było dążenie do różnorodności i specjalizacji, podczas gdy w peryferii trendem stały się monokultury”. Działo się to w dużej mierze za sprawą penetracji wschodu Europy przez kapitał kupiecki z centrum. Przybywający przede wszystkim z Amsterdamu kupcy „kupowali towary przed ich wyprodukowaniem, to znaczy płacili producentom na poczet przyszłych dostaw. To uniemożliwiało handel na otwartym rynku. Sprawiło, że kupcy raczej niż producenci mogli odsprzedawać na rynku światowym w optymalnym momencie. A ponieważ producent wydawał zwykle całą sumę kredytu (jeśli nie więcej) jeszcze przed dostarczeniem towarów, ulegał zazwyczaj pokusie powtarzania tego typu transakcji”.
Oparta na pracy niewolnych chłopów gospodarka folwarczna Rzeczpospolitej czy Węgier nie była w żadnym stopniu dziedzictwem odchodzącego w przeszłość starego feudalizmu. Mimo zewnętrznych podobieństw do feudalizmu stanowiła ona specyficzną zdobycz kapitalistycznego sposobu produkcji. Poddaństwo było po prostu społeczną treścią formacji zależnego kapitalizmu we Wschodniej Europie od XVI aż do połowy XIX wieku. Pełniło ono rolę analogiczną do niewolnictwa w koloniach Nowego Świata. Podobnie jak w Brazylii czy na wyspach karaibskich istnienie dziewięćdziesięcioparoprocentowej większości populacji zepchniętej do statusu gorszego od zwierząt pociągowych decydująco wpłynęło na kształtowanie się struktury społecznej krajów Europy wschodniej. Podobnie jak w Latynoameryce wpływ ów determinował dwukulturowy charakter tutejszych społeczeństw. Podobnie jak za oceanem ukształtowana tak formacja społeczna w dalszym ciągu pozostaje jednym z najważniejszych czynników blokujących wysiłki zmierzające do wyrwania się z peryferyjnego statusu regionu i zależnego charakteru miejscowych gospodarek.
Nawet wyspowe uprzemysłowienie, które dokonało się na europejskich obszarach na wschód od Łaby w drugiej połowie wieku XVIII, nie zachwiało dominującą pozycją gospodarki folwarcznej. Zalążki industrializacji, w większości poronione po krótkim czasie, pozostały jedynie instrumentami obsługującymi reprodukcję głównego nurtu systemu gospodarczego. Nie będzie nadużyciem jeśli historię klęski prób uprzemysłowienia Europy Wschodniej uznamy za matrycę dzisiejszej industrializacji biednych peryferii systemu światowego. Podobnie jak w XVIII i XIX-wiecznej Polsce, na Węgrzech, w Rumunii i Rosji, powstający aktualnie na Południu przemysł stanowi jedynie nowy element starych struktur gospodarki zależnej. Oczywiście jego status dopasowany jest do wymogów neoliberalizmu. W odróżnieniu od przemysłów wczesnonowoczesnej Europy Wschodniej, zaspokajających potrzeby folwarku i zależnych w skali lokalnej, status przemysłu peryferii początków wieku XXI decyduje się na poziomie globalnym. Industrializacja nie tylko wpisuje się tam w zależność, ale wręcz wzmacnia ją, odpowiadając na potrzeby związane z delokalizacją produkcji wielkich korporacji z państw rdzeniowych, oraz z wysoką konsumpcją peryferyjnych klas rządzących.

Tajemnica polaryzacji

Wbrew zwolennikom tezy o kulturowej wyjątkowości Europy (szczególnie tej protestanckiej z jej etosem pracy i wyrzeczenia) oraz pozornie bardziej przekonującej tezy o technologicznym determinizmie, to nie rewolucja przemysłowa, ale akumulacja pierwotna i w ogóle proces akumulacji, który jest przecież nieodłączny od kapitalizmu, stanowi historyczny punkt zwrotny umożliwiający rozwój stosunków kapitalistycznych oraz fundament sukcesów nowego systemu w skali światowej.
Społeczno-ekonomicznym wyrazem imperialistycznej natury reprodukcji rozszerzonej kapitalizmu pozostaje polaryzacja w skali światowej. Jej podstawy tkwią w samym rdzeniu mechanizmu akumulacji kapitału, który w swym historycznym przebiegu nieodłączny jest od militarnej ekspansji krajów usytuowanych w europejskich i euroatlantyckich centrach kapitalizmu. Łupieżczy, niszczycielski i ludobójczy charakter owej ekspansji, stanowiący zresztą kopię takiegoż charakteru akumulacji dokonywanej w ramach państw narodowych, doprowadził do zepchnięcia w nędzę i zacofanie krajów, które jeszcze w końcu wieku XVIII górowały nad Zachodem we wszystkich niemal wskaźnikach opisujących poziom produkcji, produktywności, wydajności i konsumpcji. Taki był przypadek Chin, tak było z wieloma wysoko rozwiniętymi regionami Indii (jak Bengal). Na dziedzictwo podboju nakłada się jednak czynnik o wiele istotniejszy, mianowicie włączenie w kapitalistyczny rynek światowy i narzucenie statusu jego peryferii. Specyficzny model kapitalizmu i odpowiadające owemu modelowi logiki rozwojowe, które zaaplikowano obszarom zepchniętym na peryferia nie tylko reprodukowały, ale też pogłębiły ich zacofanie, likwidując wszelkie lokalne warunki, które mogłyby być funkcjonalne dla odzyskania dynamiki rozwojowej. Najogólniej rzecz ujmując, fundamentem ukształtowanej tak formacji kapitalizmu zależnego jest niedowartościowanie siły roboczej z peryferii i relatywne nadwartościowanie siły roboczej w centrach systemu. Przesłanki tego stanu rzeczy polegają na tym, że kapitalizm historyczny nigdy nie ustanawiał jedności trzech elementów rynku, o których pisał Marks. Zgodnie z ujęciem przedstawionym przez Samira Amina, międzynarodowym rynkom kapitału i produktów pracy społecznej nie towarzyszy międzynarodowy rynek pracy „Ponieważ «płynność» towarów jest większa niż płynność siły roboczej, poziom cen towarów w krajach dominujących będzie wpływał na ceny w krajach niedorozwiniętych, podczas gdy poziom płac jest w nich określony przez warunki lokalnego rynku pracy. Różnica ta nie jest redukowana przez obniżkę cen na rynku, lecz zostaje zamieniona na dodatkowy zysk przedsiębiorstw”. Mechanizm ograniczania rynków pracy do obszarów zakreślonych granicami państw narodowych działa nawet w organizmach takich jak Unia Europejska. Okresy przejściowe na otwarcie rynków pracy narzucone nowym krajom przyjętym w roku 2004 znakomicie to ilustrują. Jeszcze dobitniej widać to w forsowanej polityce uszczelniania granic UE przed napływem imigrantów, której nieodłącznym rewersem pozostają praktyki delokalizacji produkcji, stosowane przez ponadnarodowy kapitał. Te ostatnie nie tylko żerują na istnieniu ogromnych różnic w cenie siły roboczej, ale też robią wszystko, co w ich mocy, by owo zróżnicowanie podtrzymać. Gdyby to się nie udało, runęłyby istotne podstawy wyzysku pracy zarówno na peryferiach, jak i w centrach systemu. Trzeba bowiem pamiętać, że klasy pracujące centrum nie mają dostępu do korzyści z eksploatacji pracy na peryferiach. Jest wręcz przeciwnie. Jeżeli wyzysk realizowany na peryferiach wspiera się dyskursami o zbawiennej roli zewnętrznych inwestycji i konieczności ich przyciągania, to wyzysk w centrach odwołuje się do straszaka delokalizacji oraz socjalnego dumpingu rzekomo uprawianego przez imigrantów.
Konsekwencją ograniczenia realnego rynku kapitalistycznego do przepływów kapitałowych i towarowych, przy jednoczesnym zablokowaniu swobodnego przepływu ludzi, jest to, że ceny towarów oraz poziom wynagrodzenia kapitału mają w skali globalnej tendencję do ujednolicania się, natomiast z cenami siły roboczej jest odwrotnie. Tutaj obserwujemy tendencję do utrzymywania się, a nawet pogłębiania, różnic.
To właśnie dlatego większość pomysłów modernizacji, unowocześniania peryferii, wszelkie koncepty modernizacji – i te realizowane po II wojnie światowej pod egidą USA (np. latynoskie desarollismo) i te realizowane w ramach stalinowskiej koncepcji budowy socjalizmu w jednym kraju, poprzez zredukowanie go do „doganiania Zachodu” – nie przyniosły rezultatów pozytywnych. Jeżeli polaryzacja jest wewnętrzną logiką kapitalizmu, jeżeli Trzeci Świat nie jest pozostałością po „formacjach przedkapitalistycznych”, to zjawiska, takie jak obserwowany od kilkunastu lat proces intensywnej industrializacji peryferii, pojmować należy jako modernizację zależności, czy mocniej zacofania. Nie tylko nie tworzy ona warunków dla rozwoju, ale wzmaga sprzeczności ów rozwój paraliżujące. Głębokie przesłanki tego zjawiska tkwią już w specyfice produkcji na peryferiach. Otóż wobec szczupłości lokalnych rynków wewnętrznych, wytwarzany przez tamtejsze gospodarki cykl produkcji kapitalistycznej nie może się „domknąć” na miejscu. Aby wytworzona tam wartość dodatkowa mogła się zrealizować przynosząc zyski, wytworzone dobra muszą zostać wyeksportowane na rynki konsumpcyjne w centrach systemu. Sytuacja ta przyczynia się do powstania warunków, w których wzrost generowanej na peryferiach wartości dodatkowej, realizującej się w centrach, prowadzi nie do rozwoju, ale do pogłębienia nierówności społecznych. Według Celso Furtado „proces uprzemysłowienia zachodzący (...) na peryferiach pod kontrolą wielkich przedsiębiorstw różni się jakościowo od uprzemysłowienia, przez które we wcześniejszym okresie przeszły kraje centrum, a jeszcze bardziej od dokonującego się w tych krajach obecnie. Dynamizm gospodarczy w centrum systemu wynika z obfitości produktów i ze wzrostu płac realnych, który umożliwia rozwój konsumpcji masowej. Kapitalizm peryferyjny wywołuje natomiast zjawisko mimetyzmu kulturowego i wymaga ciągłej koncentracji dochodów umożliwiającej uprzywilejowanym mniejszościom naśladowanie wzorów konsumpcyjnych krajów centrum (...). Podczas gdy w kapitalistycznym centrum akumulacja kapitału w ostatnim stuleciu rosła przy dużej stabilności podziału dochodu (funkcjonalnej i społecznej), to w kapitalizmie peryferyjnym następstwem uprzemysłowienia była koncentracja dochodu”. W skali narodowej zależna industrializacja przyczynia się do gwałtownego wzrostu rozwarstwienia społecznego (czego dobrym przykładem jest ekspansja gospodarcza Brazylii trwająca od lat 60.). W skali międzynarodowej uprzemysłowienie peryferii prowadzi do zaburzeń związanych ze wzrostem rywalizacji konkurencyjnej i w konsekwencji do spadku stopy zysku w produkcji i handlu. Zwrotnie odbija się to na sytuacji klas podporządkowanych zarówno w centrum, jak i na peryferiach. Widać to doskonale w obecnej fali ekspansji tzw. zglobalizowanego kapitału, która trwa od ponad dwóch dekad. Jest ona próbą takiego zarządzania kryzysem, aby w sytuacji trwałego spadku tempa wzrostu gospodarczego zwiększać zyski. Wedle klasycznej wykładni Sweezy’ego mamy do czynienia z sytuacją, gdy wobec zaostrzania się międzynarodowej rywalizacji „każda klasa kapitalistyczna usiłuje utrzymać swą pozycję nie poświęcając zysków, lecz obniżając płace i wydłużając godziny pracy we własnym kraju”. Realizowana w tym celu globalna ekspansja (czyli eksport) kapitału finansowego skutecznie „przeciwdziała wzrostowi płac w kraju (centralnym – pw), w którym nastąpiłaby gdyby kapitał był w kraju inwestowany”
Neoliberalna globalizacja, którą lepiej byłoby nazywać globalizacją doktryny neoliberalnej, niezwykle zaostrzyła mechanizmy przesądzające o polaryzacyjnym charakterze akumulacji w skali światowej. Degradacja Trzeciego Świata, pogłębianie się różnic między Północą a Południem, oraz niesymetryczna liberalizacja wymiany handlowej narzucana przez WTO, przynoszą dziś coraz bardziej dramatyczne skutki. Zasięg narzucanych przez państwa centrum restrukturyzacji jest tak wielki, że pod znakiem zapytania stoi los trzecioświatowego chłopstwa, które mimo postępów uprzemysłowienia wciąż stanowi większość populacji Południa (czyli połowę populacji Ziemi). W tym kontekście bez przesady można mówić o wyłanianiu się na horyzoncie nowej kwestii chłopskiej.
Liberalizacja produkcji rolnej, przeforsowana na szczycie WTO w Doha w listopadzie 2001 roku, oznacza ni mniej ni więcej tylko otwarcie drogi do wywłaszczenia trzech miliardów chłopów z Południa. Wobec niesłychanego rozwarstwienia w tym sektorze, nierównomiernego wzrostu i znacznie bardziej gwałtownego spadku cen produkcji rolnej niż to ma miejsce w innych gałęziach gospodarki, urynkowienie chłopskiego rolnictwa oznaczać może tylko jedno – akcję grodzeń analogiczną do tej prowadzonej w XV-XVI-wiecznej Anglii, tyle, że na niewyobrażalnie większą skalę. Postulowane przez neoliberałów z WTO stworzenie 60 milionów nowoczesnych farmerów na Południu okupione być musi przemieszczeniem trzymiliardowej rzeszy chłopów do miejskich slumsów.
Nawet według najbardziej optymistycznych prognoz sytuacja rysuje się ponuro. Gdyby nawet wzrost gospodarczy w skali światowej sięgnął niebotycznych 7% (aktualnie wynosi on niespełna 3%) przemysł i usługi i tak nie zdołają wchłonąć tej rzeszy nawet za 50 lat. Oznacza to zaś, że skazana ona będzie na eksterminację porównywalną z tą opisywaną przez Davisa w XIX-wiecznych Chinach, Brazylii i Indiach. Co więcej, masy wydziedziczonych zasilą rezerwową armię pracy w uprzemysłowionych regionach Południa, przyczyniając się do dalszego pogarszania sytuacji peryferyjnej (ale też centralnej) klasy robotniczej. Sytuacja ta już dziś przyczynia się do konieczności redefinicji kwestii robotniczej. Posiadanie pracy, które w okresie zachodniego państwa opiekuńczego i trzecioświatowych reżimów nacjonalistycznych stanowiło gwarancję względnego dostępu do owoców społecznie wytwarzanego bogactwa, przestało pełnić tę rolę.
Wbrew temu co głoszą modne teorie, nie ma mowy o jakimś wyrzucaniu mas ludowych na społeczne śmietniki. Pseudolewicowa i pseudokrytyczna koncepcja trwale wykluczonej underclass w istocie zawiera fatalistyczny element przywodzący skojarzenia z rasistowską wizją podziałów społecznych. Potwierdza to bardzo pesymistyczny ton słynnego Życia na przemiał Zygmunta Baumana. Tymczasem nie dzieje się nic takiego jak opisywane przez polskiego socjologa trwałe wykluczanie. Nie ma żadnego determinizmu ekskluzji, który czyniłby coraz większą część populacji zbędną. Dzisiejsi wykluczeni wcale nie są zbędni. Przeciwnie, są oni wykluczani ponieważ są potrzebni. Ich wykluczenie ma charakter funkcjonalny. Mamy mianowicie do czynienia z masową destabilizacją (uelastycznieniem) stosunków pracy zarówno w centrach, jak i na peryferiach światowego systemu. To właśnie destabilizacja stosunków pracy jest treścią obserwowanej dziś fali ekskluzji. Dlatego zamiast mówić o podklasach należałoby przyjrzeć się mechanizmowi wykluczenia funkcjonalnego. Podlegająca mu populacja pracowników sięga już 40% ogółu zatrudnionych w centrach i 80% zatrudnionych na peryferiach systemu. Wykluczenie odnosi się tu jedynie do korzyści ze wzrostu i jako takie stanowi warunek prawdziwej funkcjonalności tych grup dla dominującego kapitału.
Nieustabilizowane segmenty klas ludowych, dla których funkcjonalne wykluczenie jest jedyną dostępną formą socjalizacji, stanowią znak firmowy neoliberalnej globalizacji. Są jej potrzebne niczym powietrze. Dzięki ich istnieniu kapitał zyskuje bicz na resztę zatrudnionych. Dopiero rozpatrywana na takim tle rywalizacja imperialistyczna objawia swe prawdziwe oblicze – jakikolwiek byłby jej wynik, będzie on nie do przyjęcia dla klas ludowych zarówno na peryferiach, jak i w centrum systemu światowego.

Między kryzysem a liftingiem

Obecnie mamy do czynienia z kryzysem pewnej formy imperializmu, nazwanej przez Samira Amina imperializmem zbiorowym. Początków tej formacji szukać należy w momencie załamania się systemu roku 1492. Tożsamy z porządkiem ustanowionym na drodze podbojów kolonialnych i wojen kontynentalnych w Europie (trzydziestoletniej 1618-1648, oraz wojen rewolucyjnej i napoleońskiej Francji 1792-1815) system ów pogrążony był w permanentnym konflikcie wszystkich ze wszystkimi. Ostatni cykl wojen przypadł na lata 1914-1945 i przyniósł zasadniczą modyfikację form imperializmu. Po krótkim interludium amerykańskiej dominacji w świecie zachodnim, Waszyngton zmuszony był uznać imperialne roszczenia dwóch podnoszących się z wojennych gruzów potęg: Europy i Japonii. Na marginesie dodajmy, że odbudowa tych ośrodków odbywała się w dużej mierze dzięki amerykańskiej pomocy, spowodowanej nie tyle rzekomym „radzieckim zagrożeniem”, ile chęcią zacieśnienia pierścienia wokół obozu realnego socjalizmu (co pokazuje jak iluzoryczne było amerykańskie jedynowładztwo nawet w latach 1945-1965). Wielka restrukturyzacja imperializmu polegała zatem na ukonstytuowaniu się imperializmu zbiorowego, którego ośrodkami były od lat 60. trzy centra gospodarczo-polityczne Zachodu: USA, Europa i Japonia. Stworzona tak Triada od samego początku funkcjonowała w cieniu kryzysu. Stanowił on część jej historycznych przesłanek. Właściwie przez cały czas utrzymywania się tej formy imperializmu była ona strategią zarządzania kryzysem na poziomie geopolitycznym. Z tego powodu nie należy przeceniać pojawiających się od czasu do czasu antagonizmów między partnerami z Triady. Tak naprawdę antagonizm jest skrywaną za zasłoną dyskursów o jedności Zachodu rzeczywistością imperialistycznego zarządzania kryzysem. Nie zmienia to rzecz jasna faktu, że skonfliktowane potęgi z Triady łączy wspólny interes opanowywania i eksploatacji Południa oraz jedność dominującego sektora kapitału.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę można wszakże powiedzieć, że kryzys wywołany amerykańską wojną przeciw Irakowi, która przecież w równym stopniu była wojną przeciw jednoczącej się Europie, doprowadził do zaskakującego zaostrzenia konfliktu między partnerami z Triady. Po raz kolejny kryzys światowego kapitalizmu objawił się nie tylko w zaostrzaniu kursu wobec klas ludowych, ale także w sferze geopolitycznej rywalizacji o kontrolę nad światowymi zasobami. Trudno jeszcze przesądzić czy doprowadzi on do rozpadu Triady, czy też przeciwnie – zaowocuje konsolidacją połączoną z nowym rozdaniem w jej łonie. Wielką rolę odegrają tu walki społeczne prowadzone na poziomie narodowym i ponadnarodowym, które są jedną z konsekwencji obecnej sytuacji. Ruch alterglobalistyczny, kontestacja neoliberalnego projektu Konstytucji Europejskiej, lewicowy zwrot w Ameryce Łacińskiej, nieustająca walka Palestyńczyków i narastający opór w Iraku, stanowią czynniki wymykające się logice narzuconej przez wymogi dostosowania się do neoliberalnego reżimu akumulacji w skali światowej. Co więcej, są one siłami, które mogą przeciwstawić logice dostosowania strukturalnego logikę emancypacji i autonomicznego rozwoju.
Póki co jednak imperializm Triady trzyma się mocno. W warstwie ideologicznej imperialistyczna praktyka naszych dni szuka uprawomocnienia w koncepcjach zderzeń cywilizacji, dyfuzjonistycznej modernizacji skombinowanej z ideą demokratyzacji i praw człowieka oraz w neorasizmie. Koncepcje te, to jednak zaledwie konsekwencja liftingu starych ideologii kapitalizmu, które są obecne w jego historii właściwie od zarania.

Od zderzenia cywilizacji do wojny prewencyjnej

Kiedy na początku lat 1990-tych upadał główny rywal militarny bloku zachodniego, na ideologicznej scenie zaroiło się od koncepcji, których ambicją było zinterpretowanie nowej sytuacji i wytworzenie nowych narządzi analitycznych pozwalających się z nią skutecznie zmierzyć. Najbardziej atrakcyjną, z punktu widzenia elit rządzących w Waszyngtonie, sformułował Samuel Huntington. Rzucone przezeń hasło zderzenia cywilizacji zastąpiło zimnowojenny fantazmat czerwonego niebezpieczeństwa (który nota bene był jedynie inkarnacją XIX-wiecznych idei żółtego niebezpieczeństwa i żydowskiego spisku). Huntingtonizm spełnia dziś tę samą rolę, co niegdyś ideologia misji cywilizacyjnej.
Tak naprawdę jednak jego korzenie tkwią znacznie głębiej. Znajdujemy je w jednej z najbardziej wpływowych definicji cywilizacji.
Jak wiele podstawowych pojęć współczesnej episteme Zachodu pojawia się ona w połowie XVIII stulecia. Kluczem do zrozumienia treści oraz funkcji kategorii cywilizacji pozostają kontekst historyczny oraz opozycje, które pojęcie to ewokuje i w które daje się od samego początku swej kariery wpisać. Początkowo cywilizacja oznacza po prostu wykształcenie, wysoką kulturę i dobre wychowanie. Jako taka przeciwstawiona jest znacznie bardziej ogólnemu pojęciu barbarzyństwa. Poprzez to przeciwstawienie zyskuje ona status normatywny. Jest uniwersalnym wzorem właściwego życia i takiejż organizacji społeczeństwa. Literaci doby Oświecenia piszą zatem o wydobyciu Rosji z barbarzyństwa ku cywilizacji przez Piotra I, a Condorcet – kwintesencja oświeceniowca – deklaruje przekonanie, że „im bardziej cywilizacja rozszerzać się będzie na ziemi, tym bardziej kurczyć się będą wojna i podboje, jak też niewolnictwo i nędza”. W tym sensie, jako przeciwieństwo barbarzyństwa, cywilizacja wpisuje się w mechanizm samokonstytuowania tożsamości zachodniej Europy. Miano cywilizacji zarezerwowano w tej tradycji dla Zachodu, podczas gdy dla społeczeństw nie-zachodnich przeznaczono podrzędne miano kultury. Zawsze pojedyncza cywilizacja, oznaczająca pełnię rozwoju duchowego i materialnego, przeciwstawia się pogrążonym w przywołującej niedoskonałość wielości kulturom. Dynamiczny rozwój kolonializmu w drugiej połowie XIX wieku wprowadza świadomość istnienia innych cywilizacji, ale pluralizm w tej sferze niewiele zmienia, albowiem na miejsce utożsamienia Zachodu z cywilizacją tout court przychodzi hierarchia cywilizacji – pluralizm służy jedynie dokładniejszej klasyfikacji i specyfikacji opisu naukowego społeczeństw podbijanych. Pozorna waloryzacja innych cywilizacji okazuje się wpisaniem ich wizerunku w pole znaczeniowe, zorganizowane wokół pojmowanej wciąż normatywnie kategorii Zachodu (oświeconego, humanistycznego i republikańskiego). Jak zauważył Anour Abdel-Malek, uformowana tak wizja światowego zróżnicowania stanowi fundament europocentryzmu. Europa występuje w niej „jako środek osi zależnych od niej krajów, kultur, narodów i formacji społecznych”, tworząc tym samym „uniwersalną konstelację (wyłączając z niej jednocześnie większą część kontynentu azjatyckiego), co doprowadziło do pojawienia się idei «uniwersalizmu»”. Stąd określenie tej struktury jako wszechobejmującej cywilizacji, łączącej wszystkie składające się na nią części i czynniki – to, co było centrum uznano za „normalność” przedstawiającą „powszechne” schematy życia i wartości, które mają być zaakceptowane przez peryferia. Od samego początku ta rzekoma jedyna i wyjątkowa „cywilizacja” była postrzegana jako absolutne nastawienie i norma nauk humanistycznych – przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Odmienność nie była uznawana w innej postaci niż tych „drugich”, którzy mają być zanegowani i „znormalizowani” na drodze redukcjonizmu. Comment peut-on etre Persian Monteskiusza otwarcie wyrażało tę wizję, zapominając, że Persja, Egipt i Chiny istniały przed nowym, ograniczonym światem europejskiej burżuazji, kilka tysięcy lat wcześniej26.
Zarysowany tak obraz globu niewiele się różni od tego, jaki można było odczytać z klasycznych map świata sporządzonych przez duńskiego XVI-wiecznego kartografa Mercatora. Półkula północna miała na nich nieproporcjonalnie wielką objętość wobec skarlałego Południa. Nic dziwnego, że Gerard Delanty nazywa cywilizację „monopolem europocentryzmu, a jednocześnie narzędziem antysemityzmu”27.
Ukształtowany w XIX-wiecznej Europie dyskurs o innych cywilizacjach i kulturach wpisywał się w model wiedzy–władzy, który stał się dominującym sposobem pojmowania przedmiotu poznania w ramach nowoczesnych nauk humanistycznych. Jako taki stanowił on nie tylko funkcję, ale i jedną z instancji określających politykę kolonialną. Poznanie było tu rodzajem ideologicznej interpelacji przywołującej opisywane i analizowane społeczeństwa do takiej postaci bytu i tożsamości, które odpowiadały zadaniu legitymizacji podboju, ale też określonych form zachodniej samowiedzy. Najdoskonalszym wyrazem tej przewrotnej waloryzacji pozostaje orientalizm. Ta formacja wiedzy ukonstytuowała się na zachodnich uniwersytetach wraz z całą sekwencją zwycięskich starć mocarstw europejskich z Turcją (najpierw Rosja w latach 1768-1774, a potem wyprawa Bonapartego do Egiptu w 1798). Efekt orientu jaki wyłania się z pracy tworzących korpus orientalistycznej wiedzy dyskursów powstaje ze splotu naukowego spojrzenia i kolonialnej praktyki. Orient orientalizmu rzeczywiście istnieje, ale istnienie to nie jest możliwe poza ową grą naukowego oznaczania i kolonialnego zarządzania (oraz nieodłącznej odeń eksterminacji).
W tym miejscu pojawia się idea „misji cywilizacyjnej”. Jej geneza jest dłuższa niż historia pojęcia cywilizacji. Wiąże się ona z ideologicznymi reakcjami na niszczycielskie skutki wojny domowej wywołanej przez angielską rewolucję burżuazyjną w latach 1649-1660. Narodził się wówczas „Cromwellowski pomysł «wzorca europejskiego» – kolonizacyjnej misji na Karaibach – który stworzył podstawy świadomości purytańskiej, jako sposobu wyjścia z kryzysu (...). Wzorzec europejski jest przykładem, że kraje europejskie kształtowały swą tożsamość, koncentrując się raczej na zdobywaniu nowych terytoriów, a nie na samej Europie”.

Zachód niedościgły i zagrożony

Mniej więcej od początków nowożytności pojawia się pojęcie Zachodu, które z czasem ukształtuje się jako podstawowa forma ideologicznej samowiedzy Europejczyków, a konkretniej społeczeństw stanowiących centrum tworzącego się systemu kapitalistycznego. Zachód zastępuje tu kapitalizm, a cywilizacja i misja cywilizacyjna stają się ideologicznym wyrazem Wielkiego Innego systemu – czyli ekspansji realizującej akumulację kapitału w skali globalnej. Idea Zachodu, jako cywilizacji, pozwala wyprzeć brudną prawdę o zbrojnym charakterze i ludobójczych konsekwencjach kapitalistycznej ekspansji. W narzuconej przez nią perspektywie, przemoc stanowiąca główny mechanizm budowy rynku światowego, zostaje zasłonięta przez dyskurs o wyższych i niższych cywilizacjach, stających do swego rodzaju konkursu, w którym wygrywa ta wyjątkowa, najwyżej rozwinięta i przez to prawdziwie uniwersalna. Tak ujęty triumf Europy nie tylko nie przywodzi przykrych skojarzeń z przemocą, ale wręcz jawi się jako błogosławieństwo dla cywilizacji przegranych, które pod wpływem dojrzalszej siostry będą mogły przezwyciężyć zastój i podciągnąć się w rozwoju.
Idea Zachodu odnajduje swą najdojrzalszą formę w koncepcjach genezy kapitalizmu sformowanych przez Maxa Webera. Niemniej jej korzenie tkwią w starożytnym wyobrażeniu barbarzyńcy. Nowożytna kultura Europy jedynie przetworzyła antyczne tematy, dostosowując je do uniwersalnych aspiracji nowego sposobu produkcji. Dzisiejszy barbarzyńca, ów Inny naszego społeczeństwa, nie błąka się już po niezgłębionych pustyniach poza granicami cywilizowanego polis. Wobec globalnego charakteru kapitalistycznej gospodarki-świata chowa się on w samych trzewiach społecznego ciała, zatruwając zdrowy organizm od środka. Uwewnętrznienie barbarzyńcy miało miejsce w drugiej połowie XIX wieku, gdy kredyt i kapitał, owa ciężka artyleria kapitalizmu obaliła ostatnie chińskie mury starych światów. Ten triumf zmusił społeczeństwa burżuazyjne do zasadniczego przedefiniowania konstytutywnej dla społecznej spójności relacji „swój”– „obcy”, a także charakterystyki istot w niej uczestniczących. Właśnie w tej perspektywie należy umieszczać proces wypierania republikańskiego pojmowania narodu, jako wspólnoty praw przez ujętą w kategoriach quasi-naukowych definicję narodu (właściwie anty-narodu), jako etniczno-rasowego organizmu. Kapitalizm potrzebował tego ruchu na ideologicznej szachownicy z dwóch zasadniczych i nierozerwalnie związanych ze sobą powodów: po pierwsze, zyskiwał narzędzie, a ściślej nowe pole, na którym możliwe było skuteczne dyskredytowanie wszelkich politycznych aspiracji mas proletariackich w centrach systemu, po drugie, znajdował pogłębioną, bo unaukowioną, legitymizację panowania kolonialnego. Pierwszego dokonywano za pomocą medykalizacji i kryminalizacji dyskursu o klasach podporządkowanych. Odtąd ukazywano społeczną genezę ich oporu poprzez „genetykę”, zaś polityczną artykulację owego oporu poprzez naukę o przestępczych masach. Drugie osiągnięto za sprawą maltuzjańskiej nauki o rozwoju populacji i zarządzaniu owym procesem, którą zastosowały praktycznie administracje kolonialne.
Dopiero w szerszym kontekście historycznym teoria zderzenia cywilizacji jawi się we właściwym świetle. Rojenia Huntingtona o nieredukowalnej odmienności rozlicznych kręgów cywilizacyjnych, dzielących rzekomo świat na przeciwstawiające się sobie regiony, okazują się być jedynie zręczną, skompilowaną w duchu modnego kulturalizmu formą, skrywającą prawdę o zasadniczej jedności i nierozdzielności współczesnego systemu kapitalistycznego. Koncepcja Huntingtona esencjalizuje i przemieszcza rzeczywiste zróżnicowania występujące w ramach tego systemu. Interpretując odmienności w ahistorycznej perspektywie nieredukowalnej różnicy kulturowej, Huntington odbiera im całą społeczną genealogię, skutecznie rozmywa ich historyczne pochodzenie. W ten sposób ruguje z pola widzenia mechanizmy kapitalistycznej akumulacji, które odpowiedzialne są za pogłębiające się różnice między poszczególnymi regionami świata. Ukonstytuowane w wyniku długiego cyklu militarnych podbojów i gospodarczej ekspansji „cywilizacje” tracą tu swą funkcjonalność dla kapitału dominującego w centrach systemu i jawią się w efektownym przebraniu nieredukowalnie obcych sobie światów. Ideologiczna praca teorii zderzeń cywilizacji objawia się tu w całej rozciągłości. Prawda o antagonistycznej formie integracji w ramach światowego systemu zostaje, podobnie jak prawda o antagonistycznym charakterze wszelkiego uspołecznienia w ramach narzuconych przez kapitał, wyparta przez teorię różnic zakorzenionych w rzekomo nieporównywalnych kulturach. Najpopularniejszymi obecnie wcieleniami tej konstrukcji są popularne w mediach głównego nurtu interpretacje kariery islamu politycznego w krajach Bliskiego i Środkowego Wschodu, oraz wśród niektórych wspólnot osiadłych na Zachodzie imigrantów z tych regionów. Islam jawi się w nich jako genetycznie fundamentalistyczny, a czasem nawet terrorystyczny. Realna historia tych regionów przywoływana jest tylko po to, by udowodnić założoną tezę o jego ponadhistorycznej naturze. Tak należy ocenić popularną interpretację „braku rozdziału sfer religii i świeckości”. Fakt, który oznacza otwartość teologii muzułmańskiej na wszystkie sfery życia świeckiego, który zatem stanowi wyraz obiektywnej tendencji religii muzułmańskiej do zeświecczenia, ukazuje się jako zagrożenie agresywnym szariatem w fundamentalistycznym wydaniu z końca XX wieku. To, co prawdopodobnie było jednym z ważniejszych czynników umożliwiających rozkwit gospodarek i kultur krajów podbitych przez Arabów w VII-IX wieku, przy którym osiągnięcia europejskiego średniowiecza wydają się czarną dziurą, prezentuje się jako główną barierę uniemożliwiającą rozwój arabskiej demokracji.
Rzecz jasna koncepcja „zderzenia cywilizacji” nie nadaje się do bezpośredniego „użycia”. Każda ideologia władzy ma swą wulgarną wersję przeznaczoną do praktycznego wykorzystania. Kolonializm miał Księgę dżungli, antysemityzm Protokoły mędrców Syjonu, nazizm Mein Kampf, stalinizm Krótki kurs historii WKP(b), dzisiejszy imperializm amerykański ma Narodową Strategię Bezpieczeństwa. Mimo całej swej wulgarności, od strony ideologicznej dokument ten opiera się na „odkryciach” Huntingtona. Co więcej, przenika go logika obrony społeczeństwa, która, jak pokazał Michel Foucault stanowi jeden z przewodnich tematów burżuazyjnych dyskursów władzy od drugiej połowy XIX i pierwszej połowy XX stulecia. Znajduje ona swe spełnienie w nowej fali rasizmu, która związana jest ściśle z kryzysem strukturalnym kapitalizmu oraz z ekspansją neoliberalnego reżimu akumulacji.

Od zagrożenia terroryzmem do neoliberalnego rasizmu

Tematy propagandy antyterrorystycznej bezwzględnie eksploatują niezgłębioną skarbnicę euroamerykańskiego rasizmu. Jest to jednak rasizm szczególnego rodzaju. Trzeba to podkreślić, bo rzecz nie jest wcale tak bardzo oczywista. Przekonują o tym liczne organizacje i tłumy szlachetnych, lecz zupełnie ślepych na rzeczywiście groźną postać rasizmu, antyrasistów, którzy uganiają się po całej Europie za grupkami skinheadów, kolekcjonerów SS-regaliów i polityków w rodzaju Haidera. Jak podkreśla Slavoj Žižek, fakt, że główny nurt opinii publicznej tak uwielbia nienawidzić różnych Haiderów, stanowi jedynie reakcję obronną rzeczywistego rasizmu. Prawdziwym obiektem nienawiści nie jest tu bowiem sam rasizm, ale jego radykalno-lewicowa krytyka. Prezentując rasistowskie ugrupowania jako rodzaj barbarzyńskiej irredenty w zdrowym ciele liberalnego społeczeństwa, media i ośrodki polityczne głównego nurtu usuwają z pola widzenia prawdziwą naturę skrajnej prawicy. Jednocześnie marginalizują i uciszają głosy, które wskazują na niedopuszczalny i skandaliczny dla panującej ideologii problem – głębokiego związku rasizmu z neoliberalizmem (i kapitalizmem w ogóle).
Tymczasem rasizm, który przemawia dziś jawnie w glorii walki o demokratyczne wartości, nie wymachuje sztandarami ze swastyką, nie goli głów (chyba, że swym ofiarom w Guantánamo), nie dyszy nienawiścią do Żydów (raczej już broni Izraela, jako forpoczty cywilizacji judeochrześcijańskiej na fundamentalistycznym Bliskim Wschodzie). To rasizm w garniturach. To rasizm kwitnący na salonach władzy i w akademickich instytutach. To rasizm modnego kulturalizmu i jeszcze modniejszego postmodernizmu. Tym niemniej jest to rasizm sięgający bezpośrednio do ideologicznych źródeł rasistowskiej ideologii – i to zarówno na poziomie swej quasi-teoretycznej struktury, funkcjonalności dla reprodukcji społecznego porządku, jak i proponowanego obrazu świata. Przede wszystkim zaś jest to rasizm organicznie związany z ideologicznymi legitymizacjami praktyk neoliberalnego kapitalizmu. O ile przez lata 90. rasizm ten był skrzętnie ukrywany za fasadą postmodernistycznej tolerancji dla Innego, to po zamachach z 11 września 2001 roku zyskał prawo bytu na politycznych i kulturalnych salonach Zachodu. W głównym nurcie opinii można z grubsza wyróżnić dwa jego typy. Pierwszy wprost odwoływał się do dziedzictwa europocentrycznego i kolonialnego. Jego najbardziej wrzaskliwymi eksponentami jest para Włochów – Silvio Berlusconi i Oriana Fallaci. Stawiając tezy o kulturowej niższości społeczeństw arabskich i organicznie terrorystycznych skłonnościach religii muzułmańskiej, dopisali oni nowy rozdział do dwuwiekowej historii zachodniego orientalizmu. Być może mniej efektownym, ale za to nieporównanie bardziej wpływowym przedstawicielem tej odmiany rasizmu jest oczywiście Huntington, który w swej ostatniej książce jawnie eksploatuje mit meksykańskiego zagrożenia, jakie za sprawą rzesz imigrantów napływających do Kalifornii, Texasu, Nowego Meksyku i całych Stanów ma nie tylko podkopywać moralną, polityczną i ekonomiczną pozycję USA, ale też prowadzić do rekonkwisty obszarów zagarniętych przez północnych Amerykanów w wyniku wojny roku 1848. Konstrukcje w rodzaju tych rozpowszechnianych przez Fallaci czy Huntingtona stanowią usprawiedliwienie amerykańskiej polityki w Afganistanie i Iraku, a także izraelskiej w Palestynie. Abu Ghraib i Faludża, Mazar-i-Szarif i Kunduz, Dżenin i Gaza to tylko czubki góry lodowej.
Być może najdobitniej ten typ rasizmu dochodzi do głosu w amerykańskiej kulturze wojny, której sercem pozostaje użalanie się nad trudem i cierpieniami „naszych chłopców”, przy jednoczesnym wyparciu obecności ich ofiar i przeciwników. W hollywoodzkich filmach o Wietnamie, niezależnie od tego czy są prawicowe („Rambo”, „Łowca jeleni”), czy lewicowe („Czas Apokalipsy”, „Pluton”) właściwie nie można obejrzeć Wietnamczyków. Zostali oni usunięci ze świata ludzi. Są jedynie przemykającymi w gąszczu cieniami, albo stereotypowymi, płaskimi wizerunkami chłopów. Dystans, jaki dzieli ich od pełnych człowieczeństwa amerykańskich chłopców jest tak duży, że głównym problemem, jaki te filmy podnoszą, nie jest zbrodnicza agresja supermocarstwa i towarzyszące jej masakry cywilów, ale moralne rozterki żołnierzy US-Army. Analogiczne wyobrażenia, rozpowszechniane przez kulturę masową, tkwią u podstaw łatwości, z jaką armie USA i Wielkiej Brytanii torturują i zabiją cywilów w Iraku. Różnica polega tu tylko na tym, że o ile wizerunek żółtków do odstrzału zapładnia fantazję Hollywoodu i amerykańskich chłopców od lat 70. minionego stulecia, to obrazy okrutnych, irracjonalnych i lubieżnych Arabów towarzyszą zachodniej kinematografii niemal od początków jej historii. Po ujawnieniu stosowania tortur w Abu Ghraib Robert Fisk wskazywał na rolę, jaką te obrazy odegrały w odbieraniu człowieczeństwa arabskim więźniom. „Faktycznie – pisał – dziś przedstawiamy Arabów w filmach, tak jak naziści przedstawiali Żydów. (...)” Skoro zaś żołnierze są amatorami filmów, „nietrudno zrozumieć, jak to się dzieje, że jakiś brytyjski łobuz oddaje mocz na twarz zakapturzonego człowieka czy jakiś amerykański sadysta stawia na skrzynce Irakijczyka w kapturze z przewodami elektrycznymi podłączonymi do rąk”.
Typ drugi neoliberalnego rasizmu jest o wiele bardziej wyrafinowany intelektualnie i przez to o wiele mniej zauważalny, choć niemniej niebezpieczny. Zawiera się on w niektórych reakcjach na zamachy z 11 września 2001, jakie pojawiły się po stronie środowisk liberalnych, chętnie prezentujących się jako oświeceniowe i postępowe. Ten styl myślenia przeniknął zresztą do alterglobalistycznych, a nawet radykalnie lewicowych przeciwników systemu. W kręgach tych oburzeniu terrorystyczną zbrodnią towarzyszyło wzywanie do zrozumienia motywacji sprawców ataków. Problem w tym, że motywacji owych nie szukano w sferze politycznej, ale na poziomie kulturowym i ściślej religijnym. Ta znacząca zmiana terenu liberalno-lewicowego dyskursu była bodaj najważniejszą praktyczną konsekwencją postmodernistycznego odrzucenia wielkich tematów krytyki społecznej w rodzaju emancypacji, równości czy socjalizmu. Uznając, że analiza społecznych i historycznych korzeni islamu politycznego, a zatem umieszczenie tego fenomenu w ramach pewnej całości, byłaby zbyt redukcjonistyczna, a nawet totalitarna, tak zwana ponowoczesna lewica i nurty się z niej wywodzące (np. ekolodzy, niektóre feministki) uznały, że jedynie perspektywa kulturalistyczna pozwala na uchwycenie prawdy fundamentalistycznego terroru. Przyczyną owego terroru miałby tu być nie międzynarodowy podział pracy i ekspansja imperialistyczna, ale brak szacunku Zachodu dla esencjalnych cech kultury arabskiej – którą przedstawia się jako całkowicie zdominowaną przez islam. W takim ujęciu demokracja czy świecki nacjonalizm, które uznaje się za specyficzne wytwory kultury Zachodu, muszą być obce dla ludzi na Bliskim Wschodzie. Konkluzja płynąca z takiej analizy nakazuje uszanować odmienność innych kultur zarówno na poziomie geopolitycznym, jak i w ramach poszczególnych państw. Zachód winien nie tylko zostawić w spokoju muzułmanów (w których niepostrzeżenie zmieniają się wszyscy Arabowie) w Maghrebie i Maszreku, ale też u siebie wspierać autonomię religijno-kulturalną imigrantów z tego regionu.
Ten szermujący hasłami o tolerancji i szacunku dla Innego program jest tylko pozornie lewicowy. W rzeczywistości stanowiący jego jądro esencjalizm kulturowy, obyczajowy i religijny czynią zeń coś, co należy nazwać ponowoczesną odmianą apartheidu. Jest to mianowicie apartheid odwołujący się do idei wielokulturowości, rozumianej jako uznawanie podporządkowania wspólnotom definiowanym w kategoriach etno-kulturowych za jedyną i nieprzekraczalną zasadę uspołecznienia jednostek i konstrukcji społecznej struktury. Étienne Balibar określił to stanowisko mianem metarasizmu. Jest on „rasizmem czystym i autentycznym i tym bardziej jest niebezpieczny, że udaje swoje przeciwieństwo i domaga się rasistowskich rozwiązań jako formy walki z rasizmem”. To czyni go bardzo bliskim najnowszym postaciom neofaszyzmu. Dzisiejsi, cokolwiek perwersyjni spadkobiercy Hitlera, nie wzywają już bowiem do eksterminacji obcych. Ich czołowa instytucja „naukowa”, założony przez Alaina de Benoist Zespół Badań i Studiów na rzecz Cywilizacji Europejskiej (GRECE), już dawno lansuje izolację poszczególnych kultur na określonych obszarach w imię zachowania czystości ich tożsamości i prawdziwego pluralizmu.

Polityka tożsamości jako neoliberalna depolityzacja

Historyczny południowoafrykański apartheid odwoływał się do tej samej perwersyjnej postaci afirmacji różnicy. Rzecz jasna problem polega na tym, że w realiach RPA realizacja planu autonomizacji głównych wspólnot rasowych opierała się na założeniu zasadniczej nierówności między nimi (oraz nierówności między różnymi grupami kolorowej większości). Analogicznie dzieje się dzisiaj. Podziały etno-kulturowe tworzone są na zasadzie hierarchicznej – na górze znajdują się ponowoczesne klasy burżuazji finansowej, na dole grupy tożsamościowe powstałe z rozbicia klas podporządkowanych. W ten sposób powraca także rasowa interpretacja przeciwieństwa między ludem a elitami – przeciwieństwa, które w takiej formie zawsze charakteryzowało ideologie władzy w krajach peryferyjnych np. w Ameryce Południowej, a w postaci nieco mniej wyrazistej także kultury polityczne krajów Europy Wschodniej (rodzaj powszechnej wśród polskiej inteligencji pogardy dla elektoratu Samoobrony jest dobrym tego przykładem).
Nie jest przypadkiem, że apartheidowi w skali globalnej towarzyszy apartheid w skali lokalnej. Pierwszy z nich wyraża się w pogłębianiu podziałów między bogatą Północą a biednym Południem i niesymetryczną liberalizacją narzucaną złapanym w pułapkę zadłużenia biedakom przez ekspozytury ponadnarodowego kapitału, takie jak WTO czy MFW. Drugi daje o sobie znać za sprawą rozpadu uniwersalnej przestrzeni politycznej i nowej redystrybucji społecznych przynależności, tworzonych przez nie sieci zależności oraz form ich funkcjonowania. W rzeczywistości obydwa te poziomy tworzą nierozerwalną jedność. Wszak, jak zauważył Zygmunt Bauman, warunkiem istnienia nieskrępowanej żadnymi granicami wolności przepływów gorącego giełdowego pieniądza pozostaje bezwzględna lokalizacja – zablokowanie możliwości ponadgranicznych przepływów ludzi z regionów dotkniętych społecznymi skutkami globalnych cyrkulacji kapitału finansowego.
Ideologia wielokulturowa coraz częściej dostarcza uniwersalnej matrycy dla teorii socjologicznych. Jest już nie tylko koncepcją rewindykującą prawa mniejszości, ale po prostu typowym dla ponowoczesności sposobem reinterpretacji związków społecznych i zasad hierarchizacji w ogóle. Taką właśnie rolę perspektywa wielokulturowa spełnia w najnowszej odmianie ideologii orientalizmu, stanowiącej oficjalne wyznanie wiary i teoretyczne podłoże bliskowschodniej polityki ekipy prezydenta Busha. Czołowymi jej eksponentami są Faud Ajami, Bernard Lewis i, jakżeby inaczej, Samuel Huntington. Autorzy ci sugerują, że na społeczeństwa arabskie patrzeć trzeba przez neoplemienne okulary. Poznać ich wewnętrzną prawdę można rzekomo tylko wtedy, gdy opisze się je w kategoriach tradycyjnej organizacji klanowej – asabiji. Nietrudno zauważyć, że nałożenie na świat arabski takiej siatki pojęciowej stanowi rodzaj samospełniającej się przepowiedni, która odpowiada imperialistycznej strategii USA w regionie. Przekształcenie Bliskiego Wschodu w mozaikę wzajemnie wrogich wspólnot rodowo-kulturowych, których przetrwanie zależeć będzie od „opieki” imperialnego patrona, to cel polityki USA. Jego realizacja przebiega pełną parą w okupowanym Iraku. Rozczłonkowanie tego kraju po linii wspólnot etnicznych (Kurdowie przeciw Arabom) i religijnych (sunnici przeciw szyitom, muzułmanie przeciw chrześcijanom) jest głównym sposobem depolityzacji jego obywateli (którzy przestają być obywatelami, a stają się członkami etno-kulturowych wspólnot). Jako najnowsze wydanie starej zasady „dziel i rządź” jest to warunek zapewnienia niezakłóconego dostępu firm naftowych z USA do zasobów tego kraju. Na marginesie dodajmy, że praktyka ta jest także gwałtem zadanym świadomości narodowej wszystkich (z wyjątkiem Kurdów) Irakijczyków.
Polityka tożsamości okazuje się niezbywalnym elementem rozbijania względnie uniwersalnej przestrzeni politycznej, zwanej narodem politycznym. Obserwowana fragmentacja owej przestrzeni na otwarcie partykularne etno-kultury wspomaga nową, niedemokratyczną redystrybucję władzy, konieczną dla sprawnego funkcjonowania mechanizmów reprodukcji dominującego kapitału. Realizuje się to na drodze zniszczenia różnych postaci demokratycznej samorządności i kontroli władzy oraz przez narzucenie klasom podporządkowanym władzy rozproszonej. Postacie rządzenia, które odwołują się do legitymacji będącej pochodną układu sił wyrażających antagonistyczne interesy definiowane w odniesieniu do struktury panującego kapitału, wypiera władza zakorzeniona w arbitralnie zdefiniowanych kategoriach kulturowych czy etnicznych i legitymowana w równie arbitralny sposób (elita społeczności etno-kulturowych dochodzi do władzy na drodze paktów z władzą państwową ). To, co polityczne zostaje zatem wyparte przez postpolityczność. Politykę zastępuje przekształcanie „odmienności w roszczenia na arenie publicznej, które mają na celu zdobycie uznania, funduszów czy ziemi”. Immanuel Wallerstein wskazuje, że zjawisko to wpisuje się w uniwersalny kryzys liberalnej geokultury, która dominowała na całym świecie w latach 1848-1968. Upadek Bloku Wschodniego, rozkład trzecioświatowego nacjonalizmu i neoliberalna presja na zachodnie państwo dobrobytu otwierają bramy przed rozmaitymi postaciami postpolityki – od euroatlantyckiej technokracji, na jednym biegunie światowego systemu do rozbijania państw narodowych wzdłuż linii „podziałów dzielnicowych” na biegunie drugim. Według Jonathana Friedmana etniczna fragmentacja „to bez wątpienia fenomen ogólnoświatowy, dokonujący się zwłaszcza w centrach upadających imperiów oraz w słabnących strefach peryferyjnych tych centrów. Fragmentaryzacja jest szczególnie istotna dla przemieszczających się w dół warstw systemu. Nie jest ona jedynie zjawiskiem kulturowym, ale i problemem społecznym. Tożsamości, które ulegają tu wykształceniu, są nie tylko etniczne, ale mogą też przybrać postać terytorialną i stają się w ten sposób kluczowym aspektem wojen między dystryktami metropolii oraz wojen etnicznych zarówno w Europie, jak i w Afryce.”. Proces ten najsilniej widać w społeczeństwach peryferyjnych, a jego znakiem firmowym jest niewątpliwie wzlot islamu politycznego oraz ruchy separatystyczne rozwijające się w Afryce i Azji. Mimo że zarówno islam polityczny, jak i etniczny separatyzm stanowią reakcję na rzeczywiste represje i niesprawiedliwości, trudno nie zauważyć, że są one szeroko wykorzystywane przez amerykański imperializm dla osłabienia jego ewentualnych konkurentów (Rosji, Chin, Indii, krajów arabskich). Jako postpolitycztne formy oporu zarówno separatyzm czeczeński, czy tybetański, jak i irański, saudyjski czy palestyński fundamentalizm nie stanowią rzeczywistego zagrożenia dla politycznych ekspozytur dominującego kapitału, z którym walczą. Jak podkreśla nowozelandzka badaczka Elizabeth Rata, w łonie podobnych im ruchów doszło jedynie do „przekształcenia walki o sprawiedliwość społeczną w proces tworzenia podziałów etnicznych”. W ten sposób opór przeciw neoliberalizmowi został skutecznie zdepolityzowany.

Wzorzec amerykański

Model opisywany przez Friedmana i Ratę nie jest jednak jedynie peryferyjną formą władzy neoliberalizmu. Niedoścignionym wzorcem takiej fragmentacji społeczeństwa pozostają Stany Zjednoczone z ich bezwzględnie wykorzystywanym przez elitę władzy komunitaryzmem. Państwo zrodzone w wyniku ludobójczego podboju i barbarzyńskiego wyzysku niewolników, od początku swego istnienia wykorzystywało podziały rasowe i etniczne dla legitymacji swej suwerenności. Amerykańska wersja formalnie republikańskiej ideologii wolności indywidualnej opierała się na antyuniwersalizmie. W tym sensie była wroga tradycji europejskiego oświecenia. Pochwała nierówności ekonomicznych zdecydowała o takim ukształtowaniu tożsamości północnoamerykańskiego narodu, która opierała się na serii wykluczeń. Podlegały im rozmaite grupy, które zdefiniowano jako rasowo czy kulturowo niepełnowartościowe i przez to niespełniające wymogów amerykańskości (tożsamej z ideą WASP-ów). W przeszłości rolę negatywu prawdziwej Ameryki pełnili Włosi, Irlandczycy, Słowianie. Dziś są to Latynosi i Arabowie. Zawsze skazani byli na to Indianie i Czarni. Ekskluzywizm amerykańskiej kultury politycznej od zawsze wpychał grupy ekonomicznie i politycznie podporządkowane do kulturowo-etnicznych gett i w ten sposób skutecznie uniemożliwiał im ukonstytuowanie się jako klas zdolnych do zdobycia świadomości politycznej i rozpoznania rzeczywistych przyczyn swego upośledzenia. Komunitaryzm czyli zamykanie się w etnicznych gettach, był reakcją obronną wykluczonych i biednych. Była to jednak reakcja narzucona im przez panujący porządek, co czyniło ją przekleństwem wydającym te grupy na łup kapitału.
To właśnie kolejne fale komunitaryzmu, postępujące za kolejnymi falami imigracji, stanowiły jak dotąd bardzo skuteczną barierę chroniącą amerykańską burżuazję przed zorganizowaniem się świata pracy. Polityczne ekspresje komunitaryzmu w rodzaju skrajnie prawicowych milicji ze środkowego zachodu, czarnych sekt, takich jak naród Waschita, albo tradycjonalistycznych nacjonalistów hawajskich, mimo radykalnej retoryki i wrogości do rządu federalnego, w najmniejszym nawet stopniu nie podważają fundamentów porządku, na straży którego ów rząd stoi.
Zarazem komunitaryzm rozumiany jako mocne osadzenie w etno-kulturowych gettach stanowi „naturalne” dopełnienie alienującej presji na indywidualny sukces, której podlegają przedstawiciele klas średnich. Jest dla nich rodzajem ideologicznego wentyla bezpieczeństwa, pozwalającego przetrwać nieustający wyścig szczurów. Jak podkreśla Amin, „bez takiego osadzenia indywidualna izolacja byłyby nieznośna”.
Przykład amerykański pokazuje dobitnie, że wbrew pozorom ideologią neoliberalizmu nie jest wcale rozbuchany, permisywny indywidualizm. Są nią natomiast rozmaite wcielenia politycznego kontroświecenia. Ich spektrum rozciąga się od klasycznego neokonserwatyzmu, przez neotradycjonalizm, aż po wielokulturowość, ekologię zakorzenienia i new age. Wrogość wobec perspektywy klasowej i odwołujących się do niej form samoorganizacji klas podporządkowanych jest kolejną inkarnacją reakcji burżuazyjnej kultury na grupy i zjawiska, których samo istnienie zaprzecza roszczeniom panującej ideologii do uniwersalności. To wrogość wobec naddatku znaczenia, w którym eksploduje wyparta prawda o represyjnej naturze sytemu i ekskluzywnym charakterze jego demokratycznej formy. Od samego początku dominacji liberalnej geokultury w kapitalistycznym systemie-świecie, wrogość ta stanowiła element samopotwierdzenia ideologicznych roszczeń burżuazji. Od początku też eksploatowała ona dyskurs rasistowski. W XIX wieku quasi-naukowe i naukowe zdobycze w dziedzinie badań nad rasami ludzkimi posłużyły ideologii mieszczańskiej do zniwelowania zgubnych skutków świadomości nieludzkich warunków życia klas podporządkowanych. Paradoksalnie, zadaniu temu posłużyła ideologiczna integracja owych grup, odwołująca się do rasistowskiej koncepcji narodu. Przedstawiono w niej proletariat i lumpenproletariat (a także kobiety i ludność kolorową) jako mniej wartościowe, chore części organizmu społecznego, a po części nawet jako zdegenerowane odpady jego zdrowego rozwoju. Klasy ludowe, w szczególności zaś ich buntujące się segmenty przywracano w ten sposób na łono społecznego ciała, a zarazem dyskredytowano pojawiające się w nich próby upolitycznienia. Dziś tę samą rolę spełniają pospołu dyskursy antyfundamentalistyczne oraz kulturalistyczne. Blokując rozwój świadomości krytycznej zakrywają historyczne źródła polaryzacji wewnątrz społeczeństw. Nadają jej rysy ponadhistoryczne, esencjalne, a przez to praktycznie wspierają narzucone przez wymogi neoliberalnych restrukturyzacji gwałtowne pogłębianie się przepaści między biednymi i bogatymi.

Od wspólnego frontu do kapitalizmu neoplemiennego

Jak pisze Friedman, „w świecie współczesnym mamy do czynienia z bardziej ogólną inflacją polityki kulturowej i konfliktów etnicznych, której towarzyszą znaczny wzrost stratyfikacji klasowej i polaryzacji ekonomicznej oraz ogromne przesunięcia w akumulacji kapitału”. Pozorna niekompatybilność procesów kosmopolityzacji i urdzennienia stała się dziś jednym z głównych narządzi pacyfikacji realnych antagonizmów społecznych. Dokonuje się tego poprzez przeniesienie ich na nieredukowalnie sfragmentowany teren tożsamości etno-kulturowych. Przestrzeń polityczna zostaje wyparta przez przestrzeń plemienną. Partykularyzm globalnego kapitału finansowego odnajduje jedność z partykularyzmem etno-kulturowych, rdzennych wspólnot. Linie społecznej stratyfikacji, które rewindykują zwolennicy „emancypacji” wspólnot etno-kulturowych nie odtwarzają rzeczywistego podziału na rządzących i rządzonych, na elitę i podporządkowanych. Przypadek udanej indygenizacji (czyli plemiennego wyzwolenia), do którego doszło w końcu lat 90. minionego wieku w Nowej Zelandii, w wyniku kilkunastoletnich walk prowadzonych przez organizacje reprezentujące kilkusettysięczną społeczność Maorysów pokazuje dobitnie, że nawet uzyskanie politycznej podmiotowości i – co więcej – autonomii prawno-politycznej oraz ekonomicznej suwerenności nad zasobami naturalnymi przez reanimowane wspólnoty plemienne wcale nie znosi podziałów. Wręcz przeciwnie, stanowi bardzo przebiegłą formę ich reprodukcji na nowych polach społecznej organizacji. Jak dowiodła w swych badaniach Elizabeth Rata, w łonie maoryskich wspólnot, autonomicznych od państwa, odtwarzają się stosunki typowe dla kapitalistycznej formy uspołecznienia. Bezkrytyczne uznanie Maorysów jako „plemiennych grup pokrewieństwa związanych z konkretną podstawą etniczną, a nie w oparciu o bardziej uniwersalne, nie ograniczone do związków krwi kryteria, odnoszące się do tożsamości etnicznej, dostarczyło – poszczególnym plemionom, a nie wszystkim Maorysom jako takim – motywu, na podstawie którego mogły się one ubiegać o uznanie za legalnych powierników tradycyjnych zasobów.” Odzyskanie zasobów na takiej podstawie „dało kilku większym plemionom możliwość uruchomienia dochodowych przedsięwzięć w ramach ekonomii plemiennej”. „Wyemancypowane” wspólnoty przekształciły się w coś w rodzaju rodzinnych przedsiębiorstw (przede wszystkim z branży rybackiej). Jako takie stały się znakomitym interesem dla maoryskich elit kulturalnych i ekonomicznych, które ze wzglądu na polityczne reprezentowanie uciskanej mniejszości etno-kulturowej uzyskały od państwa prawo do kontroli nad zasobami i podporządkowaną im za sprawą tej samej „emancypacji” maoryską siłę roboczą. W ten sposób firmy-plemiona stały się pasem transmisyjnym kapitalizmu dzielącym „wspólnoty” na burżuazję plemienną i klasę podporządkowaną. Podziały klasowe są tu przy tym wyjątkowo nieznośne, albowiem funkcjonują poza systemem demokracji burżuazyjnej, w ramach struktur rodowych, nakładając się na plemienną hierarchię podległości. Nie podlegają zatem modelom ludowej kontroli i weryfikacji, które zostały narzucone kapitalizmowi tradycyjnemu na drodze walki klas podporządkowanych. Według Raty „pomimo demokratycznych ideałów, którymi kierowały się ruchy kulturowe, maoryskie odrodzenie kulturalne z lat 70. ubiegłego wieku stworzyło warunki, dzięki którym elity Maorysów były w stanie sięgnąć po polityczny i ekonomiczny kapitał”.
Przypadek Maorysów pokazuje coś więcej niż tylko fałszywość uznawania różnic kulturowych za kluczowe dla opisania antagonizmów w społeczeństwach kapitalistycznych. Dowodzi on też zupełnej nieskuteczności strategii etno-kulturowych przy próbach wyrugowania rzeczywistych przyczyn upośledzenia społeczno-ekonomicznego mniejszości etnicznych i kulturowych. Jak podkreśla Amin „Ideologie komunitarne nie mogą zastąpić socjalistycznej ideologii klasy robotniczej (...) bo na mocy definicji komunitaryzm wpisuje się w ramy powszechnego rasizmu, z którym walczy jedynie na jego terenie”.
Związki neoliberalizmu i wielokulturowości realizują się zarówno na poziomie ekonomicznym, jak i ideologicznym. Na przykład neoliberalizm wspiera wielokulturowość przy okazji likwidacji państwowych systemów opieki socjalnej i przekazywania spełnianych przez nie funkcji niedemokratycznym instytucjom wspólnotowym, takim jak fundacje i kościoły. Tożsamość wspólnotowa i ponowoczesny indywidualizm mają wspólne interesy ekonomiczne. Reprezentanci wspólnot etno-kulturowych nie są zantagonizowani z kapitałem. Instytucjonalną formą ich aktywności nie są partie polityczne, ale stowarzyszenia i fundacje. Tego rodzaju organizacje pozarządowe z definicji nie są zagrożeniem dla kapitału. Wręcz przeciwnie, pozostają jego klientami. Dyskontowane przez nie upolitycznienie kulturowości ma zatem charakter sprywatyzowany, jest raczej formą indywidualnej i plemiennej konsumpcji niż jakiejkolwiek akcji politycznej. Celem jest tu udział w konsumowaniu zysków dominującego kapitału, a nie zakwestionowanie jego władzy. W tym sensie presje wywierane przez ruchy etno-kulturowe okazują się nową formą feudalnego klientyzmu. „Mniejszości regionalne, imigranckie i rdzenne stają się coraz ważniejszymi aktorami w toczących się tutaj rozgrywkach. Przestrzeń, w której się one dokonują, stanowi arenę dla nowych elit, zaczynających działać w sferze globalnej, mających w niej jednak mniejszą rangę niż prawdziwi możni globalnego świata, ponieważ pełnią oni tu rolę klientów w stosunku do «rzeczywistych» władzy i pieniędzy. (...) Są oni lokalnymi petentami w sieciach neofeudalnych zależności”.
Zjawisko to nie dotyczy zresztą jedynie ruchów etno-kulturowych. Klientyzm organizacji pozarządowych daje o sobie znać także w łonie ruchu alterglobalistycznego. Wspierane przez korporacyjne fundusze NGO-sy są prawdziwym koniem trojańskim przyczyniającym się do rozwadniania antysystemowego radykalizmu Światowych Forów Społecznych. Podobnie ma się sprawa z dużą częścią akademickiego feminizmu, szczególnie tego poststrukturalnego. Klientyzm jest tu posunięty tak daleko, że skutecznie redukuje działalność feministyczną do ubiegania się o środki budżetowe i korporacyjne granty. Polska jest znakomitym tego przykładem.

Egzorcyzmowanie klas

Zgodnie ze słowami Elizabeth Raty „nihilistyczne vacuum na lewicy okazało się żyzną glebą dla osobliwego, ale całkiem korzystnego dla obydwu stron, sojuszu między neoliberalnym egoizmem, neokonserwatywną karnością i neotradycjonalistycznym fundamentalizmem”. Na poziomie ideologicznym jedność polega na wspólnym wrogu. Antyesencjalny indywidualizm ponowoczesności i esencjalna neoplemienność kulturalizmu zwalczają nowoczesne formy przynależności społecznej. Ponowoczesność widzi w nich nadmiar utożsamienia, wyrażający się w świadomości klasowego charakteru reżimu neoliberalnego i wynikającym z tego wytyczaniu linii konfliktów społecznych wzdłuż podziałów klasowych. Ten nieznośny z ponowoczesnego punktu widzenia nadmiar, objawia się w ruchu związkowym i szerzej ruchu robotniczym, ale także w ruchach narodowowyzwoleńczych, które pospołu zagrażają rentowności kapitału. Z kolei neoplemienność boi się cechującego je uniwersalizmu i zdeterytorializowania (oderwania od konkretnego terytorium). Zarówno kapitał finansowy, jak i neoplemienne elity, zwalczają zatem takie postacie przynależności społecznej, które definiują się względem podstawowych instancji tworzących kapitalistyczne uniwersum. Instancjami tymi są oczywiście państwo, stosunki produkcji, wyzysk, aparaty ideologiczne i wreszcie struktura klasowa. Przynależności te rzeczywiście są bardzo niebezpieczne. Tworzą się bowiem w poprzek podziałów narzucanych przez neoliberalizm i jego neoplemienny rewers. Jako takie zaś zadają kłam zarówno mitowi kosmopolitycznego indywiduum, zmieniającego style życia zgodnie z wzorcami podsuwanymi przez przemysł kulturowy, jak i błogiemu rozpuszczeniu indywiduum w odzyskanym plemiennym partykularyzmie. Terenem, na którym się artykułują jest natomiast klasowa świadomość i klasowa walka, stanowiąca formę upolitycznienia zasadniczego antagonizmu, określającego naturę społeczeństwa burżuazyjnego. Klasa jest przecież kategorią konstytuującą się w relacji do historycznie określonych instancji (ekonomicznych, politycznych, ideologicznych), stanowiących ramy społecznego porządku kapitalizmu i mechanizmów jego rozszerzonej reprodukcji. Jako taka stanowi materialny warunek zdemaskowania ideologicznych wyobrażeń ukazujących kapitalizm jako normalność i porządek naturalny, jako system wymykający się historii, a zatem niepodlegający jakiejkolwiek interwencji sił społecznych. Dopiero perspektywa klasowego antagonizmu jako zasadniczej postaci, w ramach której odbywa się uspołecznienie, pozwala na uchwycenie kapitalistycznego uniwersum, jako skrajnej partykularności.
W Marksowskiej analizie społeczeństwa burżuazyjnego proletariat pełnił rolę nadwyżki znaczenia (psychoanalitycznego symptomu), tego punktu rzeczywistości społecznej, w którym objawia się prawda uniwersalnych i liberalnych roszczeń burżuazyjnej ideologii. Los proletariatu pokazuje ile warte są hasła wolności, równości i braterstwa wypisane na sztandarach mieszczaństwa. Analogiczną nadwyżką znaczenia (symptomem) dla wspólnot neoplemiennych jest podział na kulturowe elity i wykluczonych z partycypowania w zarządzaniu kapitałem uzyskanym z mocy rdzenności.

Poza fałszywymi alternatywami

Przeciwstawienie się ideologiom dzisiejszego imperializmu to niezbędny element skutecznej walki przeciw jego praktykom. Trzeba przy tym pamiętać, że fantazmaty ideologii nie unoszą się w powietrzu, ale są siłą strukturyzującą jak najbardziej materialne doświadczanie jak najbardziej materialnego świata. Dokonują tego za pomocą ideologicznych aparatów stanowiących rozproszoną sieć wytwarzającą ideologiczne efekty w postaci konkretnej rzeczywistości (wszelako radykalnie odmiennej od tego, co freudyści nazywają Realnym). Jako takie nie wmawiają nam fałszywego obrazu rzeczywistości, ale fałszywy obraz naszego w niej miejsca i do niej stosunku. Dlatego też zasadniczym elementem działania ideologii, w tym także ideologii imperializmu, jest nie tyle narzucanie konkretnych wizji, ile łapanie w pułapkę pewnych alternatyw. Wciąganie na jej teren. Prawdziwe kłamstwo ideologii polega na wpisaniu obrazu świata, a zatem także kwestionujących go sił społecznych w pole stwarzanych przez nią możliwości. To jest właściwy efekt ideologii, zarówno na poziomie praktyki, jak i teorii. Dlatego ulec ideologii to przede wszystkim pozwolić się wciągnąć w grę narzuconych przez nią opozycji. Dlatego przezwyciężyć ideologię to tyle, co wyjść poza narzucane przez nią dychotomie.
Co to oznacza w konkretnym przypadku ideologii dzisiejszego imperializmu? Choćby to, że alternatywą dla neoliberalnej fragmentacji przestrzeni politycznej nie jest wcale państwo narodowe, które stanowi główne oparcie dla ponadnarodowego kapitału. Wprawdzie to w przestrzeni politycznej państwa narodowego klasy podporządkowane zdołały wywalczyć polityczną podmiotowość i względnie egalitarne mechanizmy redystrybucji wytwarzanego bogactwa, ale pakt państwa z kapitałem w dużym stopniu przekreślił te zdobycze. Coraz częściej państwo jest dziś aparatem ideologiczno-represyjnym, stojącym na straży skrajnego partykularyzmu finansowej burżuazji.
Dlatego też jedynie demaskując ów partykularyzm można przeciwstawić się narzucanym przezeń etno-kulturowym pseudoalternatywom. Zamiast obrony narodu należy zatem skupić się raczej na jego krytyce, jako ideologicznej racjonalizacji klasowej hegemonii. To podwójne odrzucenie (etno-kulturowego partykularyzmu i złej ogólności narodowego państwa) dostarcza modelu dla strategii wyjścia poza ideologiczny horyzont współczesnego imperializmu.
Prawdziwe zerwanie z ideologiami imperializmu polegać musi zatem na jednoczesnym zerwaniu z zasugerowanymi ich przeciwieństwami. Należy wyjść poza opozycje w rodzaju: etno-kulturowa postpolityka przeciw państwu narodowemu, albo Imperium przeciw multitude, albo relatywizm przeciw absolutyzmowi. Innymi słowy, amerykańskiemu imperializmowi nie ma co przeciwstawiać idei imperium europejskiego, bo obie te alternatywy są nie do zniesienia dla klas podporządkowanych zarówno w centrach, jak i na peryferiach systemu.
Nie da się też walczyć z ideologią zderzenia cywilizacji za pomocą cywilizacyjnego relatywizmu, rozmydlającego granicę między cywilizacją, jako pewną ideą normatywną a barbarzyństwem, jako tej idei zaprzeczeniem. Potrzebne jest raczej zdemaskowanie barbarzyństwa w samych trzewiach cywilizacji burżuazyjnej. Antagonizm, z którym mamy dziś do czynienia nie polega na zderzeniu cywilizacji, ale na zderzeniu cywilizacyjnym, czyli na walce o kształt naszej cywilizacji globalnej. W rzeczywistości nie wybieramy między islamem a Zachodem, czy między tradycjonalizmem a progresywizmem, ale między taką wizją świata, jaką lansują i narzucają skrajnie antydemokratyczne organizacje ponadnarodowego establishmentu w rodzaju G7, a taką, która wyłania się z walk toczonych przez oddolne ruchy ludowego oporu. Analogicznie, przezwyciężenie polaryzacji, jako mechanizmu reprodukcji światowego systemu, nie może być urzeczywistnione ani przez naśladowanie modelu krajów centrum, ani w ramach obrony gospodarek zależnych poprzez odcięcie więzów łączących je z Triadą imperialistyczną. Jedynie obalenie władzy klas kompradorskich na peryferiach, skorelowane z ekonomicznym odłączeniem, polegającym na podporządkowaniu stosunków gospodarczych ze światem zewnętrznym potrzebom rozwoju rynku wewnętrznego, wydaje się otwierać perspektywę przezwyciężenia logiki rozwoju niedorozwoju. Tezę tę można odnieść także do globalizacji neoliberalnej. Prawdziwą drogą do skończenia z jej niszczycielskimi skutkami nie jest ani zamykanie granic, ani jeszcze szersze ich otwarcie przed strumieniami finansowego kapitału. Może być nią natomiast rewindykowanie uniwersalizmu, którego wyrazem są walki klas podporządkowanych.
Ujmując rzecz nieco filozoficznie, oznacza to, że trzeba wypracować takie modele partykularności, które będą się realizować jedynie poprzez odniesienie do historycznie określonych uniwersalności i takie modele uniwersalności, które odnajdą swą prawdę w starciu partykularyzmów.
Z drugiej strony, potrzeba takiego projektu politycznego, który w centrum postawi antagonizm i jego negatywną pracę. Trzeba odzyskać antagonizm (a nie różnicę), zarówno jako cechę zasadniczą kapitalistycznego uspołecznienia, jak i jako podstawę strategicznej wizji wyjścia poza kapitalizm.