Tekst pochodzi z majowego Nowego Robotnika http://nr.freshsite.pl/
Jarosław Urbański
Czy naprawdę niewielu demonstruje?
Na łamach Nowego Robotnika od ubiegłego numeru próbujemy sobie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego tak niewielu Polaków demonstruje? Pytanie staje się tym bardziej ważkie, kiedy widzimy, że na ulicach innych krajów demonstrują dziesiątki, setki tysięcy, a niekiedy nawet miliony osób. Tymczasem mobilizacja na ulicach Warszawy, Poznania, Katowic, czy Trójmiasta jest - wydawałoby się - dużo mniejsza.
Polacy już protestowali
Trudno zaprzeczać łatwo obserwowalnym faktom, ale spróbujmy na nie spojrzeć w innym świetle, a przez to lepiej je zrozumieć. Trzeba sobie powiedzieć, iż widoczna na ulicach Europy imponująca mobilizacja społeczna, ma charakter defensywny i jest spowodowana zamachem neoliberalizmu na prawa socjalne, które zostały wywalczone przez ruch robotniczy na przestrzeni ostatnich stu lat. Zaryzykuję w tym miejscu tezę, że Polska tę falę protestów już przeszła - jako pierwsza. W kontekście naszego kontynentu rozbicie rewolucji 1980 roku (poprzez wojskowy zamach stanu), można postrzegać jako początek kapitalistycznej ofensywy, która dotarła do punktu, w jakim się wszyscy znajdujemy. Przegrana polskiego ruchu robotniczego 25 lat temu nastąpiła w momencie, kiedy stało się jasne, że jego celem nie będzie spłata polskiego zadłużenia zachodnim bankierom, ale daleko idące uspołecznienie wszystkich środków produkcji. Dlatego zachodnie banki i instytucje międzynarodowego kapitału wprowadzenie stanu wojennego przyjęły z ulgą. Kiedy reżim uporał się z protestami społecznymi i uznał, że wyalienowana od mas i przeorientowana ideologicznie, elita opozycji jest gotowa do rozmów, doszło do ugody i potwierdzenia neoliberalnej transformacji ustrojowej przy "okrągłym stole". Już jednak w 1986 roku Polska przystąpiła do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a ówczesny reżim zapowiedział zrealizowanie jego żądań. Polityka ta (której skutkiem był m.in. wzrost cen) prowadziła do coraz większego niezadowolenia społecznego, które gwałtownie narastało od 1988 roku i osiągnęło swoje apogeum w latach 1992-1993, kiedy to wybuchło w Polsce - bagatela - blisko 14 tysięcy strajków. Ta fala protestu, przeciwko po pierwsze metodom, a po drugie skutkom transformacji, nie zdołała jednak, z uwagi na powszechnie panujący wówczas aplauz dla nadchodzących zmian, wpłynąć na nowe realia. Ostatecznie bunt skończyły się klęską polityczną klasy robotniczej; wszelkie postulaty partycypacji załóg w zarządzaniu przedsiębiorstw, nawet te mieszczące się w ramach systemu kapitalistycznego (jak akcjonariat pracowniczy) zostały oddalone. W ciągu ponad 10 lat polski ruch pracowniczy prowadził walkę i sromotnie przegrał. Trudno się zatem oczekiwać, że zdziesiątkowane (przynajmniej w sensie moralnym) szeregi związkowe czy organizacji propracowniczych zdołają dziś zorganizować potężny ruch, porównywalny do tego jaki ma miejsce w innych krajach europejskich. Nie można się doszukiwać wyjaśnień obecnego stanu rzeczy i braku uczestnictwa w protestach szerokich rzesz, we "wrodzonych" cechach społeczeństwa polskiego. To uwarunkowania historyczne, lata represji i niepowodzeń, doprowadziły najpierw do rozbicia, a potem apatii ruchu pracowniczego.
Peryferyjny protest
Z tej historycznej perspektywy obecna fala protestów wcale
nie wygląda (relatywnie) tak rachitycznie, jak tego dowodzą niektórzy
zniecierpliwieni działacze. W latach 2002-2004 odbyło się wprawdzie tylko 27
strajków (wg GUS), ale aż 6,5 tys. demonstracji, z tego znaczną cześć stanowiły
blokady dróg, czy okupacja budynków. Jak widać na przestrzeni 10 lat (1992-2002)
radykalnie zmieniły się formy protestu. I zapewne wiele jest tego przyczyn.
Zaryzykuję tu drugą kontrowersyjną tezę, że pod pewnymi względami ruch
pracowniczy w Polsce jest całkiem spory, zwłaszcza jeżeli weźmie się pod uwagę
nikłą rolę jaką pełnią w nim związki zawodowe. Spora część protestów to
spontaniczne akcje, pokazujące jak skuteczna może być samoorganizacja ruchu
protestacyjnego. Przypomina mi się tu pewne zdjęcie z protestu szczecińskich
stoczniowców (2002): z góry sfotografowana demonstracja idąca dwoma pasami ulicy
i sięgająca po horyzont. Osiem tysięcy robotników i żadnej flagi, żadnego
transparentu, nie licząc jednego sztandaru biało-czerwonego na przedzie i rzadko
rozrzuconych tablic z symbolem wydziału niesiony przez jednego człowieka.
Stoczniowcy zorganizowali się sami, bez pomocy związków zawodowych, a nawet
wbrew ich woli. Nie występowali pod żadnym "szyldem". Podstawową formą
podejmowania decyzji był wiec, który często odmawiał poparcia nawet
przedstawicielom własnego Komitetu Protestacyjnego. Cel protestu był w zasadzie
jeden: ocalić miejsca pracy i w tej kwestii osiągnięto sukces. Ocalała nie tylko
stocznia, ale blisko 60 tys. miejsc pracy w całej branży. Robotnicy zmusili
państwo do interwencji i renacjonalizacji przemysłu stoczniowego.
Mało jest podobnie spektakularnych sukcesów w krajach europejskich. Cechą
charakterystyczną protestów w Polsce w ostatnich latach była ich spontaniczność,
co upodabnia je do protestów w Ameryce Łacińskiej czy Azji. Nie wiadomo dlaczego
wyobrażamy sobie, pomimo tego, iż w świecie zglobalizowanej gospodarki jesteśmy
krajem półperyferyjnym, czy nawet po prostu peryferyjnym, że przebieg protestów
(również na poziomie masowości) będzie podobnych, jak w krajach centrum. Nie
patrzymy na to, co się dzieje w Paryżu czy Berlinie, ale spójrzmy na Argentynę
czy Koreę Południową, gdzie obserwujemy podobną do naszej sytuację.
W Korei po wzroście napięć pod koniec lat 80. (w latach 1987-1989 odnotowano
ponad 7,2 tysiąca strajków) nastąpił potem odpływ fali protestów, aż do połowy
lat 90. W 1996 roku gospodarka dalekowschodnia zaczęła przeżywać załamanie, co
wyzwoliło ponowną falę protestów w obronie miejsc pracy i przeciwko dalszej
prywatyzacji. Ilość członków związków zawodowych w Korei spadła z 2 milionów
(1989) do ok. 1,4 miliona obecnie; uzwiązkowienie jest na poziomie 14 proc.,
czyli tyle co w Polsce, zatem w obu przypadkach mamy do czynienia ze stratą na
sile organizacyjnej klasy robotniczej. Sądzę, że pod wieloma względami sytuację
w Korei można przyrównać do polskich realiów i konfliktów z lat 2002-2003, choć
są też oczywiste różnice - stopa bezrobocia np. wynosi w Korei jedynie 4 proc.
Polska klasa robotnicza natomiast w sposób bardzo widoczny straciła na sile
przetargowej na rynku pracy - z powodu dużego bezrobocia wzrosła konkurencja
między dostarczycielami pracy i paraliżująca opór obawa o zatrudnienie. W wyniku
"gospodarczej wasalizacji" Polscy robotnicy (podobnie zresztą ja Koreańscy)
stracili także z racji utraty silnej pozycji w procesie produkcji - dawniej
strajki w górnictwie czy w przemyśle stoczniowym miały fundamentalne znaczenie
dla systemu ekonomicznego kraju. Obecnie protesty wybuchają przeważnie w
przedsiębiorstwach stojących na progu bankructwa i mają większe znaczenie
polityczne niż gospodarcze. Słabość ruchu pracowniczego zdaje się być ogólną
cechą peryferyjnych gospodarek. Powstaje pytanie: trwałą czy przejściową?
Materialny i niematerialny
Oczywiście rację ma Zbigniew M. Kowalewski, który pisał w Nowym Robotniku - odpowiadając na pytanie dlaczego tak niewielu demonstruje - że "poza sytuacjami wyjątkowymi, takimi jak wielkie kryzysy społeczno-polityczne, okresy rewolucji itd. - nie zachodzi żaden związek pomiędzy tym co ludzie myślą, a tym, co zbiorowo czynią. Po to, aby związek ten zaszedł potrzebne są zorganizowane siły", a tych, z powodów o których wyżej pisałem, w Polsce brak. Możemy zatem liczyć na protesty dotyczące konkretnych interesów poszczególnych grup społecznych, domagających się lepszych warunków pracy, płacy, czy zabezpieczeń socjalnych, bowiem możliwe jest tu podjęcie akcji spontanicznej wywołanej przez niewielkie i na co dzień nawet mało znaczące grupy. Ale zorganizowanie masowego protestu dotyczącego tego, co niektórzy socjolodzy nazywają wartościami "post-materialistycznymi", jak np. manifestację przeciwko wojnie, wymaga konkretnej struktury i konkretnych środków. W innym przypadku pomimo deklaratywnego poparcia na poziomie 70 proc. (taka część społeczeństwa była przeciwnych wojnie w Iraku), na ulice wychodzą garstki osób. Powstaje pytanie czy w krajach peryferii taki poziom zorganizowania, jak w krajach centrum jest możliwy? Niektórzy psychologowie i socjologowie wskazują, że podjęcie działań na poziomie potrzeb "nie-materialnych" wymaga najpierw zaspokojenia potrzeb "materialnych". To być może wyjaśniłoby pasywność polskiego społeczeństwa. Mimo wszystko uważam, że schemat ten jest jednak zbyt daleko idącym uproszczeniem. Wiemy, że szczególnie dobrze sytuowane grupy społeczne, najczęściej hołubią swój własny materialistyczny egoizm. Trudno zatem niedoceniać roli świadomości. Musimy także pamiętać, iż są okresy kiedy wysiłek - jak twierdzi I. Wallerstein - wielkich masy ludzi nie jest w stanie dokonać wiążących zmian społecznych, oraz okresy kiedy mogą tego dokonać nawet niewielkie grupy aktywistów. Warto z tej konstatacji czerpać siły do dalszej aktywności, chociaż trzeba pamiętać, iż nic nie dzieje się z dnia na dzień. To co z punktu widzenia naszego życia wydaje nam się dobrze ugruntowaną wieloletnią tendencją, często w sensie historycznym bywa jedynie epizodem. Jesteśmy jednak skłonni oceniać wszystko przez pryzmat naszego własnego doświadczenia.
Z perspektywy czasu
Jeżeli spytamy: dlaczego tak niewielu Polaków demonstruje - to lepiej będzie ująć odpowiedź w ramy czasowe. Na przestrzeni ostatnich 25 lat nie sądzę, aby aktywność (protestacyjna) polskiego społeczeństwa odbiegała od przeciętnej w Europie, a nawet wyraźnie się na plus wyróżnia. Jeżeli na tak samo postawione pytanie będziemy starali się odpowiedzieć patrząc pod kątem tylko ostatnich 5 lat, to postawa Polaków może zostać oceniona inaczej. Podobnie warto jest zapytać co konkretnie porównujemy i wobec czego. Bo dlaczego mielibyśmy porównywać Warszawę do Paryża, a nie Seulu? Co stanowi tutaj kryterium, bowiem w zglobalizowanej gospodarce nie jest to już podobno bliskość przestrzenna? Wszelkiego natomiast rodzaju wyjaśnienia odwołujące się do niby naturalnych cech narodowych, czy cnót obywatelskich, jak też braku bliżej niesprecyzowanej "tradycji protestów", wydaje mi się podejrzane i generalnie mało wartościowe poznawczo.
Pisząc o sytuacji w Korei Południowej oparłem się na artykule Filipa Ilkowskiego "Globalizacja a ruch związkowy w Korei Południowe" ("Lewica" nr 1/2003) oraz danych koreańskiego urzędu statystycznego.