Tekst pochodzi z czwartego numeru Rewolucji http://www.iwkip.org/rewolucja/
Michel Husson
Niezrównoważona globalizacja
Globalizacja kapitalistyczna zasadniczo zmierza do utworzenia
rynku światowego i zmuszenia pracowników najemnych do bezpośredniej konkurencji
między sobą. Tendencją jest ustanowienie powszechnie obowiązujących norm, które
dotyczą jednocześnie płac i rentowności. Konkurencja między pracownikami wywiera
presję na równanie warunków bytowych w dół. Projekty inwestycyjne realizuje się
tylko wtedy, gdy związana z nimi rentowność również równa do norm obowiązujących
w skali światowej. To równanie płac w dół, a stóp zysku w górę, prowadzi do
zjawisk polegających na rugowaniu zbyt wysokich płac i nie dość rentownych
kapitałów. Do tego podwójnego ruchu wyrównawczego prowadzi cyrkulacja kapitałów:
kapitały uchodzą na obszary, na których rentowność jest wysoka, i z obszarów, na
których koszty pracy są za wysokie. Dziś te tendencje rozwijają się potężnie,
jak o tym np. świadczy szantażowanie pracowników delokalizacjami. Trzeba jednak
położyć nacisk na kontradyktoryjny charakter tego procesu, pozwalający
zrozumieć, dlaczego nie może on doprowadzić do stabilnej konfiguracji. Boryka
się bowiem z dwojakim ograniczeniem.
Pierwsze wynika z bardzo poważnych różniczek wydajności pracy, które występują
między strefami gospodarki światowej. Kształtowanie się rynku światowego mogłoby
doprowadzić do względnego ujednolicenia wydajności, gdyby te różnice wyjściowe
nie były aż tak głębokie. Na takim gruncie globalizacja działa jako proces
wykluczający, który nieustannie selekcjonuje sektory oceniane jako „godne”
osadzenia na rynku światowym. Nigdy jeszcze prawo nierównomiernego i
kombinowanego rozwoju nie stosowało się z taką mocą, jak dziś: współczesny
kapitalizm polaryzuje wszystkie społeczeństwa, wydzielając z nich część, która
może wpisać się w globalizację, i część, która jest z niej wykluczona. Z
niewieloma wyjątkami, kapitalizm wszędzie powoduje pogłębianie się nierówności,
proporcjonalne do stopnia postępów we wdrażaniu polityki neoliberalnej. Nie
chodzi o czynnik autonomiczny, lecz o nieuchronny skutek podporządkowania
kryteriom hiperrentowności obowiązującym na rynku światowym. Oto dlaczego
projekt socjaldemokratyczny, a raczej socjalliberalny, który stara się pogodzić
wymogi zglobalizowanego kapitalizmu z dążeniem do „spoistości społecznej”, jest
złudzeniem, którego przestrzeń polityczna nieustannie się zawęża.
Drugie ograniczenie procesu globalizacji polega na lokalizacji rynków zbytu.
Najważniejsze rynki znajdują się tam, gdzie płace są najwyższe. Pogoń kapitału
za niskimi płacami ma tendencję do redukowania ogólnego rozmiaru rynków zbytu i
przenosi na arenę światową tę klasyczną sprzeczność kapitalizmu, nadając jej
niezwykły wymiar geograficzny. Przezwycięża się ją tylko za cenę dwóch
dystorsji. W każdym kraju konsumpcja płacowa jest zablokowana i za zastępcze
rynki zbytu muszą służyć dochody finansowe przypadające wąskim warstwom
społecznym. Ze względu na pogłębianie się nierówności, które cechuje współczesny
kapitalizm, cierpi on na permanentny deficyt wiarygodności. W skali gospodarki
światowej współczesny imperializm stara się wytwarzać w krajach, w których płace
są niskie, a sprzedawać gdzie indziej. Mapa kapitałów coraz mniej pokrywa się z
mapą terytoriów narodowych.
Można podać dwa świeże przykłady działania tych tendencji. W Niemczech
restrykcyjna polityka prowadzona po odwróceniu się koniunktury na początku
pierwszej dekady XXI w. doprowadziła do stagnacji rynku wewnętrznego, natomiast
eksport odnotował spektakularne postępy. Z punktu widzenia zatrudnienia nie
kompensuje on jednak blokady rynku wewnętrznego, toteż w ciągu ostatnich lat
stopa bezrobocia nieustannie rośnie. We Francji ekonomiści ze wszystkich stron
są zaintrygowani ostatnią koniunkturą: wielkie przedsiębiorstwa realizują
rekordowe zyski, lecz niewiele inwestują. Poświęcają te zyski na dystrybucję
dywidend i inwestują przede wszystkim za granicą.
Dzieje kapitalizmu nie są więc linearne – obecna faza globalizacji odpowiada
nawrotowi do swojego rodzaju stanu dzikości. Nie ma nic zaskakującego w tym, że
wszystkie najbardziej klasyczne sprzeczności kapitalizmu ulegają reaktywacji i
przenoszą się na skalę światową. Ten przyczynek jest poświęcony właśnie
wspomnianym nowym nierównowagom.
NIESTABILNA KONFIGURACJA GOSPODARKI ŚWIATOWEJ
Kapitalizmowi trzeba takiego ukształtowania gospodarki
światowej, które byłoby adekwatne do jego sposobu funkcjonowania. Globalizacja
stawia ten wymóg w stosunkowo nowych terminach, więc użyteczne będzie
przypomnienie typologii zaproponowanej około trzydzieści lat temu przez Ernesta
Mandela. Wyróżnił on trzy możliwe konfiguracje: ultraimperializm,
superimperializm i dalszą konkurencję między mocarstwami imperialistycznymi.
Pierwszą hipotezę – ultraimperializm – należy jednoznacznie odrzucić. Taki
scenariusz, przewidywany w swoim czasie przez Karola Kautskiego, odpowiadałby
konfiguracji, w której, mówiąc słowami Mandela, „wzajemne przenikanie się
kapitałów w skali międzynarodowej jest tak dalece posunięte, że dochodzi do
zupełnego zaniku decydujących rozbieżności interesów gospodarczych między
właścicielami kapitałów rozmaitych narodowości”. Widać wyraźnie, że jesteśmy
bardzo daleko od czegoś takiego i już dawno rozwiało się złudzenie
zrównoważonego kondominium trzech biegunów Triady (Stanów Zjednoczonych, Europy
Zachodniej i Japonii). Ogromnemu dementi praktycznemu podlega również pojęcie
„Imperium”, wylansowane przez Michaela Hardta i Toni Negriego. Po to, żeby się o
tym przekonać, wystarczy przypomnieć trzon ich tezy, tak oto streszczony przez
Negriego: „W obecnej fazie imperialnej nie ma już imperializmu lub, gdy jeszcze
występuje, jest zjawiskiem przejściowym – przejściem do cyrkulacji wartości i
władz w skali Imperium. Podobnie, nie ma już państwa narodowego: wymykają mu się
trzy podstawowe cechy charakterystyczne suwerenności – wojskowa, polityczna,
kulturalna – pochłaniane lub zastępowane przez centralne władze Imperium. Tak
oto podporządkowanie dawnych krajów kolonialnych imperialistycznym państwom
narodowym, podobnie jak imperialistyczna hierarchia kontynentów i narodów,
zanikają lub obumierają: wszystko reorganizuje się pod kątem nowego unitarnego
horyzontu Imperium.”
Absolutna supremacja, którą wydaje się ujawniać unilateralizm Stanów
Zjednoczonych, sprawia, że na zbadanie zasługuje również scenariusz
superimperializmu. W tej konfiguracji, znów zgodnie z definicją Mandela, „jedno
wielkie mocarstwo imperialistyczne sprawuje taką hegemonię, że inne państwa
imperialistyczne tracą wobec niego wszelką realną samodzielność i są sprowadzone
do położenia podrzędnych mocarstw półkolonialnych”. Nawet jeśli Unii
Europejskiej nie można, rzecz jasna, charakteryzować jako „podrzędnego mocarstwa
półkolonialnego”, wydaje się, że schemat ten dobrze odpowiada potwierdzonej
hierarchii mocarstw imperialistycznych, uświęcającej dominującą rolę Stanów
Zjednoczonych we wszystkich dziedzinach: gospodarczej, technologicznej,
dyplomatycznej i wojskowej.
Nie zdaje on jednak sprawy z dwóch uderzających cech współczesnej gospodarki
światowej. Pierwsza to kruchość panowania amerykańskiego, którą zwięźle tak oto
można opisać: w sposób dość bezprecedensowy panujący imperializm nie jest
eksporterem kapitałów; wręcz przeciwnie – jego supremacja polega na zdolności do
permanentnego drenażu kapitałów napływających po to, aby finansować jego
akumulację i reprodukować technologiczne podstawy panowania. Mamy więc do
czynienia z drapieżnym, a nie pasożytniczym imperializmem, którego główna
słabość polega na tym, że swoim wasalom nie może zaproponować stabilnego reżimu.
Druga nowość wynika z osiągniętego dziś stopnia ponadnarodowej integracji
kapitałów. Wymagałaby ona ustanowienia kondominium Stanów Zjednoczonych i Europy
Zachodniej – G2, jeśli przejmiemy formułę, z którą niedawno wystąpił sekretarz
stanu w niemieckim Ministerstwie Finansów, Caio Koch-Weser. Z punktu widzenia
samych dobrze pojętych interesów zbiorowych burżuazji, do regulacji tak
zintegrowanej przestrzeni gospodarczej obiektywną potrzebą rzeczywiście staje
się polityczna instancja koordynacyjna. Lecz, parafrazując Jeana Jaurčsa, można
powiedzieć, że kapitalizm niesie w sobie konkurencję tak samo, jak chmura niesie
burzę, toteż zglobalizowana współpraca między mocarstwami imperialistycznymi
jest mirażem.
Z braku superimperializmu dysponującego taką supremacją, która pozwoliłaby mu
narzucić swoje panowanie, świat wchodzi w trzecią konfigurację, którą cechuje
konkurencja międzyimperialistyczna. Definicja Mandela dobrze pasuje do obecnej
sytuacji: „międzynarodowe przenikanie się wzajemne kapitałów jest tak
zaawansowane, że większą liczbę wielkich, samodzielnych mocarstw
imperialistycznych zastępuje mniejsza liczba supermocarstw imperialistycznych,
ale jest ona tak bardzo spętana przez nierównomierny rozwój kapitału, że nie
udaje się ustanowić globalnej wspólnoty interesów kapitału”. Tak więc, nie
rozwiązane sprzeczności między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi nadal
będą ciążyć na trwale niezrównoważonej gospodarce światowej.
SŁABOŚCI GOSPODARKI PANUJĄCEJ
W latach 2000-2001 nastąpił zwrot, po którym niewiele
pozostało z nadziei na upowszechnienie się dobroczynnych skutków „nowej
gospodarki” i „irracjonalnej żywotności” rynków finansowych. To prawda, że
Stanom Zjednoczonym udało się zminimalizować rozmach recesji, ale za cenę nowych
nierównowag, podczas gdy Europa znów grzęźnie w kiepskiej koniunkturze. „Nowa
gospodarka”, wbrew nadziejom, które mogła budzić, od 1997 r. spowodowała w
Stanach Zjednoczonych spadek stopy zysku. Główny powód to fakt, że nowe
technologie niewątpliwie pozwoliły osiągnąć wzrost wydajności pracy, ale nie w
takim stopniu, który kompensowałby spektakularny wzrost stopy akumulacji. „Nowa
gospodarka” była więc kosztowna pod względem inwestycji, co mimo spadku
względnej ceny tych inwestycji ostatecznie zaciążyło na organicznym składzie
kapitału. Ma to zasadnicze znaczenie, ponieważ rozwiewa złudzenia, że kapitalizm
potrafi uwolnić się od swoich podstawowych praw. Nowe technologie nie są
magicznym instrumentem, który pozwalałby za darmo akumulować kapitał.
Recesja, która w rezultacie nastąpiła od 2001 r., spełniała więc dwojaką
funkcję. Po pierwsze, za sprawą bardzo surowego zarządzania zatrudnieniem,
pozwoliła przywrócić rentowność kapitału. Można by mówić o ożywieniu
gospodarczym bez wzrostu zatrudnienia – o tzw. jobless recovery – o tyle, o ile
stworzyło ono okazję do składowania potencjalnego wzrostu wydajności pracy. Nie
zlekceważono jednak również takich bardziej klasycznych środków przywracania
stopy wartości dodatkowej, jak wydłużanie czasu pracy czy blokada płac, jeszcze
bardziej ułatwiona przez słaby dynamizm rynku pracy. Ten okres wykorzystano
również do sprowadzenia stopy akumulacji na poziom bardziej odpowiadający stopie
rentowności.
Jednak to dopasowanie nie nastąpiło za cenę długotrwałego i głębokiego
zwolnienia tempa wzrostu gospodarki, a to ze względu na politykę gospodarczą
prowadzoną przez Busha po 11 września 2001 r. Cechują ją trzy główne dźwignie
działalności gospodarczej. Pierwsza – to swojego rodzaju „keynesizm wojskowy”
polegający na wzroście wydatków wojskowych. Druga – to spektakularna obniżka
podatków, która pozwoliła stymulować konsumpcję bogaczy. Trzecia – to
sprowadzenie stóp procentowych na najniższy poziom po to, aby wesprzeć rynek
wewnętrzny, a w szczególności rynek nieruchomości. Tak oto można było utrzymać
dynamizm konsumpcji wewnętrznej i ograniczyć rozmach recesji. Lecz taka polityka
stworzyła lub zaostrzyła serię sprzeczności, które są rewersem tych korzyści.
Najważniejsze spośród tych sprzeczności są następujące:
– obniżka podatków, połączona ze wzrostem wydatków wojskowych, sprawiła, że
nadwyżkę budżetową zastąpił poważny deficyt budżetowy;
– wsparcie popytu gospodarstw domowych za pośrednictwem obniżki stóp
procentowych sprawiło, że ich zadłużenie osiągnęło bezprecedensowy poziom i
doprowadziło do pojawienia się zaczątków „bańki mydlanej” na rynku hipotecznym;
– jeszcze bardziej pogłębiły się nierówności w dochodach, osiągając
karykaturalne rozmiary;
– deficyt handlowy w stosunku do reszty świata nadal narastał i dziś stanowi 5
proc. amerykańskiego PKB, czyli jest o jeden procent wyższy niż w światowym PKB.
KWESTIA WYDAJNOŚCI PRACY
Ta absolutnie decydująca kwestia jest w centrum debaty o
stanie zdrowia gospodarki amerykańskiej i Alan Greenspan, prezes Banku Rezerw
Federalnych USA, nie przepuszcza żadnej okazji, aby się do niej odnieść. Od
połowy lat dziewięćdziesiątych przyspieszenie wzrostu wydajności w Stanach
Zjednoczonych zdawało się uzasadniać nadzieje pokładane w „nowej gospodarce” i
eksplozję giełdową. Antycypowała ona jedynie przyszłe zyski, które miały
wzrosnąć dzięki wzrostowi wydajności spowodowanemu przez wprowadzenie nowych
technologii. Kapitały miały więc powody napływać do USA, nawet jeśli odwrotną
stroną tego medalu było pogłębianie się amerykańskiego deficytu handlowego.
Sceptycy uważali, że chodzi o cykl high tech i że wydajność powróci do swojej
poprzedniej tendencji, gdy tylko osłabnie ten wysiłek inwestycyjny. Ostatnio
ewolucja na tym polu zdaje się raczej przyznawać rację teoretykom nowego
trwałego wzrostu, ponieważ mimo spadku stopy inwestycji wzrost wydajności nie
uległ spowolnieniu. Spór nie został rozstrzygnięty, ponieważ w Stanach
Zjednoczonych wyjściom z recesji tradycyjnie towarzyszą strome wzrosty
wydajności. Jednak ta faza ożywienia gospodarczego jest szczególnie nietypowa,
ponieważ przebiega ono w sytuacji, w której tworzy się bardzo mało miejsc pracy.
Wyraźny spadek zysków przedsiębiorstw skłonił je do prowadzenia bardzo
rygorystycznej polityki restrukturyzacji i intensyfikacji pracy. Można
powiedzieć, że w ten sposób restrukturyzacje i intensyfikacje generują korzyści
płynące z nowych technologii, ale twierdzenie, że na dłuższą metę ten ruch może
mieć takie samo tempo, byłoby bardzo ryzykowne. Obserwację faktów zakłócają
takie pasożytnicze zjawiska, jak wydłużanie czasu pracy, szerzenie się nie
zadeklarowanego zatrudnienia czy zatrudnienia w wielu miejscach, nie mówiąc już
o niepewności danych statystycznych. Trzeba zdać tu sprawę z pewnej dyskusji
technicznej, która jednak pozostaje w ścisłym związku z analizą „nowej
gospodarki”. W Stanach Zjednoczonych konwencja statystyczna jest inna niż w
większości państw europejskich: komputer zalicza się tam do kapitału, gdy
tymczasem w Europie – do konsumpcji pośredniej. Statystyki amerykańskie mają
więc skłonność do zawyżania PKB (a więc wydajności) w porównaniu ze statystykami
europejskimi, w których uwzględnia się deprecjację kapitału. Produkt Krajowy
Brutto rośnie szybciej niż Produkt Krajowy Netto, od którego odliczona jest ta
deprecjacja. Mówiąc po marksistowsku, szacowanie produktu brutto polega na tym,
że określając nowo utworzoną wartość, (niesłusznie) włącza się do niej zużyty
kapitał stały. Jeśli się to skoryguje, jak również jeśli się skoryguje efekt
czasu pracy, to rozstęp między USA a Europą się zmniejszy. Julian Callow,
ekonomista w Crédit Suisse First Boston, dokonał takich korekt dla lat
1996-2001. Okazało się, że godzinowa wydajność pracy wzrastała w tym czasie w
USA o 1,8 proc. rocznie, podczas gdy w Europie o 1,4 proc., a taką różnicę
doskonale można wyjaśnić szybszym wzrostem gospodarki amerykańskiej.
IMPERIALNY SPADEK KURSU DOLARA
Nierównowagę między wielkimi biegunami gospodarki światowej
dobrze syntetyzują stosunki między ich walutami. Spadek kursu dolara w stosunku
do euro, który zaczął się w 2001 r., równa się już poważnej dewaluacji rzędu 40
proc. Jeśli cofniemy się w czasie, to zauważymy, że kurs dolara w stosunku do
euro (lub poprzednich walut europejskich) doświadczył bardzo poważnych
fluktuacji. Po to, aby zdać sobie sprawę z ich skali, należy wziąć pod uwagę
inflację w Europie i w USA. W ten sposób można skalkulować kurs realny i
porównać go z kursem formalnym i dostrzec fazy „niedoszacowania” i „nadszacowania”
dolara wobec euro (lub koszyka równoważnych walut sprzed wprowadzenia euro).
Takie kalkulacje są oczywiście względne, bo zależą od wyboru okresu służącego za
odniesienie, a tu takim okresem jest rok 1986.
Od 1971 r., kiedy to dolar oderwał się od standardu złota, można wyróżnić kilka
faz. Jego kurs zaczął wówczas spadać, co trwało aż do wstrząsu finansowego 1979
r., naznaczonego bardzo dużym wzrostem stóp procentowych w USA; ten wzrost
sprawił, że kurs dolara ponownie zaczął zwyżkować. Lecz aprecjacja dolara miała
swoje niedogodności i Stany Zjednoczone postanowiły skończyć z nią, narzucając w
1985 r. swoim partnerom europejskim i japońskim porozumienia z Plaza, które
spowodowały gwałtowny spadek kursu dolara, przywracając towarom amerykańskim
utraconą konkurencyjność. Spadek trwał około dziesięciu lat, poczym w 1996-1997
r. kurs dolara znów zaczął zwyżkować – do recesji 2000 r. Wtedy doszło do nowego
zwrotu; zapoczątkował on fazę, w której się znajdujemy. Cechuje się ona ciągłym
spadkiem kursu dolara, a więc symetrycznym wzrostem kursu euro.
Dziś realny kurs dolara osiągnął najniższy poziom od co najmniej półwiecza.
Skala tych fluktuacji wymyka się ściśle ekonomicznym determinantom. Można je
interpretować jako rezultat sprzeczności rozdzierających sposób panowania Stanów
Zjednoczonych: jako panującemu mocarstwu finansowemu i walutowemu, trzeba im
mocnego dolara, natomiast jako mocarstwu gospodarczemu i handlowemu, trzeba im
raczej słabego dolara. Kolejne zwyżki i zniżki kursu dolara może więc wyjaśnić
względny priorytet przyznawany tym dwóm sposobom afirmowania supremacji. Fazy
zwyżkowe odpowiadają woli przywrócenia supremacji, gdy wydaje się ona zagrożona
w sferze finansowej, a potem fazy zniżkowe pozwalają przywrócić konkurencyjność
i skonsolidować zdobyte pozycje.
PARADOKSY EURO
Cała koncepcja konstrukcji europejskiej opierała się przecież
na postulacie głoszącym, że jednolita waluta może przyjść na świat tylko jako
mocna waluta. Tymczasem stało się akurat na odwrót i spadek kursu euro
przyczynił się do ożywienia gospodarczego lat 1997-2001. Po utracie nawet do 30
proc. swojej wartości w stosunku do dolara, euro stopniowo odzyskało początkowy
kurs. Jednak ten dzisiejszy wzrost kursu euro idzie w parze z trwałym
spowolnieniem wzrostu gospodarki europejskiej. Skutkiem narastającej integracji
gospodarki światowej jest bowiem wzmożona wrażliwość europejskiego wzrostu
gospodarczego na kurs euro w stosunku do dolara. W ciągu ostatniego
dziesięciolecia obserwuje się ścisłą korelację (której przedtem nie było) między
różniczką wzrostu Europa/USA a kursem euro w stosunku do dolara. Gdy kurs dolara
spada, luka między wzrostem w Europie a wzrostem w USA powiększa się na korzyść
tych ostatnich.
W obliczu ofensywy, którą stanowi spadek kursu dolara, w konstrukcji
europejskiej pojawia się więc rozległa próżnia: jest jednolita waluta, ale jaki
jest pożądany poziom kursu euro w stosunku do dolara? Europejski Bank Centralny
pilnie strzeże linii 2 proc. inflacji, ale – choć to wydaje się niewiarygodne –
nikt nie wie, jaki cel sobie stawia jeśli chodzi o kurs euro. Po to, aby euro
stało się prawdziwą walutą międzynarodową, zdolną konkurować z dolarem,
potrzebna byłaby jak najbardziej spójna polityka w dziedzinie kursu i stóp
procentowych, afirmująca autonomię Europy w stosunku do dyktatu walutowego (i
innego) Stanów Zjednoczonych.
W samej Europie obecne odwrócenie się sytuacji euro ujawnia drugi paradoks,
ponieważ grzęźnięcie gospodarki niemieckiej w dużej mierze przyczynia się do
spadku koniunktury w całej Europie. W latach poprzedzających wprowadzenie euro
burżuazje finansowe niepokoiły się wejściem w skład euro walut, które obniżały
jego wiarygodność. Kraje Europy Południowej (Hiszpania, Portugalia, Włochy,
Grecja), pogardliwie określane mianem „Klubu Śródziemnomorskiego” należało,
zdaniem niektórych, trzymać na uboczu strefy euro, którą najpierw lepiej było
zbudować wokół trzonu – franka i marki. Tę opcję bardzo poważnie brano pod uwagę
przed odwróceniem się ruchu kursu dolara, gdy w europejskiej koniunkturze
gospodarczej panował jeszcze powolny wzrost gospodarczy. Z kolei w krytyce euro
o inspiracji suwerenistycznej potępiano w nim zwykłą narośl na marce. W
przyszłym Europejskim Banku Centralnym upatrywano kopię Bundesbanku, która, aby
bronić parytetu franka w stosunku do marki, miała narzucić frankowi taką samą
absurdalną dyscyplinę, jaką narzucił on marce.
W rzeczywistości hegemonia niemiecka w dużej mierze znalazła się w odwrocie od
chwili zjednoczenia Niemiec. Sprawiło ono, że gospodarka tego kraju skupiła się
na rynku wewnętrznym, toteż olbrzymie nadwyżki przemysłowe zaczęły topnieć, a
wraz z nimi zaczęła topnieć podstawa supremacji gospodarki niemieckiej. Właśnie
to względne osłabnięcie Niemiec pozwoliło „Klubowi Śródziemnomorskiemu” wstąpić
do strefy euro, gdy tylko ona powstała. Dziś Niemcy jako pierwsze znalazły się w
potrzasku logiki monetarystycznej, choć to one same przyczyniły się do jej
narzucenia sąsiadom. Sposób, w jaki w łonie euro zamrożono kursy walut państw
europejskich, można więc odczytać jako amoralną bajkę – w każdym razie jeśli
uważa się monetaryzm za kryterium cnoty. Z grubsza biorąc, tacy źli uczniowie,
jak Hiszpania i Włochy, weszli do strefy euro z raczej korzystnym kursem,
podczas gdy Niemcy i w mniejszym stopniu Francja cierpią na kurs nadszacowany.
Ponieważ względne położenie Niemiec ciągle ulega degradacji z dwojakiego punktu
widzenia: z punktu widzenia wzrostu gospodarczego i z punktu widzenia nadwyżek,
coraz bardziej odczuwalne staje się napięcie powodowane przez zbyt wysoki kurs.
W innych czasach rzeczą roztropną byłoby zdewaluowanie marki, nawet gdyby
symboliczna cena, którą trzeba by za to zapłacić, była szczególnie wysoka. W
każdym razie, w przypadku euro taka droga dopasowania jest wykluczona. Trzeba
więc albo przyhamować względny wzrost gospodarki niemieckiej, który już jest
kiepski, albo przywrócić jej konkurencyjność na gruncie poważnej obniżki kosztów
płacowych. Taki jest właśnie sens Agendy 2010, która zmierza do zasadniczego
demontażu modelu niemieckiego.
W latach dziewięćdziesiątych byliśmy więc świadkami zwiększania się podwójnej
luki. Z jednej strony, wzrost gospodarczy w Stanach Zjednoczonych stał się
wyraźnie wyższy (o jeden punkt) niż wzrost gospodarczy Europy, podczas gdy w
latach osiemdziesiątych ich stopy wzrostu były podobne. Z drugiej strony,
zróżnicowanie zachodziło w samej Europie. Średni wzrost wszystkich krajów
europejskich wynosił 2 proc. Jednak był on wyraźnie niższy (1,6 proc.) w strefie
franka i marki (Francja, Niemcy, Belgia, Luksemburg) niż w pozostałych państwach
Unii Europejskiej (2,3 proc.), a zwłaszcza w grupie państw (Hiszpania, Wielka
Brytania, Irlandia, Finlandia), w której przeciętny wzrost wynosił 2,8 proc. i
był bliski wzrostu Stanów Zjednoczonych. To wszystko wygląda tak, jakby
rozbieżność stóp wzrostu między USA a Europą funkcjonowała jak dźwignia
polaryzująca poprzednio względnie jednorodny wzrost gospodarczy Europy.
Trajektoria Japonii podlega podobnej chronologii. Do początku lat
dziewięćdziesiątych stopa wzrostu gospodarki japońskiej była wyraźnie wyższa od
stopy wzrostu dwóch pozostałych biegunów gospodarki światowej. Następnie na całe
dziesięciolecie gospodarka japońska pogrążyła się niemal w stagnacji i zupełnie
oderwała się od średniego wzrostu gospodarki światowej. Tak więc, początek lat
dziewięćdziesiątych to wielki zwrot: poprzednio wzrost Stanów Zjednoczonych i
Europy oraz wzrost w samej Europie był raczej jednakowy.
Ten kontrast między koniunkturą gospodarczą w Stanach Zjednoczonych a
koniunkturą w Europie świadczy o słabej integracji gospodarczej kapitalizmu
europejskiego. Każde państwo Unii Europejskiej ustawia się odmiennie w stosunku
do całej konfiguracji europejskiej i jesteśmy świadkami początku rozchodzenia
się ich trajektorii, co stanowi dodatkową przeszkodę dla koordynacji polityk
gospodarczych państw unijnych. Obserwuje się również narastającą lukę między
gospodarkami narodowymi a światowymi koncernami, zwłaszcza w sferze akumulacji
kapitału. Do pewnego stopnia wielkie koncerny odnoszą się obojętnie do
opieszałości wzrostu gospodarczego Europy – w takiej mierze, w jakiej inwestują
i zbywają na innych rynkach. Ich interesy są więc coraz mniej związane ze stanem
zdrowia gospodarki europejskiej, co pozwala zrozumieć, jak to się dzieje, że
udaje im się unikać sprzeczności europejskiej polityki gospodarczej. Ta polityka
może wydawać się samobójcza, gdyż systematycznie kasuje rynki zbytu blokując
płace, ale tym, co pozwala znaleźć wyjście, jest rynek światowy.
DESTABILIZACJA PAKTU STABILNOŚCI
Tendencja jest taka, że w obliczu narastającego wyłomu w
łonie Unii Europejskiej, specyficzne interesy każdego państwa z właściwymi dla
niego stosunkami klasowymi biorą górę nad interesami zbiorowymi, a zarządzanie
nimi powierza się Komisji Europejskiej. To jest klucz do obecnego kryzysu
Europy. Jego punktem wyjścia jest gospodarcza i polityczna niezdolność Francji i
Niemiec do respektowania reguły, że pod żadnym pozorem deficyt budżetowy nie
może przekroczyć 3 proc. PKB. Te dwa państwa, na które przypada blisko 40 proc.
europejskiego PKB, uzyskały od większości rządów innych państw zapewnienie, że
nie zastosuje się wobec nich żadnych sankcji, które przecież wyraźnie
przewidziano w unijnym Pakcie Stabilności. Taka decyzja wywołała oczywiście
wściekłość Komisji Europejskiej, której legitymacja i autonomia w dużej mierze
wynikają z roli strażniczki tego paktu.
Kryzys na tym polu jest tym ostrzejszy, że sprzeczności nie mają ściśle
gospodarczego charakteru: czy to w sprawie interwencji w Iraku, czy w sprawie
instytucjonalnej architektury Unii Europejskiej, para francusko-niemiecka
skłonna jest przeciwstawiać się reszcie Unii. Balony próbne dotyczące „unii”
tych dwóch państw idą w tym kierunku i dołączają do starszych projektów Europy o
dwóch prędkościach, z trzonem i peryferią krajów stowarzyszonych. Lecz, co
trzeba bardzo mocno podkreślić i bardzo wyraźnie powiedzieć, to rozdarcie nie
polega na obronie różnych modeli socjalnych. Przeciwnie – rządy francuski i
niemiecki prowadzą bardzo systematyczną politykę kontrreformacji, która zmierza
do przyspieszonego (ale z ich punktu widzenia nigdy nie dość szybkiego)
przejścia na standardowy model neoliberalny. Przede wszystkim chodzi o odwrót na
pozycje obrony interesów narodowych, a raczej na pozycje obrony narodowego
zarządzania interesami klasowymi, co powoduje kryzys, któremu zwycięstwo „nie”
dla europejskiego traktatu konstytucyjnego we Francji i Holandii nadaje wyraźny
wymiar polityczny. Spoistość burżuazji europejskiej jest dziś bardzo
nadszarpnięta.
Ta konstatacja każe ponownie przyjrzeć się logice konstrukcji europejskiej. W
odróżnieniu od np. dziewiętnastowiecznego modelu niemieckiego, nie chodzi o
stworzenie nowej gospodarki narodowej poprzez zsumowanie gospodarek lokalnych.
Jednym z powodów jest to, że kraje europejskie – każdy na własną rękę i ze swoją
własną specjalizacją – włączyły się już do rynku światowego. Faza
internacjonalizacji zaczęła się od końca lat sześćdziesiątych, toteż utworzenia
jednolitego rynku, a następnie jednolitej waluty nie można analizować jako
wstępnych warunków takiego ruchu. Zachodzi więc osobliwe „przesunięcie fazowe”
między bazą europejską a światowym horyzontem strategicznym wielkich koncernów.
Jednolity rynek niekoniecznie jest głównym rynkiem zbytu, lecz zapleczem
służącym realizacji szerszych ambicji.
Dla pewnych gałęzi konstrukcja europejska polega jednak na „agregacyjnej” logice
budowy „mistrzów” europejskich zgodnie ze schematem, który, w pewnym sensie,
rozciąga strategię mistrzów narodowych, lansowaną przez de Gaulle’a i Pompidou,
na skalę europejską. Jednak tego rodzaju orientacji, charakterystycznej raczej
dla takich sektorów finansowych, jak banki i ubezpieczenia, daleko do
reprezentowania dominującej strategii, ponieważ ta polega na zawieraniu sojuszów
transkontynentalnych, które pozwalają bezpośrednio docierać do wszystkich
segmentów rynku światowego. Wzajemne przenikanie się kapitałów prowadzi do
tworzenia się „gospodarki transatlantyckiej”; osiągnęła już ona taki poziom
rozwoju, który sprawia, że trudno mówić o Stanach Zjednoczonych i Unii
Europejskiej jako dwóch odrębnych i konkurencyjnych podmiotach.
Jednolity rynek jest więc rynkiem otwartym na wszystkie strony, ponieważ wielkie
koncerny, które nadają ton konstrukcji europejskiej, na celowniku mają rynek
światowy. To niezmiernie ważny fakt, gdyż pozwala lepiej zrozumieć
podporządkowany charakter „okiennicy socjalnej” unijnego okna w takiej mierze, w
jakiej projektem najpotężniejszych sektorów burżuazji wcale nie jest budowa
spójnej, zintegrowanej całości. Można nawet pójść dalej i na nowo wyrazić nader
systematyczne wątpliwości co do realnej potrzeby jednolitej waluty. Gdyby
chodziło o budowę rynku europejskiego jako zintegrowanej całości, jednolita
waluta byłaby absolutnie nieodzowna do zarządzania „granicą faz” między zwartą
strefą europejską a rynkiem światowym. Gdy natomiast zakłada się, że jednolity
rynek ma być rynkiem otwartym, potrzeba jednolitej waluty jest o wiele mniej
oczywista.
Główna zaleta przejścia do jednolitej waluty niewątpliwie nie polegała na jej
funkcji instrumentu walutowego, lecz na jej funkcji instrumentu dyscyplinarnego.
Właśnie w imię bezwzględnej potrzeby jednolitej waluty należało zahamować
wydatki publiczne i „miarkować” wzrost płac, a więc, krótko mówiąc, wdrożyć
typowo neoliberalny program. To pasowało rządom europejskim jak ulał, bo taka
właśnie była intencja każdego z nich. Projekt ten pozwalał ujednolicić programy
neoliberalne i postarać się dla nich o podwójną legitymację – za jednym zamachem
powoływać się na wymogi gospodarki i na ideał europejski.
„GOSPODARKA ŚWIATOWA LECI NA JEDNYM SILNIKU”
To wyrażenie ukuł Lawrence Summers, sekretarz skarbu w
administracji Billa Clintona, i posłużyło ono za tytuł ważnego dossier
opublikowanego przez tygodnik Economist. Jedna dana dobrze reasumuje
asymetryczne funkcjonowanie gospodarki światowej: od 1995 r. około 60 proc.
światowego wzrostu gospodarczego przypada na Stany Zjednoczone, które przecież
reprezentują „tylko” 30 proc. gospodarki światowej. Ogólna teza Economist brzmi:
„Świat nie może nadal liczyć na wydatki amerykańskie.” Kwestia amerykańskiego
deficytu zewnętrznego jest ściśle związana z analizą wzrostu wydajności pracy,
ponieważ ten ostatni stanowi obiektywną podstawę wyższej rentowności, zdolnej
reprodukować atrakcyjność gospodarczą USA.
W najbliższych latach można więc sobie wyobrazić dwa biegunowo przeciwstawne
scenariusze. Jeden to przedłużanie się obecnej sytuacji, w której szybszy wzrost
wydajności pracy i wyższa zyskowność nadal będą przyciągały kapitały konieczne
do finansowania deficytu handlowego USA. Taka konfiguracja jest jednak trudna do
utrzymania, co do czego są zgodni prawie wszyscy ekonomiści zajmujący się tą
sprawą, bo implikuje utrzymanie różniczki wzrostu gospodarczego między USA a
zbiorem Europa-Japonia – innymi słowy, implikuje permanentną nierównowagę
gospodarki światowej. Rewersem kiepskiego wzrostu, narzuconego Europie i
Japonii, byłaby odbudowa ich konkurencyjności na podstawie blokady płac, a nie
wzrostu wydajności, i groźba wzmożonych napięć społecznych. Wynne Godley
wykazuje, że jeśli nic się nie zmieni, deficyt handlowy USA (który już wynosi 5
proc. PKB) będzie rósł. Gdyby do tego dodać procenty, które Stany Zjednoczone
(mimo wszystko!) muszą płacić od swojego długu zagranicznego, bieżący deficyt
wyniósłby 8,5 proc. PKB. Po prostu po to, aby ustabilizować deficyt handlowy,
trzeba by nieustannie reprodukować atrakcyjność USA dla kapitałów zagranicznych.
Tymczasem niestabilność sytuacji globalnej grozi ich zniechęceniem. Zapał, z
jakim inwestowały w USA, miał obiektywna podstawę – stwarzały ją dynamika
wzrostu wydajności pracy i dobre poziomy rentowności, które, jak się wydawało,
trwale zapewniał wzrost wydajności, lecz te korzystne perspektywy stoją dziś pod
znakiem zapytania. W syntetycznym artykule Will Hutton kładzie nacisk na to, że
poza kompleksem przemysłowo-wojskowym „trudno jest wskazać na sektor wysokiej
technologii, w którym przedsiębiorstwa amerykańskie mogą pretendować do
systematycznej wyższości nad swoimi konkurentami europejskimi”. Ci prześcigają
je w dziedzinie technologii, wynalazczości czy innowacyjności „od przemysłu
samochodowego po lotniczo-kosmiczny, od produkcji gazów przemysłowych po
telefonię komórkową”. Innymi słowy, Stany Zjednoczone nie dominują z powodu
wewnątrzpochodnych wyników gospodarki amerykańskiej, lecz dzięki swojej
zdolności „mocowania” akumulacji kapitału w skali światowej, a ta zdolność w
ostatecznym rachunku zależy od politycznego układu sił. Ponieważ taka afirmacja
hegemoniczna nie jest nieograniczona, należy liczyć się z innym scenariuszem, w
którym konkurencyjność i równowagę handlową przywrócono by obniżając kurs dolara
w stosunku do innych dewiz, a zwłaszcza euro.
Lecz ta droga jest usiana pułapkami i można zadać sobie pytanie, czy takie
„łagodne lądowanie”, pozwalające uniknąć poważnego epizodu recesyjnego, jeszcze
jest możliwe. Zdaniem specjalistów, po to, aby poważnie zmniejszyć deficyt,
należałoby znacznie zdewaluować dolara – o jakieś 40 proc. Taka dewaluacja
obniżyłaby wartość w euro papierów wartościowych denominowanych w dolarach i
groziłoby, że ich posiadacze nie będą chcieli zwiększyć udziału aktywów
amerykańskich w aktywach, które trzymają w swoich portfelach. Mogłaby przekonać
ich tylko duża podwyżka stóp procentowych, ale zaciążyłaby ona na wzroście
gospodarczym. Ponadto agresywna dewaluacja dolara równałaby się wznieceniem
otwartej wojny handlowej z Unią Europejską i Japonią. W takim przypadku Stany
Zjednoczone eksportowałyby swoją recesję, która mogłaby powrócić jak bumernag,
gdyby była dość głęboka, i skasować dynamikę gospodarki światowej albo skłonić
inne mocarstwa imperialistyczne do podjęcia środków ratunkowych. Taka jest więc
baza ekonomiczna nadciągających napięć.
W tym kontekście na prawdopodobieństwie zyskuje scenariusz brutalnego
dopasowania. Doszłoby do niego, gdyby kapitały reszty świata odmówiły
finansowania deficytu handlowego lub gdyby – co wychodzi mniej więcej na to samo
– banki centralne innych państw nie zgodziły się już trzymać rosnących rezerw w
dolarach i przystąpiły do ich wyprzedaży, doprowadzając od jeszcze większego
spadku kursu dolara. Trzeba by wówczas podnieść stopy procentowe, aby dodać
otuchy kapitałom zagranicznym, albo wyhamować wzrost rynku wewnętrznego, aby
wygospodarować środki finansowe, których te kapitały nie zapewniałyby już w
pożądanej ilości. Takie nieopanowane odwrócenie sytuacji doprowadziłoby do
implozji giełdowej i hipotecznej oraz do kryzysu społecznego, godzącego nie
tylko w pracowników najemnych, ale również w warstwy, których bogactwo i dochody
zależą od wartości ich aktywów finansowych.
Przewidywanie takiego scenariusza nie wynika ze skłonności katastroficznych; co
do tego, że obecnego kursu nie sposób utrzymać, praktycznie panuje konsens.
Ograniczmy się do przytoczenia tylko jednego przykładu – oto w ostatnim raporcie
OECD cały rozdział poświęcono redukcji deficytu zagranicznego USA, starając się
oszacować jego wpływ na gospodarkę światową. Proroctwa nie są ważne; ważne jest
prawidłowe zidentyfikowanie dwóch podstawowych czynników, od których w
przyszłych latach będzie zależała trajektoria gospodarki amerykańskiej, a
mianowicie powiązania tej gospodarki z innymi obszarami gospodarki światowej i
jej zdolności do zapewnienia wzrostu wydajności pracy.
BUMERANGOWY EFEKT GLOBALIZACJI
Wzrost potęgi Chin to inny przedmiot niepokojów panujących w
debacie ekonomicznej w USA. Na Chiny przypada niemal połowa amerykańskiego
deficytu handlowego i ich udział w tym deficycie rośnie. W latach 1970-2002
chiński eksport wzrósł 140 razy, a jego konkurencyjność zapewnia zakotwiczenie
juana w dolarze, które dla rządu amerykańskiego jest jednym z celów
przeznaczonych do odstrzału, tym bardziej, że chińska konkurencja zaczyna dawać
się we znaki w sektorach wysokiej technologii. Wiele dyskutuje się o
delokalizacjach i dezindustrializacji, choć utrata miejsc pracy w przemyśle
zasadniczo wynika ze wzrostu wydajności i restrukturyzacji.
Sceptyczny stosunek do korzyści płynących z globalizacji ogarnia najwyższe sfery
panującej gospodarki. Paul Samuelson, laureat nagrody Nobla i teoretyk
wzajemnego bogacenia się narodów dzięki handlowi międzynarodowemu, opublikował
artykuł, w którym dał wyraz swoim wątpliwościom. Wyszedł w nim od spadkowej
tendencji udziału USA w produkcji światowej: nazajutrz do drugiej wojnie
światowej stanowił on blisko 50 proc., a dziś wynosi od 20 do 25 proc.
Melancholię noblisty powoduje to, że w Chinach postęp techniczny obejmuje
obecnie sektory, w których Stany Zjednoczone posiadały najwyraźniejsze korzyści
komparatywne. Wiele to mówi o absurdalności teorii neoliberalnej, która
postulowała niemożność nadrobienia zacofania technologicznego, i o jej ścisłych
związkach z interesami panującego mocarstwa. Oczywiście, artykuł Samuelsona
wywołał energiczne protesty doktrynerskich rzeczników wolnego handlu, ale
ujawnia on, że rodzi się świadomość zwrotnego wpływu globalizacji
kapitalistycznej na gospodarkę amerykańską.
To wszystko oznacza, że obecnej konfiguracji gospodarki światowej towarzyszy
pogłębianie się sprzeczności związanych z procesem globalizacji
kapitalistycznej. W rzeczywistości „Imperium” jest głęboko podzielone i w tym
należy upatrywać nowoczesny przejaw działania prawa nierównomiernego i
kombinowanego rozwoju. Oto bowiem nastąpiło pęknięcie w strefach gospodarki
światowej: między gospodarką amerykańską a innymi gospodarkami panującymi, wokół
obniżki kursu dolara, oraz między gospodarkami panującymi a „gospodarkami
wschodzącymi”. Te ostatnie zagrażają stabilności całej gospodarki światowej,
zdobywając udziały w rynku i z powodzeniem podnosząc ceny surowców – zwłaszcza
ropy naftowej.
Pewnie, że dziś kapitalizm uwolnił się od swoich „pęt”: cyrkulacja kapitałów
jest niemalże swobodna, a zdobycze społeczne skurczyły się na całym świecie. Z
tego punktu widzenia panowania finansjery nie należy postrzegać jako czynnika
pasożytniczego, który przeszkadzałby kapitalizmowi w prawidłowym funkcjonowaniu.
Wręcz przeciwnie – mamy do czynienia z układem pozwalającym rozwijać się
tendencji do tworzenia takiego rynku światowego, na którym pracownicy najemni są
bezpośrednio zmuszeni konkurować ze sobą i podlegają wymogom zyskowności, które
przeciwstawiają się zaspokajaniu nierentownych potrzeb społecznych. To dzięki
finansjeryzacji współczesny kapitalizm zbliża się do swojego „czystego”
funkcjonowania, stopniowo uwalniając się od tego wszystkiego, co mogłoby trzymać
go w pewnych ramach czy regulować. Ten ruch kapitalizmu nie podlega samoreformie
i pociąga za sobą regresywną redystrybucję bogactw. Dlatego konstrukcje, które
starają się oddzielać ziarno od plew – np. „dobry” kapitalizm produkcyjny od
„złego” kapitalizmu finansowego – czy wyobrażają sobie kapitalizm
hiperkonkurencyjny, a zarazem bardziej egalitarny, wynikają z reformistycznej
utopii, która zupełnie rozmija się z jego obecnym kursem.
Paradoks globalizacji można więc sformułować następująco: im bardziej
kapitalizmowi udaje się modelować gospodarkę światową według swojego gustu, tym
bardziej narastają sprzeczności międzyimperialistyczne. Światowy kapitalizm
zainstalował się w trwałej fazie niestabilności. Podstawowe pytanie brzmi: czy
wyjście z niej będzie przebiegało po osi konfliktów między kapitalistami, czy po
osi konfrontacji społecznych, czyli walki klas.
--------------------------------------------------------------------------------
O autorze
Michel Husson (ur. 1949) – ekonomista, administrator francuskiego Krajowego
Instytutu Statystyki i Studiów Ekonomicznych (INSEE), badacz w Instytucie Badań
Gospodarczych i Społecznych (IRES), członek Rady Naukowej Stowarzyszenia na
rzecz Opodatkowania Transakcji Finansowych i Pomocy Obywatelom (ATTAC), Fundacji
Kopernik i komitetu redakcyjnego Critique Communiste, działacz Związku
Rewolucyjnych Komunistów (LCR, francuskiej sekcji Czwartej Międzynarodówki).
Autor m.in. Misere du capital: Une critique du néolibéralisme (1996), Les
ajustements de l’emploi (1999), Six milliards sur la planete: Sommes-nous de
trop? (2000), Le grand bluff capitaliste (2001), Les casseurs de l’État social
(2003), współautor m.in. Douze économistes contre le projet de Constitution
européenne (2005). W Polsce wielokrotnie publikowany w Nowym Tygodniku
Popularnym. Członek rady redakcyjnej Rewolucji.