Tekst pochodzi z książki "Kartki z dziejów KPP", 1958, Książka i Wiedza. Warto zwrócić uwagę na postawę warszawskich robotników po śmierci Feliksa Dzierżyńskiego. Apelujemy też do tow. Helmunda i innych, którzy mają skaner o poprawianie literówek. Wiele lat temu, gdy należałem do Solidarności Socjalistycznej - wstydziłem się, że w prawie każdym zdaniu są błędy ortograficzne. O ile jednak taką fuszerkę można wybaczyć organizacji, która sprzedaje swoją prasę ludziom przypadkowym na ulicy, to poziom czytelników LBC jest już dużo wyższy. Nie chciałbym by Helmund się obraził i powiedział: "w takim razie nie będę już skanował". Dobrym rozwiązaniem było by np. znalezienie partnera, któremu można by było wysłać taki tekst do poprawienia - przed opublikowaniem. Choć z drugiej strony, ja wychodzę z założenia, że jeśli ma coś być dobrze zrobione, to robię to samemu - i zwłaszcza ostatnio - staram się robić to starannie. Mam nadzieje, że wkrótce wrzucimy na LBC - poprawioną wersję tego tekstu, gdyż jest on ciekawy.


Jan Kędzierski

O mym ojcu i towarzyszach z "Parowozu"

Fabrykę Budowy Parowozów, jeden z większych zakładów pracy Warszawy, warszawscy robociarze krótko nazywali "Parowóz". Położona na południo­wych krańcach Woli, w pobliżu torów kolejowych, sprawiała na mnie w czasach dzieciństwa duże wrażenie. Gęsty dym z przejeżdżających lub ma­newrujących pociągów przysłaniał często jej wielkie kontury. Gryzącego dymu nie brak było również i wewnątrz fabryki, w jej halach. Olbrzymie piece ziejące ogniem, zgrzyt maszyn i pił, stukot młotów odbijały się echem w wielkich halach i sprawiały na mnie, dziesięcioletnim wówczas chłopcu, który z matką przynosił ojcu jedzenie, duże wrażenie. Matka starała się przyjść do fabryki przed sygnałem na przerwą obiadową, by ojciec nic z niej nie tracił i nie czekał po ciężkiej pracy na posiłek.
Zawsze z niecierpliwością wyglądałem ojca, gdy po gwizdku syreny i uciszeniu się huku w halach wychodził w grupie robotników na fabryczne po­dwórko.
Ojciec często opowiadał mi o fabryce, o swej pracy, o robotnikach-wspóltowarzyszach. Bardzo wielu z nich przychodziło do nas do domu. Byli to m. in. Lucjan Jóźko, jego brat Bronisław Zasadziński (pseudonim "Ślepojka"), Zieliński Józef, Podkowiński, Kuczborski, Skrzypek, Orlik, Wieczorek i wielu innych, których nazwisk dziś nic pamiętam. Ojciec niekiedy zabierał mnie ze sobą na akademie robotniczo lub na pochód pierwszomajowy, abym zobaczył, jak to pięknie wyglądają robotnicy masze­rujący ze sztandarami i transparentami i śpiewający rewolucyjne pieśni. Z biegiem czasu zacząłem do­strzegać głębszy sens manifestacji robotniczych, ro­zumieć, dlaczego robotnicy przerywają pracę, wy­chodzą na ulicę i wznoszą okrzyki, a często nawet biją się z policją. Nastąpiło to zwłaszcza wówczas, gdy na przełomie lat trzydziestych odczułem, co to znaczy w domu robotniczym brak chleba, kartofli, butów czy odzienia na zimą.
Mieszkanie ojca lub dyżurka mego dziadka, do­zorcy domu przy ulicy Pańskiej 59, były miejscem zebrań lub dyskusji. Najczęściej przychodzili towa­rzysze z "Parowozu" i innych fabryk warszawskich. W "Parowozie" pracowało kilka tysięcy robotni­ków, organizacja zaś kapepowska liczyła tam około 25 członków. Jak mi ojciec opowiadał, początkowo była to jedna komórka, później w okresie rozrasta­nia się organizacji istniały dwie, a nawet trzy komórki. Każda komórka liczyła 7-8 członków. Szmat czasu, jaki upłynął od tych wydarzeń, zatarł mi w pamięci wiele nazwisk, niektóre jednak ojciec często powtarzał i zapamiętałem je dobrze. Oto Lucjan Jóźko (zwany "Chińczykiem") wraz z brać­mi Bronisławem i Aleksandrem (zginął podczas woj­ny we Francji), Majchrzak, Orlik (wyjechał później do Związku Radzieckiego), Zawadzki, Wieczorek. Później, jak komórka rozrosła się - przyszli nowi towarzysze: Franas, Nowakowskl, Kwiatkowski, Zieliński Józef, Podkowiński, Kuczborski, Skrzypek, Markowski (również wyjechał do Związku Radziec­kiego), Paderewski, Michał Suprun i inni. Wśród młodzieży komunistycznej pracowali wówczas Miller, Rawski, Majewski i wielu innych.
Robotników ?Parowozu" cechował wysoki poziom świadomości klasowej. Partia komunistyczna mogła na nich liczyć. Sympatycy bardzo aktywnie poma­gali komunistom w pracy politycznej. Wiciu z nich później wstąpiło do partii. Byli to między innymi Wojciechowski "?Kizior"), Fabiszewski, Mazur, Wopiński i wielu, wielu innych. Załoga co pewien czas wybierała tzw. "delegację", która broniła jej eko­nomicznych i politycznych interesów. W skład tej ,"delegacji" najczęściej wchodzili komuniści. Między innymi prawie stałym delegatem był mój ojciec, zna­ny wśród załogi i towarzyszy jako "Kindzior" - za­pewne od nazwiska, a może z racji gęstej, kędzie­rzawej czupryny. Również częstymi delegatami byli: Antoni Wieczorek, Majchrzak, Markowski, Orlik. Podkowiński, Andrzej Skrzypek, Skowroński.
Poza tzw. "delegacją" poszczególne oddziały, jak kotłownia, mechaniczny, ramownia, montownia, wy­bierały swych mężów zaufania, których ogółem w tej wielkiej fabryce było około 200. Wśród mę­żów zaufania zdecydowaną większość stanowili sym­patycy partii. Za pomocą tego aktywu fabrycznego KPP kierowała załogą "Parowozu".
W fabryce rozwijało się również życie kulturalno-oświatowe, kierowane przez członków partii. Od 1923 r. istniał i działał Młodzieżowy Klub Robot­niczy, którego sekretarzem był tow. Lucjan Jóźko. Odbywały się co tydzień odczyty oświatowe, dysku­sje itp. Częstym gościem wśród robotników był Władysław Broniewski. Utworzono amatorski zespół dramatyczny, przygotowujący sztuki o charakterze rewolucyjnym, recytacje indywidualne i zbiorowe. Dużą popularnością cieszyły się różne sekcje spor­towe, zapasy i lekkoatletyka.
Załoga ,,Parowozu" była inicjatorem wielu poli­tycznych i ekonomicznych akcji prowadzonych przez KPP.
W latach 1922-1923 i następnie w 1925 r., w wa­runkach szalejącej inflacji, warszawskie fabryki za­częły strajkować. Inicjatorem był między innymi ?Parowóz". Walkę rozpoczęto jeszcze przed tzw. "wypadkami krakowskimi". W fabryce wybrano Komitet Strajkowy, kierowany przez komunistów. Niestety, na skutek braku porozumienia z PPS działały dwa oddzielne komitety strajkowe. Robo­tnicy przygotowywali się do walki. "Parowóz" jako jeden z pierwszych poparł strajkiem solidarnościo­wym walkę robotników krakowskich.
Również później organizowano szereg akcji straj­kowych, których większość kończyła się sukcesem robotników. Stanowią one piękną kartę w dziejach warszawskiej klasy robotniczej.
Robotnicy fabryki organizowali wiele wieców poselskich, na których występowali towarzysze z Komunistycznej Frakcji Poselskiej - Łańcucki, Warski, Żarski. Odbywały się one bezpośrednio pod bramą fabryczną lub na okolicznych placach. Szybkość i zaskoczenie decydowały o tym, czy wiec mógł przez pewien czas odbywać się bez przeszkód ze strony policji.
Na takie wiece dobrze nadawal się Plac Kazimie­rza Wielkiego. Położony w otoczeniu kilku fabryk, wśród ulic zamieszkałych przez robotników, gwa­rantował ich liczny udział. Znajdujące się tam hale targowe i bazar zapewniały działaczom komunisty­cznym możliwość szybkiego schronienia się wśród labiryntu budek i straganów. Właśnie na jednym z takich wieców, na który przybyli oprócz załogi "Parowozu" i inni robotnicy, poseł Łańcucki opo­wiedział zebranym, jak burżuazja usiłuje ciężar sta­bilizacji gospodarki przerzucić na masy pracujące. Mówił również o walce robotników i chłopów oraz ich posłów przeciw polityce rządu. W czasie prze­mówienia zaatakował wiecujących oddział policji, usiłując rozbić wiec. Policji udało się ściągnąć Łańcuckiego z mównicy i mimo oporu robotników zaprowadzić do komisariatu. Łańcucki, choć for­malnie chroniła go nietykalność poselska, kilkakro­tnie bywał aresztowany i bity przez policję przy tzw. "sprawdzaniu". Aresztowanie posła komuni­stycznego mogło doprowadzić do rozbicia wiecu. Komuniści z ,"Parowozu" zorganizowali ochronę spośród robotników i ojciec mój, wyznaczony przez partię, jako delegat fabryki kontynuował wiec. Za mównicę służył mu śmietnik stojący na placu. Po­licja, a zwłaszcza tajniacy próbowali jeszcze raz atakować mówcę, lecz robotnicy nie dopuścili ich do "trybuny" i wiec został doprowadzony do końca. Oprócz Placu Kazimierza wykorzystywano na wiece Plac Starynkiewicza lub znany wśród robotni­ków Woli teren na tzw. Budla Polu. Wiosną 1923 r., w okresie wzmożonej walki robotników przeciwko burżuazji, partia przygotowywała wiec robotników całej Woli i okolic, tzw. Jerozolimy oraz Powązek. Ojciec, jak zresztą i inni działacze, obawiając się aresztowania od kilku dni ukrywał się, nocując, gdzie się dało. Matka przez trzy dni bezskutecznie poszukiwała go u towarzyszy i znajomych robotników. Dopiero w dniu wiecu dał znać do domu, aby matka również przyszła na manifestację, bo może mu być pomocna. Matka niejednokrotnie pomagała w pracy partyjnej, a zwłaszcza podczas manifestacji. Ojciec ze względu na swą siłę i odwagę bywał często chorążym sztandaru KPP. Wówczas to, w poczcie sztandarowym, wśród robotników chro­niących czołówkę przed policją, szła matka. W kry­tycznych momentach, gdy już nic innego dla za­bezpieczenia sztandaru nie dało się zrobić, matka chowała go pod żakiet lub chustkę, przenosiła w bezpieczniejsze miejsce i oddawała z powrotem ojcu.
Po otrzymaniu wiadomości od ojca matka udała się wraz z bratem ojca, Henrykiem, na Budla Pole. Chcieli iść najkrótszą drogą, przez Okopową do Żytniej. Na ulicach Woli, począwszy od Placu Kercelego, wyczuwało się. gorącą atmosferę manife­stacji. Na miejsce wiecu spieszyli robotnicy, na rogach i w niektórych bramach kręcili się niespo­kojnie policjanci. Rozpoznać można było także charakterystyczne postacie"?tajniaków". Niestety, dostęp do ulicy Żytniej, która wiodła wprost na Budla Pole, był od strony Okopowej zamknięty. Policja utworzyła tu kordon, Udali się więc naoko­ło, chcąc od strony ulicy Gęsiej i Mireckiego do­trzeć do Żytniej. Ale i tu również policja "pano­wała" nad porządkiem i mimo usilnych starań nie udało się im dotrzeć w porę na wiec. Agresywna postawa matki spowodowała jedynie to, że guma wylądowała na jej plecach. Dopiero po pewnym czasie udało się jej przedrzeć przez kordon i dotrzeć Żytnią na Budla Pole.
Na wiecu było zebranych przeszło 5 tyś. robotni­ków, lecz wiec, rozbijany przez policję, już dobiegał końca. Ojca nie można było nigdzie znaleźć. Matka dowiedziała się później od towarzyszy, że został na wiecu aresztowany i odprowadzony do tzw. ?Centralniaka". Podczas aresztowania uderzył ojca jeden z tajniaków. Gdy po raz wtóry zamierzył się na ojca w defensywie, ubliżając mu, ojciec mimo zde­cydowanej przewagi policjantów z rozmachem ude­rzył go w głowę Tajniak wywinął kozła, przelatując przez barierkę i stoczył się po schodach w dół. Na pomoc nadbiegli policjanci. Ojciec cofając się przed policjantami korytarzem, dotarł do jakiegoś więk­szego pomieszczenia, w którym stała ławka. Nie namyślając się długo chwycił ją i zaczął "grzać" wbiegających policjantów. Niestety, wpadła jednak bocznymi drzwiami inna grupa i obezwładniono go. Kolby i podkute buty uspokoiły "niesfornego" więź­nia.
"Parowóz" był również inicjatorem i organizato­rem innego rodzaju manifestacji politycznych. Gdy nadeszła do Warszawy wiadomość o śmierci Feliksa Dzierżyńskiego, załoga zebrała się na żałobną masówkę, by uczcić jego pamięć. Wiec zagaił tokarz Zieliński, po czym udzielił głosu ojcu. W krótkich, prostych słowach opowiedział ojciec o życiu i walce Dzierżyńskiego w polskim i rosyjskim ruchu robot­niczym. Na zakończenie robotnicy uchwalili rezo­lucją, którą z upoważnienia załogi ojciec miał prze­kazać do Związku Radzieckiego.
Także gdy od kuli rosyjskiego reakcjonisty padł w Warszawie radziecki ambasador Wojkow, robotnicy "Parowozu" zebrali się, by wyrazić swój protest. Masówka odbyła sią w głównej hali fabrycznej.
Wśród delegatów fabrycznych byli towarzysze: Lenczewski, Podkowiński oraz Zawadzki, który za cza­sów carskich siedział wraz z Wojkowem w więzieniu w Orle.
Zieliński, stary działacz SDKPiL-owski, opowie­dział o życiu i walce Wojkowa, po czym uchwalono rezolucję oraz wybrano delegację, która w imieniu załogi miała złożyć kondolencje w ambasadzie ra­dzieckiej. Jako delegatów wybrano Szurmaka, Wie­czorka i ojca. Robotnicy spletli wieńce. W montowni mechanicznej oraz w kotłowni tokarze i ko­tlarze zrobili wieńce metalowe, przy czym róże do nich wykonali z wiórów mosiężnych, miedzianych i żelaznych.
Ojciec opowiadał, jak została przyjęta delegacja w ambasadzie. Wszystkie delegacje, a zwłaszcza de­legacje dyplomatyczne, wpisywały się do specjalnej księgi kondolencyjnej. Gdy robotnicy "Parowozu" mieli wejść do hallu, przyjechała delegacja dyplo­matyczna jednej z placówek zagranicznych. Ktoś zwrócił uwagę, że robotnicy "Parowozu" powinni zatrzymać się i ustąpić miejsca wchodzącym dy­plomatom. Na to sekretarz ambasady, Uljanow, powiedział głośno: ?Delegacja zawoda eto toże dypłomatia". I oto robotnicy, niosąc wieńce, weszli przed dyplomatami.
W okresie kryzysu, w latach 1929-33, komuniści na Woli byli inicjatorami szeregu akcji bezrobot­nych, wśród których znalazło się wielu komunistów z "Parowozu", a między nimi i mój ojciec.
Rejestracja bezrobotnych odbywała się na tzw. ?giełdzie" przy ul. Ciepłej, niedaleko Chłodnej. Wypłacano tu od czasu do czasu groszowe zasiłki. Miejsce to było więc punktem, gdzie bezrobotni w oczekiwaniu na zatrudnienie na robotach publicz­nych lub na "zapomogę" spędzali większą cześć dnia. Nastroje wśród nich byiy zdecydowanie wrogie wo­bec rządu, w czym utwierdzała ich beznadziejna per­spektywa kryzysu. Znajdowało to nieraz ujście w manifestacjach.
Do roku 1931 bezrobotnym wypłacano zapomogi przez 17 tygodni. Następnie okres zapomóg skróco­no do 14 tygodni. Stało się to powodem manifestacji na ulicy Cieplej i na podwórku tzw. "pośredniaka". Szybka interwencja pobliskiej jednostki konnej po­licji rozproszyła manifestujących. Opornych are­sztowano.
Bezrobotni po bezskutecznych wyczekiwaniach przed "pośredniakiem" szli, najczęściej grupkami, z ulicy Ciepłej do kuchni zorganizowanych w róż­nych częściach miasta. Na Woli kuchnie takie znaj­dowały się przy Okopowej 14 i Wolskiej, na wprost ulicy Bema. Przychodzili tu bezrobotni z Woli i oko­lic.
W roku 1932 komuniści w odpowiedzi na obniżkę zasiłków craz na coraz gorsze wyżywienie w stołów­kach dla bezrobotnych ogłosili tzw. "dzień głodu". Pomimo nędzy, zwłaszcza w obliczu zbliżającej się zimy, na znak protestu wylewano zupę, a właściwie "lurę". Na ulicy Okopowej grupa komunistów wy­prowadziła ze stołówki na ulicę około 400 bezrobot­nych, wznosząc okrzyki antyrządowe i domagając się pracy i chleba.
Do manifestacji bezrobotnych przyłączali się ro­botnicy zatrudnieni w pobliskich fabrykach, jak np. Paschalskiego, Kleimanna i innych.
Organizatorem tych akcji na Woli był m. in. da­wny aktyw KPP-owski z "Parowozu", jak: Lucjan Jóżko, Zasadziński, Wojciechowski ("Kizior"), ojciec i inni w tym okresie bezrobotni.
Pod koniec 1930 r. ojciec po kilkakrotnych are­sztowaniach przygotowywał się do wyjazdu do szkoły w Związku Radzieckim. Wiedziała o tym tylko matka, my dowiedzieliśmy się dopiero po jego wyjeździe. Kiedy ojciec pożegnał się i wyszedł, zja­wiła się policja, by go aresztować - na szczęście za późno, ojciec bowiem znajdował się już w drodze do Gdańska, skąd legalnie wyjechał do Związku Ra­dzieckiego. Za ojca zabrali matkę. Oczywiście, na­kłaniali ją do powiedzenia prawdy pod groźbą are­sztowania, sądu, wyroku itd. Matka jednak nie ulękła się pogróżek i w końcu po kilku godzinach została zwolniona.
Ojca nie było wówczas przeszło rok. Co pewien czas otrzymywaliśmy od niego listy i nieco pienię­dzy, by jakoś przetrwać. Cieszyliśmy się bardzo, gdy wrócił. Do domu jednak nie mógł przyjść - na dru­gi dzień po jego przybyciu do Warszawy policja urządziła rewizję w naszym mieszkaniu. Ojciec spał, gdzie się dało: u towarzyszy, rodziny, znajomych. Spotykaliśmy się z nim tylko co pewien czas, gdzieś na ulicy lub w jakimś umówionym miejscu.
Aresztowania jednak nie uniknął. W 1933 r., bę­dąc już w KW KPP, został uwięziony. Wraz z nim aresztowano szereg innych działaczy. Z kierownic­twa KPP aresztowano wówczas tow. Alfreda Lampego. Policja przygotowywała szereg procesów na­zwanych od głównego oskarżonego ?sprawą Lampęgo", który otrzymał wyrok 15 lat.
Pamiętam, jak przychodziliśmy z matki) do mie­szkania tow. Lampego na ulicę Nowolipie, by do­wiedzieć się cos od jego żony. Poszliśmy również na widzenie do więzienia mokotowskiego. Zima tego roku była ostra, sypał obficie śnieg. Odczuliśmy to bardzo, nie mając bowiem ani grosza na tramwaje, musiel.śmy iść piechotą z Powązek na Mokotów. Chcąc skrócić drogę, szliśmy przez teren dawnego lotniska mokotowskiego, zapadając aż po pas w za­spy śnieżne. Zmarznięci, dobrnęliśmy do bram wię­zienia na Rakowieckiej. Wpuszczano nas do środka dopiero po pewnym czasie. Czekały tu już' rodziny Więźniów, wśród nich żany i dzieci towarzyszy Sędzińskiego, Chęcińskiego, Karenkowskiego i wiciu, wielu innych, których nazw.sk dziś nie pamiętam. Matka przekazała strażnikowi paczkę, na którą zło­żyła się cała rodzina. Oprócz chleba i cebuli - ma­ły kubek smalcu i kawałek pieczonego boczku. Po godzinie zawołano nas na widzenie z ojcem.
Prowadzono nas przez dziedziniec więzienny do głównego budynku. Ogromne wrażenie wywarło na nas kilkakrotne otwieranie i zamykanie różnych bram, krat i drzwi. Wprowadzono nas do dużej sali, przez środek której przebiegały dwa rzędy zakra­towanych okienek. Odległość pomiędzy kratami wynosiła około metra, a środkiem spacerował poli­cjant, który przysłuchiwał się rozmowom. Uprze­dzono nas, by mówić tylko o sprawach rodzinnych, gdyż rozmowa na inne tematy przerwie widzenie. Po krótkim oczekiwaniu wprowadzono z drugiej strony krat więźniów. Wśród nich był i ojciec. Coś mnie w gardle ścisnęło i mimo że miałem już dwa­naście lat, oczy mi zaszły łzami. Ojciec z daleka poznał nas, uśmiechnął się i kiwnął nam na przywi­tanie ręką. Podeszliśmy do krat. Na prośbę matki strażnik zezwolił, aby dla przywitania się więźnia z dziećmi opuszczono na chwilę kraty. Dorwaliśmy się z młodszym bratem do ojca. Mimo wzruszenia pamiętałem o swoim zadaniu i w trakcie całowania się z ojcem ustami przekazałem mu przygotowany dla niego i towarzyszy gryps. Uszło to uwagi ob­serwujących nas policjantów.
Później, już przed wojną, utkwiło mi w pamięci jeszcze jedno charakteryzujące ojca wydarzenie.
W 1938 r., już po rozwiązaniu KPP, w naszej gru­pie KZM-owskiej nastąpiły aresztowania. Któregoś dnia policjant przyniósł nam wezwanie na nazwi­sko Jan Kędzierski. Nie miałem wątpliwości, dla kogo było przeznaczone. Ojciec nic nie mówiąc, wziął wezwanie i poszedł pod wskazany adres.
Policjantowi stojącemu przed wejściem pokazał pismo, mówiąc że jest wezwany. Po chwili zapro­wadzono go do znanego mu pokoju. Urzędnik ?dwój­ki" poznał w ojcu swego dawnego "klienta", uśmiech­ną! się i rzekł:
?Panie Kędzierski, przecież pan wie, że to nie o pana chodzi. Niech przyjdzie syn. Na razie ten starszy..."
Maj, 1958 rok