Kuba Olszewski
"Stabilizacja" a przyszłe wybory
Bezustanne podchody są w polityce czymś zupełnie naturalnym.
Jednakże ich ukryty cel nie zawsze bywa dla wszystkich jasny Wielu ludzi nie
rozumie sensu tej walki, która toczy się na szczytach władzy, tak odległej od
codziennego życia. Jednak walka ta jest odzwierciedleniem zarówno ogólnych
tendencji w polityce jak i partykularnych interesów poszczególnych partii i ich
liderów. Jakie to interesy? Jakie cele? Postaram się to przybliżyć analizując
obecną sytuację polityczną pod kątem przyszłych wyborów parlamentarnych.
Już wynik wyborów, choć tak korzystny dla PiS zawierał w sobie symptomy
przyszłych kłopotów i niepowodzeń. Kaczyńscy należą do tych polityków (jak np.
Rokita, Lepper czy Giertych), których zżerają ambicje polityczne i rządza
władzy. Nie po to czekali tyle lat, aby teraz, kiedy osiągnęli niebywały sukces
i są najsilniejsi mieli się zadowolić byle czym - czyli władzą dzieloną z innymi
rządnej jej politykami. Co jednak zrobić, gdy szeroko nagłaśniane zwycięstwo
okazuje się tylko połowicznym sukcesem związanym z wieloma niedogodnościami?
Odpowiedź jest prosta. Należy tak lawirować i wykorzystywać we własnym interesie
obce sobie siły, aby na końcu wypłynąć na wierzch jako zwycięzca. Plan jest
iście napoleoński - uderzyć gros sił w najsłabszych przeciwników i osłaniać się
pozorowanymi działaniami przed silniejszym. Do realizacji takiego planu potrzeba
jednak stratega na jego miarę i oczywiście odpowiednich warunków. Poza tym choć
wojna ma wiele wspólnego z polityką (jak słusznie twierdził Clausewitz jest
wręcz jej przedłużeniem), to jednak bardzo rzadko zdarza się aby jedna bitwa
przesądzała o wyniku całej wojny. Polityka to raczej permanentny ciąg mniejszych
i większych potyczek, z których zdecydowana większość nie musi prowadzić do
definitywnego rozstrzygnięcia. Z bardzo podobną sytuacją mamy obecnie do
czynienia na polskiej scenie politycznej.
W tym czasie, kiedy okazało się, iż politycy PO - największego rywala PiS - nie
dorastają braciom Kaczyńskim do pięt w politycznej hochsztaplerce i postanowili
(na razie) wycofać się z walki o władzę, stanęła przed Kaczorami możliwość
samodzielnych rządów. Przedtem należało jeszcze tylko zneutralizować tych,
którzy w przyszłości mogliby pokusić się od odebranie braciom (w razie wpadki)
ich elektoratu - liderów Samoobrony i LPR.
Choć jednak PiS kupił poparcie Samoobrony i LPR obietnicami "przepchnięcia"
niektórych zmian proponowanych przez obie partia, a także, (kto wie czy nie
przede wszystkim?) podziałem państwowych łupów (czytaj licznych i dobrze
płatnych stanowisk w administracji, radach, zarządach, etc.), to jednak był
zmuszony także użyć kija (zmiany na korzyść PiS w układzie podpisanym przez trzy
partie) aby pokazać kto tu rządzi. W ten sposób rząd Marcinkiewicza uzyskał tak
koniczne dla swojego dalszego istnienia poparcie. Cała ta misterna kombinacji
nosi nazwę "paktu stabilizacyjnego". Na pierwszy rzut oka wydawać się może, iż
prezes PiS osiągnął to, co zamierzał - zawierając stosunkowo tani układ z
Lepperem i Giertychem (przecież najważniejsze stanowiska dalej będzie obsadzała
jedna partia) zdołał zneutralizować Platformę i uzyskać większość. Jednak taka
sytuacja, która ma miejsce obecnie jest przejściowa, z kilku powodów. Pierwszy i
najważniejszy to zjawisko, którego PiS-owi nie da się uniknąć - spadek
popularności. Choć sondaże opinii publicznej są w naszym kraju warte naprawdę
nie wiele, to nie długo zapewne będą chórem obwieszczać spadek popularności PiS
i jego rządu. Jest to nie do uniknięcia, ponieważ PiS - fakt, iż w wolniejszym
tempie - zaczyna m.in. popełniać te same błędy, co SLD w poprzedniej kadencji i
prowadzić tą samą politykę. Różnica polega tu głównie na subtelnościach
propagandy i skuteczniejszym maskowaniu swoich poczynań. Podczas gdy SLD
natychmiast po zwycięstwie ruszyło z impetem łamiąc w perfidny sposób wszelkie
obietnice i pogrążając się szybko w bagnie afer i korupcji PiS jak do tej pory
dość skutecznie chowa się za maską "solidarnej Polski". Jednakże w zetknięciu z
faktami, które są coraz bardziej odległe od tego co głosiło i głosi PiS,
wszystkie złudzenia będą musiały pęknąć.
Mieszkań nie zbudują puste obietnice, a becikowe nie rozwiąże trudnej sytuacji
wielu polskich rodzin. Fakty to rzecz uparta.
Wraz ze spadkiem popularności zaczną się powoli odwracać tendencje w sejmie i
ogólne preferencje wyborcze. Nagle może się okazać, iż Giertych i Lepper
stwierdzą, iż pozostawanie w nieformalnej koalicji z PiS przynosi im coraz
większe straty. Pamiętać przy tym trzeba, iż obaj ci panowie mają swoje ambicje
i jeśli teraz nie mogą ich zrealizować to nie oznacza, że z nich zrezygnowali.
Jak wtedy będzie wyglądał Jarosław Kaczyński? Co zrobi wówczas, gdy już obecnie
(tzn. za nim jego partia zaczęła rządzić "na dobre") okazuje się, że nowe wybory
doprowadzą, co najwyżej do powtórki sytuacji obecnej? Nikt przy zdrowych
zmysłach nie stwierdzi, iż PiS może zdobyć ponad 50% mandatów w parlamencie,
zwłaszcza, iż partia ta opiera się znacznym stopniu na głosach potencjalnych
wyborców partii "moherowych". Pozostała część to niezadowoleni, którzy dali się
zwieść anty-neoliberalnej retoryce PiS. Już teraz są oszukiwani niemal na każdym
kroku (patrz artykuł w lutowym nr PD), a drugi raz tak łatwo nie dadzą się
nabrać. To, że PiS będzie tracić poparcie jest nieuniknione, natomiast tempo
tego spadku zależy od tego jak mocno i szybko będzie skręcał PiS w stronę
neoliberalizmu i od tego jak bardzo propaganda rządu będzie rozmijać się z
realiami i społecznymi oczekiwaniami. Pożyjemy zobaczymy jak mówi przysłowie,
nie ma jednak żadnych realnych podstaw do ciemnych proroctw o długich rządach
PiS. Co więcej, do nowych przyspieszonych wyborów może dojść nie po przez
naciski PiS (straszenie nowymi wyborami było wszak jednym z "pokerowych" zagrań
Jarosława Kaczyńskiego), ale wbrew tym naciskom, tzn. w interesie większości
partii przestanie leżeć przedłużanie kadencji obecnego parlamentu. Warto się,
więc choć krótko zastanowić jak w takim wypadku może wyglądać przyszły
parlament, zwłaszcza, iż ma to znaczenie dla taktyki radykalnej lewicy.
Bez wątpienia największym beneficjentem ewentualnych przyśpieszonych wyborów
zostałaby PO. O tym jak wyglądałaby polityka PO po ewentualnym zwycięstwie
możemy na dobrą sprawę przekonać się już dziś. Wszak wicepremier i minister
finansów, to niedawna koleżanka partyjna Tuska i Rokity, która rozstała się z
nimi bynajmniej nie z powodów ideowych. Wielu za pewne przyzna, iż jest to
raczej dość pochmurna perspektywa. Kolejna partia, która zyska na osłabieniu
ugrupowania Kaczyńskiego to SLD. Liderzy tej partii żywią zapewne gorące
nadzieje, iż znowu będą mogli zaprezentować się jako "rozsądna lewica, która
jest wiarygodną alternatywą dla konserwatywnej prawicy". Już teraz podejmują
działania w tym celu - rozmawiają z SDPL, wspomina o Zielonych 2004 i
jednocześnie kokietuje neoliberałów z Partii Demokratycznej i PO. Z
docierających niekiedy wiadomości można wręcz wywnioskować, iż prowadzi z tymi
partiami zakulisowe rozmowy. To dostatecznie ukazuje niezmienne oblicze liderów
sojuszu.
Taka koalicja nie tylko nie byłaby centrolewicowa, ona nie byłaby nawet
centrowa. Wszystkie cztery partie (tzn. SLD, SDPL, PD i PO), łączy neoliberalna
polityka gospodarcza i wrogi stosunek do opieki państwa. Zieloni 2004 oraz "inne
partie i stowarzyszenia pozarządowe", grałby tylko rolę cieniutkiego listka
figowego. Ta prawicowa w istocie rzeczy koalicja byłaby niemniej (kto wie czy
nie więcej?) neoliberalna niż sama PO i jej ewentualne rządy. Kolejna partia -
Samoobrona - to obecnie klient partii Kaczyńskiego. Lepper, który przed kampanią
mówił, że jego partia jest lewicowa, po kampanii stał się gorącym zwolennikiem
wolnego rynku, a obecnie najchętniej występuje u Rydzyka wyciąga z obecnej
współpracy spore korzyści, czego zresztą nie ukrywa. Jego apetyty nie zostały
jednak bynajmniej zaspokojone, nie dostał się do ścisłej elity rządowej, a
przecież jego ambicją są jeszcze większe. Lepper jest przede wszystkim
politycznym cwaniakiem, w najgorszym tego słowa znaczeniu, a jego formacja
dostosowuje się do każdej zmiany frontu jaką nakazuje przewodniczący. Samoobrona
najchętniej odgrywałaby rolę, którą politolodzy określają mianem "partii
obrotowej", tj. takiej, dla której najważniejszym cele jest dopchanie się do
koryta, nie ważne, z kim i na jak długo - zawsze się przecież można "obrócić",
nawet o 180o.
"Partie obrotowe", mają też jednak swoiste zalety dla wszelkich "partii
inicjujących" (tj. tych, które są główna siła polityczną, budują przyszłą
koalicji, etc.), mianowicie zawsze mogą stać się "partiami dopełniającymi" (tj.
słabszymi ugrupowaniami w koalicji) tak jak ma to miejsce obecnie. Z tego
wniosek, iż polityczne, sejmowe zapotrzebowanie na Lepperów i innych "obrotowców",
jest niemal stałe i zawsze mogą liczyć na "wdzięki" jednej z głównych partii. Co
innego zapotrzebowanie społeczne - ludzie potrzebują uczciwej, stojącej na
trwałym gruncie i odpowiedzialnej formacji, która robiłaby wszystko co w jej
mocy aby postulaty wyborców zostały wypełnione. Z historii wiemy, iż takie
formacje powstają tylko wśród radykalnej lewicy. Podobną role jak Samoobrona,
choć o nieco innym charakterze pełni PSL.
W Wiadomościach telewizyjnych z dnia 22.02. jeden z liderów tej partii -
Wojciechowski - stwierdził, że jego partia przechodzi kryzys, brak jej
aktywności a nawet celu i wizji na przyszłość. Nie była to oczywiście żadna
nowość. PSL już przed ostatnimi wyborami balansował na krawędzi progu
wyborczego, a obecnie jest w jeszcze gorszej sytuacji. Nie ma się czemu dziwić -
PSL to najbardziej niemrawa i bezbarwna siła w parlamencie, która swoją postawą
najbardziej przypomina Unię Pracy obecnie formację marginalną. Liderzy PSL
odetchnęli z wielką ulgą po ogłoszeniu wyników wyborczych, a ich humory
poprawiły się do tego stopnia, że prezes partii Pawlak, począł pleść dyrdymały o
wysokich szansach kandydata PSL Kalinowskiego w wyborach prezydenckich. Niczego
to jednak nie zmieniło, a PSL dalej musi patrzeć z trwogą w przyszłość. To, co
niejako ratuje tę partię, przed całkowitą klęską jaką byłoby wypadnięcie za
sejmową burtą (czy ściślej mówiąc osłabia jej oddziaływanie) to silna pozycja
tej partii we wszelkich instytucjach, fundacjach, porozumieniach, etc. które
mają związek z rolnictwem i gospodarką żywnościową. Ludzie PSL są tam mocno
usadowieni i nie zmienia tego żaden układ rządowy. Sztandarowym przykładem jest
prestiżowa funkcja honorowego przewodniczącego OSP pełniona przez prezesa PSL.
Jednak brak obecności w parlamencie sprawić może, iż PSL spadnie do roli
przemalowanej Unii Wolności - Partii Demokratycznej. Nie jest to przypadkowa
analogia, bowiem głównym oparciem demokratów kropka pl, są właśnie różnego
rodzaju fundacje i organizacje pozarządowe. Jak jednak pokazuje przykład Unii
Wolności gdy się raz wypadnie za burtę można już nie wrócić na "pokład" i nie
pomogą tu żadne sztuczki.
LPR posobnie jak Samoobrona stała się beneficjentem "paktu stabilizacyjnego".
Jednak pozycja Giertycha jest słabsza od tej, jaką zajmuje Lepper i stąd pełne
oburzenia słowa przywódców tej partii na brak konsultacji z nią w kwestiach
podejmowanych przez Pis. LPR nie ma po prostu siły, aby zażądać czego więcej.
Jest to oczywiście pozytywna dla nas sytuacja. Najbardziej reakcyjna i wsteczna
siła w parlamencie straciła na znaczeniu i popularności, z czego lewica może się
jedynie cieszyć. Nie oznacza to jednak końca kłopotów z homofonami,
nacjonalistami i klerykałami. Niestety partie tego typu co LPR mogą liczyć na
stały, żelazny elektorat polskich klerykałów i nacjonalistów. To iż oni sami nie
stanowią dużej siły nie oznacza iż możemy stwierdzić iż problem skrajnej prawicy
rozwiąże się sam. W dalszym ciągu należy piętnować tę partie jak reakcyjną, a
jej młodzieżówkę jako wylęgarnie faszystów. Gdyby jednak LPR nie znalazł się w
przyszłym parlamencie - co nie jest wcale wykluczone - byłby to znaczny sukces i
nadzieja dla lewicy. Byłoby to najlepszym dowodem na to iż preferencje wyborców
odwracają się o prawicy w ogóle.
Na koniec pozostawiłem obecną partię rządzącą. Nie jest to przypadkiem, ponieważ
niemal praktyką stał się już dramatyczny spadek popularności formacji
rządzących, które albo staczały się do roli słabej opozycji, albo w ogóle
przestawały istnieć. Taka perspektywa jest dla PiS czymś zupełnie realnym
zwarzywszy zarówno na to, iż partia ta poniesie pełną odpowiedzialność za swoje
działania jak i na to, iż bynajmniej nie stanowi ona monolitu skupionego wokół
"wodza". Pis to bowiem prawicowa zbierania, są tam zarówno ludzie z dawnej
partii Kaczyńskich - Porozumienia Centrum, SKL, jak i ZCHN. Szczególnie politycy
wywodzący się z tej ostatnie formacji mają dużo do powiedzenia - to właśnie
stamtąd wywodzą się obecny premier i marszałek sejmu. Są oni obecnie użyteczni
dla prezesa, Pis stanowią, bowiem ogniwo łączące go z klerykalną i
nacjonalistyczną prawicą, której poparcie stara się zdobyć. Może jednak okazać
się, (co wielokrotnie miało już miejsce), iż panowie ci mają własne ambicje i
nie chcą być kierowani przez "superpremiera" Kaczyńskiego. Przy tej okazji warto
dodać, iż skrywane ambicje i zapędy wodzowskie są czymś zupełnie naturalnym dla
prawicy. Wystarczy spojrzeć na wcale nie tak dawne rządy AWS - rządy Pis są,
bowiem oparte na podobnej strukturze. O tym, jakie konsekwencje poniesie Pis za
swoje rządy będziemy mogli przekonać się już niebawem, na razie zostańmy przy
jednym - rządy Pis muszą się skończyć i stanie się to szybciej niż przypuszcza
wielu analityka. Historia, choć czasem lubi się powtarzać, to jednak nie lubi
stać w miejscu.
Jaka rola przypadnie radykalnej lewicy w nadchodzących wyborach? O tym zdecyduje
przede wszystkim to, co partie lewicowe będą robić między wyborami, a kampania
wyborcza może być jedynie punktem szczytowym długiej i żmudnej działalności
codziennej. Oczywistym jest iż żadna partia lewicowa (włączając w to PPP) nie
może się pokusić o samodzielne przekroczenie parlamentarnego progu. Niezbędna
jest koalicja. Wiadomo o tym nie od dziś, a kolejne próby podejmowane w tym celu
świadczą o tym, iż jest to cel bliski szerszej grupie ludzi. Jednakże
porozumienie takie musi się zasadniczo różnić od wszelkich "porozumień"
zawieranych ostatnio licznie przez środowiska określające siebie jako lewica.
Nie można po prostu podpisać kawałka papieru nazwanego "wspólną deklaracją"
itp., a potem rozejść się do domów. Każda taka koalicja musi opierać się na
realnym działaniu (współpraca z pracownikami i studentami, budowanie wspólnych
demonstracji i pikiet, nawiązanie kontaktu z uciskanymi pracownikami i
zachęcanie ich do walki - przykłady te można mnożyć). Należy z całą
stanowczością podkreślić praktyczny aspekt sprawy i wskazać praktyczne
możliwości działania, inaczej wszelkie "porozumienia" dalej ograniczać się będą
do deklaracji i dobrych chęci. Wszyscy ludzie prawdziwej lewicy wiedzą, iż
praktyczny, życiowy program wsparty codzienną działalnością "na dole" może
śmiało stać się dźwignią do odbudowania prawdziwej lewicy i sprawić, że zajmie
ona należne jej miejsce. Już dziś musimy przygotowywać się do przyszłych wyborów
a wszelkie sprzeczności w łonie klasy panującej wykorzystywać dla własnego
wzmocnienia.
Kuba Olszewski - Pracownicza Demokracja