Poniżej publikujemy fragmenty VI rozdziału książki Andrzej Struga: „Dzieje jednego pocisku”, Wydawnictwo Literackie Kraków, 1957 strony 109-111 i 118-135. Bohaterami tekstu są Marek -bojowiec PPS i Szablon - działacz SDKPiL, którzy byli przyjaciółmi w dzieciństwie i podczas Rewolucji 1905 r. spotkali się przypadkowo w pociągu. Dialog ten doskonale pokazuje różnice między obu organizacjami i wzajemne sekciarstwo. Dyskusja staje się coraz ostrzejsza i uniemożliwia jakiekolwiek porozumienie. Publikujemy ten tekst - ku przestrodze wszystkim sekciarzom.
Andrzej Strug
Kłótnia pepeesowca z esdekiem
Wolno, z trudem, z sapaniem wlókł się pociąg osobowo-towarowy przez całą noc. Dążył od stacji do stacji z wysiłkiem, a czyniło to wrażenie, jak gdyby stał na miejscu lub miał ustać lada chwila. Wierzyło się, że porusza go maszyna parowa, ale zdawało się, że jest zaprzężony w woły. Docierał nareszcie do stacyjki zanurzonej w ciemnościach i rozpoczynał rozpaczliwą stójkę. Przesuwano wagony, odczepiano, przyczepiano, wożono nieszczęsnych pasażerów w tył i naprzód, wekslowano, stukano, potrząsano, zgrzytano, sapano, dzwoniono, gwizdano. Nareszcie ruszało wszystko w ciemną noc, wolniusieńko, noga za nogą, do nowego przystanku.
Towarzysz Marek nie mógł spać i wił się z nudów. Wyglądał przez okno i liczył gwiazdy, palił papierosa za papierosem, przewracał się po twardej ławce, rozmawiał o niczym z dwoma Żydami siedzącymi w przedziale, usiłował spać i łudził się, że zasypia, i wiedział, że nie zaśnie. Nie miał czym zapchać tego ogromu czasu, nie miał o czym myśleć. Był przemęczony.
Przed niedawnym czasem wydostał się trafem, a raczej wydostano go cudem z więzienia, gdzie spokojnie od długich miesięcy czekał sobie na śmierć. Było to przed kilku tygodniami, a dotąd jeszcze nie mógł się pogodzić z tym nowym swoim życiem.
Powinien był się cieszyć, jak gdyby się po raz drugi urodził. Toteż cieszył się, ale on sam tylko wiedział, jak wygląda ta jego radość. Był wdzięczny przyjaciołom, którzy go wydobyli - ale i ta wdzięczność w istocie swojej zakrawała na coś w rodzaju nienawiści. Wydawało mu się, że go ktoś skrzywdził, że ktoś bardzo zacny, najlepszy i tak dalej wdarł się brutalnie do jego spraw najtajniejszych i stanął ze swoimi dobrymi chęciami między nim a czymś najważniejszym, niewysłowionym, co odsłoniło już przed nim część swego straszliwego oblicza. Popsuto mu wszystko i na zawsze. Było mu źle.
Gdyby teraz otworzono przed nim jego celę i powiedziano mu: wracaj - niech będzie, jak było, niech będzie, co miało być - cofnąłby się ze wstrętem. A gdy się odwrócił ku wolności, ku życiu, nie wiedział, co z tym począć. Ani tu, ani tam. Stał jak gdyby na progu.
Już w kilka dni po uwolnieniu urwała się pierwsza, wmówiona radość, a zaczęły się napady myśli absolutnie niezrozumiałych. To się jeszcze nazywało - zdenerwowaniem. Dawali mu proszki, kazali mu jechać za granicę na odpoczynek i dla bezpieczeństwa. Proszki brał, ale za nic nie chciał wyjechać. Powoli spostrzegał, że z więzienia zabrał ze sobą pewien ustalony tok myślenia, pewien nałóg duchowy, który w życiu zatruwał mu wszystko, choć tam w zamknięciu i w oczekiwaniu wiadomego rozwiązania był zupełnie na swoim miejscu.
Wstydził się swoich utrapień i trzymał je w głębokiej tajemnicy. Nie rozumiał sam siebie. Nie wiedział wyraźnie, o co mu chodzi. Chciał żyć, a nie mógł. Do czegoś tęsknił. Na coś czekał, a nie widział tego nigdzie na świecie. Odmieniła mu się i cała rzeczywistość. Dziwiły go najzwyklejsze zjawiska. We wszystkim ziewała jakaś nuda. Wszystko zrobiło się małe, niepotrzebne. Nie mógł niczego wyraźnie chcieć, ani w sprawach osobistych, ani w innych. Miał kobietę, którą kochał bardzo, kochał ją i w więzieniu i myślał zawsze o niej z upojeniem. Niewiasta ta była obecnie daleko w świecie, ale wiedział od niej, że lada chwila przyjedzie do niego. Na to czekał jak skazaniec. Kochanka była nadal i ładna, i miła, i gorąco go kochająca, tylko w nim przekręciło się wszystko na opak. Jakże tu żyć? Na to trzeba czasu, czas to sprawi - powtarzał sobie ustawicznie i chciał w to uwierzyć.
Nie mogąc dać już sobie rady, przestał odpoczywać, a wziął się do swojej dawnej roboty. Dziwnie jakoś przeobraziła się w jego pojęciu i ta znajoma, kochana robota. I ona, jak wszystko! Ale myślał: rozruszam się. A na wpół świadomie zgadywało coś w nim, że przy tej robocie najprędzej mogą się wrócić pewne okoliczności, najrychlej może przyjść rozwiązanie wszelkich nieporozumień z tym dziwnym życiem. Robił to i owo. Teraz jechał, gdzie mu było potrzeba, a na półce wagonu stały jego dwie ciężkie walizki. (...)
Zasnął twardo. Dopiero po kilku stacjach obudził się, otrzeźwiał w jednej chwili i szybko spojrzał na swoje walizki. Były na miejscu. Zapalił papierosa i patrzył w okno. Myślenie stało się już spokojne, zwyczajne. Myślał sobie o tych swoich sprawach, rozważał je i układał w głowie, kiedy poczuł na sobie czyjeś spojrzenie.
W drugim końcu wagonu siedział samotny pasażer. Marek schwytał jego badawcze spojrzenie, ale w tejże chwili nieznajomy odwrócił się do okna i siedział patrząc sobie w świat. Nie był to zresztą bynajmniej nieznajomy.
Marek dla niepoznaki wydobył starą gazetę i udawał, że czyta. Był zmieszany, zły na natręta i zły na siebie. Tak mu się dobrze myślało, było mu tak dobrze z samym sobą - a tu wciska się nieproszona figura i nastręcza głupie, irytujące myśli. Położenie było istotnie głupie, śmieszne i drażniące.
Marek miał nieprzepartą ochotę podejść do tego pana, walnąć go z całej siły dłonią po łopatce, jak się robiło dawniej, a potem ucałować się z nim mocno z dubeltówki, żeby aż zęby zatrzeszczały. A potem o tych dawnych czasach. O profesorze Łopacie, o Dobciu, o starym, łysym "Homerze", o kolegach: Wacku, Siwku, Jacku, o pijaczynie Ziuczence, pomocniku gospodarzy klasowych, szpiegu uczniowskim i nauczycielu "śpiewów", któremu
wyprawiało się najwspanialsze kawały przed kilkunastu laty w mieście Lublinie. O brudnej cukierence na rynku, gdzie konspiracyjnie schodzili się starsi uczniowie na bilardzik i koniaczek. O nocnych wyprawach po cywilnemu, o zamachu "terrorystycznym" na profesora Bojanka, filozofa-maniaka, który nie stawiał nikomu stopnia wyższego nad dwóję i który ze zbytku uczoności powiesił się na klamce. O pannie Anuli, w której kochał się jeden, i o cudnej pannie Kazi, za którą szalał drugi. Co też się dzieje z tymi dziewczętami, bez których żyć nie mogli, a które teraz hodują "cudze" dzieci. O wielo godzinnych, gromadnych kąpielach na owych Rurach, gdzie łapało się również raki, obkuwało się na egzaminy i gdzie w rozpaczach miłosnych miało się topić pewnego roku, w miesiącu czerwcu, w klasie piątej - za wzajemną umową przyjacielską w tej jednakowej niedoli. Gdyż ani Anula, ani Kazia...
Niechże wszyscy diabli wezmą, jakie to głupie... Tę samą prostą myśl przetrawiał w swoim kącie i kolega Szabłowski, zwany ongi w sztubie „Szablonem". Trapili się obydwaj. Każdy z nich wiedział, co drugi myśli, odwracali od siebie oczy i w najidiotyczniejszy sposób udawali, że się nie poznają. Na dobitkę wagon był puściuteńki. Tak sobie jechali.
Wreszcie Marek nie mógł wytrzymać i postanowił patrzeć przez okno aż do nieskończoności. Wychylił się i spotkał się ze spojrzeniem kolegi, który od dawna wpadł na ten sam pomysł i wyglądał również swoim oknem.
Roześmieli się obydwaj.
- Z czego ty się śmiejesz, stary idioto?
- Z tego, co i ty. Głupio...
- Wiele jest głupstwa na świecie. Pogadajmy...
- Kiedyżeśmy się to widzieli?
- Ano na tym wiecu u Szlenkiera, na Dzikiej.
- Dzika dziewięćdziesiąt jeden. Dobrze. Słuchaj, Szablon, żeby o tym ani słowa. Pogadajmyż raz jak ludzie.
- Pogadajmy... Można czasem zapomnieć. Owszem. A udało ci się diabelnie - no, powiesiliby cię i już. Kawał był dobry, chwacki...
A w myśli dodał: - Tylko kawałami nie robi się rewolucji.
- Jakże ci teraz?
- Ni to, ni owo. Trzeba się do tego przyzwyczaić.
- Trzeba się było trochę przyczaić. Szukają cię specjalnie. Wyjechałbyś z kraju na trochę czasu.
- Et, nie chciało mi się.
- Tak by było najrozsądniej... Ale ty wobec rozwagi zawsze byłeś w opozycji.
- Całe szczęście...
- Pamiętasz ty nasz zamach na tego wariata? Tyś pierwszy rzucił kartoflem...
- Aleś ty pierwszy trafił. Pamiętam, w sam łeb.
- Czasami sobie o tym człeku rozmyślam. Co to była za figura!.., W nim była pewna wielkość...
- Wariat.
- Zwariował, bo mu kazali przez całe życie poprawiać eksternporalia. Opowiadał nam wspaniałe rzeczy, ale nikt nie słuchał, tylko z niego błaznowali.
- A mścił się jak obłąkany dwójami i pałami.
- Belfer zadręcza uczniaków, a ci jego. Tak to nas uczyli.
- No, teraz...
- Widzisz - zaczął Szablon - te nowe polskie szkoły... - ale urwał, żeby nie zabrnąć.
Rozmawiali niby swobodnie, ale w samej rzeczy pilnowali się okropnie i czuli, że lada moment zjadą na tematy drażliwe. Wszędzie było pełno tych drażliwości i omijanie ich było prawdziwie fatygujące. Ciążył im nade wszystko ów pierwszy, najgłupszy moment. O takich rzeczach można nie mówić, ale nie podobna zapomnieć. Każdy z nich miał niezmierną ochotę pogadać szczerze. Kiedyś lubili się bardzo i lubili się teraz. Chciało im się ulżyć duszy, pchała i ciekawość, jak też tam jest ,,u nich", jak ten drugi rozumie te sprawy i jak, będąc niezaprzeczenie porządnym człowiekiem, znosi różne "świństwa" - których dzieje są stare i wciąż się odświeżają przez nowe "skandale", "łajdactwa" i inne potworności. W tych czasach przeciwnicy znali się prawie wszyscy - poznawali się na wiecach i każdy miał swoją opinię. O Marku mówiono: "pepeesowiec, ale z tych możebniejszych", a o Szablonie; "zdaje się, że to porządny facet, choć esdek".
Wreszcie odważył się pierwszy Marek. Przerwawszy rozmowę, po chwili milczenia rozpoczął:
- Powiedzże, Szablon, tylko szczerze, zwyczaj nie, czy to słyszana rzecz, żeby ludzie dorośli, starzy przyjaciele, szanujący się nawzajem... Nie, to jest tak bajecznie głupie, że nawet o tym zacząć nie można! Jakeśmy się powitali? Jak my rozmawiamy? Do wszystkich diabłów!
- Toteż życie wytworzyło pewien modus vivendi dla uniknięcia takich spotkań. Ludzie się nie zadają ze sobą i tyle. Dzisiaj czułem się też głupio jak nigdy - ale też nigdy nie gadałem prywatnie z nikim z waszych.
- Ani ja. Ale to nie jest logiczne. To jest właśnie potworność.
- W życiu rewolucyjnym jest więcej takich potworności i bywają gorsze. Trzeba je przełknąć.
- Łykam, owszem. Ale czasami chciałoby się coś zrozumieć. Zresztą życie obaliło i ten twój modus vivendi. Spotykają się ludzie po więzieniach i muszą żyć długo razem dzień po dniu...
Szło im trudno. Długo milczeli, spoglądając na siebie od czasu do czasu.
- Czy ty naprawdę wierzysz w to, co o nas piszą u was - a co piszą, to dobrze wiesz... Nie o programie, nie o "organicznym wcieleniu", "ugodowości", "płaszczeniu się przed Rosją"... ale o...
- O "socjalpatriotyzmie", o "szlachetczyźnie", o "taktyce bandyckiej", o "zdradzie sprawy robotniczej".
- Dajmy pokój!
- Dajmy pokój!
Rozdrażnienie wzrastało. Tłumili je, ale wydobywała się na wierzch sama gorycz. Nieprzeparta była ich chęć mówienia sobie prawdy.
- Mówi się u was, że my - to "same Żydy" (ja na szczęście byłem ochrzczony, a nie obrzezany), którzy nie czują po polsku...
- A wy macie nas za narodowców, którzy socjalizmu używają tylko na przynętę, a między sobą się z tego śmieją...
- Dajmy pokój!
- Mówię ci, Szablon, że w tym jest jakaś straszna obłuda, komedia umówiona. Zaciekli się ludzie, żeby ją grać, i grają - aż się wszyscy diabli śmieją
- Tak, jest dużo śmiesznostek, ale w gruncie... życie nas wytworzyło i te nasze chryje.
- Nienawidzę takiego stawiania kwestii! Człowiek świadomy opanowuje życie, kieruje nim...
- O, do pewnego stopnia, w nieznacznej mierze. Warunki stanowią o wszystkim. Praw, jakie chcesz, kazania, dowiedź wszystkim, że się mylą - a zgody nie będzie, jeżeli być nie może.
- Ja nie chcę żadnej zgody! Niech się strony drą, niech się zabijają, ale niech nie grają komedii. Niech nie udają, że się nawzajem mają za szubrawców, za złodziei, za szachrajów...
- No, przesada...
- Taki jest ton naszych polemik po pismach, po wiecach, na każdym miejscu i o każdej porze. To jest jakiś umówiony, haniebny styl. Dlaczego ludzie w to wierzą? Dlaczego się nie otrząsną jak z robactwa? Ja osobiście nie wierzę, że wy jesteście łajdaki. A ty - o nas?
- Głupie pytanie! Oczywiście, że nie.
- Ale ten wasz robociarz w Łodzi, który zastrzelił naszego delegata strajkowego, uwierzył. Uwierzył i miał prawo zabić. To, był pierwotny, dziko uczciwy człowiek.
- Przede wszystkim to nie był nasz zorganizowany człowiek, ten masowiec...
- To był esdek. A na pociechę wyznam ci, o czym wy nawet nie wiecie, że i jeden nasz zabił esdeka. Ten też uwierzył. Zabójcza konsekwencja... "Łotrów" się zabija. Będzie tego więcej, nie bój się...
- Fałsz! Właśnie robotnicy żyją ze sobą zwyczajnie i po ludzku, a tylko my...
- Nieprawda! Jest nienawiść bezpośrednia, szczera ludzi naszczutych...
- Zacznij kazanie od swoich. My nikogo nie szczujemy. Też wyrażenie...
- Różne były wasze, wyrażenia. Pamiętam...
- I ja. Chcesz, to ci je przytoczę...
- Naturalnie. To jest u was obowiązkowe umieć na pamięć wszystkie intrygi, kawały i przyczepki od stu lat. Zaiste, erudycja spod ciemnej gwiazdy!
Dotarli do złego miejsca. Wisiała nad nimi jakaś wielka chryja. Żaden nie mógł się już miarkować. Marek zapomniał, co gadał przed chwilą. Już go rozpierała nienawiść. Szablon miał w twarzy szyderstwo i chłodną zawziętość. Oczy jego mówiły: zacznij no...
Było im ciężko, ale najprzykrzejsze było to, że te rzeczy dzieliły ich od siebie - właśnie ich, co mieli ze sobą tyle wspólnych, najdroższych wspomnień i tyle ciepłej, stęsknionej przyjaźni. Żaden z nich nie chciał drugiego przekonywać ani przerabiać. Teraz, przy przypadkowym spotkaniu, po latach, zapragnęły serca wylania - poczciwego gadania o tym, co było kiedyś w tej pierwszej, ślicznej młodzieńczości.
Pamiętał Marek swoje najskrytsze, wstydliwe zwierzenia przed przyjacielem, kiedy nie mieściło się już w nim cierpienie. Wylewał przed nim swoją niepojętą, nadludzką, nieszczęśliwą miłość, opowiadał mu o boskich urokach panny Anuli, spowiadał się z cierpień, płakał. Pocieszał go kolega, uszanował tę mękę duszy, dotrzymał tajemnicy, a na wspomożenie wyznał mu - że i on jest nieszczęśliwy. Wymienił, płonąc ze wstydu, pannę Kazię i wyznał wszystko. On -- ten zimny, rozsądny, skryty Szablon! Połączyły się ich losy. Chodzili razem spotykać na mieście piękne panny, albowiem i one chodziły razem. Czytał przyjacielowi Marek swoje wiersze na cześć ukochanej, czytał mu i Szablon tragiczne kartki swego pamiętnika. Aż po wielu tajemnych rozmowach, po wielu namysłach, kiedy już się przebrała miara cierpienia, gdyż na dokładkę zostali się obydwaj z tej miłości na drugi | rok w klasie piątej - postanowili zakończyć tragicznie tragiczne życie i utopić się razem. Rzecz tę rozważali spokojnie, rozsądnie, jak mężczyźni.
Pewnego razu na to posiedzenie (pod wierzbami nad pokrętną rzeką Bystrzycą) przyniósł Szablon mały zeszycik zapisany bladoniebieskimi literami hektografu i rozpłomieniony oznajmił tajemniczo:
- Czytałem to przez całą noc! Przeczytajmy jeszcze razem, zanim zejdziemy z tego świata. To są rzeczy niesłychane i wielkie, a my nic o tym wszystkim nie wiemy!
Odłożono śmierć do 26 lipca, do dnia imienin, panny Anuli. To ustępstwo zrobił dla przyjaciela Szablon, choć dla niego słodszą byłaby śmierć w tej zimnej wodzie w dniu 4 marca. Czytali pod wierzbami w cieniu, w pachnącej trawie - a z daleka widniały wieże i kościoły starodawnego miasta.
W połowie lipca już byli socjalistami. Uradzili i przysięgli sobie żyć dla ogółu, jeżeli nie mogli żyć dla siebie, i fatalna data minęła bez nieszczęścia.
Kolega Szabłowski, patrząc na przyjaciela, drżał z jakiegoś tajnego wzruszenia. Widział w jego wymizerowanej twarzy ślady przeżytych ciężkich myśli, czytał w oczach zmiany dokonane tchnieniem śmierci. Była mu drogą jego dzielność, jego cudowne uratowanie i to, że nie boi się dalej robić tego, co dawniej. Chciał go uściskać i powiedzieć mu, że go kocha. Zachciało mu się, żeby było jak dawniej, żeby mu obiecał, że się będą widywali. Miał mu do powiedzenia tysiące rzeczy. Uzbierało się tego masa. Ale nie sposób było ruszyć z miejsca. Budował się między nimi most z samej szczerej serdeczności, a lada chwila mogło paść słowo, po którym zacznie się zjadliwa besztanina wiecowa i wykłuwanie sobie oczu...
Szpiegowali się nawzajem i gorąco pragnęli, żeby się to nareszcie skończyło.
- Daleko jedziesz? - spytał Szablon.
- Jeszcze trzy stacje...
- Masz tu jakich krewnych czy sympatyków?
- Nie jadę na wakacje. Mam tu pewne interesy.
- Co, w takiej zapadłej dziurze?
- Chłopi. Też ludzie.
Szablon mimo woli spojrzał na jego walizki. Marek mimo woli się uśmiechnął.
- Śmiej się zdrów! Nie są to śmieszne rzeczy.
- O tak, coś ja o tym wiem.
- I ja wiem, że szedłeś na śmierć i idziesz.. i pewnie, że cię tam kiedyś powieszą... Ot, widzisz, powiedziałem głupstwo. Takich rzeczy się nie mówi, ale stało się. Chciałem powiedzieć, że wszystko u was można zrozumieć, ale zanadto wy już szafujecie tą krwią, że życie - rozumiesz - że dojrzałość warunków nie dała wam jeszcze tego prawa. Mówię poważnie, nie chcę cię urazić... I powiem ci otwarcie, bo z tobą inaczej nie chcę i nie mogę. Jak widzę ciebie, jadącego w ten dziewiczy kraj z twoimi złowrogimi pakunkami, tu, gdzie jeszcze tak mało
wiedzą i tak nic nie rozumieją... Ot, taka cicha wioska. Patrzaj... - wskazał na okno.
Marek spojrzał.
- Wydaje mi się, że widzę obłąkanego człowieka, jakiegoś demona-nihilistę lub fanatycznego mistyka, który ma za swój cel pomnażanie tych nieszczęść, których pełno wszędzie. Źle - niech będzie jeszcze gorzej! Jest gdzieś zakątek, gdzie ludzie cicho żyją, dokąd nie sięgła jeszcze władza praw burzących. Dalejże!... Co tu po tobie zostanie? Tylko nieszczęście. Wyrabiacie to samo po miastach z proletariatem. To jeszcze można ogarnąć. Ja z tym walczę jak z wrogiem - ale tam jest żywy teren, rozbudzony żywioł, masy znające swoje prawo – tam wolno próbować, tam można się jeszcze mylić... Ale to kolosalne zaślepienie, ta masowa histeria, która chce zarazić wszystkich i wszystko aż po ten zapadły kąt... Nie - tego nikt rozumem nie ogarnie...
- Mój rozum się aż tak nie rozczula. Ja wszędzie mam prawo dotrzeć. Mój socjalizm i moja rewolucja nie kończą się na rogatkach miejskich. Ja nie szanuję tej chłopskiej dziewiczości - ani tych tam żelaznych praw... Niejedno prawo ugięło się już w ogniu zbiorowej woli... Krew, krew... Od kiedy to lud zarzeka się prawa do krwi? Przewrót w sprawach ludzkich bez rozlewu krwi?...
- Nie. Ja nie z sentymentu. Znam ja twarde i nieludzkie konieczności... Muszą być konieczności i katastrofy. Niech się leje krew! Ale zimny rozum musi kierować i tym: wszystko ma swój czas! A. teraz nam krwi ludowej wylewać nie wolno! Nie wolno, bo nie warto!
- Jakiż to jest ten nasz czas?
- Czekać, wytrwać, rozbudzać, pogłębiać świadomość, wyzyskiwać to, co można, i wywołać przeogromny masowy ruch...
- ...Kiedyś... kiedyś... Takie jest twoje zdanie. Taka jest twoja wiara...
- To jest prawda oparta na wszystkich faktach rewolucji ogólnorosyjskiej...
- Nie, to tylko twoja wiara czy twojej partii... Niczego nie zdołasz dowieść. A nasza wiara jest to, że nastał czas.
- Nastał czas budować niepodległe państwo za pomocą rabowania monopolów i zabijania stójkowych! Wiesz, że zaczynam wierzyć w jakąś straszną chorobę umysłową, która może ogarnąć masy ludzi. Wy wszyscy jesteście zatruci, uśpieni i nikt za was nie myśli!...
- Zabijanie stójkowych, niepodległe państwo... Czy nie można z tobą mówić po ludzku? Nie jesteśmy na wiecu, nikt nas nie słucha - pomówmyż jak ludzie. Pomówmy o walce. Jest idea bierności i idea walki. Są cierpliwi i są ludzie, którym się śpieszy.
- Są również obłąkani, co biją głową o mur.
- Są i maniacy, co lubią, żeby ich poniewierano. To są albo męczennicy, albo...
- Dajmy pokój, do czego to nas doprowadzi? Pogadajmy ot tak...
Ale Marek nic nie odpowiedział. Milczeli obydwaj długo, starając się nie patrzeć na siebie. Siedzieli naprzeciwko siebie, stykając się prawie kolanami.
Ciążył im ten przymus. Dolegał nieznośnie wstyd, że nie potrafili opanować momentu i jakoś przyzwoicie wyjść z drażliwej sytuacji. Obserwowali się nawzajem spod oka i co chwila spotykały się ich spojrzenia trwożne, biegające. Zdawało im się, że lada chwila znowu wybuchną śmiechem i wszystko się ostatecznie wyjaśni. To znowu brała ich niecierpliwość: po jakiego diabła się dręczyć? Udawać głupiego i truć się potem wspomnieniami swojej głupoty...
To u jednego, to u drugiego w ukradkowych spojrzeniach błyskała już nienawiść. Przychodziło opamiętanie i bezradna myśl: trzeba coś z tym zrobić...
Wreszcie kolega Szabłowski przemówił:
- Nie spotkałeś też czasem w ostatnich latach której z tych naszych okrutnych, cudnych, dawnych panien? Co też się z nimi dzieje?
Marek spojrzał mu prosto w oczy i nie odrywając wzroku, po chwili odpowiedział:
- Powiedz szczerze, jak myślisz, czy nie byłoby to hańbą dla proletariatu, gdyby w ciągu całej rewolucji nie rozległ się ani jeden nasz wystrzał? Gdyby nie padł ani jeden wraży trup za tylu naszych poległych?
- Zapewne, że to by było już nazbyt osobliwe, ale uspokój się: lud samorzutnie wydałby ze siebie mścicieli. Obeszłoby się bez tych waszych specjalistów. A jeżeli idzie o prawdziwą, twórczą, zdobywczą wojnę, to cóż znaczy garść waszych?
- Wiara w żywioł. Dlaczegóż nie w starą, wypróbowaną opatrzność boską? Żywioł - to stojąca w pleśni woda albo bezrozumny, wściekły wicher, obalający wszystko po drodze... Żywioł! Siedź przez całe wieki nad zgniłą wodą i czekaj! Daj się porwaćwichrowi jak liść! Ja wierzę w jedno tylko: w rozumny, świadomy czyn człowieka...
- Rozumny... świadomy... Na to zgoda...
- Wiesz, że o polityce się nie dogadamy. Po co się nawzajem irytować? Ale poza wszelką polityką są zjawiska jasne, bijące w oczy. Ty nie chcesz ich widzieć...
- Nieprawda, ja widzę wszystko. Przede wszystkim to, czego nie widzisz ty ani ci twoi. Widzę nieprzebraną nędzę świata i piekielną krzywdę ludzką...
- Macie na to monopol?
- O każdej porze dziejowej, czy podczas martwego spokoju, czy to podczas burzy rewolucyjnej, czy podczas mściwej reakcji, my nie tracimy i nie utracimy naszego celu ani naszej energii. A wasza wola, wasz cały tak zwany pepeesowski rozpęd spalą się i zgasną tak samo, jak te wasze czyny bojowe, fajerwerkowe i na chwilę nawet piękne. My się też nie zarzekamy krwawej walki i wszelkich jej konsekwencji...
- Bardzoście łaskawi! Tymczasem my was wyręczamy w tym, a zresztą i w wielu innych sprawach.
- O, przepraszam - byłoby to bardzo grzecznie z waszej strony, ale muszę przyznać, że w niczym nas nie wyręczacie, a jeżeli już mówić prawdę, to przeszkadzacie nam porządnie - że już lepiej nawet nie trzeba. Stąd te nasze zajadłości. Już nie gadajmy lepiej. Są ludzie i poglądy, które muszą sobie pozostać obce: dla mnie czarno, a dla ciebie biało - tobie dobrze, mnie źle. Najlepiej jest, jak jest: my sobie, wy sobie - a z tego wszystkiego coś dopiero wyniknie. Historia nas kiedyś rozsądzi, ale my nie mamy sobie nic do powiedzenia. Dosyć!
- Dosyć! Powiem tylko jedno słowo. Powiem po prostu, bo dla mnie to jest sprawa własna, bo za to, i choćby za to jedno, gotów jestem zginąć bez żadnego żalu i zawodu. Dla mnie nie może tu być zawodowi To moja prawda! To nie jest sprawa taktyki - wyboru dróg i środków. Tu nie może być dwu zdań ani dyskusji.
- Takiej sprawy nie ma.
- Taka sprawa jest. To godność człowieka -ludu. To honor walczącego proletariatu. Za to musi ktoś głowę dać! Muszą być mściciele, co idą za wszystkich - nie jako na wojnę, ale żeby dać świadectwo prawdzie. Musi być ktoś, co się ośmieli podnieść uzbrojoną rękę! Inaczej martwa będzie nasza miłość i martwa będzie nasza nienawiść. Zadusi nas trzeźwy rozsądek, zatrują nas kalkulacje polityczne! Inaczej zmarniejemy moralnie, skopani, lekceważeni przez wroga. Ja mam ambicję, żeby na uśmierzenie naszego buntu nie wystarczyło nahajki! Ja mam tę ambicję, żeby wróg musiał wystąpić przeciwko nam z całą swoją siłą, żeby nas mordował, a nie tylko prał po pysku... Ja chcę, żeby wróg nas uszanował. Nam nie wolno po masakrach zadowolić się pompatyczną, odgrażającą się, bezsilną odezwą. Nienawidzę tego obłudnego frazesu, tego żargonu impotencji... I kogóż to zresztą oszuka? Poczekaj jeszcze, daj mi dokończyć! Nasz sporadyczny odwet - to nie żadna siła - nie jestem obłąkanym bojowcem, co jak wy powiadacie, wierzy tylko w brauninga. Ja wierzę we wszystko, co jest rozumne i potrzebne. I można, i należy się kłócić o taktykę, o program, ale nie należy się spierać o honor!
Kolega Szabłowski już od dawna śmiał się szyderczo:
- Jakież to szczęście dla kolorytu narodowego, że nie wyginęli jeszcze wszyscy romantycy! Co za bogaty temat dla poetów! Nudziło im się biedakom w naszych kupieckich, trzeźwych czasach i nie chciały ich już czytać zblazowane panny... Ale nareszcie mają towarzysza Marka! Opiszą cię, Marku, bądź pewien, że cię uwiecznią! Dla mnie i dla socjalizmu to zamknięta kraina - i jakże ja się z tego cieszę! Poezja. Kiedy słyszę to słowo ,,poezja" - widzę dorodną pannicę-lenia, która wśród roboczego dnia, o ścianę od wyjącej krzywdy, rozwalona na kanapie, śmie sądzić o tobie, Marku, wraz ze swoim poetą, przewracając ozdobne kartki wypieszczoną dłonią. Każdy poeta pisze o wszystkim, ale każdy tworzy tylko dla niej jednej: i o blaskach, i o woniach, i o uściskach - a dla odmiany i o rewolucji. Biedny, naiwny człowieku, przyjdzie i na ciebie moda. Ty cały jesteś wyjęty z pisanego dramatu. Co ty robisz w tej całej rewolucji? Poeta i ta jego panna powiedzą, że tworzysz piękno rewolucji, że ty okupujesz jej grube, wstrętne objawy, ale przecie ty naprawdę chcesz być użytecznym! Chcesz służyć ludowi. Ha - ha!... Ale lud nie czyta poetów, lud jest taki głodny, chciwy chleba, że nie pozna się z tego głodu na twojej "honorowej" racji stanu i wróci zawsze do nas, którzyśmy z jego nędzy się urodzili... z tej, niestety, tak prozaicznej, polskiej nędzy...
Marek śmiał się do rozpuku.
- Tak, to bardzo zabawne - rzekł Szabłowski patrząc w okno.
Właściwie miał on już zupełnie dosyć tej całej rozmowy. Nie miał żadnej ochoty do złośliwości. Chciał jakoś polubownie dojechać z przyjacielem do jego stacji. Ale ten śmiech, udany czy nie udany, kolnął go jak ostrogą. Spojrzał ponuro i zapytał:
- Z czego się śmiejesz?
- Z ciebie i z twojej nieśmiertelnej trzeźwości. A śmieję się dlatego tylko, że nie mogę nad nią zapłakać. To zgroza! Zaiste, w tych naszych szybko mijających czasach okropnością jest to wasze rozumne, ostrożne czekanie.
- To nasze "czekanie", jak ty mówisz, zdusi carat, a nie wasza armia bojowców z ich całym bohaterstwem, godnym, zaiste, lepszej sprawy...
- Pozwól im samym wybierać sobie sprawę. Bądź już tak łaskawi
- Wolno mi o tym mieć niepodległe zdanie. Szanuję ofiarę z krwi i życia, ale mówię otwarcie: szkoda, bo na marne! Nie wolno rozumować: giną za to, a więc się nie mylą. Mnie nie zastraszą piękne symbole i romantyczne kawałki. Walka proletariatu ma inną, nową poezję i swoje nowe piękno - i nigdy tego nie zrozumie twoja partia ani ty, mickiewiczowski uczniu, dzielny, piękny, grottgerowski typie!...
Marek zerwał się na te komplimenty.
- Słuchaj, Szablon! To nowe piękno każdy z nas czuje. Ale tego nowego piękna nie było w waszej plugawej odezwie o Grzybowie[1]. Pierwszy nasz krok! Kiedy lud po raz pierwszy nie był niewolnikiem!...Nie - powiedz szczerze, jak człowiek, powiedz tylko dla mnie jednego, przyznaj się, nie wstyd ci tego? Teraz - nie chciałbyś, żeby tej hańby nie było?
Szabłowski spojrzał na kolegę smutnym spojrzeniem, milczał przez chwilę i rzekł:
- Dojeżdżamy do twojej stacji. Zaraz się rozejdziemy i kto wie czy się kiedy spotkamy. Może nigdzie, może "na katordze. Łatwo ci zginąć. Chciałbym się z tobą rozstać po ludzku. Chciałbym nic nie odpowiedzieć na twoje pytanie. Ale tak nie można - nie mogę przed tobą kłamać. Zaraz wysiadasz (pociąg kołatał się już po zwrotnicach), więc nie będę opowiadał ci moich wrażeń z Grzybowa. I ja tam byłem - z ciekawości. A to, co o tym myślę, wiesz, bo to ja pisałem tę "plugawą" odezwę i jak mnie tu widzisz żywego, nie wstydzę się tego w moim sumieniu.
Pociąg zajechał, zatrzymał się. Był to maleńki przystanek w szczerym polu. Marek szukał czegoś po peronie, a zobaczywszy to, czego mu było potrzeba, zabrał swoje walizki i ostrożnie schodził ze stopni wagonu. Kolega stanął w oknie wagonu i patrzył za nim, jak szedł, z wysiłkiem dźwigając. Widział, jak rozmawiał z jakimś chłopem za stacyjką, jak wsiadał do furmanki i pojechał wzdłuż kolei polną drożyną, którą tylko niski płotek oddzielał od stojącego pociągu. Marek nie obejrzał się ani razu.
[1] Chodzi o demonstracje 13 listopada 1904 na pl. Grzybowskim, gdzie OB. PPS prowadzona przez Stefana Okrzeję stawiła opór carskim żandarmom, co było pierwszym ulicznym starciem zbrojnym na ziemiach polskich -od Powstania Styczniowego.