Michał Nowicki

Trzydniowe święto robotnika na Śląsku

Na początek może sprostuje pewne nieścisłości, które wytknęli mi na miejscu obrażeni towarzysze zagłębiacy, po przeczytaniu mojego poprzedniego tekstu: „1 maj: dlaczego jadę na Śląsk?”. Przez pierwsze dwa dni święto robotnika odbywało się w Rudzie Śląskiej, ale pochód miał miejsce w Dąbrowie Górniczej, które co prawda należy do województwa śląskiego, ale historycznie Śląskiem nie jest – lecz właśnie Zagłębiem Dąbrowskim, zwanym też ze względu na swoje rewolucyjne tradycje Czerwonym Zagłębiem. Czytelników LBC, którzy ograniczają się do czytania pierwszego akapitu, poinformuje w tym miejscu, że zapowiedziany plan trzy dniowej imprezy został zrealizowany i zarówno pod względem politycznego przekazu, jak i pod względem frekwencji, organizatorzy odnieśli sukces. Według „Dziennika” w pochodzie uczestniczyło niespełna 2 tysiące osób. W dalszej części tekstu postaram się opisać to co najważniejsze – z góry jednak zastrzegam, że relacja będzie wybiórcza, gdyż nie sposób na kilku stronach porządnie zrelacjonować całej trzydniowej imprezy.

Zanim jednak przejdę do szczegółów, kilka słów należy powiedzieć o śląskiej specyfice, która spowodowała, że zarówno festyn i debaty w Rudzie Śląskiej, jak i pochód w Dąbrowie diametralnie różniły się od warszawskich pochodów, w których do tej pory brałem udział. Kapitalizm w Warszawie doprowadził do totalnej atomizacji pracowników, którzy pracując bez umowy na czas nieokreślony, nie działając w związkach zawodowych, nie czują żadnej więzi z kolegami z pracy. Ciągły przepływ ludzi, a także to, że każdy pracownik mieszka w innej dzielnicy, a nie raz nawet ponad 100 km od Warszawy – jest hamulcem dla rozwoju świadomości klasowej. Coraz częściej mamy do czynienia z wykonywaniem prostych prac fizycznych, przez frustratów z wyższym wykształceniem, którzy z powodu bezrobocia traktują swoją pracę jako coś tymczasowego i trudno tu mówić o jakiejś dumie czy etosie z wykonywanego zawodu. Słabość związków zawodowych powoduje, że nawet radykałowie, którzy na co dzień mają gębę pełną frazesów o walce klasowej – sami takiej walki w swoim miejscu pracy nie prowadzą. Namawiając innych to tworzenia związków zawodowych, sami bardzo często pracują na umowę –zlecenie, nie mając żadnych praw i nie robiąc nic – by tą sytuację zmienić – poprzez organizowanie kolegów z pracy.

Zazwyczaj więc taki radykał nabiera odwagi dopiero wtedy gdy podłączy się pod walkę innych –odważniejszych pracowników, którzy sami w swoim miejscu pracy potrafią się burżujowi sprzeciwić. Co jednak zrobić z sytuacją, gdy na skutek atomizacji – walka klasowa w Warszawie przybiera charakter permanentnej ofensywy burżuazji na prawa pracownicze. Radykałowie się tym jednak nie przejmują i co roku, w tym samym gronie wzajemnej adoracji zgodni są co do tego, że stanowią „awangardę walki klasowej”. Na tym jednak fikcyjna jedność się kończy a wzajemne skłócenie i sekciarstwo wyklucza jakąkolwiek współpracę przy wspólnych akcjach. Warszawskie pochody – to jedna wielka licytacja w radykalizmie, co w połączeniu z codzienną biernością etatowych radykałów, czyni z tych uroczystości jedynie substytut walki klasowej. Im więcej  warszawski świat pracy poniesie klęsk w danym roku – tym głośniej Ikonowicz będzie krzyczał na 1 maja. Jak mówi stare polskie przysłowie: „dlaczego dzwon jest głośny? Bo w środku próżny”.

Górnicy już nie raz udowodnili, że o swoje walczyć potrafią. Bojowość Sierpnia 80 jest postrachem dla kapitalistycznych pasożytów i jeśli już wychodzą na ulicę, to zawsze towarzyszy im huk petard, a gdy trzeba to także zbite szyby i poturbowani policjanci. O sile górników nie decydują oratorskie popisy, ale trzonki od kilofów trzymane w mocnych, przyzwyczajonych do ciężkiej pracy dłoniach. Weźmy dla przykładu górniczą demonstrację 26 lipca 2005 r., gdzie po krwawych walkach z policją górnicy wygrali w sprawie swoich emerytur. W tym właśnie kontekście należy patrzeć na robotnicze święto, które wspólnie przez 3 dni obchodziliśmy. Święto robotnika, w którym brałem udział było rzeczywiście w pełnym tego słowa znaczeniu spokojnym, rodzinnym świętem, gdzie górnicy, którzy na co dzień ryzykują życie pod ziemią, mogli spędzić trochę czasu z kolegami z pracy i ich rodzinami.

Od 17 lat burżuazyjna propaganda nadawana ze stołecznej Warszawy wmawia górnikom, że ich praca jest nic nie warta, że są zakałą kraju, do której wszyscy muszą dopłacać. Wszystkie rządy kapitalistycznej Polski prowadziły antygórniczą politykę – prywatyzacji (wiążącej się ze zwolnieniami a także z zamykaniem kopalń), lub ataków na prawa robotnicze (zamrożenie pensji, atak na emerytury itd.). Kapitalistyczne spółki węglowe dążące do maksymalizacji zysków, robią wszystko by na każdym kroku szukać oszczędności, czego efektem jest zaniżanie standardów BHP i nie ma miesiąca w Polsce bez jakiegoś wypadku na kopalni, które często kończą się osieroceniem rodzin. Każde zejście pod ziemie, może być ostatnim i trudno się dziwić robotnikom pracującym w ekstremalnych warunkach, że mają potrzebę spędzania czasu z najbliższymi.

Podróże kształcą i najważniejszą lekcją jaką wyniosłem było zrozumienie faktu, że robotniczą solidarność –niezbędną przecież do ofiarnej i krwawej walki, buduje się przede wszystkim na klasowych więziach ludzi, których łączy nie tylko wspólna praca, ale też wspólne świętowanie. Nie bez znaczenia jest tutaj fakt nałożenia się konfliktu klasowego na konflikt regionalny z wykształconą warszawką, gdzie nawet radykalni liderzy wysyłają klasę robotniczą do nieba, jako relikt poprzedniej epoki. Z tego punktu widzenia drugorzędna jest dla nich partyjna przynależność tego czy innego warszawiaka, jeśli w sprawie Śląska mówią jednym liberalnym i antyrobotniczym głosem. Zorganizowana śląska klasa robotnicza jest siłą, której politykierzy z warszawki nie trawią. Nie raz już obalali kapitalistyczne rządy i wszystkie partie burżuazyjne się ich boją. Boją się też górników samozwańczy liderzy kanapowych grupek, którzy w szczekając w internecie koronowali się na awangardę walki klasowej. Robią wszystko by uciec od odpowiedzi na jedno proste pytanie: „co zrobiliście dla robotników?”. A im mniej mają do powiedzenia, tym bardziej są sfrustrowani i większą agresją zieją w internecie.

Akcentów politycznych nie tylko nie zabrakło i w dalszej części tekstu je zrelacjonuje, gdyż naprawdę były bardzo ważne. Chciałem jednak by wcześniej wszyscy sobie zdali sprawę z ciepłego (mimo deszczu i zimna) i przyjaznego klimatu całej imprezy – tak bardzo różniącej się od analogicznych imprez w Warszawie. Warszawscy politykierzy ograniczają się tylko do gadania. Każda debata, każde publiczne wystąpienie jest przede wszystkim okazją do wylansowania siebie i swojej sekty – a ponieważ wszystkim chodzi o to samo – to wszyscy rywalizują, kto będzie dłużej i głośniej mówił i zamiast budowania jedności, ludzie są jeszcze bardziej skłóceni. Odbija się to na niezdolności do wspólnych działań nie tylko gdy walczy się o sprawy innych – ale nawet gdy walczy się o swoje własne interesy. Jak to się dzieje, że na uniwersytecie, gdzie aż roi się od specjalistów od marksizmu, gdzie funkcjonuje tak wielu radykałów, ludzie nie są zdolni do walki w obronie swoich własnych interesów. To, że taką walkę można wygrać udowodnili kilka tygodni temu Francuzi. Problemów na przełomie ostatnich lat nie brakowało – czy to sprawa zmniejszenia ulg transportowych dla studentów, czy to wprowadzanie różnymi kanałami odpłatności za studia. Niestety, przyzwyczajona do akademickich debat i oratorskich uniesień „awangarda” nie jest zdolna do realnego działania. Wyższość klasy robotniczej nad studenckimi mądralami, to wyższość kolektywu nad jednostkami, co dla realnego działania jest czynnikiem decydującym. Dziwnie się trochę czuje tłumacząc takie banały, ale niestety chyba jest to konieczne, gdyż część warszawskich środowisk nie widzi nic złego w świętowaniu święta robotniczego bez udziału robotników.

„Ale wraz ze wzrostem przemysłu proletariat nie tylko powiększa się liczebnie; jest on stłaczany w coraz większe masy, siła jego rośnie i coraz bardziej czuje on tę siłę. Interesy, warunki życiowe w łonie proletariatu wyrównują się coraz bardziej w miarę tego, jak maszyna zaciera coraz bardziej różnice w pracy i spycha płacę roboczą prawie wszędzie do jednakowo niskiego poziomu. Wzmagająca się konkurencja burżua między sobą i wynikające stąd kryzysy handlowe powodują coraz większe wahania płacy zarobkowej; postępujące coraz szybciej bezustanne doskonalenie maszyn czyni całe położenie życiowe robotników coraz bardziej niepewnym; starcia pomiędzy poszczególnym robotnikiem a poszczególnym burżua przybierają coraz bardziej charakter starć między dwiema klasami. Robotnicy zaczynają od tworzenia zjednoczeń przeciwko burżua; jednoczą się dla obrony swej płacy zarobkowej. Tworzą nawet trwałe stowarzyszenia, celem przygotowania środków na wypadek możliwych starć. Tu i ówdzie walka przechodzi w powstania. Od czasu do czasu robotnicy odnoszą zwycięstwo, ale tylko przejściowe. Właściwym wynikiem ich walk jest nie bezpośrednie powodzenie, lecz coraz szerzej sięgające jednoczenie się robotników. Sprzyjają mu rosnące środki komunikacji, wytwarzane przez wielki przemysł i stwarzające łączność między robotnikami różnych miejscowości. Ale właśnie łączności potrzeba, by liczne walki lokalne, noszące wszędzie jednakowy charakter, scentralizować w walkę ogólnokrajową, w walkę klas. Ale wszelka walka klasowa jest walką polityczną. I to zjednoczenie, dla którego mieszczanom średniowiecza z ich drogami wiejskimi trzeba było stuleci, proletariat nowoczesny osiąga dzięki kolejom żelaznym w ciągu niewielu lat.” (Marks, Engels, Manifest Komunistyczny)[1]

Nie będę szczególnie oryginalny stwierdzając aktualność tego tekstu – mimo upływu 150 lat. Ale wbrew etatowym radykałom, którzy w tekstach Marksa widzą co najwyżej słuszną krytykę kapitalizmu – ja widzę coś jeszcze – podobny stopień organizacji ruchu robotniczego. Ruch robotniczy, który po Rewolucji Październikowej miał szansę obalić kapitalizm w najważniejszych krajach kapitalistycznych, uległ później degradacji i dziś znowu musimy zaczynać prawie od zera. Czeka nas ciężka syzyfowa praca, której fundamentem są działania zmierzające do jednoczenia klasy robotniczej. Nawet gospodarcze trendy są podobne, gdyż od kilku lat znowu otwiera się kopalnie. Nigdy nie sądziłem, że będę musiał się posiłkować klasykiem by tłumaczyć, oczytanym w Marskie radykałom, na czym polega historyczna misja klasy robotniczej. Cytat może nie jest najlepiej dobrany i wertując klasyków można by znaleźć dziesiątki – jeśli nie setki lepszych fragmentów, napisanych w sposób bardziej syntetyczny. Dopóki jednak druga strona ogranicza się do anonimowych pyskówek, to nie będę wytaczał ciężkich marksistowskich dział. Mam jednak nadzieje, że już wkrótce jakiś warszawski radykał napisze pod własnym nazwiskiem elaborat o wyższości warszawskiego święta robotniczego bez robotników, nad śląskim świętem robotniczym z robotnikami.

Strasznie rozwlekły ten wstęp i chciałbym już przejść do meritum, ale muszę jeszcze sprostować pewną nieścisłość, która się pojawiła po moim pierwszym tekście w sprawie Śląska. Czynnikiem, który w sposób decydujący na mnie wpłynął było spotkanie na Smolnej zorganizowane przez Krzysztofa Pilawskiego, gdzie obok siebie debatowali przedstawiciele PD, NL i innych planktonowych podmiotów z liberałami z SLD. Pod hasłem „lewica razem” postanowiono zorganizować debatę liderów radykalnej lewicy z SLD, co duet BB słusznie skwitował terminem „zgromadzenie notabli”. Ja i część ludzi z komitetu podjęliśmy decyzję, że w tej szopce uczestniczyć nie będziemy, ale nie była to decyzja całego KPiORP – o czym najlepiej świadczy fakt, że niektórzy zostali w Warszawie. Jak na razie jedna ogólnopolska akcja na miesiąc nam wystarcza. Niedawno byliśmy w Poznaniu w sprawie Skrzypczaka, a w tym miesiącu -11 maja będziemy demonstrować w Kielcach razem z robotnikami z Premy. W Goplanie i w Budryku już poznali siłę KPiORP i zamiast prężyć muskuły by imponować sektom – wolimy naszą energię wykorzystać do walki z wrogiem klasowym.

Nasza decyzja miała ten plus, że Pilawski zrezygnował z koncepcji „lewica razem” i osierocił radykałów, firmując festyn SLD, gdzie podpisywał swoje wiekopomne dzieło. Jak wynika z relacji uczestników, SLD nie popełniło błędu z poprzedniego roku i odgrodziło pochód Ikonowicza, nie dopuszczając nie tylko do kontaktu, ale nawet do pyskówki na hasła – gdyż pusta przestrzeń ponad 100 metrów skutecznie wyciszyła nawet najgłośniejszych działaczy. Rok temu uczestnicy radykalnego pochodu mogli być dumni z tego, że w wyniku konfrontacji – część związkowców z OPZZ przyłączyła się do naszego pochodu, który dzięki temu stał się większy. W internetowych komentarzach duet BB napisał, że w tym roku w wyniku konfrontacji – do Ikonowicza nie tylko nikt się nie przyłączył – ale nawet 60 osób się odłączyło –wybierając znacznie większy pochód SLD. Jak wiadomo – celem pochodu nie było dotarcie do klasy robotniczej – ale uliczna konfrontacja z SLD, gdzie uczestnicy pochodu głosując nogami, mieli określić swoją postawą kto zwyciężył.

Nie dziwi mnie porażka Ikonowicza, gdyż był to chyba jedyny pochód w Polsce, gdzie zrezygnowano z jakiejkolwiek szansy późniejszej integracji uczestników pochodu na jakiejś majówce. Rok temu można było po pochodzie porozmawiać z ludźmi, kupić lewicowe wydawnictwa czy posłuchać rewolucyjnych pieśni w wykonaniu Maćka Roszaka. W tym roku w menu były jedynie przemówienia liderów (zresztą wykazano się pluralizmem tylko na początku, gdyż już na placu Grzybowskim przemawiał jedynie lider NL), a ponieważ Roszak wybrał Śląsk, a NL nic samemu nie wydaje, to z majówki zrezygnowano.

Na koniec jeszcze dwa słowa o innych radykałach z ronda de Gaulla, których najlepiej charakteryzuje artykuł Filipa Ilkowskiego z kwietniowej PD o wiele mówiącym tytule: „Republika Le Madame kontra IV RP”, gdzie padają min. takie słowa: „Dlatego błędem było by twierdzenie, że obroną klubu nie warto się zajmować, bo jest wiele ważniejszych spraw.” Najważniejszym priorytetem dla większości tych co zostali w Warszawie – jest niestety obrona ekskluzywnej knajpy dla klasy średniej, niż walka klasy robotniczej i tu jest między nami oś konfliktu.

Przechodząc już do sedna, to pierwszą imprezą polityczną, było wystąpienie ambasadorów Kuby i Wenezueli. Nie będę streszczał tych wystąpień, gdyż większość rzeczy o których mówili – można znaleźć w przemówieniach Fidela i Chaveza dostępnych w Archiwum LBC. To co istotne – to ogromna sympatia, jaką zgromadzeni obdarzyli zagranicznych gości. Warto tutaj nawiązać do wizyty Fidela w Polsce w latach siedemdziesiątych, kiedy to w odróżnieniu od gości z krajów imperialistycznych wolących ekskluzywne stolice, Fidel lepiej czuł się z górnikami. Przedstawiciele tych krajów zostali wybrani nie przypadkowo, ze względu na bliskie związki z socjalizmem. Są to też kraje narażone na wojskową interwencję USA lub ich pachołków. Międzynarodowa orientacja, to kolejny czynnik odróżniający śląskie święto robotnicze od SLDowskiego pochodu, który Guz i Olejniczak reklamowali hasłem: „Wyjdźmy, żeby przypomnieć, że to lewica wprowadziła Polskę do Unii Europejskiej” (Trybuna, 27 kwietnia, str. 3). W dyskusji, która później nastąpiła ludzie na przemian mówili ciepłe słowa pod adresem to przedstawiciela Kuby – to Wenezueli. Jeden gratulował Kubańczykowi wytrwałości – w walce z amerykańską blokadą inny pytał Wenezuelczyka – co zrobić, by do władzy doszedł „polski Chavez”.

Wydaje mi się, że sympatia gospodarzy wobec tych ambasadorów wzięła się stąd, że zarówno górnicy – jak i Kubańczycy – są przedstawiani w burżuazyjnych mediach nadawanych z Warszawy – jako „skansen komunizmu”. Pomijając jednak te wszystkie uprzejmości, padło też jedno ważne pytanie, na które udzielono równie ważnej odpowiedzi. Rzecz dotyczyła restauracji kapitalizmu na Kubie. Ambasador potwierdził, że po upadku bloku wschodniego, wprowadzono w niektórych sektorach – zwłaszcza w turystyce mechanizmy rynkowe – wszystko to jest jednak pod kontrolą państwa i wraz z przełamywaniem kryzysu wpływ państwa w gospodarce znowu rośnie. Jednym słowem (to już moja opinia) to co zrobił Fidel po upadku ZSRR było analogiczne do Nowej Ekonomicznej Polityki wprowadzonej przez Lenina w roku 1921 r., która miała charakter tymczasowy. Dzięki współpracy z Wenezuelą, która pomaga Kubie ekonomicznie i co ważniejsze – przełamuje amerykańską blokadę, Kuba znowu zaczyna przystępować do ofensywy – czego najlepszym dowodem jest powstanie międzynarodowej telewizji Telesur. O wielkiej moralnej sile kubańskiego przykładu niech świadczy fakt, że o Kubie pozytywnie się wypowiadali nie tylko działacze KPiORP i górnicy, ale nawet prezydent Rudy Śląskiej, który podczas swojego wystąpienia na festynie (a wiec do znacznie większej publiczności) był dumny z tego, że do jego miasta zawitali przedstawiciele państw, gdzie szanuje się ludzi pracy.

Później nastąpiła debata o związkach zawodowych z udziałem przewodniczącego Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień 80” i Polskiej Partii Pracy: Bogusława Ziętka, przewodniczącego Konfederacji Pracy a także sekretarza prasowego OPZZ: Grzegorza Ilki, zwolnionego związkowca Solidarności z Goplany w Pozaniu: Dariusza Skrzypczaka i moderującej dyskusje Magdaleny Ostrowskiej. Skrzypczak podziękował wszystkim, którzy wspierają jego walkę i mówił jak ważne było to dla niego wsparcie psychiczne i jako członek Solidarności zaapelował o dalszą – ponad związkową walkę o prawa pracownicze. Dyskusję zdominował jednak spór między Ziętkiem a Ilką, a raczej między wszystkimi obecnymi na sali – a przygnębionym przewodniczącym KP. Przygnębienie Ilki było tym większe, że gdy ktoś atakował OPZZ za kolaboracje z burżujami – to on przyznawał mu rację. Ilka mówił więc o swoich negocjacjach z Henryką Bochniarz, mówiąc o niej, że to „bardzo miła kobieta”. Później jednak dodawał, że ich postanowienia i tak nic nie zmieniają, bo nawet jeśli Bochniarzowa się z Ilką zgodzi, to i tak podporządkowani jej pracodawcy nie muszą się jej słuchać. Kiedy więc dostał pytanie – po co są te negocjacje – nie potrafił udzielić żadnej odpowiedzi.

Debata z Ilką, była nagrywana i mam nadzieje, że wkrótce ktoś to spisze. Debata trwała bardzo długo i warto by było by wszyscy poznali argumenty obu stron Sierpnia 80 i OPZZ czy też szerzej – KPiORP i zbiurokratyzowanych central związkowych. Skupie się tylko na najważniejszej kwestii, której Ilka długo bronił. Ziętek mówił, że związek zawodowy ma być adwokatem robotników, który w każdej sprawie – zawsze stoi po stronie ludzi pracy. Ilka zaś rolę związków zawodowych widział jako pośrednika między robotnikami a burżuazją, który powinien się też troszczyć o los firmy. Trudno mi ocenić, co go bardziej przygnębiało – czy spontaniczne głosy z sali – czy wybuchy salw śmiechu, ale debatę totalnie przegrał czego zresztą później nie ukrywał. Optymistyczne jest to, że pod koniec debaty pozytywnie wypowiadał się o KPiORP i może Konfederacja Pracy wkrótce aktywnie włączy się w pracę komitetu. Zanim to jednak nastąpi będzie musiał zrewidować swoje poglądy wyrażone w debacie – bo między mało znaczącą deklaracją, a rzeczywistą zmianą poglądów jest spora różnica.

Ostatnią imprezą soboty był film o górnikach, który powinna obejrzeć kulturalna „elyta” z Le Madame produkująca się w Wysokich Obcasach i Gazecie Wyborczej, która pogardliwie określa górników wyłącznie epitetami pijany motłoch, skansen socjalizmu czy relikt poprzedniej epoki. Film był o górniczej dumie i o tym, dlaczego jeżdżą do stolicy walczyć o swoje prawa i swoje kopalnie. Pisałem już wcześniej o etosie górnika, więc nie będę się powtarzał – może kiedyś przy okazji wrzucimy jakąś recenzje tego filmu.

Następnego dnia odbyło się spotkanie z Marcusem Haiderem z PDS z Lipska. Marcus opowiedział o historii swojej partii, o tym, że w latach dziewięćdziesiątych było im ciężko gdyż cały czas szufladkowano ich jako pogrobowców Honeckera i Stasi. O tym, że tą nagonkę przetrwali – a do partii zaczęli przystępować ludzie młodzi (on sam jest w PDS od 1996 r.). Mówił, że mają własny dziennik Nowe Niemcy (podobnie jak Trybuna nawiązujący tytułem do pisma wydawanego przez partię rządzącą) i inne wydawnictwa, o tym, że w samym Lipsku – gdzie on jest radnym – mają 2000 członków itd. Szczegółowo opowiedział o ostatnim roku działalności PDS. O tym, że razem z WASG – czyli sojuszem różnych małych lewicowych grupek – stworzyli partię lewicy i w wyborach parlamentarnych zajęli trzecie miejsce. Mówił jednak, że ten sojusz jest bardzo chwiejny, bo już w wyborach samorządowych, które odbyły się później – WASG i PDS wystartowały oddzielnie. Publiczność pytała przede wszystkim o lokalne sojusze PDS z SPD – tak jak np. w Berlinie. Marcus przyznał, że czasami posunięto się do zbyt dalekich kompromisów i skrytykował politykę swojej partii. Na koniec powiedział też kilka słów po polsku, kalecząc język podobnie do tego jak robi to B16. Ogólnie był bardzo sympatyczny, choć dla tych co się orientują w sytuacji w Niemczech – to nie powiedział nic nowego.

Później był koncert robotniczych pieśni Macieja Roszaka. Choć już trzeci raz go słuchałem, to za każdym razem coraz bardziej te koncerty mi się podobają. Żeby jednak nie uderzyła mu woda sodowa do głowy – to napisze dwie krytyczne uwagi. Po pierwsze mógłby poprawić repertuar –usuwając pieśni kojarzące się z Solidarnością – a dodać więcej piosenek komunistycznych. Po drugie – Roszak nie potrafi tych pieśni śpiewać. Piosenki robotnicze –były pisane z myślą o demonstracjach i wystąpieniach ulicznych – a piosenki zamiast śpiewać się wykrzykiwało. Roszak zaś śpiewa cichutko, melodyjnie – bawiąc się jeszcze w modulacje głosu. Jednym słowem zapomniał o różnicy między piosenką robotniczą a balladą z MTV. Może przy następnej okazji – damy mu szkołę, jak należy te piosenki śpiewać.

Wypada też kilka słów powiedzieć o festynie, o kiełbaskach, piwie, koncertach ludowych śląskich kapel, stoiskach z gazetkami (zwłaszcza o redakcji Nowego Robotnika, która była współorganizatorem imprezy), dmuchaną zjeżdżalnią dla dzieci i innych podobnych atrakcjach. Pogoda niestety nie dopisała i z powodu deszczu – większość czasu spędziliśmy pod dachem. Odbył się też turniej szachowy, w którym wziął udział LBC i zajął szóste miejsce (na dziesięciu uczestników).

Pora wreszcie poruszyć temat najważniejszy – czyli pochód pierwszomajowy w Dąbrowie Górniczej. Pochód był wyjątkowy przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że był zdominowany przez klasę robotniczą, a po drugie dlatego, że w IV RP, gdzie rządzący pisuar zajmuje się usuwaniem tablic, pomników i kamieni dotyczących ruchu robotniczego, to w Dąbrowie została odsłonięta tablica – „Bohaterom Czerwonych Sztandarów”. Przemawiali min. przedstawiciele Racji, PPS, Marian Indelak z KPP, Marcus Haider z PDS i Bogusław Ziętek z Sierpnia 80 i PPP. Na pochodzie pojawił się transparent dąbrowskiego SLD i właśnie pseudolewicowej polityce SLD było poświęconych większość przemówień. Gdy zobaczyłem ten transparent to pierwsza moja myśl była taka – by powtórzyć akcję z 15 lutego 2003. Koledzy z Sierpnia mi jednak wytłumaczyli, że nie będą nikomu patrzeć na koszulki – czy na flagi – i każdy na pochód może przyjść – ale prawo głosu mają tylko organizatorzy. Członkowie dąbrowskiej SLD znają związkowców z Sierpnia przede wszystkim ze wspólnej pracy pod ziemią i ważniejszy są relacje towarzyskie od partyjnych szyldów. W nagrodę za przyniesienie skompromitowanego transparentu – koledzy z SLD wysłuchali ostrej krytyki podchwytywanej przez zgromadzonych, których było około tysiąca. Posłuszny eseldowiec, który w spokoju wysłuchuje krytyki swojej partii mi nie przeszkadza. Internetowi onaniści, którzy dostali orgazmu na widok prężących się eseldowskich członków i zdjęć z tą jedną szmatą, zapomnieli o tym, że o charakterze pochodu decydują przemówienia – a te były antyeseldowskie. Ziętek w swoim przemówieniu mówił też o zwycięskim strajku w Hucie Katowice i wspomniał o Danielu Podrzyckim, który pochodził z Dąbrowy i w Dąbrowie jest pochowany. Wracając do Warszawy złożyliśmy na jego grobie kwiaty.

Przepraszamy czytelników LBC za skrótowe potraktowanie tak ważnego wydarzenia jakim były śląskie obchody Święta Pracy. Jednak tym się różni KPiORP od małych warszawskich sekt, że nadmiar obowiązków powoduje, że pierwszy maj –jest tylko jedną z wielu akcji. Na tydzień przed wyjazdem protestowaliśmy w sprawie ATTIS[2] a 9 i 11 maja będą kolejne demonstracje. Pierwsza w sprawie lokatorów z kamienicy na Konduktorskiej 18, gdyż kamienicznik Robert Juszczak poturbował walczącą o swoje prawa emerytkę. 11 maja zaś jedziemy do Kielc walczyć ramię w ramię z robotnikami z Premy. Sami więc widzicie, że dla nas walka cały czas trwa – a jeśli należy wyróżnić 1 maj – to przede wszystkim za danie nam psychicznego wypoczynku i dodania sił, przed kolejnymi akcjami. Na koniec jeszcze kilka słów o deszczu, który z różnym nasileniem padał przez całe trzy dni i gdyby była ładniejsza pogoda – to zwłaszcza na festynie była by większa frekwencja – choć i tak była spora. W drodze powrotnej gdy znowu ostro padało – wspominałem moje poprzednie pochody i przypomniałem sobie, że zawsze świeciło słońce. Patrzyłem na kropelki na szybie, i myślałem co może znaczyć ten znak. Przypomniała mi się biblijna opowieść o Noem i jego Arce. Gdy Noe wyszedł na ląd, to zaczął od nowa budować nowy lepszy świat – tak i my wysiadając w Warszawie – jesteśmy wzmocnieni kontaktami, które nawiązaliśmy na Śląsku…

02 05 2006.


[1] http://www.marxists.org/polski/marks-engels/1848/manifest.htm

[2] http://www.geocities.com/lbc_1917/1899attis.htm