Tekst pochodzi z Impulsu Trybuny http://www.trybuna.com.pl/n_show.php?code=2006012610


Ołeksandr Hawryluk

Bereza

 

Nie inwalida stary ze strzelbą zardzewiałą

lecz celne cekaemy czuwają na czatach

i gęsty drut kolczasty dokoła nas otacza,

a ślepia policjantów żądłami tną nam ciało. (...)

 

(Obóz koncentracyjny, 1937 r.)

Przełożył: Leon Pasternak

 

Młody poeta podróżuje. Mocny łańcuch twardo uciska przeguby rąk. Obok na ławce siedzi policjant z karabinem na kolanach. Okna wagonu przesłania biały szron. Na dworze wściekły mróz.

Nie po raz pierwszy wypadło mu jechać w kajdankach. Pierwszy raz - kiedy to było? Aha, wiosna była wtedy na świecie - przed Pierwszym Maja - i wiosna była w jego życiu, kiedy policja wywoziła na podwodzie z ojczystej wsi młodego parobczaka. Matka biegła za wozem, niosła węzełek ze strawą, u wrót płakały dziewczęta... Mocne i surowe były te wrażenia, ostre i nowe było odczucie utraconej wolności.

A potem? Potem powtarzało się to wielokrotnie.

W twardej szkole więzień, konspiracji, ruchu podziemnego zaczął zarazem formować się jako pisarz. Ale zamiast stać się zawodowym literatem, wykształcił się na zawodowego rewolucjonistę wśród upośledzonych, uciskanych i gniewnych mas robotniczych. Oto czemu znów jedzie okuty.

I chociaż jest teraz bardziej zahartowany niż niegdyś, ogarnia go natrętny lęk. Tym razem nie wiozą go do więzienia. Doręczono mu białą kartkę papieru - zimny, biurokratyczny nakaz: „odosobnić w Berezie Kartuskiej jako zagrażającego bezpieczeństwu publicznemu". Tym razem nie katowano go w policji i nie dręczono przesłuchiwaniami. Obchodzono się z nim nawet uprzejmie. Ale i on, i oni wiedzieli: tajemnicza „Bereza" starczy za wszystko.

Bereza! Dwa lata temu słowo to pojawiło się w gazetach po raz pierwszy i od tej chwili zaciążyło nad krajem niby cień potworny, wstrząsając lud dreszczem ohydy, strachu, oburzenia i gniewu.

Nakaz zorganizowania Berezy podpisał w roku 1934 jeszcze sam „wielki marszałek" i „umiłowany komendant" - Piłsudski. To było jego ostatnie wybitniejsze „dzieło" i urosło ono od razu do znaczenia symbolu zdziczenia umierającego świata. (...)

Pociąg mknie. Polskie nazwy stacyj: Żabinka, Kobryń, Tewla. Przez oszronione okna nic nie widać. Co zresztą mógłbyś zobaczyć na Polesiu?

Nareszcie Bereza - maleńka stacja poleska, kilku zgarbionych, odbartych woźniców. Okazuje się, że od stacji do obozu jest jeszcze sześć kilometrów.

Na mrozie i wietrze kajdany zaczynają przypiekać jak ogień. Policjant widzi, że więzień już odmroził sobie ręce, ale go nie rozkuwa. Sanie pędzą. Wiatr tnie po twarzy. Uszy marzną, a nie można osłonić ich zakutymi dłońmi. Woźnica milczy i nie ogląda się. Może co dzień wodzi takich podróżnych i życie mu obrzydło.

Oczy szukają okropnej mety. Puste, zimowe pole. W oddali, po lewej stronie, jakieś sześciokątne wieże i kamienny mur.

- Nie - oznajmia woźnica nie oglądając się - to ruiny klasztoru kartuzów, stąd nazwa: Bereza Kartuska.

Pośród tej równiny wyrastają dwa ponure, czerwone budynki trzypiętrowe, masywne. Tu, na pustkowiu, imponują rozmiarami jakby przygniatały wszystko wokoło - i duszę ludzką również.

Budynki otoczone są wysokim parkanem, który wydaje się niski w porównaniu z ich ogromnymi, czerwonymi murami. W murach długie, bardzo długie rzędy okien - jakże monotonne rzędy okienÉ

Wszystko to notuje sobie w pamięci młody poeta sprawnie i dokładnie.

Po szosie, biegnącej wzdłuż parkanu, powoli toczy się naprzeciw nich ciężki, naładowany furgon. Bez koni - ciągną go ludzie w szarych kapotach aresztanckich, w maleńkich błazeńskich czapeczkach. Na plecach przyszyte olbrzymie numery wypisane czarnym tuszem. 9...)

Otwiera się brama Berezy dla przyjęcia ofiar.

Policjanci uśmiechają się urągliwie, przysuwają do więźniów. Rozlega się cicha komenda:

- Biegiem!

Jednocześnie ogłusza więźnia wściekły cios w głowę z lewej strony. Taki sam cios pałką z prawej przywraca równowagę. I jeszcze jedno uderzenie gumowej pały spada na głowę z góry.

Aresztowani runęli ku bramie, ale i tu ciosy sypią się ze wszystkich stron. Biegną potykając się, padają i podnoszą się pod ciosami, znów padają gubiąc swe tłumoki i węzełki. Biegną między zasiekami z drutu kolczastego -  wszędzie natykają się na policjantów, którzy wyskakują naprzeciw swych ofiar, ustawiają się jak fuutballiści na lecącą piłkę i strasznym zamachem pałki walą ludzi z nóg.

- Biegiem!

Więźniowie biegną pod gradem ciosów. Nie, nie wszyscy biegną; z tyłu, na śniegu, ktoś jęczy przedśmiertnym jękiem. Lecz galopada nie ustaje.

- Biegiem!

Aresztowani przebiegają obok ostatnich policjantów. To jeszcze nie koniec, bo zagrzmiał nowy rozkaz:

Padnij!

Więźniowie wypełniają rozkaz. Bo i tak przed nimi piętrzy się kolczasty zasiek. Policjanci podchodzą i zaczynają bić rozpłaszczone na śniegu ciała. Idą od jednego do drugiego i biją. Zawracają i biją - czy to już koniec, czy zatłuką ich tu na śmierć?

- Wstać!

- Biegiem marsz!

Ludzie znów biegną pod ciosami. Biegną - dokąd? Ciemno przez oczyma, ale oni wiedzą, że pędzą ich w głąb Berezy, na dno Berezy. Kierowani ciosami, dostają się do jakichś zagród z drutu kolczastego. Spotkani ciosami, wbiegają do czerwonego budynku. Popędzani pałkami, wpadają do niedużej izby. Głębiej, coraz głębiej - na dno Berezy. (...)

Teraz, poeto, twoja kolej.

Młokos-policjant podchodzi, pałką dotyka twarzy.

- Ty jesteś literat? Zbuntowany cham! Zobaczysz zaraz, ile są warte twoje książki! Zaraz ci to wypiszemy na tyłku. Skłon! Skłon, draniu jeden. Za kark go, za kark, niżej mu łeb schylcie! O-o, tak!É - z jakąś odrażającą lubieżnością policjant pluje w dłonie, porusza ramionami próbując, czy mundur nie przeszkodzi. Wysoko podrzuca rękę, wypręża się.

Cios.

Jak cios drwala wytężającego wszystkie siły, aby rozbić oporny, twardy pień.

Drugi!

Ciało wytrzymuje. Licz, poeto. Licz wszystkie ciosy, ażeby - o ile wyjdziesz żywy na wolność - opowiedzieć światu o „normach" katowni w Berezie.

Trzy!

Trzeba ustać na nogach i liczyć, liczyć.

Cztery, pięć!

Świadomość mąci się. Ogień ogarnia całe ciało.

Sześć! - jeszcze notuje myśl wydzierając się z płomienia, który ogarnął mózg.

Siedem!...

I nagle rozlega się dziki nieludzki krzyk. Od razu urywasz go straszliwym wysiłkiem woli, bo zdałeś sobie sprawę, że to ty krzyczysz! Nie będziesz krzyczał! Jeszcze jeden cios. Może dwa? Może dziesięć? Ciało nieprzytomne wali się na beton. (...)

Ustęp w Berezie!..

 

W każdej izbie, obliczonej na dwadzieścia osiem osób, stawia się na noc nieduży kubeł. Co raz zawartość kubła przelewa się przez krawędzie, wycieka na podłogęÉ Ludzie wściekają się, lecz opanować się nie mogą, oddają mocz do przepełnionego naczynia. Skutek jest taki, jak gdyby wprost załatwiali się na podłogę. Dyżurni więźniowie pieklą się - cieczy nie ma czym zebrać z podłogi. Policjanci klną, urągają, pałkami uczą „schludności i kultury". Tak, ale przed śniadaniem nikogo się nie puszcza do ustępu, chociaż mieści się na końcu korytarza, a wszystkie drzwi są i tak otwarte.

Czekając na sygnał, ludzie stoją ociekając potem. czerwoni od naprężenia. Nareszcie - gwizdek! Więźniowie z pierwszej izby wybiegają na korytarz, pędzą przepisowym wściekłym cwałem mimo policjantów i wbiegają do małej komórki ustępu. Są tu tylko trzy miejsca, wtargnęło zaś około trzydziestu ludzi. Dla każdej izby wyznaczono trzy minuty włączając w to również bieg przez korytarz. Kwestię rozstrzyga się zwyczajnieÉ Ale i na podłodze miejsca starczy zaledwie dla połowy mieszkańców pierwszej izby. Druga połowa musi czekać na swoją kolej.

A tymczasem policjant wrzeszczy: „Koniec!" Pierwszy okrzyk rzadko odnosi skutek, a więc strażnik, wdarłszy się do ustępu, wali pałką po grzbietach i głowach.

- Biegiem marsz!

Cel - czyli sal - jest niemało: siedemnaście. Każda zostawia po sobie widoczne ślady. A gdy podłoga korytarza jest dostatecznie zanieczyszczona, policjant raptem zatrzymuje którąś z grup:

- Czego wleczecie się jak lunatycy? Już ja was rozruszam!

I zaczyna się:

- Padnij! Powstań! Padnij! Powstań, Siad!

Podłogę wyciera się własnym ciałem. Odzież, ręce, wszystkie pory ciała nasiąkają fetorem.. (...)

Minęły dwa lata od czasu, gdym wyszedł z Berezy.

Dwa lata, w dzień i noc, dręczyło mnie nieodparte pragnienie: objawić światu Berezę, pokazać podszewkę państwa, którego stroną zewnętrzną były rauty dyplomatyczne, święta kościelne, procesje księży, bale, nadęte frazesy o „posłannictwie" na Wschodzie. Potem wszystko się zmieniło. Zaczęła się wojna. (...)

Nocą, gdy radio drżącymi, przerażającymi głosami oficerów zapowiadało zwycięstwo, pochwyciłem odgłos kroków za progiem chaty - znajome odwiedziny policji. Nie oddałbym się jej w ręce, gdyby nie to, że wszystkie drogi i przeprawy były strzeżone. Nie oddałbym się, gdybym był wiedział, że za kilka dni nikt już nikogo zabierać nie będzie.ęAle wtenczas tego nie wiedziałem.

Zawieziono mnie na posterunek policji, a stąd wraz z innymi do miasta powiatowego. Z okien wagonu oglądaliśmy gruzy centralnego lotniska w Maliszewicach, niedawno temu zbudowanego, a także zburzone warsztaty Podlaskiej Wytwórni Samolotów w Białej. Naliczyłem czternaście samolotów w polu przed fabryką oraz sześć zwęglonych szkieletów sterczących pośród zwalisk.

Wszystkich nas, około dwudziestu pięciu ludzi, wpakowano w jeden wagon pociągu zmierzającego do Berezy, Byli tu komuniści, byli jacyś kupcy i spekulanci, dostawcy prowiantu dla miejscowej załogi wojskowej. Było dwoje nieszczęśliwych i śmiesznych starych sklepikarzy aresztowanych za to, że są Łotyszami, znany agent policyjny. Kiedy jesienią 1938 roku władze sanacyjne zburzyły sto trzydzieści jeden prawosławnych cerkwi na Chełmszczyźnie, aby parafian nawrócić na katolicyzm, zburzono też jego cerkiew.  Wyjątków nie wypadało robić. A ponieważ i on mógł teraz należeć do malkontentów - zabrano popa na wszelki wypadek. (...)

Pierwszą noc przeleżeliśmy niby trupy. Skatowani drągami, półprzytomni. Nazajutrz nikt do nas nie zajrzał, następnego więc rana, nabrawszy śmiałości, zaczęliśmy bębnić w drzwi. Wszedł zdziwiony policjant - prawdopodobnie o nas zapomniano. Po upływie pół godziny wszystkich wypędzono na dwór.

Dość było jednego spojrzenia, by pojąć czemu Bereza jest odmieniona. Cały obszar placu był teraz podzielony wysokimi przegrodami z drutu kolczastego na cztery kolosalne klatki, w każdej mrowiło się od ludzi. Nad wielotysięczną ciżbą wrzał nieustający zgiełk. Słyszało się znajome: „Wstań" i Padnij". Policjanci „manipulowali" długimi bambusowymi rozszczepionymi i postrzępionymi od zbyt częstego użycia kijami. (...)

Pierwszego dnia mego pobytu w Berezie, z pragnienia, według pogłosek umarło ośmiu ludzi. W następnych dniach męki pragnienia prawie ustały, nie dlatego, żeby nam zaczęto dostarczać wody. Po prostu spożyliśmy wszystkie zapasy.

Zaczynał się głód. Prawda, wydawano nam „racje", była to wszakże nawet nie dawna racja bereska czy więzienna. Dawano nam około stu pięćdziesięciu gramów jakiejś gliny, zwanej chlebem, i po litrze mętnej wody dwa razy dziennie. Ta niby zupa (zresztą nawet policjanci nie nazywali tego zupą) raz tylko zawierała w sobie coś prócz wody: pływało tam kilka drobin - prawdopodobnie paszy kompostowej. Zazwyczaj nie była niczym przyprawiona, nawet solą. Rzecz prosta, że po takiej zupie pić się nie chciało. Bądź co bądź męki głodu nie były tak straszne, jak męki pragnienia. Czuliśmy tylko, że stopniowo opuszczają nas siły. Nogi uginały się pod nami. (...)

Poranek wstaje najzwyklejszy. Jak co dnia pędzą nas do ustępu, jak co dnia policjant z pałką krąży wśród biegnących szeregów, bijąc ludzi bez opamiętania. Dzień jak najbardziej normalny, nawet z „ćwiczeniami". Dozorcy szepcą coś między sobą i gęby mają niewesołe, ale przecież tak było od samego początku wojny. I wieczór nadszedł tak „normalny", że nawet rozzuliśmy się na noc.

Zasnąłem spokojnie i, zdaje się, spałem długo. W nocy obudził mnie głośny hałas w izbie. Panowało tu niebywałe podniecenie: niektórzy wyglądali przez okno, po czym obracali się ku nam i nieprzytomnym, rwącym się głosem szlochali:

- Wolność!.. (...)

Okazało się, że policjanci istotnie uciekli siedemnastego września po pierwszej wiadomości o przekroczeniu granicy przez Armię Czerwoną: nocą trzygodzinna cisza na korytarzu nie była iluzją. Potem, co prawda, raz jeszcze zdobywszy się na odwagę, wrócili, by dokonać kilku wyczynów. Uchodząc z Berezy, natrafiliśmy na ślady ich pożegnania z nami: dwa trupy leżały w szopie. Jeden przebity bagnetem, drugi - starszy mężczyzna, zamordowany jakimś tępym narzędziem bądź kolbą karabinu, bądź młotkiem; czaszka była popękana w kilku miejscach. Towarzysze rozpoznali zwłoki: był to ojciec i syn - robotnicy z Białegostoku. Ponadto osiem trupów znaleziono na kartoflisku za szopą: wszystkie przekłute bagnetami, oprawcy chcieli zapewne uniknąć  odgłosu strzałów. Mówiono, że ponad trzydzieści trupów leży na polu za barakami, które niedawno zaczęto stawiać.

Szliśmy więc - kolumna zmartwychwstałych trupów. Chłopi białoruscy wynosili nam jadło. Oto z odległej sadyby biegnie wyrostek, ledwie dźwigając ciężki ceber pełen mleka - nie wiadomo skąd on wziął tyle mleka! Oto kobieta dźwiga cały kosz serów domowych. Oto staruch, wspierając się na lasce, podchodzi do nas z jabłkami.

Nikt pomocy tej nie organizował, lecz przed nami wyprzedzając nas mknie wieść o upadku Berezy. Białoruś wie, czym była Bereza. Cały kraj był zdławiony tym okropnym cieniem. Przyjmujemy dary jako rzecz należną, dziękujemy z płaczem.

A wieś szaleje z radości. Kraj już rozkwita wieńcem sztandarów, witając wyzwoleńczy pochód Czerwonej Armii.

Lwów, 1941 r.

Fragmenty powieści „Bereza"

Przełożył: Wincenty Rzymowski. Przejrzał zestawił z oryginałem: Aleksander Wat 

Ołeksandr Hawryluk