Tekst ukazał się w 17. numerze pisma "Lewą Nogą" http://www.iwkip.org/lewanoga/ .
Wojciech Orliński
Co naprawdę mierzy PKB?
Opowiem wam dowcip gospodarczy. Idzie sobie ulicą minister
finansów i gwoździem rysuje lakier w samochodach. "Ależ co pan robi, panie
ministrze?" - pytają zaskoczeni kierowcy. "Zwiększam Produkt Krajowy Brutto" -
odpowiada spokojnie minister.
Niezależnie od tego, czy ten dowcip kogoś bawi czy nie, wcale nie jest to dowcip
absurdu. Produkt krajowy brutto to suma wartości zakupionych dóbr i usług.
Właściciele porysowanych samochodów zapewne musieli udać się do odpowiednich
warsztatów lub przynajmniej zakupić odpowiednie towary - tym samym tak czy
inaczej przyczyniając się do wzrostu PKB.
Jeśli coś tu jest absurdalne to raczej zbytnia fetyszyzacja tej wartości,
zauważalna w ostatnich czasach. Nawet ludzie inteligentni i wykształceni
dowiadując się z mediów o wzroście lub spadku PKB traktują ten wzrost lub spadek
jako odpowiednio dobrą i złą wiadomość, nie zastanawiając się nad tym, co to
właściwie oznacza.
Wzrost PKB tymczasem niekoniecznie musi być dobrą wiadomością. Wiele ludzkich
nieszczęść prowadzi do wzrostu wartości zakupywanych "towarów i usług". Jeśli w
jakimś kraju nagle pojawi się milion chorych na raka - przyniesie to zauważalny
w skali kraju wzrost PKB w postaci większego zapotrzebowania na leki, wizyty
specjalistów a w końcu i usługi pogrzebowe.
Paradoksy idą dalej. Wyobraźmy sobie maleńką wioskę czy miasteczko, w której
wszyscy sąsiedzi się lubią i wzajemnie sobie pomagają. Spójrzmy na to, jak
pilnują sobie nawzajem dzieci. Spójrzmy, jak ten, który umie naprawiać samochody
pomaga temu, który umie stawiać drewniane budynki - bezgotówkowo, rzecz jasna,
po prostu na zasadzie samopomocy sąsiedzkiej, dziś ja tobie jutro ty mi.
Spójrzmy na młodego człowieka, raczącego się na ganku domowym winem, którym
pewna staruszka wynagrodziła go za skoszenie trawnika (staruszka, rzecz jasna,
pędzi to wino z porzeczek własnej hodowli).
Wszyscy w tym miasteczku widzimy sielankę, wręcz ideał życia społecznego,
prawda? Otóż nie wszyscy. Z punktu widzenia ministra finansów, to miasteczko to
ropiejący wrzód na zdrowym ciele kapitalizmu konsumpcyjnego, który powinien być
jak najszybciej zbombardowany z samolotów F-16 (z offsetem) a niedobitki zesłane
do Gulagtanamo. Pomagając sąsiadowi (albo, o zgrozo, wymieniając się z nim
barterowo na zasadzie "przysługa za przysługę") obniżasz produkt krajowy brutto!
Z punktu widzenia zwiększania PKB, młodzieniec zamiast pić porzeczkowe wino
powinien pojechać do miasta, zacząc pracować jako Junior Asslicking Manager w
Mader & Faker Korporejszyn i ciężko zarabiane pieniądze przepijać następnie w
wyszukanych i kosztownych drinkach w klubach z ostrą selekcją (samymi tylko
kulerskimi ciuchami ów młody człowiek już nieźle podbije PKB - a co dopiero
leczeniem ewentualnych skutków ubocznych clubbingu, od kaca po różne paskudne
choroby jakie można złapać w stanie oszołomienia rekreacyjnymi dragami).
Staruszka powinna, oczywiście, do koszenia trawnika zatrudnić Profesjonalną
Firmę Koszącą Trawniki. Ten, Kto Umie Naprawiać Samochody powinien zatrudniać
profesjonalną firmę stolarską, a Ten, Kto Umie Stawiać Drewniane Budynki
powinien jeździć do Autoryzowanej Stacji Obsługi. Zamiast pilnować sobie dzieci
nawzajem, wszyscy powinni wozić swoje pociechy do miasta do prywatnego
przedszkola, tym bardziej, że wypalą dzięki temu sporo benzyny w swoich
ogromniastych rodzinnych kombi, miniwanach i SUVach (przyczyniając się do
niszczenia środowiska, a więc - znowu zwiększając PKB, bo przecież trzeba potem
kupę pieniędzy wydawać na usuwanie skutków katastrof ekologicznych).
Rzecz jasna, wszyscy mieszkańcy miasteczka po takiej zmianie zaczęliby czuć się
ogólnie dużo gorzej - przemęczenie, migreny, nerwice, depresja, wyobcowanie. I
tak trzymać! - zawoła w tym momencie minister finansów. Może jeszcze zaczną się
z tego wszystkiego rozwodzić (ach, te honoraria prawników!), stracą kontakt z
dziećmi, więc te wyrosną na przestępców (mniam, same tylko wydatki na instalacje
alarmowe i wymienianie wybitych szyb!) albo narkomanów (hura, trzeba będzie ich
leczyć!). Same te fantazje powinny wywołać u ministra finansów fantazje na temat
krzywej PKB wznoszącej się ku niebu niczym strzelista topola, aż ogarnie go
totalny błogostan konsumpcyjnego kapitalizmu.
Nie jest to tylko kwestia obliczeniowych uproszczeń, tylko samej idei
towarzyszącej tej wielkości. Ekonomia to nie jest nauka ścisła w takim sensie
jak fizyka czy chemia. Wszystko w niej jest konstruktem teoretycznym, którego
związek z rzeczywistością bywa luźny.
W przypadku Produktu Krajowego Brutto, jest to wielkość opracowana w latach 30.
przez amerykańskich ekonomistów zaszokowanych Wielkim Kryzysem, który dławił
wtedy USA (a więc pośrednio i cały świat). Wszystkich najbardziej dziwiło to, że
kryzys ten pozornie nie miał żadnych namacalnych, fizycznych przyczyn - nie
wyczerpały się żadne surowce, nie utracono żadnych rynków zbytu, nie przerwano
żadnych połączeń handlowych. Do wyjaśnienia tego zjawiska potrzebna była nowa
teoria i nowe wartości do liczenia w statystykach.
Nie zamierzam tutaj demonizować PKB czy odbierać mu wartości poznawczej. Z
pewnością Simon Kuznets, który najbardziej się przysłużył do opracowania tego
miernika, zasłużył na swoją Nagrodę Nobla z 1971 roku. Zwróćmy jednak uwagę na
to, w jakim celu wymyślono tę wielkość: wymyślono ją dla lepszego zrozumienia
wielkiego kryzysu lat 30. Im dalej od lat 30. tym bardziej wątpliwa staje się
jej wartość poznawcza tym bardziej, że kapitalizm dzisiaj bardzo różni się od
kapitalizmu sprzed siedmiu dekad (w czym pośrednio swoją zasługę miał m.in.
właśnie Kuznets - dzięki lepszemu rozumieniu cyklów koniunkturalnych powojenny
kapitalizm przeżywał je dużo łagodniej, a więc dzisiejsze zagrożenia i problemy
są inne niż w tamtych czasach).
Problem fetyszyzacji tego miernika zaczął się w latach 60. razem z rozwojem
filozofii neoliberalnej, w której wartości tradycyjnie cenione przez liberałów,
takie jak wolność jednostki czy postęp społeczny zepchnięto na dalszy plan
zakładając, że najważniejszy jest wzrost gospodarczy, który na dalszą metę musi
przynieść wolność i postęp. Warto pamiętać, że wzrost gospodarczy w tej
filozofii traktuje się właśnie de facto jako synonim wzrostu PKB.
Nie ma tu miejsca na szczegółowy opis zawrotnej kariery, jaką przez następne 40
lat zrobiła ta szkoła filozoficzna. Dość powiedzieć, że jej teoretyczne
założenia stały się podstawą działania tak potężnych międzynarodowych
instytucji, jak Światowa Organizacja Handlu, Bank Światowy i Międzynarodowy
Fundusz Walutowy. Tak oto w 70 lat po Simonie Kuznetsu opracowany przez niego
wskaźnik stał się globalnym fetyszem.
Tu zaczyna się problem - wprawdzie ekonomiczne wielkości są teoretycznymi
konstruktami, ale mają one poważny wpływ na praktykę życia społecznego. W
realnym socjalizmie za mierniki wzrostu gospodarczego uważano wskaźniki zużycia
surowców i energii. Wzrost zużycia energii elektrycznej na głowę mieszkańca
uważano za miernik postępu elektryfikacji, wzrost zużycia węgla i stali za
miernik rozwoju przemysłu ciężkiego a wzrost zużycia kwasu siarkowego za miernik
rozwoju przemysłu chemicznego. Pamiętamy, jakie tego były skutki - te wszystkie
dwutonowe rowery wynikały z fetyszyzowania zużycia surowca (a więc bezrozumnego
pędu do zwiększania tych wskaźników, choćby przez nadmiarowe zużywanie
surowców).
Współczesne odpowiedniki "wielotonowych rowerków" łatwo dostrzeżemy rozglądając
się po rzeczywistości kapitalizmu konsumpcyjnego. Motto tego ustroju brzmi: „work
hard and play hard”, czyli w luźnym przekładzie „pracuj za dwóch i baw się za
dwóch”. Ilustrację działania tego hasła w praktyce odnalazłem w internetowym
blogu Dana Fernandeza [1], developera pracującego dla Microsoftu: „Pracuj za
dwóch i baw się za dwóch” to moja mantra (oraz mantra większości ludzi w MS),
ale po pewnym czasie to cholernie wyczerpujące. Nie mogłem pisać bloga od
tygodnia, po prostu dla tego, że byłem zajęty przez *cały* ten czas. W ten
weekend na przykład wróciłem do domu do Waszyngtonu na ślub przyjaciela i nie
chodziłem spać przed piątą raną, a w sekundę po pobudce już pracowałem. Bawiłem
się tam świetnie, ale to było wyczerpujące.
Wróciłem do Seattle (siedziba Microsoftu - WO) w niedzielę wieczorem i czekało
mnie ponad 150 emaili (nie żartuję!) do przeczytania przed pójściem spać około
drugiej w nocy. W poniedziałek pracowałem do siódmej wieczorem, a potem
pobiegłem grać w mojej lidze hokejowej. Strzeliłem trzy bramki. Juhuuuu! Po
meczu wróciłem około 21:30, zjadłem kolację i wróciłem do pracy. Kiedy
nadrobiłem wszystkie emaile, znowu była druga w nocy. Porządne sześć godzin snu
i z powrotem do pracy. Dziś znowu mam mecz i wrócę do domu już po północy,
wyczerpany, głodny i gotów paść nieprzytomnie, a sześć godzin później będę
pędzić do pracy. Kofeina moim przyjacielem, ktoś musi powstrzymać tych szalonych
naukowców! [tu odsyłacz do artykułu z New Scientist o genetycznie modyfikowanej
kawie wytwarzającej od razu kawę bezkofeinową].
Oczywiście, „play hard” Dana Fernandeza to stosunkowo niewinny sport - nie
będziemy tu szokować czytelnika tandentnymi ekscesami a la „Egoiści”
Trelińskiego, ale zauważmy, że ogólnym celem relaksu przy tym stylu życia jest
doprowadzenie się do stanu, w którym można nie tyle zasnąć, co paść
nieprzytomnie („pass out”). Nie da się już tutaj zrelaksować, dajmy na to,
siedząc leniwie na ganku i sącząc wino porzeczkowe. I o to właśnie chodzi - by
jak najwięcej zarabiać (jak najciężej pracując) i potem jak najwięcej wydawać na
rozrywkę.
Przy całym moim szacunku dla Dana Fernandeza, czytając opis działania w praktyce
jego życiowej mantry, wyobraziłem go sobie jako mieszkańca PRL pracowicie
pedałującego na wielotonowym rowerku - czyli jako ofiarę fetyszyzowania pewnych
konstruktów teoretycznych. Żyjąc w takim stylu szybko zrujnuje swoje zdrowie
fizyczne lub psychiczne (lub oba) i być może dołączy do malowniczej galerii
amerykańskich psychopatów strzelających do przypadkowych ofiar z broni
maszynowej lub masakrujących samochody na autostradzie w ataku „road rage”
(rocznie w USA kilka tysięcy osób ginie w wypadkach spowodowanych wyłącznie
atakiem agresji kierowcy - i występuje tu stały wzrost rzędu 7% rocznie).
Od końca lat 90. kanadyjski ekonomista Ronald Colman lansuje stosowanie
wskaźnika opracowanego w 1995 roku przez grupę amerykańskich badaczy, Genuine
Progress Indicator („Wskaźnik Autentycznego Postępu”). W publikacji
prezentującej ideę GPI Colman cytuje samego Kuznetsa, który w 1962 roku
ostrzegał właśnie przed fetyszyzowaniem jego wskaźnika: „Dobrobyt narodu nie
może być mierzony samym tylko dochodem narodu - ktokolwiek mówi o wzroście,
zapytajcie go, co ma wzrastać i po co”.
Idąc za tym Colman pisze - „Żadna partia polityczna oficjalnie nie promuje
obniżenia bezpieczeństwa, niszczenia środowiska, czy też więcej stresu,
przestępczości, biedy i nierówności. Skąd się więc bierze polityka prowadząca do
takich skutków?”. Zdaniem Colmana, bierze się z tego, że zapomniano o komentarzu
Kuznetsa do jego wskaźnika. Wszystko co prowadzi do wzrostu PKB uważa się za
pożądane.
Tymczasem w USA najszybciej do jego wzrostu przyczynia się rozwój więziennictwa
(przyrost 6, 2% w skali rocznej). Sam tylko proces O.J. Simpsona wniósł do
amerykańskiego PKB 200 milionów dolarów, a masakra w Littleton i zamachy
terrorystyczne przyczyniły się do rozkwitu usług ochroniarskich, które dają 40
miliardów dolarów rocznie. Rozwody wnoszą 20 miliardów, wypadki samochodowe 57
miliardów, walka z nadwagą 32 miliardy a leczenie skutków nadwagi, której nie
udało się zwalczyć - 50 miliardów. Na podstawie różnych szacunków można z kolei
obliczyć wartość dobrosąsiedzkiej oraz ochotniczej pracy na 325 miliardów w
skali roku - ale tego nie uwzględnia się przy liczeniu PKB. Słowem - wiele
„dobrych” zjawisk ma przy liczeniu PKB wartość zerową lub wręcz ujemną (jeśli
pomoże ci sąsiad, być może unikniesz wydawania pieniędzy, a więc obniżyłeś PKB).
Z kolei wiele zjawisk oczywiście niekorzystnych ma wartość dodatnią.
GPI liczone jest przy założeniu pominięcia wszystkich tych składników PKB, które
wiążą się z ludzkim nieszczęściem i cierpieniem (przestępczość, choroba,
rozwód), doliczaniu wartości pracy darmowej oraz uwzględnieniu 26 czynników
społecznych i środowiskowych - dewastacji środowiska naturalnego oraz
pogarszania więzi społecznych.
O ile PKB dla gospodarki amerykańskiej odnosi systematyczny wzrost od drugiej
wojny światowej, wykres GPI jest bardziej interesujący. W uproszczeniu można go
przedstawić jako stały wzrost od drugiej wojny światowej do mniej więcej końca
lat 60., kiedy to wykres osiąga plateau. Odtąd poziom życia Amerykanów
pozostawał mniej więcej stały, mimo dalszego szybkiego wzrostu PKB - jego
pozytywne skutki nie mogły przeważyć skutków negatywnych. Równowaga lekkiemu
przesunięciu uległa na przełomie lat 1980. i 1990., kiedy GPI zanotował powolny
spadek.
Różnica GPI i PKB może wyjaśnić paradoks związany z porównaniem USA i Europy
Zachodniej. Jeśli rozwój gospodarczy mierzyć tylko PKB, USA już dawno
wyprzedziły stary kontynent tak bardzo, że praktycznie nie ma szans na
wyrównanie różnicy. Jednak spacerując po ulicach, dajmy na to, Los Angeles i
Paryża trudno się oprzeć wrażeniu, że w tym pierwszym przypadku spacerujemy po
metropolii z Trzeciego Świata, w tym drugim zaś... no cóż, nawet największy
frankofob i jankesofil, musi jednak poczuć pewną cywilizacyjną wyższość. Może to
jednak kwestia mniejszej popularności wielotonowych rowerków?
Wojciech Orliński