Tekst pochodzi z wyboru pism Louisa Auguste Blanqui’ego pod redakcją Izabeli Bibrowskiej ze wstępem Adama Sikory. Książka i Wiedza 1975 str. 435-443. Autor żył w latach 1805-1881 i był jednym z najbardziej znanych francuskich rewolucjonistów, który w ruchu rewolucyjnym działał pół wieku. Wpływy Blanquiego sięgają zresztą daleko poza Francję – i wpływ jego koncepcji można znaleźć wśród rosyjskich narodników, a pośrednio także u Lenina i partii bolszewickiej. Blanqui tak jak Lenin żywili pogardę dla legalnych marksistów, dla których walka klas była jedynie pojęciem teoretycznym. Oto fragment wstępu Adama Sikory: „Blanqui: spontaniczność i refleksja” (str. 42-44).
„Wreszcie 17 marca, a więc w dniu poprzedzającym wybuch Komuny Paryskiej, został aresztowany i osadzony w twierdzy du Taureau. W Radzie Komuny Paryskiej zwolennicy Blanąuiego stanowili istotną siłę. Sam Blanąui, mimo iż przebywał w więzieniu, został wybrany do Rady. Niemal od samego początku komunardzi przystąpili do pertraktacji z wersalczykamd na temat uwolnienia Blanąuiego. Proponowali wymianę zakładników, byli gotowi oddać za Blanąuiego 12 internowanych, a wśród nich arcybiskupa Paryża, generalnego wikariusza diecezji paryskiej, proboszcza kościoła Świętej Magdaleny i kilku senatorów. Później zaproponowali nawet uwolnienie wszystkich 84 zakładników, znajdujących się w rękach Komuny. Rząd Thiersa zwlekał z odpowiedzią i grał na zwłokę. W rzeczywistości dogadywał się z Prusakami i pospiesznie gromadził oddziały wojskowe, przygotowując się do krwawej rozprawy ze zrewoltowanym miastem. Wreszcie Thiers zerwał pertraktacje i oświadczył, iż wymiana jest niemożliwa. Uważał ponoć, iż uwolnić Blanąuiego to tyle, co wzmocnić Komunę o całą armię. Tego zaś nie chciał uczynić; w imię racji stanu burżuazyjnej Francji gotów był poświęcić głowę jej arcybiskupa, nie licząc pomniejszych person. 2 kwietnia wojska wersalczyków ruszyły na Paryż, rozpoczynając wojnę domową. Po przełamaniu pasa obronnego 21 maja wkroczyły do miasta, 24 maja zajęły ratusz, wreszcie 28 maja opanowały ostatni punkt oporu - fort w Vincennes. Rozpoczęły się teraz, krwawe saturnalia reakcji: aresztowano ponad 50 000 ludzi, 17 000 osób rozstrzelano, ponad 13 000 skazano na więzienia i deportacje. Blanąui, aresztowany bezpośrednio przed wybuchem Komuny, prawie rok przebywał w więzieniu bez sądu. Dopiero 15 lutego 1872 roku wytoczono mu proces. Został skazany na dożywotnie więzienie i utratę praw obywatelskich. Początkowo osadzono go w więzieniu wersalskim, następnie przeniesiono do więzienia w Clair-veaux. Prawie przez 7 lat wokół Blanąuiego panowało głuche milczenie. We Francji, której oblicze zostało określone przez krwawą rozprawę z Komuną Paryską, nie było - rzecz naturalna - miejsca na pamięć o jednym z jej ideowych promotorów. Dopiero z początkiem roku 1879 sprawa Blanąuiego stanęła na wokandzie publicznej. Ruch ten zainicjowało pismo radykalnej młodzieży "Revolution Francaise", przypominając historię jego życia i kwestionując prawomocność wyroku. Od tego też momentu poczęły napływać na ręce Clemenceau petycje z szeregu miast (m. im. z Paryża, Marsylii, Nicei, Tuluzy) domagające się uwolnienia i rehabilitacji Blanąuiego. W wyborach roku 1879 grupa robotników i studentów z Bordeaux zgłosiła jego kandydaturę. W rezultacie Blanąui otrzymał nawet więcej głosów niźli jego kontrkandydat (na Blanąuiego głosowało 6800 wyborców, na jego przeciwnika - 5332). Ale władze unieważniły wynik wyborów, motywując swoją decyzję faktem, iż Blanąui, skazany na dożywotnie więzienie, jest pozbawiony praw obywatelskich. Mimo petycji i potęgującej się akcji protestacyjnej Blanąui pozostawał w więzieniu. Dopiero u progu roku 1880 został zeń uwolniony na mocy powszechnej amnestii, prawa obywatelskie zaś przywrócono mu w roku następnym. Kiedy opuszczał więzienie miał już 74 lata, był schorowanym i ułomnym fizycznie starcem. Powrócił jednakże do czynnego życia politycznego: począł na nowo organizawać własną partię, uczestniczyć w republikańskich bankietach na terenie całej niemal Francji, organizując akcję wyborczą; powołał też do życia, swoją własną trybunę, zakładając pismo pt. "Ni Dieu ni Maitre". Dla swoich politycznych przeciwników stał się osobą na tyle groźną, iż odgrzebali tzw. dokument Taschereau. Był to jednak ostatni rok jego życia. Zmarł 1 stycznia 1881 roku, porażony wylewem krwi do mózgu. Jego pogrzeb przekształcił się w potężną socjalistyczno-republikańską demonstrację. W kondukcie żałobnym uczestniczyło ponad 100 000 osób. Lud Paryża manifestacyjnie towarzyszył ostatniej drodze człowieka, który był bojownikiem trzech rewolucji i przeciwnikiem wszystkich pięciu systemów politycznych jego czasu, a który w wysiłku całego życia, bez względu na spadające nań represje, pragnął działać dla jego dobra, dla jego społecznej i politycznej emancypacji. Teraz schodził ostatecznie ze sceny dziejowej; pozostawała po nim już tylko legenda...”
Na koniec wklejamy fragment, który mógłby być mottem bolszewickiej Czerwonej Gwardii. „Niewielu jest rewolucyjnych mieszczan i socjalistów, a ci, którzy uczestniczą w ruchu, prowadzą wojnę piórem. Panowie ci przetwarzają świat za pomocą książek i pism, od szesnastu lat zapisują papier, nie przejmując się wynikającymi stąd przykrościami. Z końską wręcz cierpliwością znoszą wszelkie wędzidła, hamulce, siodła, uderzenia i ani razu nie wierzgną. Fi donc! Oddawać ciosy? To dobre dla chamów. Ci bohaterowie kałamarzy żywią dla szpady taką samą pogardę, jaką nosiciele szlif żywią dla ich nudnych artykułów. Nie podejrzewają nawet, że siła jest jedyną gwarancją wolności i że kraj, w którym obywatele nie znają rzemiosła wojennego, oddając ten przywilej w ręce jakiejś kadry lub grupy społecznej, staje się krajem zniewolonym.”
Louis Auguste Blanqui
Instrukcja w sprawie powstania ludowego
Gdy spojrzy się wstecz i zanalizuje dawne błędy, jasne się staje, że powstanie paryskie nie ma obecnie żadnych szans powodzenia.
W roku 1830 wybuch entuzjazmu ludowego okazał się siłą wystarczającą do obalenia władzy, zaskoczonej i sterroryzowanej powstaniem zbrojnym - wydarzeniem, którego rząd absolutnie nie przewidywał.
To mogło się zdarzyć tylko raz. Rząd, który mimo że pochodzenie swe zawdzięczał rewolucji, pozostał w istocie swej rojalistyczny, kontrrewolucyjny, ale wyciągnął wnioski z tej lekcji. Przeanalizował metody prowadzenia walki w miastach i wkrótce, co jest rzeczą zrozumiałą, przezwyciężył w tej materii skutki niedoświadczenia i braku dyscypliny.
Jednakowoż - powie się - w roku 1848 lud zwyciężył stosując metody roku 1830. Być może, ale nie należy mieć złudzeń. Rewolucja lutowa zawdzięcza swe zwycięstwo przypadkowi. Gdyby Ludwik Filip bronił się rzeczywiście, władza pozostałaby w rękach wojska. Za dowód mogą tu posłużyć dni czerwcowe (1848), które świadczą, jak zgubna była taktyka lub raczej brak taktyki w powstaniu czerwcowym. Żadna insurekcja nie miała tak mocnej pozycji: dziesięć szans na jedną.
Z jednej strony rząd w stanie anarchii, wojska zdemoralizowane; z drugiej - robotnicy w stanie gotowości bojowej i prawie pewni powodzenia. Jak doszło do tego, że ponieśli klęskę? Odpowiedź jest jedna: z powodu braku organizacji. Aby zdać sobie sprawę z przyczyn klęski, wystarczy przeanalizować strategię stosowaną przez robotników. Wybucha powstanie. Natychmiast w niezliczonych punktach dzielnic robotniczych, zależnie od przypadku i szczęścia, powstają barykady.
Pięć, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt przypadkowo zebranych osób, przeważnie bez broni, przewraca pojazdy i wyrywa z bruku kamienie, aby zbudować barykadę, niekiedy na środku ulicy, ale najczęściej na skrzyżowaniu dróg. Większość tych zapór nie stanowi żadnej poważniejszej przeszkody dla kawalerii. Czasami po niedbałym oszańcowaniu barykady, jej budowniczowie opuszczają ją, by podjąć poszukiwania broni i amunicji.
W czerwcu (1848) naliczono ponad sześćset barykad, z czego zaledwie trzydzieści dźwigało faktycznie ciężar walki. Z dziewiętnastu lub dwudziestu nie padł ani jeden strzał. Stąd brały się owe chwalebne biuletyny, hałaśliwie donoszące o zdobyciu pięćdziesięciu barykad, na których w rzeczywistości nie było ani jednej żywej duszy.
W tym samym czasie gdy jedni zdzierali bruk z ulic, inni zorganizowani w małe grupki, rozbrajali oddziały gwardii i konfiskowali proch i broń u rusznikarzy. Wszystko to robiono w sposób nieskoordynowany, bez ogólnego planu, w zależności jedynie od indywidualnej fantazji.
Powoli jednak pewna liczba barykad, największych, najsilniejszych, najsolidniej zbudowanych, przyciągnęła obrońców, którzy chętnie wokół nich się koncentrowali. A więc nie przemyślany plan, ale przypadek decydował o rozmieszczeniu tych najważniejszych fortyfikacji; tylko niektóre z nich, powstałe dzięki jakiejś trafnej intuicji wojskowej, przegrodziły ważne arterie miejskie.
W tej początkowej fazie powstania siły wojskowe dopiero się gromadziły. Generałowie studiowali raporty policyjne; bez dokładnych danych nie chcieli angażować oddziałów, by nie narażać ich na niepowodzenie tak bardzo demoralizujące żołnierzy. Gdy tylko dobrze rozpoznali pozycje powstańców, grupowali pułki w określonych punktach miasta, które odtąd miały stać się bazami działań.
Gdy już armia była w stanie pogotowia wojennego, ujawniła się w całej pełni słabość taktyki ludowej - niechybna przyczyna klęski.
Ani śladu jednolitego dowództwa, początkowo nie było nawet wytkniętego kierunku działania, brak było współdziałania między powstańcami.
Każda barykada miała swój odrębny oddział, mniej lub bardziej liczny, ale działający w odosobnieniu. Bez względu na to, czy liczyła dziesięciu, czy stu ludzi, nie utrzymywała żadnej łączności z innymi placówkami. Często nawet nie miała dowódcy, który by kierował obroną, a jeżeli nawet taki się znalazł, możliwości jego były znikome. Powstańcy czynili to, co im fantazja dyktowała, jedni odchodzili, inni przychodzili, zostawali, oddalali się, wracali z powrotem - wszystko to zależnie od tego, na co mieli ochotę. Gdy nadchodził wieczór, szli spać do domów.
Wskutek nieustannej płynności załoga barykad ulegała gwałtownym zmianom: nieraz zmniejszała się o jedną trzecią, o połowę, a niekiedy i o trzy czwarte. Nikt nie mógł liczyć na nikogo. To właśnie było źródłem zniechęcenia i niewiary w powodzenie powstania. O tym, co się działo gdzie indziej, nic nie wiedziano, ale nikt się też tym nie przejmował. Krążyły niewiarygodne plotki, czasem ponure, czasem wesołe. Ze spokojem przysłuchiwano się hukowi armat i strzelaninie, nie przerywając nawet konsumpcji przy bufecie w winiarni. Nikomu nie przychodziło do głowy, by pospieszyć z pomocą oblężonym posterunkom. Najpoważniejsi mówili: "Niechaj każdy broni swojego posterunku, a wszystko będzie dobrze". To szczególne rozumowanie brało się stąd, że większość powstańców biła się w swoich dzielnicach. Był to zasadniczy błąd, który pociągnął za sobą fatalne skutki; między innymi stąd wzięły się po upadku powstania donosy na sąsiadów. Przy takim systemie nie mogło nie dojść do klęski. Nadciągała też ona w postaci dwóch czy trzech pułków, które spadały na barykadę i miażdżyły jej obrońców. Cała batalia sprowadzała się do niezmiennego powtarzania tego samego manewru. Podczas gdy powstańcy kurzyli fajki za barykadą, wróg przerzucał swe siły po kolei z jednej pozycji na drugą, trzecią i czwartą i systematycznie niszczył siły powstania. A ludność nie przeszkadzała mu w tej radosnej twórczości.
Każda grupa z filozoficznym spokojem czekała na swoją kolej i nikomu nie przyszła myśl, by pospieszyć z pomocą sąsiadowi. O nie! "Każdy broni swego posterunku, wszak nie należy opuszczać swojej pozycji".
I w taki to sposób ginęło się dzięki absurdowi.
Jeżeli wielkie powstanie paryskie zostało na skutek tych ciężkich błędów rozbite jak kruche szkło przez najbardziej godny pogardy rząd, do jakiej katastrofy mogłoby dojść obecnie, gdyby zdecydowano się na podobny nonsens? Obecnie - gdy przeciwnikiem jest okrutny, zmilitaryzowany rząd, mający do swej dyspozycji ogromne zasoby wiedzy, technikę, koleje, telegraf elektryczny, armaty i karabiny odtylcowe.
Z wielu nowych zdobyczy wroga należy wyłączyć drogi strategiczne przecinające dziś miasto we wszystkich kierunkach. Wzbudzają obawę - niesłusznie. Nie należy się nimi niepokoić. Nie stanowią one nowego niebezpieczeństwa dla powstania, jak to sobie ludzie wyobrażają. Wprost przeciwnie. Obu stronom w równym stopniu dostarczają korzyści i niewygód. Jeżeli wojsko może się po nich poruszać z większą swobodą, to jednocześnie są one bardziej wystawione i narażone na ataki. Ogień karabinowy może uniemożliwić poruszanie się na nich. Ponadto balkony - owe miniaturowe fortece - mogą, w przeciwieństwie do zwykłych okien, być używane do ataków flankowych. Poza tym te długie aleje ciągnące się wzdłuż linii prostej całkowicie zasługują na miano bulwarów, które im nadano. Są to istotnie prawdziwe bulwary, które stanowią naturalną linię obrony o wielkim znaczeniu.
Bronią par excellence w walkach ulicznych jest karabin. Armata więcej sprawia hałasu niż efektu. Artyleria może dać poważny rezultat tylko wtedy, gdy wznieca pożar, ale ten okrutny sposób walki, zastosowany na wielką skalę, obróciłby się wkrótce przeciwko jego sprawcom i przyczyniłby się do ich upadku. Granat, niesłusznie nazywany bombą, jest środkiem drugorzędnym, a przy tym bardzo niewygodnym. Niebezpieczny w manewrowaniu, zużywa mnóstwo prochu, dając niewielki efekt, i to tylko wtedy, gdy się go rzuca z okien. Kamienie brukowe mogą wyrządzić tyleż szkód, bez tak wielkich kosztów. Robotnicy nie mają pieniędzy do stracenia.
Do walk wewnątrz domów nadaje się rewolwer, broń biała, bagnet, szpada i sztylet. W bezpośrednim starciu pika lub ośmiostopowa halabarda ma przewagę nad bagnetem.
Armia ma nad ludem przewagę w dwóch rodzajach broni: karabinach systemu Chassepota i organizacji. Ta ostatnia jest szczególnie groźna i nie do odparcia. Na szczęście armia może być pozbawiona tej przewagi, a wtedy powstanie bierze górę.
Żołnierze, poza bardzo rzadkimi wyjątkami, biorą udział w wojnach domowych niechętnie, zmuszani są do walki siłą, zachęcani wódką. Woleliby znaleźć się gdzie indziej i chętniej patrzą za siebie niż przed siebie. Trzymani żelazną ręką, niewolnicy i ofiary bezlitosnej dyscypliny, nie są związani z władzą żadnym uczuciem, a rozkazy wykonują ze strachu, niezdolni do jakiejkolwiek inicjatywy. Oddział, który utraci łączność z dowództwem, jest oddziałem straconym. Dowódcy dobrze o tym wiedzą i troszczą się przede wszystkim o utrzymanie łączności między wszystkimi efektywami armii. Takie stanowisko nie pozwala na wykorzystanie całej mocy wojska.
W szeregach ludu rzecz ma się zupełnie inaczej. Tu walczy się w imię idei. Bojownicy ludowi górują nad przeciwnikiem ofiarnością, a zwłaszcza świadomością celów walki. Przewaga nad wrogiem jest oczywista w sensie moralnym, a nawet fizycznym. Przekonanie o słuszności sprawy, wiara i zapał uskrzydlają ich umysły i hartują ciała. Mają rozum i serce. Żadne wojsko na świecie nie może się równać z tymi wyborowymi ludźmi. Czego więc brak im do zwycięstwa? Brak im jedności i umiejętności wspólnego działania, brak im tej wartości, która dodaje sił, pomaga w skoncentrowaniu wszystkich wysiłków w jednym kierunku - szeregom ludowym brak organizacji. Bez niej nie ma żadnej nadziei na zwycięstwo. Organizacja daje gwarancję zwycięstwa, rozproszenie sił zapowiada zagładę.
Dni czerwcowe 1848 roku prawdę tę udowodniły ponad wszelką wątpliwość. Jakie perspektywy istnieją obecnie? Przy użyciu starych metod cały lud może zginąć, o ile wojsko wytrzyma napór, a wytrzyma go tak długo, jak długo wypadnie mu walczyć z siłami nieregularnymi, pozbawionymi kierownictwa. Natomiast widok zorganizowanej armii paryskiej, działającej według określonych reguł taktycznych, wstrząśnie żołnierzami i osłabi ich wolę walki.
Dla naszej partii organizacja sił wojskowych, zwłaszcza gdy trzeba ją improwizować na polu walki, nie jest sprawą błahą. Zakłada ona istnienie naczelnego dowództwa i wyszkolenie wielu oficerów wszystkich stopni. Skąd wziąć kadry? Niewielu jest rewolucyjnych mieszczan i socjalistów, a ci, którzy uczestniczą w ruchu, prowadzą wojnę piórem. Panowie ci przetwarzają świat za pomocą książek i pism, od szesnastu lat zapisują papier, nie przejmując się wynikającymi stąd przykrościami. Z końską wręcz cierpliwością znoszą wszelkie wędzidła, hamulce, siodła, uderzenia i ani razu nie wierzgną. Fi donc! Oddawać ciosy? To dobre dla chamów.
Ci bohaterowie kałamarzy żywią dla szpady taką samą pogardę, jaką nosiciele szlif żywią dla ich nudnych artykułów. Nie podejrzewają nawet, że siła jest jedyną gwarancją wolności i że kraj, w którym obywatele nie znają rzemiosła wojennego, oddając ten przywilej w ręce jakiejś kadry lub grupy społecznej, staje się krajem zniewolonym.
W republikach starożytności, u Greków i Rzymian, wszyscy znali i praktykowali kunszt wojenny. Zawodowy wojskowy był typem nieznanym. Cyceron był generałem, Cezar- adwokatem. Zamieniając togę na strój wojownika, pierwszy z brzegu stawał się pułkownikiem lub kapitanem i to nie byle jak wyćwiczonym w tym dziele. Dopóki nie osiągniemy tego we Francji, pozostaniemy cywilami zdanymi na łaskę zuchów od szabli.
Tysiące młodych, wykształconych ludzi, robotników i mieszczan drżą pod znienawidzonym jarzmem. Czy myślą o tym, by sięgnąć po miecz? Nie! Sięgają po pióro, ciągle po pióro, nic tylko po pióro. Dlaczego nie pragną jednego i drugiego równocześnie, tak jak nakazuje obowiązek republikanina? W czasach tyranii pisanie jest rzeczą dobrą, ale walczyć jest rzeczą jeszcze lepszą, szczególnie gdy zniewolone pióro jest bezsilne. Jakże to - wydaje się pisma, idzie się do więzienia, a nikt nie pomyśli o tym, aby sięgnąć po książkę musztry wojskowej, nauczyć się w 24 godziny rzemiosła, które daje siłę naszym ciemięzcom, a które nam dałoby możliwość zemsty i kary.
Bezsilne są jednak żale. Głupim przyzwyczajeniem naszych czasów stało się lamentowanie zamiast organizowania oporu. Modne są jeremiady. Jeremiasz prezentowany jest na wszystkie sposoby. Płacze, piętnuje, nakazuje, rządzi, gromi - istna plaga pośród innych plag. Zostawmy te błazeństwa elegii grabarzom wolności. Obowiązkiem rewolucjonisty jest ciągła walka, walka przede wszystkim, walka aż do wytępienia tyranii.
Brak kadr do utworzenia armii? A więc trzeba je tworzyć z miejsca, w czasie samej akcji. Lud Paryża dostarczy efektywów: dawnych żołnierzy, byłych członków gwardii narodowej. Ponieważ jest ich niewielu, trzeba będzie zredukować do minimum liczbę oficerów i podoficerów. Nie to jest najważniejsze; zapał, ofiarność i świadomość ochotników skompensuje ten deficyt. Najważniejsze to zorganizować się, i to za wszelką cenę.
Już nigdy więcej tych zgiełkliwych powstań, w których bierze udział 10 000 głów działających indywidualnie, przypadkowo, bezładnie, bez żadnej myśli o całości, każdy w swoim kącie i stosownie do swego widzimisię.
Już nigdy więcej tych barykad tworzonych bez planu, zabierających cenny czas, zawalających ulice i przeszkadzających w poruszaniu się i jednej, i drugiej stronie.
Republikanin powinien mieć swobodę ruchów, tak jak ma ją wojsko. Nie ma miejsca na niepotrzebną gadaninę, na zamęt i wrzawę. Każda minuta i każdy krok są w równym stopniu cenne. Rzeczą zaś specjalnie ważną jest, by nie zamykać się w swoich dzielnicach, jak to zwykle czynili powstańcy ku ich wielkiej szkodzie. Ten szczególny pociąg do powtarzania błędów powodował klęski i ułatwiał prześladowania. Należy się z tego wyleczyć, a uniknie się katastrofy.
(1868)