Tekst wskanował towarzysz Helmund. Warto zwrócić uwagę jak kiedyś angażowano się w kolportowanie propagandy - by z większą determinacją wspomagać LBC. Pojawiające się cały czas odgłosy o wprowadzeniu cenzury na komunizm w internecie -powinny zadziałać pobudzająco do jeszcze bardziej wytężonej pracy - do póki mamy takie możliwości.


Dawid Rottenberg, Filip Lipiński

Technika 

 

25 lutego 1932 r. KC KPP organizował demo­nstrację bezrobotnych. W związku z tą akcją przemawiałem na masowce. Miałem wtedy 17 lat. Masówka odbywała się przy zbiegu ulic Mariań­skiej i Pańskiej. Wzięło w niej udział kilkaset osób. Potem uformował się pochód i z rozwinię­tymi sztandarami KPP i KZMP pomaszerowaliśmy w kierunku Placu Kazimierza. Na czele pochodu kroczył m. in. członek KD KPP - Henryk Szwam („Karol") - bardzo aktywny i bojowy towarzysz. Kiedy doszliśmy do skrzyżowania ulicy Twardej i Śliskiej zaatakowała nas policja, piesza i konna. Policję umundurowaną wspomagali jeszcze szpicle ubrani po cywilnemu. Niejednemu z nas porządnie się wtedy dostało. Na głowy, ramiona, plecy spa­dały ciężkie uderzenia gumowych pałek i karabi­nów. Kilku uczestników pochodu aresztowano. Spot­kało to również i mnie. Wśród aresztowanych doj­rzałem tow. „Karola". W komisariacie przy ul Śliskiej znów przywitano nas gumowymi pałkami. Rozprawa trwała do późnej nocy. Wreszcie, po nie­ludzkim skatowaniu, zostaliśmy odprowadzeni do „defy". Spotkałem tam wielu znajomych towarzy­szy, m. in. „Bobrusia" (S. Nysenbauma), z którym później zetknąłem się w Hiszpanii. Z „defy" zabrano mnie do warszawskiego ,,Centralniaka", tow. Szwam zaś został zwolniony z are­sztu pod dozór policji. Przygotowywano przeciwko nam proces. W więzieniu przesiedziałem kilka mie­sięcy. Przez caly czas należałem do „komuny". Roz­począłem „odsiadkę" w celi nr 2A. Ze znajomych spotkałem tam tylko tow. „Fabiana" z Ochoty (nazwiska jego dziś już nie pamiętam). W „ko­munie" czuł się każdy z nas jak w rodzinie. Łą­czyła nas wspólna walka. Nie przerywaliśmy jej i w murach więziennych. „Komuna" w owym czasie prowadziła bardzo poważną akcję przeciwko nowemu regulaminowi więziennemu. Chciano po­zbawić nas praw więźniów politycznych. Bronili­śmy się. Administracja więzienna bardzo często przerzucała towarzyszy z jednej celi do drugiej, pragnąc w ten sposób złamać nasz opór. Często wywożono do innych więzień starych, zahartowanych w walce komunistów. Los ten spotkał przede wszystkim starostów ,,komuny", jak tow. tow. Izydorczyka, Kasmana i in. Nas porozsadzano. Mnie przeniesiono do celi nr 23. Była ona znacznie większa niż poprzednia, więc i życie w niej miało jakieś szybsze tempo. Prowadzono systematycznie szkolenie ideologiczne, organizowano wykłady z różnych przedmiotów ogólnych. Skorzystałem sporo. I jeszcze jedno. Minęło tyle już lat od tego czasu, a przecież wciąż z rozrzewnieniem wispominam serdeczny stosunek starych towarzyszy donas, najmłodszych. Jaką opieką nas otaczano! Na zawsze pozostanie mi w pamięci wzruszająca troskliwość towarzyszy: Józefa Siwka, Sotowiejczyka, Józefa Lewina, Prokofiewa i in. Z celi 23 zostałem przeniesiony - zdaje się - do celi 19 czy też 17, nie pamiętam dokładnie. Siedzieli wtedy ze mną: Szymon Zachariasz i Gordon. Cela ta również zaliczała się do większych. Mimo to zrobiło się w niej bardzo ciasno, gdy przed akcją majową przywieziono do nas dużą grupę aresztowanych komunistów. Z grupy tej za­pamiętałem „Czarnego Lutka" (jakie było jego nazwisko - nie wiem), studenta.

Po kilku miesiącach siedzenia w „Centralniaku" wyszedłem na wolność, pod dozór policji. Musia­łem dwa razy w tygodniu meldować się w 3 komi­sariacie.

Wróciłem do pracy zawodowej w firmie „Szang­haj" i do pracy partyjnej w KZMP dzielnicy Sródmieście.

W czerwcu czy też w lipcu spootkałem się z „Czar­nym Lutkiem". Zaproponował mi przejście do war­szawskiej „techniki"  KPP. Zdając sobie sprawę, że jest to bardzo odpowiedzialny odcinek pracy konspiracyjnej, zgodziłem się, oczywiście po uzgod­nieniu z KD KZMP. Praca zawodowa nie przeszkadzala mi w działalności partyjnej. W firmie „Szanghaj" było zresztą dużo członków partii i KZMP, jak np. Genia Pelowska, Józef Koper, Sułkowski i wielu, wielu innych. Wiedziała o tym widać i policja, bo przeprowadziła kiedyś u nas rewizję, poszukując kompromitujących materiałów. Moje obowiązki służbowe wymagały nieraz lata­niny po całym mieście. I to byto poniekąd wy­godne. Mogłem wyjść z biura, kiedy chciałem i gdzie chciałem. Jeśli zachodziła potrzeba załatwienia ja­kiejś sprawy partyjnej, brałem z sobą rachunki klientów zalegających z płaceniem należności (fir­ma „Szanghaj" zajmowała się sprzedażą na raty herbaty, kawy, kakao) i udawałem się służbowo na miasto.

Po spotkaniu z tow. „Lutkiem" otrzymałem za­danie, by za wszelką cenę znaleźć lokal dla war­szawskiej „techniki" na skład literatury. Skład taki udało mi się urządzić w mieszkaniu tow. „Natana" (nazwiska jego, niestety, nie pamiętam, cho­ciaż byliśmy w jednej komórce) przy ul. Grzybowskiej nr 5. „Natan" pracował w sklepiku na­białowym swego ojca (w hali Mirowskiej), ale miał sporo wolnego czasu. Korzystając z tego, że w dzień rodziców jego nigdy nie było w domu, zainsta­lowaliśmy tam punkt rozdzielczy literatury. Wspól­nie z „Natanem" rozkładaliśmy odezwy, ulotki i inne druki KPP na małe paczki, które potem rozwoziłem pod wskazane przez „Lutka" adresy. Często też przechowywałem naszą literaturę w piw­nicy firmy „Szanghaj" przy ul. Elektoralnej 13, a także w mieszkaniu pewnego tragarza, który mieszkał na Prostej. Pracy miałem wtedy bardzo dużo. Przez moje ręce przechodziła ogromna ilość różnych odezw i okólników, drukowanych w na­szych drukarniach, sporo broszur komunistycznych oraz czasopism, jak „Czerwony Sztandar", „Nowy Przegląd" itd. Trzeba było włożyć wiele trudu, by wszystko zostało zrobione sprawnie i we właści­wym czasie.

Pewnego wieczoru otrzymałem polecenie, by od­wieźć walizkę z odezwami do robotników budowla­nych, którzy mieli nazajutrz rano przystąpić do strajku. Wyruszyłem. Na Królewskiej wsiadłem do tramwaju (zdaje się do 14), jadącego na Marymont. Dzielnicę tę znalem bardzo słabo, a pytać się ludzi było niezręcznie. Wysiadłem na niewłaści­wym przystanku. Zabłądziłem. Jakiś czas kluczy­łem po różnych zaułkach, wreszcie wyszedłem na niezabudowany teren. Usłyszałem szczekanie psów i spostrzegłem migocące z dala światełka. Jakieś osiedle. Skręciłem i natknąłem się na szyny kole­jowe. Było już późno. Wkoło ani żywej duszy. Głusza, pustka. Miałem wtedy około 18 lat. No­siłem krótkie spodenki i koszulkę z „kołnierzykiem Słowackiego". Taki sobie chłopaczyna, nie wyro­śnięty, drobny. Walizka, którą taszczyłem, była niewiele mniejsza ode mnie. Usiadłem na piasku i zamyśliłem się. Psy wciąż ujadały. „Co robić, może być wsypa - pomyślałem. - Może zakopać walizkę w piasku i przyjść po nią nazajutrz? Tak, ale jutro strajk, odezwy muszą być rozkolporto­wane przed godziną 7 rano". Postanowiłem wrócić tą samą drogą i wziąć taksówkę. Wsiadłem do pierw­szego lepszego napotkanego samochodu i podałem adres kierowcy. Jechaliśmy przez różne wertepy, okolice zupełnie mi nieznane, aż zatrzymaliśmy się przy malej chałupinie, stojącej w głębi ogród­ka. Wszedłem do sieni (tak było umówione), ale okazało się, że drzwi, do których miałem zastukać, były zamknięte. Natomiast drzwi znajdujące się po przeciwnej stronie staty otworem. Widzę - stół, masa ludzi, wszyscy rozbawieni, piją, tańczą. ,,Do licha, pomyłka chyba" - myślę. Ale nie, od stołu wstaje młoda kobieta, otwiera mi drzwi na prawo i wprowadza do izby. Wszystko więc zakończyło się pomyślnie.

Budowlani otrzymali odezwy. Do domu powróci­łem prawie nad ranem, pieszo, bo na taksówkę nie starczyło pieniędzy.

Innym razem - zdaje się, że było to w sobo­tę - otrzymałem od tow. „Lutka" polecenie, aby przewieźć powielacz od „Natana" na ul. Kazimie­rzowską (na Mokotów). Miało to być gdzieś w oko­licy więzienia. „Poczekasz tam - powiedział „Lutek" - bo o czwartej przyniosą woskówkę i trzeba będzie powielać odezwę. Jutro roześlemy ją razem z innymi materiałami po dzielnicach". Tego dnia z rana zabrałem ze sobą rachunki klientów mie­szkających na Mokotowie i udałem się do „Natana". Zabrawszy stamtąd powielacz pojechałem do­rożką na Mokotów. Dojeżdżamy i... katastrofa. Wy­noszą z domu jakieś duże paczki. Wsypa. No cóż, trzeba się jakoś ratować. Wyjąłem z teczki swoje rachunki i udaję, że przeglądam. „Nie, to nie tu - mówię do dorożkarza. - Pomyliłem się. Zawra­camy". Odwiozłem powielacz z powrotem do „Natana" i postanowiłem czekać na „Lutka" przy ul. Rakowieckiej, bo adresu jego nie znałem. Do czwar­tej pozostawało jeszcze kilka godzin. Czekam. Czas posuwał się jakoś dziwnie powoli. „Czarnego Lutka" złapałem dopiero po paru godzinach. Ucieszyłam się bardzo, że on i pozostali towarzysze są urato­wani.

Po tej wsypie do pracy w „technice" nie wró­ciłem.

W 1937 r., kiedy wróciłem z Hiszpanii do Pa­ryża, spotkałem tam „Lutka" z żoną. 

Maj 1958 rok

Dawid Rottenberg


Pracę w warszawskiej „technice" rozpocząłem w marcu 1933 r. Skierował mnie tam tow. Dawid Rottenberg - sekretarz komórki KZMP przy dziel­nicy Warszawa-Sródmieście. Po upływie miesiąca przeszedłem do pracy w Centralnej „technice" KPP. Z początku byłem kurierem - rozwoziłem nielegalną literaturę do okręgów - potem pra­cowałem w magazynie.

Magazyn Centralnej ,,techniki" mieścił się wte­dy przy ul. marszałka Focha 5/7, w czteroizbowym lokalu na parterze. Miał dwa wejścia, jedno od frontu - z ulicy, drugie - z oficyny. W lokalu frontowym mieścił się dawniej sklep spożywczy. Za moich czasów był on prawie zawsze zamknięty. W oknie wystawowym jednak nadal leżały różne artykuły spożywcze, jak cykoria, zapałki itp. Dla zamaskowania magazynu rzekomy sklep miał stałą klientelę. Zaopatrywali oni magazyn w literaturę konspiracyjną. W lokalu, gdzie znajdował się ma­gazyn, mieszkała z polecenia partii tylko jedna osoba - tow. Maria Skwarczyńska. Do jej obowiązków należało pilnowanie dostarczonych mate­riałów i czuwanie nad całością pomieszczenia. W ma­gazynie przechowywano literaturę komunistyczną wydawaną w kraju i za granicą. Kolportowano ,,No­wy Przegląd", „Inprekory" („Internationale Presse-Korrespondenz"), „Czerwony Sztandar" i inne cza­sopisma nielegalne. Materiały z zagranicy przy­woził pewien kolejarz (nazwiska jego nie pamię­tam), zamieszkały przy ul. Belwederskiej. Zwykle od niego ja je odbierałem i odstawiałem do ma­gazynu centralnego. Potem wspólnie z, kilkoma towarzyszami paczkowaliśmy te materiały wedluy rozdzielnika KC i rozsyłaliśmy do poszczególnych okręgów w kraju.

Za moich czasów w Centralnej „technice" - oprócz kurierów - pracowało 5 towarzyszy. Byli to: Jan Skwarą, Szyja Miara, Maria Skwarczyńska, ja i kierownik (którego pseudonimu nie pa­miętam, a nazwiska nigdy nie znałem).

Zadania swoje staraliśmy się wykonywać spraw­nie i dobrze. Roboty zawsze było pełne ręce. Przy­gód, różnych alarmów, fałszywych i nie fałszy­wych, oczywiście też nie brakowało - jak to w konspiracji. Człcwiek zżył się z tym i wszystko uważał za zjawisko normalne. Wydawało się, że nic nie może wpłynąć hamująco na naszą pracę. Aż nadszedł taki dzień, który przyniósł pewne zmiany.

Była trzecia dekada maja 1933 r. Mieliśmy wte­dy szczególnie dużo pracy. Przybyło do magazynu masę materiałów z zagranicy i mnóstwo literatury drukowanej w kraju. Skład był zawalony. Pamię­tam, jak gorączkowo uwijaliśmy się wśród stosów czasopism, kompletując je, układając w paczki. Nigdy nie zapomnię dnia 29 maja 1933 r. Tow. Skwarą w owym dniu przywoził dwukrotnie ta­ksówką paczki z nielegalną literaturą, tow. Miara dostawił również spory transporcik - choć - zdaje się - tylko jeździł raz. Łącznie w maga­zynie znajdowało się ckoło 400 kg różnej nielegalnej literatury. Nazajutrz mieli przybyć kurierzy i wszystko to zawieźć na okręgi. Wieczorem więc ze Skwarą i Skwarczyńską pilnie pracowaliśmy, by zdążyć na czas.

Około godziny 22 ktoś zapukał do tylnych drzwi od strony oficyny. Drzwi byty zaryglowane na że­lazne zasuwy. Zaniepokoiliśmy się - co za nagła wizyta? Maria Skwarczyńska chwilę się zawahała, potem podeszła do drzwi: „Kto tam?" - zapytała. „Proszę otworzyć. Telegram" - słyszymy niezna­jomy glos. Niepokój nasz wzrasta. Wiadomo nam było przecież, że na ten adres żaden telegram nigdy nie przychodził. Co to może być? Zgasiliśmy światło i patrzymy przez szpary w drzwiach. Jasne, policja. Oczywiście, tajna, ubrana po cywilnemu. Było ich chyba z trzydzieści sztuk. „Bohaterzy" ci woleli zawsze chodzić gromadą. Nie ma co rozmyślać, trze­ba działać. Spaliliśmy szybko rozdzielnik i co bar­dziej kompromitujące dokumenty. Dobijanie do drzwi gwałtownie się wzmaga. Postanawiamy uciekać. Biegniemy z towarzyszem Skwarą do drzwi frontowych. Za późno. Policja włamała się już do lokalu. Dopadają do nas tajniacy z pistoletami w ręku. „Ręce do góry!" Opór na nic by się nie przydał.

Tow. J. Skwarą i ja zostaliśmy pobici do krwi. Wiedzieliśmy, co nas czeka. Nadziei na ocalenie nie było żadnej. Nagle dzieje się rzecz dziwna. Po jakich dziesięciu, a może dwudziestu minutach przybywa oddział policji mundurowej z aspiran­tem na czele. I osaczają tajniaków. Kierują do nich lufy pistoletów i rzucają okrzyk: „Ręce do góry!" Zbaranieliśmy. Tajniacy też. Ktoś tam na­wet strzelił. Sprawa się jednak szybko wyjaśniła. Oto jeden z mieszkańców słysząc dobijanie się taj­nej policji do naszych drzwi i widząc jej zachowa­nie się, doszedł do wniosku, że to napad rabunko­wy. Zadzwonił więc na komisariat, wzywając po­mocy. A ponieważ w komisariacie nikt nie był wtajemniczony w plany „defy" - do wezwania usto­sunkowano się poważnie. Ach, trzeba było widzieć, jak potem towarzystwo to wzajemnie się przepra­szało. Ci z komisariatu zwłaszcza sumitowali się gęsto. Taki brak wyczucia! Tajniacy odnieśli sią jednak do tego z wyrozumiałością i aspirant ze swym oddziałem odmaszerował uspokojony.

Nas odstawiono do więzienia. Do towarzystwa przybył nam jeszcze Szyja Miara. Biedak nie zo­rientował się, że lokal jest obstawiony przez policję, i przybył na robotę już po naszym aresztowaniu. Wywiadowcy przywitali go oczywiście bardzo „mile".

We wrześniu 1933 r. odbył się nasz proces. Tow. Skwara, Miara i ja dostaliśmy po 4 lata więzienia. Maria Skwarczyńska zaś została skazana na półtora roku. Tow. Jan Skwara uzyskał następnie urlop zdrowotny, chorował bowiem na płuca. Wypuszczo­no go z więzienia za kaucją 500 zł. Wyjechal potem do ZSRR. Co się z nim później stało, nie wiem. Również nie jest mi znany los reszty towarzyszy z Centralnej ,,techniki", poza towarzyszem Dawi­dem Rottenbergiem, tym, który mnie skierował do tej pracy. Wrócił on ostatnio z ZSRR.

Czerwiec, 1958 rok

Filip Lipiński