Tekst pochodzi ze strony http://viva.palestyna.pl/
Zbigniew Marcin Kowalewski
Jak walczy libański ruch oporu
W 2002 r. w drugim numerze czasopisma "Rewolucja" zmieściliśmy obszerne, wielostronne i solidne dossier poświęcone historii Hezbollahu i jego walki o wyzwolenie południowego Libanu. Było dla nas jasne, że prędzej czy później ten niezwykle dynamiczny i bojowy ruch znajdzie się w samym centrum najbardziej burzliwych i dramatycznych wydarzeń bliskowschodnich i w bieżących dziejach tego regionu odegra bardzo ważną rolę. Dziś, gdy sprawdza się ta prognoza, która wówczas wydawała się zuchwała, tych wszystkich, którzy chcą wiedzieć, czym jest oraz o co i jak walczy libański ruch oporu, odsyłam do tego dossier jako nieodzownej lektury. Niniejsze opracowanie jest jego aktualizacją ad hoc. Referuję w nim najważniejsze, najbardziej wnikliwe raporty, analizy, rozważania, korespondencje prasowe i wypowiedzi z ostatnich dni i tygodni, poświęcone Hezbollahowi, często przytaczając je dosłownie.
NAJBARDZIEJ NIEPOMYŚLNA WOJNA IZRAELA
"Sprawę żołnierzy pojmanych w Gazie i Libanie zdjęto tu już z
publicznego porządku dziennego. Chodzi o to, aby raz na zawsze zniszczyć
Hezbollah i Hamas, a nie o to, aby ci żołnierze wrócili do domu. Podobnie latem
1982 r. izraelska opinia publiczna zupełnie zapomniała o ofierze, która
dostarczyła rządowi Menachema Begina pretekstu do inwazji na Liban. Był to
Szlomo Argow, ambasador izraelski w Londynie, na którego życie urządziła zamach
rozłamowa grupa palestyńska. Zamach na niego posłużył Arielowi Szaronowi za
pretekst do najazdu na Liban i pozostania tam przez 18 lat." Tak już w trzecim
dniu obecnej agresji na Liban pisał na "Electronic Lebanon" lewicowy historyk
izraelski, prof. Ilan Pappe z uniwersytetu w Hajfie.
"W tym nie ma nic nowego. W 1948 r. Palestyńczycy wybrali konflikt o bardzo
niskim natężeniu, gdy Narody Zjednoczone narzuciły deal, który odbierał im
połowę kraju ojczystego i oddawał ją społeczności przybyszów i osadników -
większość z nich przyjechała tu po 1945 r. Przywódcy syjonistyczni długo czekali
na taką okazję i rozpętali operację czystki etnicznej, wypędzając połowę
rodzimej ludności tego kraju i niszcząc połowę wsi palestyńskich", pisał dalej
Pappe. Stwierdzał, że izraelskie dążenie do ostatecznego rozwiązania kwestii
palestyńskiej i izraelska agresja na Liban są ze sobą ściśle związane. "Im
większa ekspansja potęgi wojskowej Izraela, tym łatwiej doprowadzić do końca
niedokończone dzieło 1948 r. - totalną dezarabizację Palestyny."
Tydzień później, 21 lipca, korespondent "San Francisco Chronicle" Matthew Kalman
doniósł z Jerozolimy, że plan tej wojny był gotowy ponad rok temu. "W ciągu
sześciu lat od zakończenia okupacji wojskowej południowego Libanu Izrael
przyglądał się uważnie, jak Hezbollah buduje swoją obecność wojskową w regionie.
Gdy w zeszłym tygodniu bojownicy Hezbollahu porwali dwóch żołnierzy izraelskich,
armia izraelska była gotowa do niemal natychmiastowej reakcji. "Ze wszystkich
swoich wojen od 1948 r., do tej Izrael był najlepiej przygotowany", powiedział
Gerald Steinberg, profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Bar-Ilan. (…) W
2004 r. kampania wojskowa, którą teraz obserwujemy, zaplanowana na trzy
tygodnie, była już naszkicowana i w ciągu ostatniego roku czy dwóch urządzano
jej symulacje i szczegółowo ją dopracowywano." (…) Ponad rok temu wyższy oficer
armii izraelskiej zaczął przedstawiać ją w programie PowerPoint i na zasadzie
off-the-record amerykańskim i innym dyplomatom, dziennikarzom i trustom mózgów…"
Dwa tygodnie później, 2 sierpnia, pakistański dziennikarz i analityk polityczny
Syed Saleem Shahzad pisał z południowego Libanu do "Asia Times": "Panująca elita
polityczna USA nie potrafiła zrozumieć (albo rozmyślnie zignorowała) rzeczywisty
puls sytuacji po 11 września 2001 r., gdy w 2003 r. postanowiła najechać Irak
mimo wielokrotnych sprzeciwów wysokich funkcjonariuszy Pentagonu i wywiadu.
Przeliczyła się, na co wystarczającym dowodem jest chaos, w którym pogrążył się
Irak. Teraz "Asia Times Online" dowiedział się od kontaktów zarówno w Libanie,
jak i w regionie, że Izrael również wdał się w awanturę wojenną na przekór
ostrzeżeniom pochodzącym z łona jego elity, że należy zachować ostrożność.
Podobnie jak w Iraku, skutki mogą być straszne. "Asia Times" powiedziano, że
sojusz politycznych jastrzębi izraelskich z grubymi rybami wojskowymi jest
zdecydowany raz na zawsze wyrwać w Libanie Hezbollah z korzeniami, mimo
ostrzeżeń Mosadu - wywiadu izraelskiego. Ci, którzy przekonywali do
powściągliwości, mówią, że wojna w Iraku zmieniła dynamikę i nastroje na Bliskim
Wschodzie. Region już nie jest taki sam, jak wtedy, gdy Izrael mógł bezkarnie
prężyć muskuły: teraz rozchodzi się tam fala głębinowa nastrojów antyizraelskich
i antyamerykańskich. Zanim zaczęła się wojna, wywiad izraelski przyznał się
elicie rządzącej, że nie udało mu się przeniknąć do szczelnie zamkniętych kręgów
ideologicznie i religijnie motywowanych kadr i kierownictwa Hezbollahu. Dlatego
był przeciwny wojnie, dopóki prokurencka siatka wywiadowcza nie zbierze więcej
informacji o sile wojskowej, stanie liczebnym, logistyce i pozycjach Hezbollahu.
W raportach wywiadu izraelskiego ostrzegano, że z poparciem irańskim Hezbollah
wyrósł poza ramy takiego małego ugrupowania ruchu oporu, jakim jest Hamas w
Palestynie, i że będzie walczył czymś więcej niż tylko bronią ręczną i
samobójczymi zamachami. Ostrzegano, że zanim rozpęta się wojnę na wielką skalę,
sprawą zasadniczą jest dokładne rozpoznanie machiny wojennej Hezbollahu, bo w
przeciwnym razie wojna może skończyć się katastrofą wojskową."
Tego samego dnia wybitny historyk izraelski, prof. Zeew Sternhell z Uniwersytetu
Hebrajskiego w Jerozolimie, pisał na łamach izraelskiego dziennika "Haarec":
"Żadna sytuacja nie może długo trwać bez uzasadnienia ideologicznego. Oto
dlaczego, gdy stało się jasne, że niepomyślna kampania wojskowa nie osiąga
swoich celów, z pomocą różdżki czarodziejskiej podniesiono ją do rangi wojny o
przetrwanie. Gdy każdy zrozumiał, że trzeba znaleźć moralne uzasadnienie zarówno
dla rozmachu zniszczeń spowodowanych w Libanie i dla zabijania tam ludności
cywilnej, jak i dla zabitych i rannych żołnierzy izraelskich (nikt nawet nie
wspomina o narażeniu całej ludności cywilnej na północy Izraela, trzymanej w
haniebnych warunkach w schronach przeciwlotniczych, na ostrzał
nieprzyjacielski), wymyślono wojnę o przetrwanie, która z natury rzeczy musi być
długa i wyczerpująca. Tak kampania polegająca na egzekwowaniu odpowiedzialności
zbiorowej, rozpoczęta w pośpiechu, bez trzeźwej oceny sytuacji i na podstawie
nieprawidłowego rozpoznania, przy akompaniamencie obietnic, których armia nie
potrafi dotrzymać, zamieniła się w wojnę na śmierć i życie, jeśli nie w rodzaj
drugiej Wojny o Niepodległość. W prasie czyni się nawet żenujące porównania do
walki z nazizmem, które nie tylko brutalnie zniekształcają historię, ale hańbią
pamięć Żydów poddanych eksterminacji."
Sternhell pisał dalej: "Jednocześnie w ciągu tych trzech tygodni zredukowano i
skurczono cele kampanii. Od przywrócenia Izraelowi siły odstraszającej,
wyeliminowania Hezbollahu i natychmiastowego rozbrojenia go, po trzech
tygodniach przeszliśmy do obecnego celu. Jest nim usunięcie wysuniętych
przyczółków Hezbollahu i rozmieszczenie sił międzynarodowych, które miałyby
bronić północny Izrael przed możliwością ponownego ataku. W takiej sytuacji
przeciętny obywatel, który nie pracuje dzień i noc w korytarzach władzy i nie
snuje się pod drzwiami generalskich gabinetów, czuje się zagubiony. To tak
przywracamy armii siłę odstraszającą? Czyż nie osiągnęliśmy czegoś wręcz
przeciwnego? Czy dla całego świata nie stało się jasne, że nasze "niezwyciężone"
lotnictwo nie tylko przez trzy tygodnie nie zdołało skończyć z gradem
spadających na nas rakiet, ale musi uruchomić awaryjny most lotniczy, aby
zapewnić sobie dostawy materiałów wojennych - jak podczas wojny Jom Kipur w 1973
r.? Co więcej, zwykły obywatel zadaje sobie inne pytanie: jeśli kilka tysięcy
bojowników partyzanckich stanowi zagrożenie dla istnienia kraju dysponującego
niezrównaną w tej części świata siłą uderzeniową i uzbrojeniem, jak to możliwe,
że przez ostatnie pięć czy sześć lat nic o tym nie słyszeliśmy z ust rządzących?
To prawda, że od 2000 r. nie zajmowaliśmy się niczym innym poza sprawą
palestyńską, zahipnotyzowani "palestyńskim niebezpieczeństwem"."
Skutki były fatalne, pisał dalej Sternhell. "Gdy utworzono obecny rząd, na dwa,
jeśli nie na cztery lata sformułowano program narodowy, którego głównym
składnikiem jest realizacja "szaronowego dziedzictwa": jednostronne wytyczenie
granic na terytoriach poprzez ich rozczłonkowanie na kantony i w rezultacie
wyeliminowanie możliwości stworzenia na nich państwa palestyńskiego. To
sprawiło, że obywatele uważali, iż to jest sprawa, która zdecyduje o przyszłości
Izraela. O tym, że taka jest skala priorytetów narodowych, najwyraźniej świadczy
sytuacja, w której znajdują się jednostki bojowe armii. Nie było żadną
tajemnicą, że armia niemal zupełnie przestała szkolić się w działaniach dużymi
jednostkami i w złożonych operacjach i całkowicie pogrążyła się w walce z
powstaniem palestyńskim. Gdy brygady piechoty stają się siłą policyjną
wyspecjalizowaną w wywalaniu drzwi i rozwalaniu ścian w obozach uchodźców lub w
ściganiu grup terrorystów w gajach oliwnych, gdy zamiast talentu operacyjnego i
umiejętności dowodzenia dużymi jednostkami kryterium sukcesu wyższego oficera
jest liczba osobników z listów gończych, których udało mu się schwytać, armia
podupada."
Sternhell konkludował w dramatycznym tonie: "Obecna wojna jest najbardziej
niepomyślna ze wszystkich, które stoczyliśmy; jest dużo gorsza niż pierwsza
Wojna Libańska, którą przynajmniej odpowiednio przygotowano i w której, z
wyjątkiem uzyskania kontroli nad autostradą Bejrut-Damaszek, armia mniej więcej
osiągnęła swoje cele, określone przez ówczesnego ministra obrony Ariela Szalona.
Przerażająca jest myśl, że ci, którzy zdecydowali o wpędzeniu nas w obecną
wojnę, nawet nie marzą o tym, jak ona się skończy ani nie myślą o jej
destrukcyjnych skutkach w niemal wszystkich możliwych dziedzinach, o szkodach
politycznych i psychologicznych, które ona wyrządza, o poważnym ciosie dla
wiarygodności rządu i - tak! - o zabijaniu na próżno dzieci. Cynizm
demonstrowany przez urzędowych i innych rzeczników rządu, w tym wielu
korespondentów wojennych, w obliczu katastrofy, której doświadczają Libańczycy,
zdumiewa nawet kogoś, kto dawno stracił młodzieńcze złudzenia."
Gdy Sternhell pisał te słowa, od ponad trzech tygodni lotnictwo izraelskie
obracało Liban w ruinę, a ponad milion Izraelczyków siedział w schronach
przeciwlotniczych, chowając się przed odwetowym ostrzałem rakietowym ze strony
libańskiego ruchu oporu. "Zgodnie ze swoją doktryną wojskową, sformułowaną na
początku lat dziewięćdziesiątych, Hezbollah ostrzeliwuje Izrael rakietami
nazywanymi katiuszami tylko w odpowiedzi na izraelskie ataki na cywilów
libańskich", wyjaśnia w "Christian Science Monitor" prof. Anders Strindberg,
konsultant europejskich agend rządowych w sprawach Bliskiego Wschodu.
7 sierpnia Bradley Burston, jeden z czołowych komentatorów "Haarec", lamentował
zgoła histerycznie: "Przedtem nigdy nie było takiej wojny, jak ta. Dlatego ją
przegrywamy. Nie wiemy, jak ją prowadzić. W każdym razie jeszcze nie wiemy. Od
początku cały świat przyglądał się tej wojnie - i słusznie: to następna wielka
bitwa trzeciej wojny światowej i podobnie jak w Iraku, dla Zachodu nie przebiega
ona pomyślnie." Dlaczego Izrael przegrywa? "Bo śpiesząc się do starcia z
Hezbollahem zanim Iran posiądzie broń jądrową, poszliśmy na wojnę zanim
znaleźliśmy sposoby i środki konieczne do jej wygrania. Dajcie nam narzędzia,
powiedzieli Brytyjczycy na początku drugiej wojny światowej, a my skończymy tę
robotę. Teraz wiemy, że poszliśmy na wojnę bez narzędzi." Co więcej,
"przegrywamy, bo nasz premier, minister obrony i dowódca armii, którzy są nowymi
ludźmi w swoim fachu i dowodzą tego przy każdej okazji, na początku kampanii
składali dziwaczne, bombastyczne i chełpliwe oświadczenia o rozbrojeniu
Hezbollahu, stworzeniu w Libanie nowego ładu, stworzeniu realiów, w których sam
naród libański obróci się przeciwko terrorystom."
Burston skarżył się: "Mamy już w Libanie tysiące żołnierzy, siedem brygad,
lotnictwo izraelskie wykonało 4600 lotów bojowych, z czego 150 tylko w niedzielę
w nocy, ale 80-90 proc. spośród 2500 bojowników Hezbollahu żyje i strzela.
Ciągle są w stanie wystrzeliwać na Izrael po 200 rakiet dziennie. Przegrywamy
wojnę częściowo dlatego, że nasze działania tylko przysporzyły Hezbollahowi
sympatii. Z sondaży wynika teraz, że prawie 90 proc. Libańczyków, z których
przedtem wielu miało poważne wątpliwości w stosunku do Hezbollahu, popiera wojnę
tej organizacji z Izraelem. Za sprawą tej wojny Hezbollah tak urósł w oczach
świata, że prof. Robert Pape, autorytet w sprawach terroryzmu, pisząc w "New
York Times" mógł bez zmrużenia okiem porównać to ugrupowanie do
"wielowymiarowego amerykańskiego ruchu praw obywatelskich z lat
sześćdziesiątych". Dziwne - jedna z nauk płynących z tej wojny jest taka, że
rząd, bojąc się reakcji na śmierć żołnierzy, tak pokierował ofensywą, iż
polegała ona na zdalnie sterowanej wojnie, skutecznie powodującej niepotrzebną
śmierć setek cywilów w Libanie, a jednocześnie stawiającej milion Izraelczyków w
zasięgu katiusz i rakiet Fardż."
AL-MUKAWAMA, RUCH OPORU
Działający w Libanie Islamski Ruch Oporu (Al-Mukawama
al-Islamija), któremu przewodzi szyicka organizacja polityczno-wojskowa i
społeczno-religijna Hezbollah, jest najbardziej doświadczoną, wyszkoloną i
bitną, najlepiej kierowaną politycznie i dowodzoną wojskowo siłą arabską
stawiającą czoło Izraelowi. Rzecz paradoksalna - ten ruch partyzancki bez
zaplecza państwowego (choć sprzymierzony w regionie z dwoma państwami, Iranem i
Syrią), liczący parę - co najwyżej kilka - tysięcy bojowników, jest dla Izraela
o wiele groźniejszym przeciwnikiem niż wszystkie wielkie armie regularne państw
arabskich, z którymi od 1948 r. prowadził wojny. Niektórzy co wnikliwsi
obserwatorzy są tego świadomi od kilku lat, ale teraz pogląd ten podziela coraz
więcej obserwatorów obecnej agresji Izraela na Liban. Podobnie ocenia go
ciesząca się dużym prestiżem prywatna wywiadownia Jane's z siedzibą w Londynie,
która autorytatywnie stwierdza, że Islamski Ruch Oporu to "najzdolniejsza
niepaństwowa grupa zbrojna na Bliskim Wschodzie", a jego partyzanci "należą do
najbardziej gotowych do poświęceń, najsilniej motywowanych i najlepiej
wyszkolonych" spośród wszystkich bojowników partyzanckich na świecie. Ruch ten
stoczył przewlekłą, skuteczną wojną partyzancką o wyzwoleniu południowego Libanu
spod okupacji izraelskiej. Po 18 latach wojna ta zakończyła się w maju 2000 r.
ewakuacją armii izraelskiej.
Nasrallah przypisuje ten sukces "narodowi, który wydał bojowników, a ci uzyskali
pierwsze zwycięstwo w dziejach walki Arabów z wrogiem izraelskim mimo
nierównowagi sił, mimo że większość naszych braci arabskich, podobnie jak
większość naszych braci muzułmańskich, nas porzuciła, mimo milczenia całego
świata - mimo wszystko ten naród potrafił dokonać cudu: odnieść zwycięstwo,
które zdumiało świat i poniżyło syjonistów." Na łamach "New York Times" John
Kifner, dobrze obeznany z Islamskim Ruchem Oporu, podsumowując drugi tydzień
obecnej agresji Izraela na Liban, stwierdził: "Bardzo wyraźnym zwycięzcą,
przynajmniej na chwilę, jest Hezbollah i jego przywódca, szajch Hasan Nasrallah
(chyba że Izraelowi uda się go zamordować, o co się stara). Uważany za jedynego
przywódcę arabskiego, który pokonał Izraelczyków - bo wycofali się w 2000 r. po
18 latach okupacji - już cieszył się szerokim poważaniem. Teraz, gdy Hezbollah
twardo się trzyma i zadaje straty, stał się bohaterem ludowym w całym świecie
muzułmańskim, najwyraźniej jednoczącym sunnitów i szyitów."
Najwyższy po śmierci Ruhollaha Chomejniego zwierzchnik religijny szyitów,
irański ajatollah Ali Chamenei, wyznaczył 32-letniego Nasrallaha na przywódcę
Hezbollahu w 1992 r., gdy izraelska rakieta zabiła poprzedniego sekretarza
generalnego, Abbasa al-Musawiego, wytropionego przez śmigłowce izraelskie
podczas podróży w południowym Libanie. W zachodnich biografiach Nasrallaha można
przeczytać, że studiował na ortodoksyjnie chomejnistowskich uczelniach
religijnych w Nadżafie (Irak) i Kom (Iran). Z bardziej poufnych, acz
wiarygodnych źródeł, jak się zdaje, uporczywie ignorowanych przez sztab
generalny armii izraelskiej, wiadomo, że nie tylko przyswoił sobie tajniki
teologii szyickiej. Co najmniej równie intensywnie studiował doświadczenia oraz
myśl polityczną i wojskową ruchów wyzwoleńczych i rewolucji w Trzecim Świecie,
m.in. pisma Mao Tse-tunga, Vo Nguyen Giapa i innych komunistycznych generałów
wietnamskich, Che Guevary... Dziś to najwybitniejszy arabski strateg
polityczno-wojskowy, operujący w jednym z najbardziej newralgicznych punktów
bliskowschodniej beczki prochu.
Natura polityczna Hezbollahu (właściwie Hizbullah lub Hizb Allah, Partia Boga
czy Boże Stronnictwo) jest trudna do jednoznacznego rozszyfrowania. Jest on
główną organizacją polityczną szyitów - największej mniejszości religijnej w
wielowyznaniowym kraju, w którym żadna społeczność wyznaniowa nie jest
większościowa. Pod względem społeczno-politycznym jest to partia
drobnomieszczańska oparta na masach plebejskich. Jak wiadomo, Hezbollah powstał
- i pozostaje - pod przemożnym wpływem ideowo-politycznym chomejnistowskiej
"rewolucji islamskiej" w Iranie. Jest zdecydowanie najważniejszym owocem jej
ekspansji na Bliskim Wschodzie. "Ogólnie rzecz biorąc, wzrost wpływów Hezbollahu
mieści się w ramach ukształtowanych w regionie w minionym trzydziestoleciu przez
fiasko lewicy i bankructwo kierownictw nacjonalistycznych. Próżnię w
kierownictwie ruchu masowego, którą to stwarza, wypełniają fundamentalistyczne
organizacje islamskie. W wielkim stopniu siłą napędową tego procesu była
rewolucja irańska 1979 r. Fala uderzeniowa tej rewolucji była w regionie
olbrzymia, oczywiście zwłaszcza wśród szyitów, bo Iran jest krajem szyickim.
Narodziny Hezbollahu to wynik nałożenia się tej fali uderzeniowej na warunki
stworzone przez izraelską inwazję na Liban w 1982 r. Hezbollah powstał po
inwazji, a jego rozwój był związany z sukcesem, jaki odniósł w walce z
okupacją", wyjaśnia w wywiadzie dla amerykańskiego dwutygodnika "Socialist
Worker" Gilbert Achcar, działacz Czwartej Międzynarodówki i jeden z najlepszych
na radykalnej lewicy specjalistów w zakresie spraw bliskowschodnich.
Zdaniem Achcara, stosunki Hezbollahu z Chomejnim i jego następcą Chamenei oraz z
władzami w Teheranie są podobne do stosunków partii komunistycznych na świecie z
Moskwą w czasach, gdy istniał Związek Radziecki. Jednak wcale nie ma pewności,
że tak jest. Jason Motlagh, zastępca kierownika działu zagranicznego United
Press International, powołując się na zdanie "większości ekspertów", twierdzi w
"Asia Times", że Hezbollah jest w dużej mierze niezależny politycznie od
Teheranu. Anthony Cordesman, ekspert z Centrum Studiów Strategicznych i
Międzynarodowych (CSIS) w Waszyngtonie, w raporcie z lipca br. o poparciu Iranu
dla Hezbollahu pisze, że choć Hezbollah otrzymuje od Iranu pomoc finansową i
wojskową oraz szkoleniową i wywiadowczą, wywiad amerykański nie ma żadnego
dowodu, że Iran dyryguje Hezbollahem czy go kontroluje. Cordesman uważa, że
Hezbollah w takim samym stopniu wykorzystuje Iran (a także Syrię) do swoich
celów, jak Iran (i Syria) wykorzystuje Hezbollah do swoich.
Hezbollah uważa się za oddział "rewolucyjnego islamu" służącego masom,
niezależnie od ich tożsamości religijnej, "uciskanych gospodarczo, społecznie,
politycznie i kulturalnie przez imperialistyczny Zachód". Obrona uciskanych,
wyzwolenie Palestyny i walka z imperializmem amerykańskim to filary ideologii
politycznej Hezbollahu. "Powstaliśmy, aby wyzwolić kraj, przepędzić zeń
imperialistów i najeźdźców i sprawić, aby nasz los znalazł się w naszych
rękach", pisało kierownictwo Hezbollahu w 1985 r., w liście otwartym do
uciskanych w Libanie i na całym świecie. Txente Rekondo, analityk polityczny z
Baskijskiego Gabinetu Analiz Międzynarodowych (GAIN), uważa, że samookreślanie
się Hezbollahu jako "stronnictwa uciskanych" wynika z "klasowej lektury"
stosunków społecznych panujących w Libanie i na świecie.
W najnowszym raporcie International Crisis Group czytamy: "Jest to intensywnie
ideologiczny ruch, trzymający się rewolucyjnego, internacjonalistycznego kreda
islamistycznego i odkąd w 2000 r. Izrael wycofał się [z Libanu] dążący do
rozszerzenia swojej roli na arenę palestyńską; to wszystko sprawia, że pewien
komentator libański nazwał jego działaczy "trockistami islamizmu"." W sferze
religijnej stoi on na pozycjach potocznie określanych mianem fundamentalizmu
(czy integryzmu) islamskiego w jego odmianie szyickiej, ale nie dąży do
islamizacji wielowyznaniowego społeczeństwa libańskiego i ustanowienia
teokratycznej "republiki islamskiej" na wzór irański. Potrafi współpracować nie
tylko z siłami politycznymi innych społeczności wyznaniowych, ale również ze
świecką lewicą (także palestyńską), w tym z komunistami. Jedno jest pewne: w
świetle swojej ideologii i praktyki politycznej Hezbollah sytuuje się na lewym
skrzydle "radykalnego islamu politycznego".
Komuniści libańscy byli ongiś jedną z najbardziej wpływowych partii
komunistycznych świata arabskiego. Byli jedną z głównych sił
polityczno-wojskowych w wojnie domowej między lewicą a prawicą w latach
1975-1990. Początkowo to oni stali na czele narodowego ruchu oporu wobec
okupacji izraelskiej po najeździe Izraela na Liban w 1982 r. Przez dłuższy czas
stosunek Hezbollahu do komunistów był bardzo wrogi. Hezbollah ostro, nie wahając
się stosować przemocy, rywalizował z nimi o przywództwo społeczności szyickiej,
która była główną bazą społeczną komunistów. Komuniści przegrali zarówno tę
rywalizację, jak i rywalizację o kierownictwo ruchu oporu, a upadek Związku
Radzieckiego przyczynił się do upadku ich własnej partii, która jest już tylko
cieniem samej siebie. Z biegiem czasu stosunki z Hezbollahem poprawiły się za
sprawą udziału obu partii w wojnie partyzanckiej z Izraelem na południu kraju.
Zaraz po wyzwoleniu południowego Libanu Nasrallah, zabiegając o kultywowanie
ducha jedności ruchu oporu, uznał poległych bojowników komunistycznych za
bohaterów tego ruchu i w spektakularnym geście urządził modły za dusze
komunistycznych "męczenników" wspólnej walki o wyzwolenie.
Nie był to zabieg ideologiczny. Robert Pape, profesor nauk politycznych na
Uniwersytecie Chicagowskim, wskazuje, że szerokiej natury Islamskiego Ruchu
Oporu dowodzi tożsamość jego zamachowców-samobójców z lat walki z okupacją
izraelską. Pape przestudiował przypadki wszystkich 41 takich zamachowców z
tamtych lat. "Spośród 41 ustaliliśmy nazwiska, miejsca urodzenia i inne dane
osobowe 38", pisze on w "New York Times". "Byliśmy zaszokowani, gdy okazało się,
że tylko 8 było fundamentalistami islamskimi. 27 należało do takich lewicowych
ugrupowań politycznych, jak Libańska Partia Komunistyczna i Arabski Związek
Socjalistyczny, a trzej byli chrześcijanami, w tym nauczycielka szkoły średniej
z dyplomem wyższej uczelni. Wszyscy urodzili się w Libanie. Tym, co było wspólne
dla tych zamachowców-samobójców - i co dziś jest wspólne dla ich spadkobierców -
nie była ideologia religijna czy polityczna, lecz po prostu zaangażowanie w ruch
oporu wobec obcej okupacji."
"Choć libański ruch oporu ma charakter wyznaniowy - zwłaszcza ze względu na rolę
Hezbollahu w tym ruchu - jest on absolutnie uprawniony i ma poparcie Libańskiej
Partii Komunistycznej", wyjaśniają na łamach paryskiego tygodnika "Rouge"
libańscy komuniści Husajn Sabah i Rajan Mina. "Z powodów technicznych, a nie
politycznych, LPK nie ma już swojej zbrojnej gałęzi. Po upadku ZSRR poddana
została swojego rodzaju bojkotowi pod względem logistyki i wsparcia technicznego
przez Syrię. Natomiast Hezbollah miał do dyspozycji wszelkie środki i pełne
poparcie Syrii i Iranu. Od końca lat osiemdziesiątych Syria stała się
sojusznikiem Iranu i jego polityki w regionie. W tych ramach, których chciał
[ówczesny prezydent Syrii] Hafiz al-Asad, należało popierać Hezbollah,
maksymalnie umocnić jego ruch oporu, a równolegle zdusić LPK i jej zbrojne ramię
ruchu oporu. Dobrze wpisywało się to w oś irańsko-syryjską, bo ruch oporu LPK
był ludowy i narodowy, podczas gdy Hezbollah, mający charakter wyznaniowy, był
szyickim ruchem oporu. Jednak LPK popiera ruch oporu Hezbollahu."
Libańska Partia Komunistyczna bardzo wyraźnie odróżnia Hezbollah od innych
organizacji "radykalnego islamu politycznego" działających w Libanie -
libańskiej sekcji Stowarzyszenia Braci Muzułmanów (z palestyńskiej sekcji tego
stowarzyszenia wywodzi się Hamas) i Ruchu Jedności Islamskiej. "LPK uważa, że
Hezbollahu nie można wrzucać do jednego worka z SBM i RJI. Te dwa ostatnie ruchy
mają charakter sunnicki i nigdy nie brały udziału w antyizraelskim ruchu oporu.
Natomiast Hezbollah, mimo swojego integrystycznego charakteru wyznaniowego, ma
pozytywną stronę jako ważna siła ruchu oporu, a także, ponieważ od lat nie
opowiada się już za ustanowieniem w Libanie państwa islamskiego. Istnieje więc
prawdziwa różnica między Hezbollahem a Braćmi Muzułmanami i Ruchem Jedności
Islamskiej", mówią Sabah i Mina. Po 12 lipca br. komuniści jako jedyni
odpowiedzieli na apel Nasrallaha, skierowany do wszystkich libańskich sił
politycznych, o poparcie dla ruchu oporu i o jedność narodową w oporze.
Nadzieje na to, że po wyzwoleniu południowego Libanu Hezbollah pozwoli wchłonąć
się przez libański system polityczny, w którym uczestniczy, dotychczas okazały
się płonne. "Hezbollah był zdecydowany zapobiec uczynieniu z kraju trampoliny
czegoś, w czym upatrywał zharmonizowaną próbę przebudowy regionu na korzyść
Stanów Zjednoczonych", czytamy we wspomnianym raporcie International Crisis
Group. "Jego przywódcy kurczowo trzymają się dominującego paradygmatu "ruchu
oporu" (mukawama). Wszedł on w skład rządu i jest coraz bardziej obecny w
systemie politycznym, ale zarazem coraz bardziej postrzega go jako system
skażony od wewnątrz, gdyż kilku jego aktorów stoi po stronie wroga zewnętrznego.
Hezbollah coraz bardziej postrzega się jako sekciarską organizację biorącą
udział w banalnym podziale zasobów po liniach wyznaniowych, lecz pozostaje on
zdecydowany zachować swój wizerunek ruchu narodowego i ruchu nadal przywiązanego
do swojego rewolucyjnego programu. Im bardziej konfrontacja z Izraelem ulegała
wyciszeniu, tym bardziej uważał on, że narastają zagrożenia dla regionu. Bez
względu na to, jakie były powody skłaniające Hezbollah do przeobrażenia się w
czysto polityczną partię, było jeszcze więcej powodów popychających go w inną
stronę."
Wbrew pozorom, fakt, że Hezbollah ma swoich ministrów w rządzie koalicyjnym,
wcale nie świadczy, że współrządzi i osadził się w strukturach władzy
państwowej. W rzeczywistości nie tylko pozostaje w opozycji do koalicji
rządzącej, ale uczestniczy w instytucjonalnym życiu politycznym na prawach
outsidera; zawsze zachowywał i w całej rozciągłości zachował do dziś
niezależność polityczną od libańskiego państwa burżuazyjnego.
Gdy 12 lipca br. w pozornie niespodziewanym ataku na patrol żołnierzy
izraelskich partyzanci z Islamskiego Ruchu Oporu zabili kilku z nich i wzięli
dwóch do niewoli, w rzeczywistości w tej operacji nie było nic zaskakującego. W
minionych latach doszło do kilkunastu operacji tego ruchu obliczonych na
pojmanie żołnierzy izraelskich i ich wymianę na arabskich więźniów politycznych
Izraela, których jest obecnie 10 tysięcy. Hezbollah nazwał rok 2006 "rokiem
odzyskania więźniów", a Nasrallah wielokrotnie mówił publicznie o zamiarze
pojmania żołnierzy izraelskich, aby wymienić ich na więźniów arabskich - w
pierwszej kolejności Samira al-Kuntara, uważanego przez Hezbollah za bohatera
ruchu oporu. Jest on najstarszym stażem więźniem libańskim i jednym z czterech
najstarszych stażem więźniów arabskich w Izraelu.
Kuntar wpadł w ręce izraelskie w kwietniu 1979 r., gdy wraz z czteroosobową
grupą bojową Frontu Wyzwolenia Palestyny (kierowanego przez Abu Abbasa)
przedostał się do nadmorskiego miasta izraelskiego Naharija i wziął cywilnych
zakładników. Dwóch bojowników zginęło. Jedynego bojownika, który przeżył wraz z
Kuntarem, władze izraelskie zwolniły już w 1985 r., w ramach wymiany 1150
więźniów palestyńskich na trzech żołnierzy wziętych do niewoli przez jedną z
organizacji palestyńskiego ruchu oporu. W styczniu 2004 r. Izrael zgodził się
uwolnić 23 więźniów libańskich i 413 innych, głównie palestyńskich, w zamian za
pojmanego przez Hezbollah i oskarżonego o szpiegostwo izraelskiego biznesmena i
za szczątki trzech żołnierzy izraelskich. Nasrallah zażądał wówczas uwolnienia
Kuntara, na co strona izraelska zgodziła się pod warunkiem, że Hezbollah
dostarczy wiarygodnych informacji o losie izraelskiego lotnika, który zaginął w
Libanie w 1986 r. Hezbollah tego nie uczynił i Kuntar do dziś siedzi w
izraelskim więzieniu. Wcześniej, w ramach dwóch wymian, do których doszło w
lipcu 1996 i w czerwcu 1998 r., Izrael wydał szczątki 163 bojowników libańskiego
ruchu oporu i żołnierzy libańskich w zamian za szczątki trzech swoich żołnierzy,
które były w rękach Hezbollahu.
Zaraz po operacji z 12 lipca, na konferencji prasowej Nasrallaha, nadanej przez
Al-Manar, kanał telewizyjny Hezbollahu, jeden z dziennikarzy sugerował, że
operacja ta nie mogła być dziełem przypadku, bo Hezbollah zawsze poprzedza swoje
działania wnikliwą analizą sytuacji politycznej w regionie. Nasrallah
odpowiedział na to, że na początku br. bojownikom Islamskiego Ruchu Oporu wydano
rozkaz pojmania żołnierzy izraelskich, gdy tylko nadarzy się taka okazja, i że
taka okazja właśnie nadarzyła się jednemu z oddziałów ruchu oporu. W głośnym
wywiadzie nadanym 20 lipca przez Al-Dżazirę, Nasrallah bardzo przekonująco
wykazał, że upatrywanie w tej operacji działania Hezbollahu w interesie Iranu
czy Syrii jest nieuprawnione.
Na to, że operacja nie była zaplanowana przez kierownictwo Hezbollahu w związku
z agresją armii izraelskiej na Autonomię Palestyńską, wskazuje fakt, że w
pierwszej chwili Hezbollah był wyraźnie zaskoczony rozmachem riposty
izraelskiej. "Zamiast kolejnego epizodu w powtarzającej się co pewien czas walce
z Izraelem, stawało się to czymś o wiele poważniejszym. Hezbollah zmienił
nastawienie, coraz bardziej demonstrując swoją tożsamość awangardy świata
arabsko-islamskiego walczącego o ideologiczną - antyimperialistyczną - sprawę. W
tej konfrontacji nie chodziło o zmagania między Izraelem a Hezbollahem, lecz o
przyszłość całego regionu", czytamy w raporcie International Crisis Group.
"Nie należy lekceważyć quasi-mesjanistycznego wymiaru Hezbollahu: w gruncie
rzeczy nadal postrzega się on jako ruch przewodzący walce antyizraelskiej i
antyimperialistycznej, razem z regionalnymi sojusznikami, ale nie ściśle na ich
rzecz. W tym znaczeniu "ruch oporu" jest nie tyle praktyką, ile
odzwierciedleniem zasadniczej tożsamości ruchu, który zrodził się w konfrontacji
z Izraelem i który konfrontacja ta określa. Może nie chciano eskalacji, ale do
pewnego stopnia powitano ją z zadowoleniem, bo pozwala Hezbollahowi "służyć za
inspirację, za wzór śmiałego działania przeciwko Izraelowi i - szerzej -
przeciwko reżimom arabskim, które sprzymierzyły się ze Stanami Zjednoczonymi i
Izraelem"." (To cytat z opublikowanego w "Washington Post" artykułu Amala
Saad-Ghorayeba, wykładowcy na Libańskim Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie.)
"Działacze Hezbollahu, z którymi po gwałtownej eskalacji konfliktu Crisis Group
przeprowadziła wywiady, byli jednomyślni: teraz, gdy walka weszła w taką fazę,
musimy ożywić ducha arabskiego oporu nacjonalistycznego, który zdradziły
przestraszone reżimy arabskie, i położyć kres podziałom wewnątrzislamskim,
szczególnie w Iraku, gdyż szkodzą one duchowi oporu. Nie mamy do czynienia ze
zwykłą reakcją izraelską. To dobrze przygotowany plan zmiany mapy regionu. Dla
nas operacja miała wyłącznie na celu wymianę jeńców i ostateczne zamknięcie
jenieckiego dossier. Izrael wybrał eskalację i wziął na cel ludność cywilną.
Teraz mamy do czynienia z wojną, w której chodzi o złamanie nieugiętości narodu
arabskiego (Umma)."
JAKOŚCIOWO INNY NIEPRZYJACIEL
W wywiadach udzielonych telewizjom Al-Manar i Al-Dżazira
Nasrallah dowodził, że obecna wojna jest ściśle związana z przygotowaniami
Stanów Zjednoczonych i Izraela do generalnej reorganizacji Bliskiego Wschodu pod
ich kontrolą i panowaniem. Zaraz po operacji libańskiego ruchu oporu z 12 lipca
amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice zaczęła lansować plan "nowego
Bliskiego Wschodu", ale plan ten nie zrodził się ad hoc, na skutek tej operacji.
Zdaniem Nasrallaha, intensywne przygotowania do jego wylansowania trwały co
najmniej od roku. "Głównymi przeszkodami na drodze do budowy "nowego Bliskiego
Wschodu" są ruchy oporu w Palestynie i Libanie, a jeśli chodzi o państwa -
głównie Syria i Iran. Trzeba więc wyeliminować te przeszkody, usunąć je z drogi
prowadzącej do realizacji historycznego planu amerykańskiego dla tego regionu",
mówił Nasrallah.
Początkowo Amerykanie mieli nadzieję, że w Libanie ruch oporu uda się rozbroić i
zlikwidować czy to rękami innych libańskich sił politycznych, lecz szybko "stało
się dla nich jasne, że w Libanie żadna siła polityczna nie zgodzi się - jeśli
chcemy użyć pozytywnego terminu - na wyeliminowanie zjawiska ruchu oporu lub -
jeśli chcemy użyć negatywnego terminu - nie będzie w stanie go wyeliminować",
czy też rękami armii libańskiej, co też spaliło na panewce, gdyż dowództwo armii
odmówiło udziału w spisku montowanym przez Amerykanów, czy wreszcie poprzez
włączenie Hezbollahu w libański system polityczny. "Liczyli, że ponieważ
Hezbollah wszedł w skład rządu, zajmie się zarządzaniem, stanowiskami,
projektami itd., zapomni o swoich obowiązkach dżihadzkich, w które wierzy i dla
których poświęcił wielu męczenników, i pójdzie inną drogą." Nasrallah twierdzi,
że gdy nic z tego wszystkiego nie wyszło, Amerykanie doszli do wniosku, że aby
zadać ruchom oporu w Palestynie i Libanie miażdżący cios, można oprzeć się tylko
na jednym czynniku - na Izraelu.
"Posiadane przez nas informacje o ruchach sił nieprzyjacielskich w ostatnich
miesiącach, zwłaszcza na północy okupowanej Palestyny, a także na południu,
wskazywały, że prawdopodobnie prowadzi się przygotowania do agresji na Liban i
że planuje się ją na koniec września lub na początek października. Aby plan
wojenny był gotowy, potrzebne były jeszcze pewne dane czy informacje
wywiadowcze. Plan przewidywał, że nieprzyjaciel - niekoniecznie z jakiegoś
konkretnego powodu, tym bardziej, że był pewien, iż będzie miał poparcie
międzynarodowe i osłonę w wielu miejscach na świecie - niespodziewanie
rozpocznie kampanię lądową na ogromną skalę, w której toku opanuje południe
kraju do rzeki Litani, aby uniemożliwić ostrzał katiuszami. Jednocześnie
lotnictwo izraelskie miało zbombardować domy wszystkich przywódców i działaczy
oraz ośrodki i instytucje Hezbollahu, jak również infrastruktury, całkowicie
paraliżując ruch oporu i życie kraju oraz zachęcając ulicę libańską do rewolty.
Zamierzano pozbawić ruch oporu inicjatywy i zdolności bojowej, zadając mu bardzo
ciężki cios, po którym nie mógłby się już podnieść. Taki byłby scenariusz, gdyby
nie nasza operacja pojmania dwóch żołnierzy."
Nasrallah twierdzi, że operacja z 12 lipca pokrzyżowała Stanom Zjednoczonym i
Izraelowi szyki. "Ruch oporu, przeprowadzając tę operację, nieumyślnie - nie
twierdzę, że uczynił to umyślnie - udaremnił realizację najbardziej
niebezpiecznego planu i najgorszego scenariusza wojny z ruchem oporu w Libanie i
narodem libańskim. Taka jest prawda. Teraz jesteśmy tego świadomi. W wyniku
operacji pojmania żołnierzy syjonistyczny wróg znalazł się w trudnej i
poniżającej sytuacji. Nie mógł znieść tego ciosu, toteż przyspieszył wybuch
wojny, który planował na wrzesień czy październik. Rzecz przede wszystkim w tym,
że nieprzyjacielowi wytrąciło to z rąk czynnik zaskoczenia. Zakładał on, że uśpi
naszą czujność, błyskawicznie zajmie południe Libanu aż do Litani, zbombarduje
nasze domy, ośrodki, instytucje, a my pozostaniemy bez kierownictwa, bez środków
dowodzenia i łączności, bez możliwości wykonania ruchu, i że ponosząc bardzo
niewielkie straty zada ruchowi oporu śmiertelny cios. Scenariusz zawiódł, bo
najważniejszy czynnik, na który liczono, aby go zrealizować, a mianowicie
czynnik zaskoczenia, nie zadziałał. Dodajmy, że nieprzyjaciel był zmuszony
rozpocząć kampanię przed planowaną datą, zanim zdołał uzyskać wszystkie
informacje i dane i zakończyć wszystkie przygotowania konieczne do zapewnienia
sobie zwycięstwa."
"Oświadczam kategorycznie, że reakcja izraelska na operację pojmania żołnierzy
byłaby ostra, ale ograniczona, gdyby nie osłona, którą zapewnili Arabowie i
społeczność międzynarodowa. Nie chodzi o to, że Izrael dostał od Stanów
Zjednoczonych zielone światło. On otrzymał od Amerykanów polecenie: naprzód,
skończ z tym w Libanie." Nasrallah, mając na myśli potępienie operacji ruchu
oporu z 12 lipca przez reżimy Arabii Saudyjskiej, Jordanii i Egiptu jako
prowokacji, mówił: "Niektórzy Arabowie zapewnili Izraelowi osłonę i zachęcili go
do kontynuowania boju. Powiedziano Izraelowi, że oto nadarza się złota okazja
historyczna, aby zniszczyć ruch oporu w Libanie. Nie chodzi tylko o zniszczenie
w Libanie ruchu oporu Hezbollahu. Chodzi o zniszczenie wszelkiego ducha oporu,
wszelkiej motywacji do stawiania oporu zarówno przez Hezbollah, jak i przez
kogokolwiek innego. Chodzi o doprowadzenie w kraju do sytuacji, w której słowo
"opór" będzie uwłaczające. Męczeństwo, dżihad, nieugiętość, wyzwanie,
wyzwolenie, wolność, chwała, honor, duma, godność - te wszystkie słowa mają być
wymazane ze słownictwa Libańczyków, z prasy, literatury politycznej, myśli
politycznej, świadomości ludu. To właśnie robi Izrael i tego potrzeba Ameryce,
jeśli chce zreorganizować cały region."
Liban, wyjaśnia Nasrallah, ma zostać ukarany za zwycięstwo, które ruch oporu
odniósł w 2000 r. nad Izraelem i które w Palestynie przyczyniło się do wybuchu
drugiej Intifady. Klęska Libanu ma pociągnąć za sobą likwidację kwestii
palestyńskiej - doprowadzić do jej "rozwiązania" na warunkach izraelskich,
których akceptacji George W. Bush stale żąda od Palestyńczyków i wszystkich
Arabów. "Plan, na którego podstawie przygotowano i prowadzi się tę wojnę,
przewiduje, że Liban znów znajdzie się pod kontrolą i hegemonią
amerykańsko-izraelską. To coś gorszego niż inwazja izraelska w 1982 r. i układ z
17 maja [1983 r. zawarty między Libanem a Izraelem]. Chodzi o to, aby pozbawić
Liban jego historii i zobowiązań, kultury i prawdziwej tożsamości i zastąpić
Libanem amerykańsko-syjonistycznym, rządzonym za pośrednictwem prokurentów
libańskich, którzy będą posłuszni i zupełnie bezsilni."
Kifner zauważył coś bardzo ważnego: "Prawdę mówiąc, Izrael miał częściowo
szczęście do swoich wrogów, bo w większości były to reżimy arabskie z armiami
nadającymi się głównie do trzymania w ryzach ludności swoich krajów." Teraz ma
do czynienia z jakościowo innym nieprzyjacielem. Alon Ben-David, jerozolimski
analityk "Jane's Defence Weekly", pisze, że ciężkie naloty bombowe na południu
Libanu wyrządziły Islamskiemu Ruchowi Oporu ograniczone szkody. "Wojska
izraelskie wykryły, że blisko granicy izraelskiej Hezbollah stworzył na wzór
Vietcongu sieć tuneli i okopów, zapewniających schronienie jego bojownikom i ich
uzbrojeniu." Podczas drugiej wojny indochińskiej Amerykanie nazywali Vietcongiem
(wietnamskimi komunistami) partyzantów z Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu
Południowego.
Gen. Udi Adam, dowódca Północnego Zgrupowania armii izraelskiej, oceniając
poziom bojowy ruchu oporu, powiedział Ben-Davidowi: "Powinniśmy uważać, że w
Libanie nie mamy do czynienia z milicją, lecz z brygadą sił specjalnych armii
irańskiej. Oni są niezwykle dobrze wyszkoleni i wyposażeni oraz mają wysoką
motywację do dalszej walki." Co więcej, stwierdził generał, przestudiowali
izraelską taktykę i doktrynę wojenną.
"Hezbollah jest zorganizowany bardziej jak armia niż jak milicje palestyńskie i
ma na wyposażeniu niektóre najlepsze systemy uzbrojenia, jakimi dysponują Iran i
Syria", powiedział korespondentowi "New York Times" gen. Jaakow Amidror, były
zastępca szefa izraelskiego wywiadu wojskowego i dyrektor programowy Instytutu
Spraw Współczesnych w Jerozolimie. "Nigdy w dziejach organizacja terrorystyczna
nie miała tak nowoczesnego sprzętu wojskowego, od rakiet średniego zasięgu i
laserowo naprowadzanych rakiet przeciwpancernych do dobrze zaprojektowanych min,
które mogą uszkodzić nowoczesny czołg."
W tych ocenach izraelskich jest sporo przesady. Asad AbuChalil, libański
profesor nauk politycznych na Stanowym Uniwersytecie Kalifornijskim, komentuje
na Angry Arab News Service: "Doprawdy, nigdy nie myślałem, że dożyję chwili, gdy
izraelska propaganda wojskowa stanie się głupsza od arabskiej propagandy
naserowskiej podczas wojny 1967 r. Przeczytajcie to, co wyżej i oceńcie.
Najbardziej podoba mi się koniec zdania: "niektóre najlepsze systemy uzbrojenia,
jakimi dysponują Iran i Syria". Najlepsze systemy uzbrojenia, jakimi dysponują
Iran i Syria? I to mówi Izrael? Kraj, który otrzymuje najbardziej nowoczesne
systemy uzbrojenia z USA, uważa broń z epoki radzieckiej - z lat pięćdziesiątych
- za "najlepsze systemy uzbrojenia"?"
Jednak faktem jest, że jak na ruch partyzancki, Islamski Ruch Oporu jest bardzo
dobrze wyposażony w środki bojowe. Na kilkanaście tysięcy sztuk ocenia się jego
arsenał syryjskich i irańskich rakiet bliskiego i średniego, a nawet dalekiego
zasięgu, popularnie nazywanych "katiuszami" (choć historyczne katiusze
radzieckie to przecież nie same rakiety, lecz szynowe wyrzutnie rakietowe
montowane na podwoziach samochodów). Stwarza on groźny dla strony izraelskiej
układ sił, bo pozwala reagować na naloty bombowe na Liban ostrzałem rakietowym
samego Izraela.
"Paradoksalnie, wyszukana izraelska obrona antybalistyczna jest mniej
zabezpieczona przed rakietami Hezbollahu niż przed o wiele potężniejszymi
rakietami, takimi, jak Scud czy Szahab, ponieważ te ostatnie są większe i latają
na dużej wysokości, co sprawia, że łatwiej jest je zestrzelić", czytamy w "Power
and Interest News Report". "Izrael nie będzie miał laserowej technologii
obronnej, koniecznej do niszczenia mniejszych rakiet, do 2008 r. Taki arsenał
zapewnił Hezbollahowi zdolność do uderzeń we wszystkie duże miasta izraelskie,
takie, jak Hajfa, Tel-Awiw i Jerozolima, a więc zagraża centrum Izraela. Po tym,
jak siła odwetowa Hezbollahu stała się jasna, wojskowi izraelscy zaczęli inaczej
postrzegać zagrożenie i analitycy wojskowi powiedzieli, że niektóre najgorsze
lęki Izraela stają się realne."
"W walce z dużo potężniejszą armią izraelską bojowe ugrupowanie Hezbollah
zaskoczyło wiele osób swoją skutecznością - zasięgiem i celnością swoich rakiet.
Eksperci mówią, że Hezbollah, już stanowiący groźną siłę bojową, posługuje się
coraz bardziej wyszukanymi środkami technicznymi. Nie tylko jego rakiety
uszkodziły izraelski okręt wojenny i sieją śmierć w Hajfie, trzecim co do
wielkości mieście Izraela, ale rozbudował on swój arsenał uzyskując taką
innowacyjną technologię, jak noktowizja i bezpilotowe aparaty latające", pisze
Jill Lawless, korespondent Associated Press. ""Rakiety to ostoja", powiedział
Magnus Ranstorp, ekspert w zakresie Hezbollahu w Szwedzkiej Akademii Obrony
Narodowej. "Lecz Hezbollah przyswaja sobie również inne, łatwo dostępne
osiągnięcia", mówi on. Np. od 2004 r. zdalnie sterowane bezpilotowe aparaty
latające Hezbollahu co najmniej dwukrotnie przeleciały nad północnym Izraelem.
"Zna się on również na innowacji operacyjnej, na tym, jak używać prostą
technologię. Próbuje uzyskać technologię pomocniczą, które pomoże mu prowadzić
wojnę kotka i myszki. Uważam, że w miarę rozwoju technologii coraz bardziej to
mu się udaje." Ranstorp powiedział, że za pośrednictwem poczty elektronicznej
Hezbollah przekazuje informacje logistyczne i strategiczne swoim sojusznikom z
Hamasu w Strefie Gazy. Wyszukana inżynieria - w tym komputerowe sterowanie
rakietami - jest dostępna w Internecie lub w sprzedaży. W rezultacie takie
ugrupowania, jak Hezbollah, mają bezprecedensową okazję do wyrządzania szkód
bogatszym i lepiej wyposażonym przeciwnikom."
Syryjski analityk polityczny Sami Mubajad pisze w "Asia Times": "Armia izraelska
przywykła do walki z bojownikami palestyńskimi w Gazie, którzy mają tylko
kałasznikowy i są kiepsko wyposażeni i kiepsko wyszkoleni w prowadzeniu wojny
partyzanckiej. Oczekiwała tego samego przekraczając granicę Libanu. Zamiast tego
żołnierze izraelscy natknęli się na ludzi, którzy są po zęby uzbrojeni i na nich
czekają. Hezbollah ma gdzieś od 2 do 5 tysięcy bardzo dobrze wyszkolonych
żołnierzy uzbrojonych w moździerze, artylerię, broń przeciwlotniczą i
przeciwpancerną. Od 2000 r. oni tylko szkolili się do walki. Wielu z nich nie
żyło inaczej - żyło, aby walczyć z Izraelem.
"Nasrallah uczył się na błędach Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP) w Libanie
w 1982 r. W tym czasie Jasir Arafat miał obsesję na punkcie symboli "państwa",
które stworzył w Libanie dla siebie i swoich partyzantów z Al-Fatah. W kraju
było pełno baz wojskowych, obozów szkoleniowych i biur politycznych OWP,
strzeżonych przez czołgi i uzbrojonych ludzi oraz łatwo rozpoznawalnych, bo
obwieszonych zdjęciami Arafata i powiewającymi na wietrze flagami palestyńskimi.
Podczas wojny z Libanem, w której chodziło o wypędzenie OWP, Izraelczykom łatwo
było znaleźć te bazy OWP i po kolei ostrzeliwać je rakietami. Arafat zabił
istotę ruchu partyzanckiego, czyniąc go tak widocznym dla Izraelczyków.
"Na mocy definicji wojna partyzancka toczy się przy użyciu małych, ruchliwych i
elastycznych grup bojowych, które nie noszą mundurów i mogą mieszać się z
ludnością, kryć się w lasach, górach i bunkrach i nie dopuszczać, aby zauważono
je i uczyniono z nich "nieprzyjacielski cel". Nie mają linii frontu. Dziś w
Libanie nie można znaleźć podobnych baz wojskowych i obozów szkoleniowych
Hezbollahu. Jak powiedział pewien obserwator zachodni, podróżując po południowym
Libanie czuje się Hezbollah, ale się go nie widzi. Nie ma baz czy obozów
oznakowanych tak, że wiadomo, iż należą do Hezbollahu. Izrael musi teraz
uświadomić sobie, że Hezbollah to nie OWP. OWP to byli Palestyńczycy, a
bojownicy Hezbollahu są Libańczykami. OWP była ugrupowaniem zagranicznym, które
siłą można było wyrzucić z Libanu. Hezbollah jest uznanym ugrupowaniem
libańskim, mającym posłów w parlamencie i ministrów w rządzie.
"Prowadzi szkoły, szpitale i organizacje charytatywne i miliony szyitów
korzystają z opieki społecznej, miejsc pracy czy usług administrowanych przez
Hezbollah. W społeczności szyickiej tysiące wdów, sierot, osób w podeszłym wieku
i niepełnosprawnych otrzymują renty od ugrupowania Nasrallaha, które
reprezentuje szyitów stanowiących ponad 40 proc. 3,7-milionowej ludności kraju.
Politycznie Hezbollah jest obecnie sprzymierzony z gen. Michelem Aunem,
niesekciarskim, choć chrześcijańskim zawodnikiem wagi ciężkiej w polityce
libańskiej, w najnowszej konfrontacji z Izraelem trzymającym z jego sojusznikami
szyickimi. Przymierze z Aunem zapobiegło obróceniu się ulicy chrześcijańskiej
przeciwko Hezbollahowi. Izraelczycy chcieli, aby wszyscy w Libanie, z
chrześcijanami włącznie, ponieśli ciężkie straty w ludziach i mieniu, tak, aby
się zbuntowali i obwinili Nasrallaha za swoje nieszczęścia.
"Za sprawą Auna tak się nie stało. Chrześcijanie udzielają schronienia szyitom,
których domy zniszczono, a chrześcijańskie organizacje charytatywne, podobnie
jak kościoły i klasztory, prowadzą działalność humanitarną, aby ulżyć
cierpieniom szyitów. Gdy bomby izraelskie zaczęły spadać na chrześcijański
Liban, chrześcijanie nie winili za to Hezbollahu. Rozumowali tak: jeśli to jest
wojna z Hezbollahem, dlaczego nas się atakuje? Atak na nich oznaczał, że to jest
wojna z Libanem - całym Libanem, a nie tylko z szyitami i Hezbollahem. OWP nie
miała poparcia w chrześcijańskim Libanie. Ułatwiło to Izraelowi przeciągnięcie
na swoją stronę kilku przywódców chrześcijańskich, takich, jak prezydent-elekt
Baszir Dżumajil, którzy poparli inwazję izraelską, mającą na celu przepędzenie
OWP. Z tych wszystkich powodów dziś Hezbollahu po prostu nie można usunąć z
Libanu."
Po wybuchu wojny Hezbollah szybko uzyskał bardzo wysokie poparcie społeczne -
zamiast stracić je, na co bardzo liczyły Izrael i Stany Zjednoczone. Z sondażu
przeprowadzonego między 24 a 26 lipca br. przez wiarygodny Bejrucki Ośrodek
Badań i Informacji, wynika, że 70 proc. Libańczyków, w tym 96 proc. szyitów, 73
proc. sunnitów, 55 proc. chrześcijan i 40 proc. druzów popiera pojmanie dwóch
żołnierzy izraelskich przez Hezbollah. Według tego samego sondażu, walkę ruchu
oporu z agresją izraelską popiera 87 proc. Libańczyków (29 proc. więcej niż w
lutym br.). Wśród szyitów poparcie to wynosi 96 proc., wśród sunnitów 89 proc.,
a wśród chrześcijan, podobnie jak wśród druzów, 80 proc. Liczne libańskie
środowiska intelektualne podpisują się pod oświadczeniem "pracowników publicznej
sfery kulturalnej", deklarując "świadome poparcie dla libańskiego narodowego
ruchu oporu, który toczy wojnę w obronie naszej suwerenności i niepodległości,
wojnę o uwolnienie Libańczyków więzionych w Izraelu, wojnę o zachowanie godności
narodu libańskiego i arabskiego."
Pepe Escobar konstatuje w "Asia Times". "Zamiar zniszczenia ruchu posiadającego
takie poparcie ludowe, jakie ma Hezbollah, jest absurdalny."
BITWA W BINT DŻUBAIL
W drugim tygodniu agresji na Liban zaczęło wychodzić na jaw,
jak walczy libański ruch oporu.
"Podziemna sieć tuneli, okopów, korytarzy i umocnień zbudowanych w ciągu
minionych pięciu lat przez Hezbollah, zgodnie z wietnamskim modelem takich
konstrukcji w rejonie Cu Chi, jest jednym z kluczowych czynników uporczywego
oporu milicjantów wobec wojsk Izraela. Tylko wykorzystanie takiego systemu,
stworzonego na modłę wietnamską, wyjaśnia, dlaczego Hezbollah wytrzymuje tak
straszny potencjał ogniowy. Poza tym inna nowość polega na tym, że w miasteczku
Marun ar-Ras, przylegającym do granicy i oficjalnie kontrolowanym przez Izrael,
grupa partyzantów, która pojawiła się jakby za sprawą sztuki magicznej,
wystrzeliła pocisk przeciwpancerny w czołg, który zniszczyła raniąc czterech
członków załogi i zabijając piątego. Następnie znikła i nie można było jej
znaleźć", donosił korespondent argentyńskiego dziennika "Clarín", Juan Carlos
Alganaraz.
"Odkąd Izrael wycofał się w 2000 r., Hezbollah przygotowywał się do
bezpośredniej konfrontacji z najlepszymi siłami zbrojnymi na Bliskim Wschodzie.
Tak głosił jego charyzmatyczny przywódca Hasan Nasrallah. Bojownicy Hezbollahu
są Libańczykami z południa kraju, z rejonu zwanego Dżabal Amal - w jednej z
wiosek tego rejonu urodził się Nasrallah - i doskonale znają teren. Mają również
poparcie ludności, dzięki czemu, jak radził Mao Tse-tung, mogą "pływać jak ryba
w wodzie". Lecz wielki duch walki i dobra broń nie wystarczają w obliczu
ogromnej siły ognia, którą dysponuje Izrael. Bojownicy Hezbollahu wiedzą o tym i
dobre rozwiązanie tego poważnego problemu wojskowego znaleźli w doświadczeniu
najlepszych partyzantów na świecie - u Wietnamczyków, którzy walcząc z imperium
francuskim i supermocarstwem północnoamerykańskim posłużyli się olbrzymią,
bajeczną siecią tuneli. Wygrali z jednym i drugim.
"Specjaliści z czasopisma "Jane's", poświęconego sprawom wojskowym,
poinformowali, że Izraelczycy wiedzieli, iż Hezbollah buduje pod ziemią rozległy
system tuneli, okopów i umocnień, dobrze chroniony przez kamienisty teren w tym
rejonie i beton. Stwierdzili, że "cały ten system leży na takiej głębokości,
która pozwala wytrzymać ogień artylerii i bombardowania". Sieć ma swoje mocne
punkty w wioskach Dżabal Amal i wydaje się, że w najlepiej usytuowanych
sektorach jest wielopoziomowa i że znajdują się tam składy broni, amunicji, wody
i żywności. Tunele i okopy służą milicjantom do przemieszczania się z jednego
miejsca na drugie i wychodzenia na pole walki bardzo dobrze zamaskowanymi
wyjściami. Niespodziewane pojawianie się i znikanie jest jedną z najważniejszych
broni partyzantki."
Okazuje się jednak, że armia izraelska miała nikłe pojęcie o systemie
konstrukcji podziemnych ruchu oporu. Płk Mordechaj Kahane, dowódca jednostki
rozpoznawczej Egoz w brygadzie Golani, powiedział korespondentowi izraelskiej
gazety "Jedijot Aharonot", że armia przespała budowę tego systemu. "Nie ma
pewności, że wiedzieliśmy, iż spotkamy się z tym, z czym w końcu się
spotkaliśmy. Mówiliśmy: "Tam będzie bunkier, a tam grota", ale gruntowność
wykonania nas wszystkich zaskoczyła. Skład broni Hezbollahu to nie jest po
prostu naturalna grota. To szyb, beton, drabiny, wyjścia awaryjne, drogi
ucieczki. Nie wiedzieliśmy, że to jest tak dobrze zorganizowane."
Po 18 latach wojny partyzanckiej z okupacją izraelską południowego Libanu
Islamski Ruch Oporu bardzo dobrze zna słabe strony armii izraelskiej. Wie
zwłaszcza, że jest ona szczególnie wrażliwa na straty w ludziach i na negatywne
skutki takich strat dla swojego morale, poparcia społeczeństwa izraelskiego dla
wojny i okupacji oraz spoistości politycznej państwa Izrael. Dlatego zadawanie
jej strat w ludziach leży u podstaw całej jego strategii.
Środa 26 lipca.
Tego dnia, w którym oddziały Islamskiego Ruchu Oporu biły się zażarcie w Bint
Dżubail, w telewizji Hezbollahu Al-Manar, której lotnictwu izraelskiemu ciągle
nie udało się zniszczyć, Nasrallah przedstawił podstawowe założenia strategii
wojskowej tego ruchu. "Nie jesteśmy klasyczną armią, nie tworzymy klasycznej
linii obrony. Prowadzimy wojnę partyzancką. Wszyscy wiedzą, na czym polega ta
forma walki. W bojach na lądzie ważne jest, jakie straty możemy zadać wrogowi
izraelskiemu. Stwierdzam, że niezależnie od tego, jak głęboko wróg ten może
wtargnąć w głąb, a ma on do tego poważne siły, nie może osiągnąć celu natarcia -
uniemożliwić bombardowań osiedli na północy okupowanej Palestyny. Te
bombardowania będą trwały, bez względu na zasięg natarcia na lądzie i ponownej
okupacji, do której dąży syjonistyczny wróg. Okupacja każdego kolejnego skrawka
ziemi libańskiej stanie się dla nas dodatkowym motywem i dodatkową przyczyną
dalszego i wzmożonego oporu. Najazd armii syjonistycznej na nasz kraj pozwoli
nam uderzać w jej żołnierzy, oficerów i czołgi. Stworzy dla nas jeszcze większą
niż dotychczas okazję do bezpośredniej konfrontacji z nią i do prowadzenia wojny
nastawionej na wyczerpanie jej sił, gdyż nie będzie mogła chować się za swoimi
umocnieniami na granicy międzynarodowej czy zadowalać się nalotami bombowymi na
wsie i miasteczka i zabijaniem cywilów, dzieci i kobiet. W konfrontacji z tą
armią my mamy inicjatywę i kryterium naszej skuteczności jest jej zużycie, a nie
ziemia, która pozostaje w naszych rękach, bo nie bijemy się w sposób klasyczny.
Z pewnością wyzwolimy każdy skrawek ziemi okupowanej przez wroga po zadaniu mu
wszelkich możliwych strat. Ci, którzy mają mocne ramiona, serca przepełnione
wiarą, umysły pełne wiedzy i dusze namiętnie pragnące spotkania z Wszechmogącym,
pewnym krokiem pójdą na konfrontację z wrogiem.
"W związku ze starciami na lądzie chcę zwrócić waszą uwagę na naturę wojny
psychologicznej, którą prowadzi nieprzyjaciel, gdyż musimy się z nią liczyć jako
ruch oporu i jako naród. Potwierdzam, że jesteśmy wobec was przejrzyści i mówimy
wam prawdę. Nie ukrywamy swoich męczenników. Jeśli jeden z naszych przywódców
czy działaczy zostanie zabity, podamy to do wiadomości i będziemy z tego dumni.
Jeśli będziemy mieli wielu męczenników, będziemy z tego dumni. Jeśli będziemy
mieli rannych bojowników lub trafią oni do niewoli, nie będziemy tego negować.
My tak postępujemy i gdy w Marun ar-Raz toczyły się walki i wycofaliśmy się
stamtąd, poinformowaliśmy o tym. Powinniście nas słuchać i nie ulegać wojnie
psychologicznej prowadzonej przez izraelskiego wroga. Od dwóch dni wróg
twierdzi, że kontroluje miasto Bint Dżubail, co, niestety, powtarza i
rozpowszechnia wiele mediów libańskich i arabskich, podczas gdy nie kontroluje
on Bint Dżubail, miasto jest ciągle w rękach bojowników ruchu oporu - tak było
aż do chwili, w której zarejestrowano to przesłanie. Biją się, stawiają czoło i
się trzymają. Nieprzyjaciel mówi o setkach męczenników Hezbollahu. Gdzie są te
setki? Mówił o 20 jeńcach - gdzie oni są? Parę dni temu mówił o dwóch jeńcach w
Marun ar-Raz, a następnie ich uwolnił, bo okazało się, że to cywile, którzy nie
mają nic wspólnego z ruchem oporu."
Nasrallah zapewnił Libańczyków: "My nie okłamujemy naszego narodu. To
nieprzyjaciel okłamuje swój naród. To on cenzuruje media i nie mówi prawdy ani
swojemu narodowi, ani światu. To oznaka jego słabości."
Tego samego dnia Marcelo Cantelmi, specjalny wysłannik argentyńskiego dziennika
"Clarín", donosił: "Na punkcie granicznym w odległości zaledwie siedmiu mil od
miejsca, w którym toczy się jeden z najzacieklejszych bojów tej wojny, jest
chmara dziennikarzy. Wszyscy przyjechaliśmy tu dlatego, że wieści antycypowały
katastrofalny wynik izraelskiej operacji przeciwko milicji Hezbollahu: 15
żołnierzy zabitych i prawie 30 rannych. Później armia powściągnęła tę liczbę i
przyznała się do 9 zabitych, ale 35 rannych. Ciosowi, który zainkasowała,
towarzyszyła jedna z największych nawałnic rakiet wystrzeliwanych stąd w
kierunku północnego Izraela - wystrzelono ich 110, wskutek czego było wielu
rannych."
"Bój, który zaczął się o świcie i nie traci na zaciekłości, gdy nadciąga
zmierzch, toczy się w cytadeli Bint Dżubail, "stolicy Hezbollahu" na południu
Libanu. W poniedziałek armia, ponaglana, aby wykazała się rezultatami w tej
opóźnionej i złożonej kampanii lądowej, ogłosiła, że po dwóch dniach walk miasto
w końcu padło. Źródła wojskowe, które rozmawiały z tym wysłannikiem pośród huku
artylerii i ryku samolotów i śmigłowców, biorących udział w boju, powiedziały,
że wojsko rzeczywiście zdołało tam wkroczyć, ale ogłoszenie zwycięstwa było
przedwczesne."
Co się działo w Bint Dżubail, przed wybuchem wojny 50-tysięcznym miasteczku, w
którym teraz żołnierze superelitarnej jednostki rozpoznawczej (faktycznie
antypartyzanckiej) Egoz, wchodzącej w skład elitarnej brygady Golani, stanęli
oko w oko z bojownikami Islamskiego Ruchu Oporu? Cantelmi tak to opisał: "Około
dwustu milicjantów z Hezbollahu, uzbrojonych w pistolety maszynowe, karabiny,
ręczne wyrzutnie rakietowe, moździerze i granaty, rozmieściło się wokół miasta w
kilku wioskach, które je otaczają, i w centrum Bint Dżubail. Jedna kolumna
milicjantów podzieliła się i trzema flankami okrążyła wojskowych izraelskich,
którzy maszerowali gęsiego spadzistą drogą na przedmieściu cytadeli. O piątej
rano na jednym z zakrętów z obu stron drogi otwarto ogień maszynowy i użyto
materiałów wybuchowych. Tam była największa liczba ofiar po stronie izraelskiej
i podobna po stronie Hezbollahu. Major Spika (nie podał imienia), rzecznik
dowództwa armii izraelskiej w południowym Libanie, powiedział temu wysłannikowi
i innym dziennikarzom, że "w mieście jest wojna, to wielka bitwa. Walczy się o
każdy dom, na ulicach. Nasi ludzie są w mieście, ale cały rejon jest zaminowany
i trzeba iść pieszo, nie można używać pojazdów." Takim samym intensywnym,
podekscytowanym i rozmownym tonem dodał: "Jeszcze nie kontrolujemy tego miejsca.
Jesteśmy w drodze. Strzelają ze wszystkich stron. Plan nie polega na zdobyciu
rejonu, lecz na wyparciu stamtąd Hezbollahu." Potem powiedział, że milicja używa
rakiet i wyrzutni granatów. "To partyzantka, która nie stawia czoła czołgami,
lecz się ukrywa oraz jest bardzo dobrze uzbrojona i wyszkolona." Gdy oficer
mówił, samoloty wyły na niebie, mieszając swój przewlekły odgłos z głuchym
hukiem wybuchających pocisków. "To samoloty, które starają się osłaniać
helikoptery lecące po rannych.""
"Główny rzecznik Hezbollahu, Husajn Rabhal, rewindykował sukces swojego wojska w
tej bitwie. "Mogę powiedzieć, że na naszej ziemi 13 Izraelczyków spłonęło żywcem
w swoich czołgach." Wyjaśnił, że "nasi bojownicy prowadzą wojnę partyzancką,
wychodzą spod ziemi, z wąskich ulic, z domów i okien." Sposób walki w stylu
partyzanckim, stworzony przez Vietcong w Azji Południowo-Wschodniej, to
przykład, który najczęściej się wymienia, gdy porównuje się i ocenia działania
Hezbollahu."
27 lipca z położonej nie opodal Bint Dżubail miejscowości Klaja korespondent
londyńskiego "Independenta" Robert Fisk donosił: "Czy to możliwe - czy można
sobie wyobrazić - że Izrael przegrywa swoją wojną w Libanie? Z tej górskiej wsi
na południu kraju widzę brązowe i czarne chmury dymu, wznoszące się po ostatniej
katastrofie, którą Izrael przeżył w mieście Bint Dżubail: 14 zabitych żołnierzy
izraelskich, a inni okrążeni, płonące czołgi i wozy pancerne po morderczej
zasadzce partyzantów z Hezbollahu podczas pomyślnego - jak zakładano - natarcia
armii izraelskiej na "ośrodek terrorystyczny". (…) W Bint Dżubail doszło do
krwawej łaźni. Izraelczycy, twierdząc, że "kontrolują" to miasto, wpadli w
pułapkę zastawiona przez Hezbollah. Gdy tylko dotarli na opustoszały rynek, z
trzech stron znaleźli się w zasadzce i padali pod gęstym ogniem karabinowym.
Reszta wojsk izraelskich - okrążona przez "terrorystów", których rzekomo
zlikwidowała - rozpaczliwie prosiła o pomoc, ale gdy przyszły im na odsiecz
izraelski czołg Merkawa i inne pojazdy, również zostały zaatakowane i zaczęły
płonąć."
W ciągu dnia o bitwie w Bint Dżubail napływało coraz więcej informacji. "W
środę, w najcięższym dniu walki w południowym Libanie odkąd dwa tygodnie temu
wybuchła wojna, zginęło 9 żołnierzy armii izraelskiej i 27 odniosło rany. Pięciu
rannych żołnierzy jest w poważnym stanie", donieśli 27 lipca Amos Harel i Eli
Aszkenazi, korespondenci dziennika "Haarec". "Armia zaczęła swoją operację
przeciwko Bint Dżubail w poniedziałek rano. We wtorek wieczorem oddziały brygady
Golani i spadochroniarzy zajęły pozycje na peryferiach miasta, a żołnierze
Golani weszli również do niektórych domów. W środę około piątej rano piechota
Golani weszła z północnego wschodu do Bint Dżubail i skierowała się do centrum
miasta. Celem operacji było znalezienie partyzantów z Hezbollahu, wciągnięcie
ich do walki i zniszczenie ich składów broni. Zgodnie ze wstępnymi raportami,
partyzanci zdołali wciągnąć wojska izraelskie w zasadzkę, gdy podchodziły one do
kilku domów na peryferiach. To podczas tej początkowej utarczki, do której
doszło z bardzo bliskiej odległości, było wiele strat wśród Golani. Wstępna
bitwa trwała około godziny. Przez następne trzy godziny do tego rejonu wkraczały
inne plutony, starając się wyciągnąć siły, które zostały przygwożdżone.
Hezbollah ostrzeliwał siły wciągnięte w zasadzkę pociskami przeciwpancernymi i
granatami, a także używał moździerzy do atakowania wspierających oddziałów
izraelskich."
W Bint Dżubail zginęło trzech oficerów i pięciu podoficerów. Czwarty oficer
zginął w Marun ar-Raz. "Ewakuacja rannych była szczególnie trudna z powodu
ciężkiego ognia w tym rejonie. Początkowo dowództwo Północnego Zgrupowania armii
izraelskiej ociągało się z rzuceniem do walki śmigłowców bojowych, obawiając
się, że Hezbollahowi może udać się zestrzelenie jednego z nich. Jednak
opóźnienie w ewakuacji rannych spowodowało decyzję o wysłaniu śmigłowców. Do
ewakuacji, którą przeprowadzono dopiero sześciu sześć godzin po wybuchu walki,
użyto czterech śmigłowców Black Hawk, które wylądowały dwa kilometry od pola
walki. Żołnierze pieszo znosili rannych kolegów na to zaimprowizowane lądowisko.
Podczas operacji Bint Dżubail poddano ciężkiemu i długotrwałemu ostrzałowi, a
lądowisko spowito dymem, aby ukryć obecność śmigłowców przed strzelcami
wyborowymi i rakietami Hezbollahu. Każdy śmigłowiec lądował co najwyżej na
minutę, aby ewakuować rannych do Ośrodka Medycznego Rambam w Hajfie. Walki, w
tym naloty lotnictwa izraelskiego na centrum miasta, trwały w Bint Dżubail do
wieczora. Późnym wieczorem w sąsiednim mieście Marun ar-Ras partyzanci z
Hezbollahu wystrzelili rakietę przeciwpancerną do oddziału spadochroniarzy,
zabijając jednego i poważnie raniąc dwóch innych."
Gen. Adam, robiąc dobrą minę do złej gry, chwalił żołnierzy za to, że "gdy
znaleźli się pod ostrzałem, wykazali się zimną krwią, brawurą i profesjonalizmem
i zdołali zabić wielu terrorystów", a tymczasem "oficerowie brygad Golani i
spadochroniarzy oskarżali armię, że użyła niedostatecznych sił przed wysłaniem
żołnierzy na przeszukanie domów. Mówili, że po tym, jak cywilom powiedziano, iż
mają opuścić miasto, armia powinna była uważać Bint Dżubail za pole walki i
zniszczyć każdy dom, co do którego istniało podejrzenie, że ukrywają się w nim
partyzanci z Hezbollahu. Skarżyli się również, że do atakowania celów nie użyto
dostatecznej liczby samolotów. Modus operandi armii izraelskiej w południowym
Libanie w ostatnich dniach wywołał wielką debatę na wszystkich szczeblach
hierarchii wojskowej. Wielu oficerów polowych twierdzi, że do walki rozwinięto
niedostateczne siły i że armia jest nieskuteczna w walce z wyrzutniami katiusz."
W korespondencji ze szpitala w Hajfie, do którego trafiło 22 rannych żołnierzy
brygady Golani, korespondenci "Haarec" Nir Hasson i Tomer Levi potwierdzili
przebieg "ciężkiego boju w środę na peryferiach twierdzy Hezbollahu, Bint
Dżubail". "Ranni żołnierze opisali bitwę jako zażartą. Doszło do niej na
zabudowanym terenie, na którym siły nieprzyjacielskie urządziły dobrze
zaplanowaną zasadzkę. Żołnierze byli ostrzeliwani ze wszystkich stron.
"Strzelali do nas ze 180 stopni", powiedział jeden z żołnierzy. Większość
zabitych i ciężko rannych to żołnierze z pierwszej fali wojsk lądowych, którzy
usiłowali wejść do jednego z domów w Bint Dżubail. Lekko ranni żołnierze to
głównie ci, którzy przybyli, aby odzyskać ciała zabitych i rannych żołnierzy
leżące na polu walki."
Żołnierze izraelscy znaleźli się pod ciężkim ogniem z wyrzutni rakiet, ręcznych
granatników przeciwpancernej i innej broni. ""To było piekło na ziemi",
powiedział kapral Lior Szarabi. "Ludzie ryzykowali życie nie tylko dla rannych,
ale również dla ciał zabitych." Szarabi dodał, że bojownicy Hezbollahu dowiedli
swoich imponujących zdolności bojowych. "To świetni bojownicy, nie tacy, jak my,
ale lepsi od Hamasu.""
30 lipca izraelską klęskę w Bint Dżubail potwierdzili korespondenci londyńskiego
"Observera", Ian Black w Jerozolimie, Inigo Gilmore w Nahariji i Mitchell
Prothero w Bejrucie. "Była piąta rano i czołówka oddziału brygady Golani
ostrożnie posuwała się po peryferiach Bint Dżubail, gdy rozpętał się ogień z
broni maszynowej. Bojownicy Hezbollahu starli się z bliska z patrolem
izraelskim, ostrzeliwując go z bocznych uliczek, okien i dachów ogniem karabinów
maszynowych i granatami o napędzie rakietowym. Dwaj żołnierze zginęli od razu, a
sześciu kolejnych zginęło w następnych godzinach. Jak później powiedział jeden z
żołnierzy, którzy przeżyli, była to "piekielna zasadzka". Sierżant Ewjatar Dahan,
któremu przestrzelono ramię, zdążył odrzucić granat, zanim on wybuchł, ale
widział, jak zginął dowódca jego kompanii. "To było straszne, strzelanina trwała
i trwała i ze wszystkich stron słychać było przeraźliwe krzyki", wspominał młody
piechur. "Strzelano do nas jak do kaczek", powiedział inny żołnierz. Po
pierwszym szoku nadeszły posiłki i zza granicy - przebiegającej na południu
zaledwie w odległości dwóch kilometrów - wezwano lotnictwo, aby przygwoździło
szyickich partyzantów libańskich. Minęło jednak siedem godzin, zanim śmigłowcem
można było ewakuować rannych, i to pod ciężkim ostrzałem. Bojownicy Hezbollahu
mówili, że słyszeli jęki Izraelczyków.
"Żołnierze z kompanii C umocnili dom i pilnowali w nim swoich zabitych, aby nie
zostali uprowadzeni w ramach makabrycznej strategii wymiany żywych, martwych lub
rozerwanych na strzępy jeńców. W końcu, pod osłoną ciemności, ściągnęli osiem
ciał w dół stromego zbocza. "Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, aby nie
dopuścić ich do ciał", opowiedział reporterom sierżant Ohad Szalom, "bo
wiedzieliśmy, że mają dla nich wysoką cenę". Po dwóch tygodniach walk między
Izraelem a Hezbollahem, środowa bitwa - "najdłuższy dzień", jak nazwano ją w
jednej z gazet - być może zamarkowała krwawy punkt zwrotny. Wczoraj wieczorem
Izrael oświadczył, że wyprowadza swoje wojska lądowe z Bint Dżubail, gdyż
osiągnął tam swoje cele i zadał grupie bojowców ciężki cios, ale przyznał, że
życiem żołnierzy izraelskich zapłacił wysoką cenę. Faktycznie wysoką, bo to
odwrót, a nie zwycięstwo. Bint Dżubail nadal jest w rękach bojowników Hezbollahu."
Owszem, odwrót, ale w jakich warunkach? Dopiero po kilku dniach ujawniła to
korespondentka paryskiego dziennika "Libération", Annette Lévy-Willard, na
podstawie relacji żołnierzy izraelskich, którzy odpoczywali po bitwie w
nadmorskim hotelu. Mieli niskie morale, bo wypad na Bint Dżubail okazał się
"samobójczą misją", i wyznawali, że "jeśli znów pojadą do Libanu, wiedzą, iż
stamtąd nie wyjdą, bo zginą". "Brygada była okrążona przez dwie noce i dwa dni.
Komunikowała się z lotnictwem, kierując bombardowaniami okolicy. W końcu
lotnictwo dokonało nalotów bombowych wokół nich, tak, aby mogli wyjść z domów i
poszukać rannych i zabitych. Szli dwa kilometry, aby dotrzeć do nieco
oczyszczonej strefy, w której lądowały śmigłowce, zabierały rannych i odlatywały
zanim dosięgła ich rakieta." Operacja miała trwać 12 godzin, więc zabrali ze
sobą tylko wodę i oblężeni w Bint Dżubail głodowali, żywiąc się surowymi
ziemniakami, znalezionymi w domach, w których się zabarykadowali. Opowiadali, że
to była taka bitwa, jaką Oliver Stone pokazał w "Plutonie" (a chyba spodziewali
się takiej, jaką izraelski reżyser Menahem Golan pokazał w "Delta Force"). Byli
"zaskoczeni, gdy zobaczyli ludzi w nieskazitelnych mundurach, z blaszką
wojskowego przykrytą czarną wstążką, aby nie świeciła w nocy, napastowanych
butach - prawdziwa armia." No i już sakramentalne stwierdzenie: "Oni mają bardzo
silną motywację".
NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA BROŃ PARTYZANTÓW
To nie wszystko, bo z innych doniesień wynika, że w Bint
Dżubail żołnierze izraelscy byli zaskoczeni czymś więcej niż bardzo silną
motywacją, nieskazitelnymi mundurami i napastowanymi butami bojowników ruchu
oporu - tym, że mieli kamizelki kuloodporne i noktowizory, ale przede wszystkim
tym, że dysponowali taką siłą ognia, której Izraelczycy zupełnie się nie
spodziewali. Na kupie gruzu, w którą lotnictwo i artyleria zamieniły Bint
Dżubail, korespondenci "Newsweeka" Kevin Peraino, Babak Dehghanpisheh i
Christopher Dickey, piszą: "Hezbollah przedstawia dowody, że jest czymś zupełnie
nowym - arabską armią partyzancką z wyszukanym uzbrojeniem i znakomitą
dyscypliną. Jego żołnierze uprawiają dżihadzką retorykę o walce na śmierć i
życie, ale noszą kamizelki kuloodporne i do koordynacji swoich ataków używają
łączności satelitarnej. Ich taktyka może pochodzić od Che, ale broń mają z Iranu
- i to nie tylko AK-47 i rakietowe wyrzutnie granatów. Jak wynika z doniesień
prasowych, rakietami kierowanymi przewodowo i potężnymi minami zniszczyli trzy
nowoczesne czołgi Merkawa, rakietą ziemia-woda uszkodzili izraelski okręt
wojenny, wysłali na rozpoznanie bezpilotowe aparaty latające, wzdłuż granicy
zainstalowali urządzenia podsłuchowe i zastawili zasadzki używając
noktowizyjnych gogli." Z bardzo dobrze poinformowanego źródła izraelskiego
korespondenci "Newsweeka" dowiedzieli się, że "gdy zaczął się wypad do Libanu,
Hezbollahowi powiódł się podsłuch izraelskiej łączności wojskowej".
6 sierpnia w "Haarec" Zeew Sziff, powołując się na wywiad izraelski, podał
kolejną ważną informację: większość strat poniesionych przez izraelską piechotę
i broń pancerną w Bint Dżubail i gdzie indziej to skutek działania specjalnych
jednostek przeciwpancernych Hezbollahu. Używają one RPG-29 - nowej i szczególnie
potężnej wersji ręcznego granatnika przeciwpancernego. Produkowana w Rosji i
sprzedawana Syrii, trafia ona do Hezbollahu. Po raz pierwszy armia izraelska
miała do czynienia ze specjalną jednostką przeciwpancerną libańskiego ruchu
oporu - wywiad izraelski twierdzi, że tą samą, która później biła się w Bint
Dżubail - w listopadzie 2005 r., gdy po izraelskiej stronie granicy zaatakowała
ona wieś Ghadżar z zamiarem pojmania żołnierzy. Podczas boju o tę wieś przeciwko
wozom pancernym i dwóm czołgom Merkawa drugiej generacji użyła około trzystu
rakiet przeciwpancernych; zniszczyła wtedy jeden czołg.
Wystrzeliwane z RPG-29 rakiety z ładunkiem kumulacyjnym w układzie tandemowym
mogą sobie poradzić z pancerzem reaktywnym czy wielowarstwowym i "przy wielu
okazjach zdołały przebić się przez masywny pancerz czołgów Merkawa", pisze
korespondent "Haarec". Sęk w tym, że w komunikatach armii izraelskiej nie ma
mowy o wielu okazjach, lecz o bardzo nielicznych. Ile czołgów straciła ona w
Bint Dżubail? W "New York Times" Kifner potwierdził, że Islamski Ruch Oporu
zniszczył tam kilka nowoczesnych czołgów Merkawa. Lecz jest wiele niewiadomych,
bo podobnie jak armia amerykańska w Iraku, armia izraelska utrzymuje swoje
straty w ścisłej tajemnicy i można wierzyć w to, co podaje we własnych
komunikatach - albo nie wierzyć.
Steven Erlanger i Richard Oppel wskazują w "New York Times", że jednak takich
okazji jest stosunkowo wiele. "Wprawne posługiwanie się przez Hezbollah tą
bronią - zwłaszcza rakietami przeciwpancernymi kierowanymi przewodowo i laserowo
z tandemowymi, fazowymi ładunkami wybuchowymi i około dwumilowym zasięgiem -
spowodowało większość strat armii izraelskiej. Izraelski dowódca frontowej
kompanii czołgów powiedział, że około 20 proc. rakiet przeciwpancernych
produkcji rosyjskiej, wystrzeliwanych przez Hezbollah z zamiarem przebicia
pancerza i trafiających do celu, uszkadza lub niszczy pojazdy, w tym najbardziej
nowoczesny czołg Merkawa. Hezbollah używa również rakiet przeciwpancernych, w
tym mniej nowoczesnych rakiet Sagger, do ostrzeliwania z odległości domów, w
których szukają schronienia żołnierze izraelscy, przy czym pierwsza eksplozja
kruszy typową betonową ścianę, a druga następuje wewnątrz. "Używają ich jak
artylerii do atakowania domów", powiedział gen. Jossi Kuperwasser, do niedawna
kierownik analiz wywiadowczych armii izraelskiej. "Mogą używać ich celnie nawet
z odległości trzech kilometrów; przebijają one ścianę jak pancerz czołgu."" AT-3
Sagger to nazwa nadana przez NATO radzieckiej rakiecie przeciwpancernej
kierowanej przewodowo 9M14 Maliutka, od której podczas wojny arabsko-izraelskiej
1973 r. armia izraelska straciła około czterysta czołgów. Podczas bitwy w Bint
Dżubail od takiej właśnie rakiety wystrzelonej w budynek zginęło czterech
pierwszych żołnierzy z jednostki rozpoznawczej Egoz.
"Por. Ohad Szamir dowodził pododdziałem inwigilacyjnym w Marun ar-Ras. Jego
zadaniem było zlokalizowanie bojowników Hezbollahu ciągle operujących koło wsi
po jej zdobyciu przez jednostki Golani i spadochroniarzy. Ludzie Szamira czuli
się całkiem bezpieczni - przez dziesięć dni, które spędzili we wsi, do budynku
nie oddano ani jednego strzału. Nagle w budynek trafiła rakieta
przeciwpancerna", pisał 3 sierpnia Anszel Pfeffer w "Jerusalem Post". ""To są
małe ekipy, trzy, cztery osoby, ukrywają się pod ziemią i strzelają nie wiadomo
skąd. To największe niebezpieczeństwo", powiedział o bojownikach Hezbollahu. O
tym samym mówi się w kółko na oddziałach szpitalnych, na których żołnierze
wracają do zdrowia i porównują doświadczenia. Jeszcze żaden z nich nie zaczął
analizować przyczyn strat ponoszonych na tej wojnie, ale jest bezsporne, że
ogromna większość rannych i zabitych to ofiary rakiet przeciwpancernych -
bardziej niż ognia z karabinów, granatów i wszystkich innych środków wybuchowych
razem wziętych.
"Termin "przeciwpancerny" wprowadza w błąd, bo rakiety oryginalnie
zaprojektowano do walki z czołgami, ale czołgi Merkawa armii izraelskiej i
ulepszone opancerzone wozy bojowe są stanie wytrzymać większość rakiet z
arsenału Hezbollahu. Lecz Hezbollah nie używa ich jedynie przeciwko czołgom.
Zasięg tych rakiet - do trzech kilometrów - i siła ich ładunków wybuchowych
sprawiają, że idealnie nadają się do atakowania z daleka grup żołnierzy i
pozycji armii izraelskiej. Hezbollah przygotowywał się do tej wojny sześć lat i
dwa główne rodzaje uzbrojenia, które zgromadził, to katiusze i inne rakiety,
którymi ostrzeliwuje miasta izraelskie, i rakiety przeciwpancerne. Organizacja
ta ma tysiące radzieckich rakiet przeciwpancernych Sagger, Kornet i Fagot,
francuskich Milan i amerykańskich TOW - wszystkich dostarczyły mu Iran i Syria.
Te rakiety na ogół odpalają dwu- czy trzyosobowe ekipy.
"W ciągu minionych dwóch tygodni taktyka stosowana przez wiele ekip Hezbollahu
polegała na unikaniu bojów na bliską odległość, w których wysoki poziom
wyszkolenia zapewnia przewagę żołnierzom izraelskim. Zamiast tego bojownicy
Hezbollahu przenosili się na pozycje położone wysoko nad wsiami i stamtąd
kontynuowali ostrzał rakietowy sił izraelskich. Na taką ewentualność na
wzgórzach z góry przygotowano duże składy rakiet. Oficerowie armii izraelskiej
są sfrustrowani tym, że na terenach, na których armia ta operuje od ponad
tygodnia, ciągle istnieje zagrożenie rakietowe. W poniedziałek czołgi, które
przez dwa dni walczyły we wsiach położonych naprzeciwko [izraelskiego miasta]
Metulla, znalazły się pod ostrzałem rakietowym, gdy w drodze powrotnej
przejeżdżały granicę."
2 sierpnia, w tydzień po klęsce poniesionej w Bint Dżubail, gdy w Libanie
operacje lądowe prowadziło już kilka tysięcy żołnierzy izraelskich, znad granicy
ruch oporu wystrzelił na Izrael rekordową liczbę 230 rakiet. Dla każdego
obiektywnego obserwatora było jasne, że po trzech tygodniach zmasowanych
bombardowań, prowadzonych tuż za libańską stroną granicy i dosłownie
ścierających całe wsie i miasteczka z powierzchni ziemi, oraz izraelskich
operacji lądowych w tym rejonie, z którego prowadzony jest ostrzał rakietowy
północnego Izraela, ruch oporu zachowuje tam swoją zdolność bojową. A przecież
już dawno, bo 18 lipca, w siódmym dniu agresji na Liban, rząd izraelski
przechwalał się, że jego armia zniszczyła 40-50 proc. całej zdolności bojowej
Hezbollahu! Wbrew oczywistym faktom w postaci większej niż kiedykolwiek liczby
"katiusz" spadających teraz, 2 sierpnia, na Izrael, premier Ehud Olmert
zapewnił, że armia izraelska "całkowicie zniszczyła" infrastrukturę Hezbollahu i
unieszkodliwiła około 770 jego ośrodków dowodzenia i nadzoru.
"Gdy to mówił, bojownicy Hezbollahu, przemykając się między wsiami a podziemnymi
bunkrami, zasypywali Izrael największym gradem rakiet w tej toczącej się od 21
dni wojnie", ironicznie komentowali następnego dnia John Kifner i Warren Hoge na
łamach "New York Times". "W Libanie ekspert w zakresie milicji powiedział, że
dokonany przez Olmerta opis tradycyjnej, formalnej struktury wojskowej nie
pasuje do sposobu, w jaki zorganizowany jest Hezbollah. "Struktura dowodzenia
Hezbollahu - pokażcie mi taką", powiedział Timor Goksel, długoletni doradca sił
pokojowych Narodów Zjednoczonych w południowym Libanie, a teraz tutejszy
profesor. "Hezbollah tak nie działa. Są trzy w pełni samodzielne dowództwa
regionalne, a im podlegają okręgi i komórki po wsiach, liczące maksimum 20 osób.
Oni znają swoją robotę", powiedział. "Ich mundury i broń leżą gdzieś w grotach.
Robią swoje, a potem siedzą w domu i oglądają telewizję."" To była oczywiście
szydercza przesada - bojownicy ostrzeliwujący rakietami Izrael po akcji nie
oglądali telewizji, bo nie mieli gdzie. W całym rejonie nadgranicznym, z którego
na Izrael lecą "katiusze", artyleria i lotnictwo izraelskie obróciły wszystkie
wsie i miasteczka w perzynę.
Jak donieśli Erlanger i Oppel, "Goksel opisuje Hezbollah w dużej mierze
podobnie, jak Izraelczycy: ostrożny, cierpliwy, nastawiony na zbieranie danych
wywiadowczych, przestudiował doświadczenia wojny partyzanckiej, od Rewolucji
Amerykańskiej do Mao i Vietcongu i odnosi się z respektem do izraelskiej siły
ognia i ruchliwości. "Studiował wojnę asymetryczną i wykorzystuje to, że walczy
w swoim własnym krajobrazie, wśród swojego narodu, toteż jest przygotowany
właśnie na to, co robią Izraelczycy - na to, że wchodzą za czołgami", powiedział
Goksel. "Prowadzi prace sztabowe i planuje długoterminowo, czego nigdy nie robią
Palestyńczycy. Obserwuje przez dwa miesiące, aby poznać każdy szczegół
nieprzyjaciela. Dokonuje przeglądów swoich operacji - co źle zrobiono, jak
nieprzyjaciel zareagował. Jego taktyka jest elastyczna i nie ma rozbudowanej
hierarchicznej struktury dowodzenia." To bardzo różni go od wyszkolonych przez
Sowietów armii arabskich, które Izraelczycy pokonali w 1967 i 1973 r. i które
miały zbyt sztywną strukturę dowodzenia."
3 sierpnia Nasrallah oświadczył, że jeśli Izrael przestanie bombardować w
Libanie miasta, wsie, ludność cywilną i infrastrukturę, ruch oporu nie będzie
prowadził odwetowego ostrzału rakietowego miast i osiedli izraelskich, a
jednocześnie zagroził Izraelowi, że w odwet za bombardowania Bejrutu ruch oporu
zbombarduje rakietami Tel-Awiw. "Źródła w izraelskich siłach bezpieczeństwa
oceniły groźbę Nasrallaha jako poważną", poinformowali w "Haarec" Amos Harel i
Joaw Stern. Nie przeszkodziło to Jossi Melmanowi, specjaliście "Haarec" w
zakresie spraw wywiadowczych, a faktycznie tubie propagandowej wywiadu,
twierdzić jednocześnie, że "lotnictwo, opierając się na precyzyjnych
informacjach wywiadowczych, w ciągu dwóch pierwszych dni wojny celnie uderzyło w
większość rakiet dalekiego zasięgu i ich wyrzutni". "Zasięg rakiet Zelzal
produkcji irańskiej ocenia się na 210 km, co pozwala Hezbollahowi wziąć na cel
północne przedmieścia Tel-Awiwu i ich okolice", wyjaśnili Harel i Stern. Chodzi
o rakiety Zelzal-2, wyposażone w ładunek wybuchowy o wadze 600 kg. Po raz
pierwszy Iran zademonstrował je na paradzie wojskowej w Teheranie we wrześniu
2005 r., po wyborach prezydenckich. Attachés wojskowi Francji, Włoch, Grecji i
Polski opuścili wówczas trybunę honorową na znak protestu przeciwko napisom
"Śmierć Ameryce" i "Śmierć Izraelowi", widniejącym na zademonstrowanych również
rakietach balistycznych dalekiego zasięgu Szahab-3.
W tym samym czasie, gdy Nasrallah groził uderzeniem na Tel-Awiw, po raz pierwszy
wysoki dygnitarz irański potwierdził w prasie teherańskiej, że Iran dostarczył
Hezbollahowi rakiety, że są to właśnie rakiety Zelzal-2 i że Hezbollah ma prawo
użyć ich w obronie Libanu. Uczynił to Ali-Akbar Mohtaszami-Pur, sekretarz
generalny międzynarodowej konferencji solidarności z Intifadą palestyńską.
Uchodzi on za współzałożyciela Hezbollahu; organizacja ta powstała w czasach,
gdy był ambasadorem Iranu w Syrii. Następnego dnia Joel Markus, komentator
izraelskiego dziennika "Haarec", pisał o libańskim ruchu oporu: "Mamy tu do
czynienia z żołnierzami, których wyszkolono do walki na śmierć i życie. Co Ehud
Olmert miał [na początku wojny] na myśli w tych swoich churchillowskich mowach,
gdy opowiadał nam, że zanim Hezbollah odpali rakiety, dwa razy się zastanowi?
Dwa razy się zastanowi? Już następnego ranka wystrzelił ich 210." Komentarz
Markusa zbiegł się z wybuchami rakiet koło miasta Hadera - w najdalej jak
dotychczas położonym punkcie na południu, o 75 km od granicy z Libanem. Były to
irańskie rakiety Fardż-5, które Hezbollah przechrzcił na Chajbar-1, nawiązując
do nazwy oazy, w której w 629 r. wojska Mahometa pokonały Żydów. Libański ruch
oporu używa tych rakiet od 28 lipca. Mają one czterokrotnie większą siłę
niszczycielską (około 100 kg środków wybuchowych) i zasięg niż standardowe
"katiusze".
ZAKOŃCZENIE
"W miarę jak armia izraelska wysyła do Libanu coraz więcej
brygad, ataki na froncie wewnętrznym stają się coraz cięższe. Ogień rakietowy z
obszarów, na których operuje armia, zmniejszył się o połowę, ale bojownicy
Hezbollahu po prostu przenoszą się na następne pasmo wzgórz i stamtąd
strzelają." Tak 5 sierpnia Harel pisał w "Haarec". "Dowódcy lotnictwa
izraelskiego przyznają, że Hezbollah ma ciągle tysiące katiusz i setki wyrzutni
i że samo lotnictwo nie może sobie poradzić. Faktycznie nastąpiła zmiana tonu ze
strony tych, którzy mówili o Libanie jako o zaktualizowanej edycji pomyślnej
operacji powietrznej NATO w Kosowie w 1999 r. Zapomnieli tylko wspomnieć o tym,
że w ciągu paru miesięcy bombardowań Kosowa obywatele państw NATO nie siedzieli
w schronach." Harel, ignorując triumfalizm Olmerta, stwierdził bez ogródek, że
"analiza dotychczasowych osiągnięć wojsk lądowych pokazuje, iż uderzyły one w
nie więcej niż dziesięć wyrzutni".
Na łamach "New York Times" Greg Myre donosił z Jerozolimy: "Izrael przez trzy
tygodnie opierał się pomysłom dużej ofensywy lądowej. Teraz ocenia się, że ma w
południowym Libanie 10 tysięcy żołnierzy i stara się zbudować wolną od
Hezbollahu strefę buforową. Ryzyko jest już oczywiste. W ciągu dwóch dni
brutalnych bojów na terytorium, które partyzanci znają o wiele lepiej niż
Izraelczycy, zginęło siedmiu żołnierzy izraelskich. Plan zniszczenia Hezbollahu
z powietrza, lansowany przez szefa sztabu armii, gen. Dana Haluca, oficera
lotnictwa, okazał się wadliwy i teraz Izrael nerwowo wysyła swoich młodych ludzi
na ponure wzgórza południowego Libanu, gdzie jego wojska walczyły z Hezbollahem
przez 18 lat i w końcu wycofały się stamtąd w maju 2000 r. (…) Operacja lądowa
jest niezwykle niebezpieczna dla Izraela i poważnie skomplikuje wysiłki
międzynarodowe na rzecz zakończenia walk. Jedno jest pewne - Hezbollah walczy w
terenie, który najlepiej zna. Podczas okupacji południowego Libanu przez Izrael
w latach 1982-2000, długotrwała obecność i sprzymierzona - głównie
chrześcijańska - milicja, Armia Południowego Libanu, zapewniły Izraelowi
rozległą siatkę wywiadowczą, która już nie istnieje. Odkąd Izrael się wycofał,
Hezbollah przez sześć lat budował posterunki wojskowe, bunkry i tunele, które
wzmocniły jego zdolność stawiania oporu najeźdźcy."
Co gorsza, armia izraelska, przystępując do inwazji lądowej, musiała powołać pod
broń rezerwistów, a ci nie mają żadnego doświadczenia w prowadzeniu takiej
wojny, jaka ich czeka w południowym Libanie. "Armia zogniskowała swoje szkolenie
na boju miejskim w rodzaju tego, który toczyła w ostatnich latach z
Palestyńczykami", pisze Myre, a w walce z libańskim ruchem oporu jest ono
zupełnie nieprzydatne. Starszy wykładowca w jerozolimskim Centrum Szalem
(izraelskim odpowiedniku neokonserwatywnego American Enterprise Institute),
Michael Oren, który ongiś służył w jednostkach spadochronowych, powiedział
Myre'owi, że jego przeszkolenie wojskowe zupełnie różniło się od przeszkolenia,
które niedawno przeszedł jego syn, odbywając służbę wojskową. "Mnie wyszkolono
tak, abym potrafił zdobyć syryjski czołg. Mojego syna wyszkolono tak, aby o
drugiej nad ranem potrafił wpaść do jakiegoś domu w Hebronie i schwytać
terrorystę." Sęk w tym, że palestyński "terrorysta" nie ostrzeliwał z odległości
trzech kilometrów izraelskiego posterunku wojskowego przeciwpancernymi rakietami
kierowanymi z ładunkami o układzie tandemowym, przebijającymi ściany budynków, i
był bezsilny w obliczu czołgu Merkawa.
Jednak najgorsze dla izraelskich wojsk lądowych, ponownie okupujących południowy
Liban, może okazać się coś innego. "Hezbollah, mówi Goksel, ma jasną taktykę -
stara się wciągnąć izraelskie wojska lądowe w głąb Libanu. "Nie może stawić
Izraelczykom czoła w otwartej bitwie", powiedział, "więc chce wciągnąć ich na
dobrze przygotowane pola walki"", donieśli Erlanger i Oppel. ""Chce, aby
Izraelczycy wydłużyli swoje linie zaopatrzeniowe, bo łatwiej w nie uderzać.""
Tymczasem prof. Robert Pape zaszokował izraelską opinię publiczną i
sprzymierzeńców Izraela na całym świecie pisząc w "New York Times": "Izrael
uznał w końcu, że siłą samego lotnictwa nie pokona Hezbollahu. W ciągu
nadchodzących tygodni dowie się, że inwazja lądowa też nie jest skuteczna.
Problem nie polega na tym, że Izrael dysponuje niedostateczną potęgą wojskową,
lecz na tym, że opacznie zrozumiał naturę nieprzyjaciela. Pod względem struktury
i hierarchii jest on porównywalny nie tyle z - powiedzmy - takim sekciarskim
ruchem religijnym, jak talibowie, ile z wielowymiarowym amerykańskim ruchem praw
obywatelskich lat sześćdziesiątych."
W przedostatnich zdaniach przytoczonego na początku tego opracowania komentarza,
który ukazał się 7 sierpnia w "Haarec", o tym, że w Libanie toczy się kolejna
wielka batalia trzeciej wojny światowej i że Izrael przegrywa ją rzekomo
dlatego, iż nie wie, jak prowadzić tę wojnę, Bradley Burston napisał również coś
naprawdę mądrzejszego: "Jeśli druga wojna światowa czegoś nauczyła Żydów, to
tego, że historii nie piszą głównie zwycięzcy. Historię piszą i tworzą ci,
którzy przeżyli. Hezbollah wie o tym. Wszystko, co musi zrobić, aby ogłosić
zwycięstwo, to przeżyć." Dokładnie to samo mówi Nasrallah. Gdy na wojnie jest
tak straszna nierównowaga sił, wystarczy przeżyć miażdżącą przewagę
nieprzyjaciela, aby nie zostać pokonanym i mieć szansę zwycięstwa.
8 sierpnia 2006 r.
Zbigniew Marcin Kowalewski
Zbigniew Marcin Kowalewski
Historyczne zwycięstwo
Jak walczy libański ruch oporu - część II
Strategicznym celem od dawna przygotowanej agresji Izraela na
Liban była gruntowna rozprawa z Hezbollahem. Po przeszło trzech tygodniach
ciężkich nalotów bombowych wojna powietrzna poniosła fiasko - okazało się, że
osiągnięcie tego celu jest mrzonką. Wtedy Izrael przystąpił do wojny lądowej.
Teraz postawił przed sobą bardzo już ograniczony cel - odepchnięcie Islamskiego
Ruchu Oporu za rzekę Litani, płynącą około 30 km na północ od granicy
izraelsko-libańskiej - na taką odległość, która nie pozwalałaby mu ostrzeliwać
Izraela rakietami krótkiego zasięgu. Armia izraelska twierdziła, że ruchowi
oporu pozostały głównie takie rakiety, gdyż składy rakiet dalekiego i średniego
zasięgu rzekomo zniszczyła w toku kampanii powietrznej.
Osiągnięcie tego celu również okazało się mrzonką. Nie tylko nie udało się
pozbawić ruchu oporu zdolności do ostrzału rakietowego Izraela, ale nawet
zdolność tę ograniczyć. Ruch oporu nie poprzestał na ostrzale rakietami
krótkiego zasięgu. Zaczął używać również rakiet średniego zasięgu Fadżr-5 i
groził atakiem odwetowym na Tel-Awiw przy użyciu rakiet dalekiego zasięgu
Zelzal-2. W niedzielę, tuż przed zawieszeniem broni, na Izrael spadło co
najmniej 250 rakiet - więcej niż kiedykolwiek. Tego samego dnia armia izraelska
udaremniła silne uderzenia Hezbollahu zestrzeliwując dwa bezpilotowe aparaty
latające produkcji irańskiej, które były wyładowane materiałami wybuchowymi i
leciały na Izrael. Jeden strąciła w zachodniej Galilei, a drugi nad miastem
portowym Tyr w południowym Libanie. Od początku wojny była to druga próba
takiego ataku. Pierwszy bezpilotowy aparat latający Hezbollahu Izraelczycy
zestrzelili tydzień wcześniej u wybrzeży Hajfy.
Według danych izraelskich, ruch oporu wystrzelił na Izrael 3790 rakiet. Jonathan
Cook, brytyjski dziennikarz zamieszkały w Nazarecie, donosił w kairskim "Al-Ahram",
że choć połowa spośród 1,2 miliona Palestyńczyków mieszkających w Izraelu
znajdowała się w zasięgu rakiet Hezbollahu, libański ruch oporu cieszył się ich
masowym poparciem, a jego przywódca Nasrallah - ogromnym podziwem. Ta wojna
ujawniła w ich oczach kolejne przejawy dyskryminacji, której podlegają w Izraelu
- w ich osiedlach nie ma ani syren, ani schronów przeciwlotniczych. Abdel Rahim
Taluzi, ojciec dwóch chłopców, którzy zginęli w pierwszym tygodniu wojny w
wyniku ostrzału rakietowego Nazaretu przez Hezbollah, zaszokował izraelską
opinię publiczną, wyrażając swój podziw dla Nasrallaha jako przywódcy ruchu
oporu w Libanie i oświadczając: "Rakieta była arabska, ale wojna jest izraelska.
Za to wszystko obarczamy odpowiedzialnością Izrael."
Cook pisze: ""Hezbollah uderza w bardzo specyficzne cele izraelskie, choć w
mediach nikt o tym nie donosi", powiedział lokalny działacz na rzecz praw
człowieka z Nazaretu, który życzył sobie zachować anonimowość, ale wyraził
szeroko podzielany pogląd. "Galilea jest pełna instalacji wojskowych, w które
Hezbollah próbuje uderzyć rakietami. Dwie bazy leżą blisko Nazaretu i większość
ludzi jest świadoma, że to one były celem, gdy zginęło dwóch chłopców. Nawet w
Hajfie większość rakiet spada w rejonie portu, gdzie - o czym dobrze wie
Hezbollah - znajdują się ważne instalacje wojskowe. Nasrallah usiłuje wyrządzić
szkody izraelskiej infrastrukturze wojskowej i gospodarczej - tak, aby Izrael
trochę posmakował tego, co zadaje Libanowi." Niemożliwością jest donieść, w co
Hezbollah celuje w Izraelu, bo w kraju obowiązują prawa o ścisłej cenzurze
wojskowej."
Również sam Nasrallah zarzucał Izraelowi, że ukrywa rzeczywiste cele libańskiego
ostrzału rakietowego i jego prawdziwe skutki, podobnie jak zarzucał mu, że
ukrywa rzeczywiste straty, które w Libanie ponoszą jego wojska pancerne.
W przeddzień zawieszenia broni ekipa telewizji izraelskiej zarejestrowała na
wysokości Metulli wystrzelenie "katiuszy" z pozycji położonej zaledwie kilkaset
metrów od granicy z Izraelem. Za plecami izraelskich wojsk lądowych prących do
rzeki Litani ruch oporu zachował bardzo liczne pozycje i zdolność bojową, kryjąc
się w głębokich, umocnionych konstrukcjach podziemnych, które wytrzymały
bombardowania z powietrza i ogień artyleryjski.
FIASKO OFENSYWY NA LĄDZIE
Na domiar złego, wojska lądowe już na pierwszych kilometrach
napotkały zaciekły i skuteczny opór, który co najmniej opóźniał lub hamował
natarcie, a nawet sprawiał, że przynajmniej na znacznych odcinkach frontu
natarcie po prostu się załamało. Rząd izraelski i dowództwo armii skrzętnie to
ukrywają, ale nawet w prasie izraelskiej szydło wychodzi z worka. Zaraz po
zawieszeniu broni Amos Harel, korespondent wojenny izraelskiego dziennika "Haarec",
stwierdzał bez ogródek: "Z wyjątkiem małego obszaru w środkowej części frontu,
armia nigdzie nie jest blisko Litani. Na większości odcinków frontu siły
izraelskie znajdują się około 10 km od rzeki, a w rejonie ciągle pozostają
dziesiątki pozycji Hezbollahu."
Straty w ludziach były ciężkie. Armia izraelska przyznała się ogółem, podczas
całej kampanii, do 116 zabitych. Z tego aż 50 oficerów, podoficerów i żołnierzy
zginęło w piątek, sobotę i niedzielę 11-13 sierpnia, tj. w ciągu trzech dni
poprzedzających zawieszenie broni - jeśli przyjmiemy, że tak, jak podała sama
armia, w ostatnim dniu zginęło tylko 8 żołnierzy.
W dniu zawieszenia broni Robert Fisk, korespondent londyńskiego "Independenta",
twierdził coś zupełnie innego. "Wczoraj, gdy partyzanci z Hezbollahu, ciągle
miotający rakiety na Izrael, stawiali opór zmasowanej inwazji lądowej Izraela na
Liban, zginęło ogółem co najmniej 39 - możliwe, że 43 - żołnierzy izraelskich."
Fisk na pewno się nie przejęzyczył, bo dane te potwierdził stwierdzając, że
"Izraelczycy nie mogą pozwolić sobie na stratę 40 ludzi dziennie".
"Zaledwie w kilka godzin po tym, jak w sobotę przywódca Hezbollahu, As-Sajid
Hasan Nasrallah, ostrzegł Izraelczyków, że jego ludzie czekają na nich nad rzeką
Litani, Hezbollah wciągnął ich w pułapkę, w ciągu niespełna trzech godzin
zabijając ponad 20 żołnierzy izraelskich. Zgodnie z doniesieniami z Waszyngtonu
i Nowego Jorku, Izrael od dawna planował obecną kampanię przeciwko Libanowi",
pisał Fisk, "ale wygląda na to, że Izraelczycy nie wzięli pod uwagę najbardziej
oczywistego planu operacyjnego armii partyzanckiej: tego, że jeśli zdoła ona
przetrzymać wielodniowe naloty, w końcu zmusi armię Izraela do ponownego najazdu
na Liban na lądzie i będzie walczyła z nią jak równy z równym. Wydaje się, że w
sobotę laserowo kierowane rakiety Hezbollahu - produkcji irańskiej, podobnie,
jak większość broni izraelskiej jest produkcji amerykańskiej - spowodowały
spustoszenia wśród wojsk izraelskich, a zestrzelenie śmigłowca izraelskiego było
bezprecedensowe w długiej wojnie Hezbollahu z Izraelem." W nocy z niedzieli na
poniedziałek "Izraelczycy nie byli nawet w stanie dotrzeć do nieżyjącej załogi
śmigłowca, który został zestrzelony w sobotę w nocy i rozbił się w jednej z
libańskich dolin". Ciężki śmigłowiec transportowy CH-53 Sikorsky zestrzelono
koło Jatar w dolinie Marimin, 4 km na północ od granicy. Niemal cudem uniknęło
śmierci 30 innych żołnierzy, którzy tuż przed zestrzeleniem znajdowali się na
pokładzie tego śmigłowca.
Armia izraelska poniosła również ciężkie straty w sprzęcie - czołgach i innych
wozach pancernych. Dowództwo armii prawie zupełnie je przemilczało, natomiast
Islamski Ruch Oporu twierdził, że w sobotę 12 sierpnia, obok najcięższych strat
w ludziach, zadał jej również najcięższe straty w wozach pancernych. Informował,
że podczas natarcia izraelskich wojsk pancernych na linii At-Tajibah - Kantara -
Adszit al-Kusair (około 5 km od granicy) i na linii doliny Wadi al-Hudżair, do
godziny 13:00 oddziały ruchy oporu w zaciekłych bojach zniszczyły lub uszkodziły
16 czołgów. Następnie, we wczesnych godzinach popołudniowych, zniszczyły 4
kolejne. O godzinie 21:10 między At-Tajibah a Kantarą zniszczyły jeszcze 2
czołgi. Wcześniej, około godziny 20:00, na obrzeżach Kuninu, 4 km od Bint
Dżubail, zniszczyły 4 czołgi.
13 sierpnia Islamski Ruch Oporu poinformował, że nadal niszczy czołgi
izraelskie, które usiłują nacierać. Twierdził, że o 12:40 bojownicy ruchu oporu
zniszczyli dwa czołgi, które usiłowały przerwać się w kierunku równin Al-Chijam,
aby wyciągnąć stamtąd czołgi spalone poprzedniej nocy. W czołgach wybuchła
amunicja, gdy jeszcze znajdowały się w nich załogi. Ogółem liczba czołgów
zniszczonych na równinach Al-Chijam wzrosła do pięciu, do czego dochodzą dwa
czołgi zniszczone tam w piątek. Tego samego dnia, nadal według informacji
rozpowszechnionych przez Islamski Ruch Oporu, jego bojownicy nadal stawiali
czoło próbom natarcia izraelskich wojsk pancernych na linii frontu At-Tajibah -
Kantara. Po ostrzelaniu w południe zgrupowanych w tym rejonie wozów bojowych,
przy użyciu rakiet przeciwpancernych zniszczyli trzy czołgi i buldożer wojskowy.
O godzinie 14:22, z której pochodził komunikat ruchu oporu, ciągle było widać
płonące wozy, a obok leżało sześciu rannych żołnierzy izraelskich, którzy
wzywali na pomoc swoją armię, aby ich stamtąd zabrała.
Zaraz po zawieszeniu broni informacje te częściowo potwierdziły źródła
izraelskie. "Armia izraelska wpadła w pułapkę. Już pierwsza wojna libańska jasno
pokazała, że na terenie górskim trudno jest rozwinąć dywizje pancerne. Ponieważ
jednak armia chciała uzyskać "wizerunek zwycięzcy", osiągając Litani, była
potrzeba szybkiego działania i skutki były poważne", pisze w "Haarec" Nehemia
Sztrasler. "Najbardziej zażartą i kosztowną bitwę stoczono w środkowym sektorze,
w Wadi as-Saluki. Czołgi napotkały tam oddziały Hezbollahu, które czekały na nie
w zasadzce nad wadi i otworzyły ciężki ogień przeciwpancerny. Rejon ten to
szczególnie strome zbocze z tylko jednym przejściem, toteż wojska izraelskie
mocno tam oberwały. Czołgi ostrzelano rakietami przeciwpancernymi i zginęło 12
żołnierzy, w tym dwóch dowódców kompanii."
Ciężkie straty poniesione przez armię izraelską w Wadi as-Saluki potwierdza
Harel. "Siła pancerna przekroczyła rzekę i wspinała się po stromych zboczach
wzgórz, aby w parciu ku Litani połączyć się z wysuniętą do przodu piechotą.
Dywizja 162 wykonała rozkazy i walcząc w tym rejonie, w ciągu minionych dwóch
dni przyznała się do 15 zabitych żołnierzy. Pierwszy czołg przejeżdżający wadi
zniszczyła potężna mina i jego załoga zginęła. Osiem innych czołgów dosięgły
rakiety przeciwpancerne. Wśród zabitych byli dwaj dowódcy kompanii. Dowódca
jednego z batalionów został ciężko ranny. Dywizja określa to jako "sukces
historyczny". Inni oficerowie chcieliby wiedzieć, czy nie należało koniecznie
współdziałać z operacjami piechoty i dlaczego nie skonsultowano się z oficerami
wojsk spadochronowych i brygady Golani, którzy wcześniej byli zaangażowani w tym
rejonie w krwawe boje."
Zeew Sziff stwierdza w "Haarec", że w Wadi as-Saluki "Hezbollah z powodzeniem
urządził zasadzkę przeciwpancerną, trafiając 11 czołgów. Rakiety przebiły
pancerz 3 czołgów; w dwóch z nich zginęło 7 żołnierzy korpusu pancernego. 2 inne
czołgi zostały unieruchomione." Gdzie indziej (Sziff nie podaje gdzie) "cztery
izraelskie czołgi wpadły na wielkie miny. Trzy z nich nie posiadały pancernej
osłony podbrzusza i zginęło wszystkich 12 członków ich załóg. Czwarty miał taką
osłonę i spośród 6 członków jego załogi zginął tylko jeden. Rakiety
przeciwpancerne trafiły w 46 czołgów i 14 innych wozów pancernych. Podczas tych
wszystkich ataków czołgi wytrzymały tylko 15 penetracji pancerza, a inne wozy
bojowe wytrzymały 5 i zginęło 20 żołnierzy, w tym 15 członków załóg czołgowych.
Zginęło 2 innych żołnierzy korpusu pancernego, którzy byli odsłonięci."
15 sierpnia korespondent londyńskiego "Telegraph", Adrian Blomfield, doniósł z
Al-Ghandurija - miejscowości położonej o 11 km od granicy i 2,5 km od rzeki
Litani i uważanej przez dowództwo armii izraelskiej za "kluczowy punkt
strategiczny": "Opuszczone wczoraj przez Hezbollah pozycje dostarczyły
ostatecznych dowodów na to, że Syria - i prawie na pewno Iran - dostarczyły
rakiet przeciwpancernych, które wybiły zęby potędze ongiś niezwyciężonych wojsk
pancernych Izraela. Po najbardziej zaciekłych bojach w tej wojnie, w niedzielę
wieczorem, kilka godzin przed wejściem w życie zawieszenia broni wynegocjowanego
za pośrednictwem Narodów Zjednoczonych, siły izraelskie zajęły miasteczko
Al-Ghandurija, położone na wschód od południowolibańskiego miasta Tyr. Co
najmniej 24 żołnierzy izraelskich zginęło podczas natarcia na to strategiczne
miasteczko na wzgórzach." Robert Fisk skorygował Blomfielda pisząc w
"Independencie", że wojska izraelskie zdobyły Al-Ghanduriję "po stracie 40
żołnierzy w ciągu 36-godzinnych walk".
Blomfield donosił dalej: "Wyparci na obrzeża bojownicy Hezbollahu porzucili tam
dużą ilość broni. To, co odkryto, pomogło wyjaśnić powolne postępy izraelskich
sił lądowych." Oto za jednym z dwóch meczetów znaleziono ciężarówkę wypełnioną
skrzyniami. "Z numerów seryjnych wynikało, że były w nich rakiety
przeciwpancerne AT-5 Spandrel. Te rakiety kierowane przewodowo skonstruowano w
Rosji, ale Iran zaczął produkować ich kopie w 2000 r." AT-5 Spandrel to kod NATO
służący do oznaczenia rosyjskiej rakiety 9M113 Konkurs i wzorowanej na niej
irańskiej rakiety Towsan-1/M113 z naprowadzaniem półautomatycznym w linii
widzenia; jest to system naprowadzania drugiej generacji. Rakieta ta ma zasięg
do 4 km.
Ponadto na wysuniętej placówce Hezbollahu znaleziono "osiem rakiet
przeciwpancernych Kornet, opisanych przez gen. Miki Edelsztejna, dowódcę
oddziałów brygady Nahal, które zdobyły Al-Ghanduriję, jako "jedne z najlepszych
na świecie". Na każdej skrzyni pod numerem kontraktu widniał napis: "Nabywca:
Ministerstwo Obrony Syrii. Dostawca: KBP [Biuro Konstrukcyjne Przyrządów], Tuła,
Rosja"." Ta niezwykle groźna rakieta pojawiła się w Rosji w 1994 r., zastępując
Konkurs. Rosja zaczęła dostarczać ją do Syrii w 1998 r. Ma ona zasięg 5,5 km. Ma
system naprowadzania trzeciej generacji - jest naprowadzana automatycznie w
linii widzenia, w wiązce laserowej, a więc w znacznie mniejszym stopniu podatna
na zakłócenia atmosferyczne, zadymienie itp. niż pociski naprowadzające się na
odbite od celu światło laserowe. Głowica kumulacyjna w układzie tandemowym
(dwustopniowym) umożliwia niszczenie pojazdów osłoniętych pancerzem segmentowym
lub zaopatrzonych w osłony reaktywne. Kaliber 152 mm sprawia, że główny ładunek
jest w stanie przebić pancerz o grubości do 1200 mm. Przebija pancerz czołgu
Merkawa. Wiosną 2003 r. niektórzy rosyjscy analitycy wojskowi rozpuszczali
wieści, że armia iracka używa kornetów w walce z amerykańskimi czołgami Abrams.
Wieści te prawdopodobnie były wyssane z palca. Na Bliskim Wschodzie po raz
pierwszy kornetów użył teraz libański ruch oporu.
"Posługiwanie się tą bronią wymaga poważnego wyszkolenia i może przerastać
możliwości niektórych rzekomo regularnych armii na Bliskim Wschodzie", pisze
Blomfield. "Siły izraelskie zaskoczyło wyrafinowanie broni przeciwpancernej, z
którą miały do czynienia. Uważa się, że to właśnie ta broń spowodowała wiele
spośród 116 strat w ludziach, które poniosła armia izraelska. Trafiono z niej
tuziny czołgów i nieznaną ich liczbę zniszczono."
Korespondent londyńskiego "Guardiana" Conal Urquart potwierdza, że poziom
uzbrojenia ruchu oporu zaskoczył izraelskie wojska lądowe. ""Głównym zagrożeniem
jest użycie wyszukanej broni przeciwpancernej przeciwko naszym pojazdom
opancerzonym. Jedną z najskuteczniejszych jest Kornet, który Rosja dostarczyła
Iranowi, a ten dostarczył go Hezbollahowi", mówi ppłk Oliwier Rafowicz. "Byliśmy
bardzo zaskoczeni ilością broni i robotami budowlanymi, które przeprowadzono w
ciągu sześciu lat. Wiedzieliśmy, że oni przygotowują się do wojny, ale nie
byliśmy świadomi, na jaką skalę to robią." Żołnierze wykryli bunkry z
urządzeniami nasłuchowymi i obserwacyjnymi, działającymi w tandemie z
komputerami." Takie bunkry znajdowały się nawet na głębokości 40 m pod ziemią.
"Bojownicy Hezbollahu mogli kryć się w bunkrach przed nalotami bombowymi i
ostrzałem artyleryjskim, a następnie zaskakiwać nacierające siły izraelskie.
Często bunkry były tak dobrze ukryte, że bojownicy mogli przeczekać, aż przejdą
żołnierze, a następnie atakować ich od tyłu."
Okazało się, że ruch oporu dysponuje bronią, która skutecznie neutralizuje
miażdżącą przewagę izraelskiej broni pancernej. "Starsza broń przeciwpancerna
Hezbollahu była skuteczna w użyciu przeciwko transporterom opancerzonym i
budynkom służącym żołnierzom za schronienia. Nowsza broń, taka, jak rosyjskie
rakiety Kornet i amerykańskie rakiety TOW, okazała się bardzo skuteczne, gdyż
rakietom tym udało się przebić pancerz głównego izraelskiego czołgu bojowego
Merkawa, który cieszy się reputacją jednego z najlepiej osłoniętych czołgów na
świecie. Członek jednej z załóg czołgowych, który właśnie opuścił Liban,
powiedział "Guardianowi": "To straszne. Z pododdziałami przeciwpancernymi nie
walczy się czołgami. Walczy się piechotą wspieraną przez artylerię i śmigłowce.
Rozległe doliny, w których nie ma gdzie się schronić, to niedobre miejsce dla
czołgów." Choć ppłk Rafowicz powiedział, że broń dostarczył Hezbollahowi Iran,
przyznał on, że waleczność bojowników wynika również z ich morale i organizacji.
"Bardzo zawzięcie wciągają oni do walki nasze siły. Nie noszą pasów z ładunkami
wybuchowymi, jak zamachowcy-samobójcy, ale nie boją się śmierci, co bardzo
utrudnia ich odstraszanie.""
Sziff stwierdza: "Wiedzieliśmy, że ta organizacja ma nowoczesne rakiety
przeciwpancerne; wywiad wojskowy nawet zdobył jedną z nich. Byliśmy również
świadomi, że Hezbollah rozmieszcza jednostki przeciwpancerne, ale nie
zrozumieliśmy znaczenia zmasowanej dyslokacji tej broni."
Wobec niepowodzeń ofensywy wojsk lądowych, borykających się z zażartym oporem,
który nie dopuszczał ich do rzeki Litani, dowództwo armii izraelskiej desperacko
szukało wyjścia w operacjach powietrzno-desantowych w głębi południowego Libanu.
Miały one pozwolić na opanowanie punktów strategicznych, do których nie mogły
dotrzeć wojska lądowe. Dowództwo armii i jego tuby propagandowe w mediach
izraelskich zrobiły wokół tych operacji dużo szumu. "Nieprzyjacielskie dyskursy
o wielkich operacjach powietrzno-desantowych służyły tylko za przykrywkę fiaska
na lądzie", oświadczył libański ruch oporu w niedzielę 13 sierpnia po południu.
"Islamski Ruch Oporu, komentując wrogą propagandę izraelską na temat desantów
powietrznych elitarnych jednostek wojskowych w połączeniu z głębokimi wypadami
na lądzie, stwierdza co następuje. Oświadczenia takich dowódców wojskowych, jak
szef sztabu czy dowódca Północnego Zgrupowania Wojsk, oraz innych oficerów
świadczą jedynie o fiasku i zamieszaniu, czemu towarzyszy zmyślanie
nieprawdziwych sukcesów, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi
wydarzeniami na polu walki.
"Do głębokich wypadów nieprzyjaciela doszło na niektórych otwartych terenach i w
odosobnionych rejonach, z dala od pól walki, i wykonano je przy użyciu
śmigłowców lub w wyniku natarcia wozów bojowych pustymi drogami. Gdy tylko
okupanci docierali do okolic, w których znajdowali się mudżahidzi, stawali się
ich bezpośrednim celem, co sprawiało, że okazywali się niezdolni do zachowania
swojej nieugiętości i nie potrafili poradzić sobie z ogniem rakietowym i
zasadzkami zastawianymi przez mudżahidów, którzy niszczyli nawet najodporniejsze
czołgi okupantów i ich śmigłowce, jak również zadawali ciężkie straty ich
liniom. Tak było w dolinie Marimin, w Wadi al-Hudżair, Kantarze, na równinach
Al-Chijam. Nieprzyjaciel poniesie takie same straty we wszystkich rejonach, do
których przeniknął.
"Nieprzyjaciel, rozprawiając o wielkich desantach powietrznych, przeprowadzanych
w celu zadania ciosu ruchowi oporu i wykrycia jego dyslokacji, stara się
maskować swoje niepowodzenia na lądzie. Jednak mudżahidzi walczący z najeźdźcami
na ich linii frontu, od Nakura po Ajta asz-Szaab i równiny Al-Chijam, jak
również stawiający czoło kolejnym próbom zajęcia wsi frontowych, przejęli
inicjatywę i przystąpili do poszukiwania wszelkich sił nieprzyjacielskich na
obrzeżach wsi, gór i dolin, aby je zniszczyć. Mimo przyznania się nieprzyjaciela
do pewnej liczby zabitych i rannych, armia okupacyjna ukrywa swoje rzeczywiste
straty w ludziach i sprzęcie, obawiając się, że mogą one odbić się negatywnie na
pogarszającym się morale jego opinii publicznej i żołnierzy."
"ZOSTALIŚMY ZNOKAUTOWANI"
Reuwen Pedacur, ekspert z Uniwersytetu Telawiwskiego w
zakresie studiów strategicznych, pisze w "Haarec": "Klęska Stanów Zjednoczonych
w Wietnamie zaczęła stawać się oczywista, gdy gen. William Westmoreland, dowódca
wojsk amerykańskich w Wietnamie, z liczenia zabitych uczynił alternatywę wobec
zwycięstw wojskowych. Gdy nie mógł pochwalić się sukcesami na polu walki,
wysyłał do Waszyngtonu codzienny raport, w którym podawał, ilu żołnierzy
Vietcongu zabiły jego wojska. W minionych tygodniach armia izraelska też zaczęła
chwalić się liczbą zabitych. Gdy największa i najsilniejsza armia na Bliskim
Wschodzie walczy przez ponad dwa tygodnie z 50 bojownikami Hezbollahu w Bint
Dżubail i nie rzuca ich na kolana, dowódcy mają tylko jedno wyjście - muszą
mówić o liczbie zabitych bojowników. Można założyć, że Bint Dżubail stanie się
symbolem drugiej wojny libańskiej. Bojownicy Hezbollahu zapamiętają to
miasteczko jako swój Stalingrad, a nam będzie ono boleśnie przypominało o klęsce
armii izraelskiej."
Ekstrawaganckie fantazje rządu izraelskiego i dowództwa armii na temat strat
Islamskiego Ruchu Oporu wywołały reakcje nawet w części całkiem mainstreamowych
mediów zachodnich. Gdy 1 sierpnia izraelski minister sprawiedliwości Haim Roman
ogłosił, że zabito już 300 bojowników Hezbollahu, a w kilka minut później
minister turystyki Icchak Hercog, widocznie ścigając się ze swoim kolegą
rządowym, ogłosił, że zabito 400, w "Washington Post" Edward Cody zareagował na
to stwierdzając, że zginęło "co najmniej 46" bojowników Hezbollahu, a agencja
Associated Press podała, że "co najmniej 50". Natomiast Fisk ocenił, że zginęło
"może 50".
Dość dokładnie pokrywało się to z danymi samego Islamskiego Ruchu Oporu, który
31 lipca poinformował, że od początku wojny stracił 43 bojowników. Gdy w dzień
po swoich ministrach premier Olmert ogłosił, że armia izraelska całkowicie
zniszczyła infrastrukturę i wyeliminowała około 770 ośrodków dowodzenia
Hezbollahu, John Kifner i Warren Hoge wyśmieli go na łamach "New York Times", co
przedrukowało sporo innych gazet. Izraelski wywiad wojskowy oceniał siły ruchu
oporu na około 1500 bojowników. W czwartym tygodniu dowództwo armii zaczęło
sugerować mediom, że faktycznie jest ich około 8 tysięcy i że 3-4 tysiące
operuje na południe od rzeki Litani. Innymi słowy wynikało z tego, że im większe
straty ponoszą, tym więcej ich jest. Propaganda sukcesu uprawiana przez
generałów, którzy na polu walki gonią w piętkę, nigdy nie trzyma się kupy.
Rzeczywista liczebność szeregów ruchu oporu pozostaje nawet w przybliżeniu
nieznana.
14 sierpnia, a więc zaraz po zawieszeniu broni, dowództwo armii izraelskiej,
niepomne pośmiewiska, na które naraziło się w przeszłości razem z rządem,
podało, że zginęło "co najmniej 530" bojowników Hezbollahu i że ustaliło
tożsamość 180 spośród nich. Anthony Cordesman ujawnia, że poufnie "urzędnicy
izraelscy przyznają, iż nie sposób realnie oszacować liczby zabitych i rannych".
Islamski Ruch Oporu twierdzi, że śmierć poniosło około 70 jego bojowników.
Informował na bieżąco o poległych, podając ich nazwiska i inne podstawowe dane
osobowe. Zapewne wszyscy lub prawie wszyscy polegli bojownicy to szyici, ale nie
wszyscy byli islamistami i należeli do Hezbollahu. Kierownictwo Libańskiej
Partii Komunistycznej poinformowało, że w szeregach ruchu oporu poległo co
najmniej 12 komunistów. Poległo również 8 członków partii szyickiej Amal, której
przywódca Nabih Berri, przewodniczący parlamentu, jest bliskim sojusznikiem
Hezbollahu. "Mówi się u nas żartem, że w przeciętnej rodzinie libańskiej z
siedmiorgiem dzieci, czworo będzie należało do Hezbollahu, dwoje będzie
komunistami, a jedno wstąpi do Amalu, ale wszystkie będą w ruchu oporu",
powiedział Herbertowi Docenie sekretarz generalny LPK Chaled Hadade, chyba mając
jednak na myśli przeciętną rodzinę szyicką, a nie libańską. "Ta świecka partia
lewicowa, której baza członkowska przecina w poprzek linie wyznaniowe, jest
bliska Hezbollahowi i u jego boku walczyła na froncie na południu kraju", pisze
Docena w "Asia Times".
Zaraz po zawieszeniu broni Nasrallah w przemówieniu nadanym przez telewizję
Al-Manar ogłosił "historyczne i strategiczne zwycięstwo", które "należy do
całego Libanu, do ruchu oporu i do całego narodu" (tj. do całego świata
arabskiego i muzułmańskiego). Każdy, kto przeprowadzi proste, rzucające się w
oczy porównanie historyczne, a przeprowadzają je dziś nie tylko szerokie rzesze
obserwatorów, analityków i działaczy politycznych na świecie, ale - co
ważniejsze - również masy arabskie, zda sobie sprawę, że jest to bezspornie
słuszna ocena tego, co się stało. W 1967 r. w ciągu zaledwie sześciu dni armia
izraelska rozgromiła połączone armie regularne Egiptu, Syrii i Jordanii oraz
okupowała rozległe ziemie arabskie. W 1973 r. w ciągu zaledwie dwudziestu dni
armia izraelska pobiła armie tych samych państw, do których dołączyła armia
Iraku. Teraz w ciągu miesiąca armia izraelska nie poradziła sobie z małą armią
partyzancką małego kraju - najmniejszego wśród sąsiadów Izraela, jeśli nie
liczyć Autonomii Palestyńskiej.
"To nie tylko klęska militarna", stwierdza na łamach "Haarec" cytowany już
Pedacur w artykule pod znamiennym tytułem "Dzień po - jak zostaliśmy
znokautowani". "To fiasko strategiczne, którego dalekosiężne implikacje jeszcze
są niejasne. Jak bokser, któremu zadano cios, ciągle leżymy na deskach, starając
się zrozumieć, co się nam przydarzyło. Tak, jak Wojna Sześciodniowa doprowadziła
do zmiany strategicznej na Bliskim Wschodzie i uczyniła z Izraela mocarstwo
regionalne, tak też druga wojna libańska może mieć przeciwny skutek. Klęska
armii izraelskiej podkopuje najważniejszy czynnik naszego bezpieczeństwa
narodowego - wojowniczy wizerunek tego kraju z jego dużą, silną i nowoczesną
armią zdolną zadać naszym wrogom decydujący cios, gdy tylko spróbują nas
zaczepić."
Ten ważny izraelski specjalista w zakresie studiów strategicznych pisze dalej:
"Tym, co naprawdę się liczy, jest wizerunek armii izraelskiej - a faktycznie
Izraela - w oczach naszych nieprzyjaciół w regionie. Na tym właśnie polega
najpoważniejsze fiasko tej wojny. Również w Damaszku, Gazie, Teheranie i Kairze
ludzie są zdumieni, że przez ponad miesiąc armia izraelska nie mogła rozprawić
się z maleńką organizacją partyzancką (1500 bojowników, zdaniem szefa wywiadu
wojskowego, kilka tysięcy, według innych źródeł), że armia izraelska poniosła
klęskę i w większości bojów w południowym Libanie zapłaciła wysoką cenę.
Najważniejsze jest zaś to, że armia ta nie zneutralizowała zdolności Hezbollahu
do ostrzeliwania Izraela rakietami i przez ponad cztery tygodnie ponad milion
obywateli izraelskich musiało siedzieć w schronach. Co się stało z tą potężną
armią, która po miesiącu była w stanie posunąć się w głąb Libanu tylko kilka
kilometrów? - pyta wielu spośród tych, którzy planują następne wojny z
Izraelem."
W dniu zawieszenia broni Nasrallah obiecał, że następnego dnia rano ekipy
Hezbollahu zabiorą się za odgruzowanie i odbudowę uszkodzonych i zniszczonych
domów. Tych wszystkich, których domy zupełnie zniszczono - wstępnie ocenił ich
liczbę na 15 tysięcy - zapewnił, że gdy będzie się budować dla nich nowe domy,
Hezbollah wyposaży ich w środki finansowe na wynajęcie mieszkań i zakup
odpowiedniego wyposażenia. Każdemu, kto był właścicielem domu, Hezbollah wypłaca
12 tysięcy dolarów, a każdemu, kto wynajmował mieszkanie - 8-10 tysięcy dolarów.
To "ogromna suma pieniędzy w Libanie, gdzie mieszkanie dla małej rodziny łatwo
można wynająć za 300 dolarów miesięcznie", stwierdza w "New York Times" Robert
Worth. Ocenia się, że na całe to ogromne przedsięwzięcie Hezbollah będzie
potrzebował 150 milionów dolarów i mówi się, że władze irańskie zagwarantowały
wyasygnowanie takiej sumy. Cały ten plan odbudowy wywołał poważne
zaniepokojenie, a nawet popłoch w USA i Izraelu, gdyż grozi scementowaniem i
rozszerzeniem bazy społecznej Hezbollahu. Podczas wojny służby socjalne
Hezbollahu zapewniły w Bejrucie opiekę 155 tysiącom osób, które zostały bez
dachu nad głową lub uszły przed bombardowaniami lotnictwa izraelskiego, wydając
na to dziennie pół miliona dolarów. Astrid van Genderen Stort, rzeczniczka
bejruckiego biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do Spraw Uchodźców,
stwierdziła, że służby te są "superdobrze zorganizowane".
Nazajutrz po wystąpieniu Nasrallaha, Kifner donosił w "New York Times", że
Hezbollah "nie tylko cieszy się uzyskaną w ciężkiej walce reputacją jedynej siły
arabskiej, która nieustępliwie walczyła z Izraelem, ale korzystając ze
strumienia pieniędzy płynących z bogatego w ropę naftową Iranu dominuje już na
polu wysiłków odbudowy". Wszędzie widać Hezbollah jako "skutecznie działającą
sieć służb socjalnych", stwierdzał Kifner. Wszędzie ekipy Hezbollahu "zaczęły
sprzątać, organizować i spisywać straty. Ludzie na buldożerach byli zajęci
torowaniem przejść przez olbrzymie kupy gruzu. Zaledwie w dzień po zawieszeniu
broni drogi zawalone gruzem ze zniszczonych budynków są już w pełni przejezdne."
Fisk, obserwując stosunki między bojownikami Hezbollahu a społecznościami
lokalnymi powracającymi z flagami ruchu oporu do zniszczonych wsi pod
Al-Ghanduriją, opuszczoną już przez armię izraelską, skonstatował: "Zamiast
wyprzeć Hezbollah na północ od rzeki Litani, Izrael sprawił, że okopał się on w
libańskich wsiach głębiej niż kiedykolwiek." Amal Saad-Ghuraib, profesor nauk
politycznych na Libańskim Uniwersytecie Amerykańskim, powiedziała Kifnerowi: "Hezbollah
ma dwa filary, na których się opiera - ruch oporu i służby socjalne. Wojna
dowiodła, że w obu dziedzinach jest najlepszy." Wyjaśniła, że wbrew temu, co
często się twierdzi, nie jest państwem w państwie, lecz… "państwem w bezpaństwie".
W podobnym duchu prof. Asad AbuChalil pisze o przemówieniu Nasrallaha
wygłoszonym w dniu zwycięstwa, że brzmiało ono jak przemówienie szefa państwa,
choć "w Libanie nie ma, nie było i nigdy nie będzie państwa" - "jest fasada czy
miraż "rządu centralnego", który istnieje tylko z nazwy".
Hezbollah nigdy nie był tak silny politycznie i nie miał tak szerokiego,
wielowyznaniowego poparcia społecznego, jak podczas tej wojny i po jej
zakończeniu. "Nie tylko nie został odcięty od swojej bazy masowej", pisze
Gilbert Achcar. "Co więcej, ta baza znacznie się poszerzyła nie tylko wśród
szyitów libańskich, ale również wśród wszystkich innych libańskich społeczności
religijnych, nie mówiąc już o ogromnym prestiżu, który ta wojna przyniosła
Hezbollahowi szczególnie w świecie arabskim i w reszcie świata muzułmańskiego.
Last but not least, to wszystko doprowadziło do zmiany w ogólnym układzie sił w
Libanie w kierunku dokładnie przeciwstawnym temu, który oczekiwały Waszyngton i
Izrael. Hezbollah wyszedł z wojny silniejszy i jego zdeklarowani i
niezdeklarowani przeciwny - przyjaciele Stanów Zjednoczonych i królestwa
saudyjskiego - bardziej go boją się niż przed wojną. Rząd libański zasadniczo
stał po stronie Hezbollahu."
Układ sił między nim a proimperialistycznymi siłami politycznymi tak bardzo
zmienił się na jego korzyść, że jeśli przed wojną rozbrojenie ruchu oporu
okazało się niemożliwe, teraz postulat ten, forsowany przez Stany Zjednoczone i
inne mocarstwa zachodnie, jest już tylko marzeniem ściętej głowy. Nie ma żadnych
szans na pomyślną konfrontację marionetkowych klik politycznych "prozachodniej
demokracji libańskiej", na które stawiają te mocarstwa, z Hezbollahem. Siłom
międzynarodowym nie uda się rozbroić ruchu oporu, nawet gdyby zdecydowały się to
uczynić, a o żadnej roli armii libańskiej na tym polu nie może być mowy.
Seymour Hersh, as amerykańskiego dziennikarstwa śledczego, ujawnił w tygodniku
"New Yorker", że powietrzna kampania wojenna przeciwko Libanowi nie tylko miała
rozbić w proch libański ruch oporu, w tym zwłaszcza zniszczyć podziemne
kompleksy schronów, składów broni rakietowej i ośrodków dowodzenia oraz obrócić
przeciwko niemu społeczeństwo libańskie. Dla ekipy George'a W. Busha kampania
ta, od dawna planowana przez Izrael za wiedzą władz amerykańskich, miała być
próbą generalną przed powietrzną kampanią wojenną przeciwko Iranowi. Miała m.in.
sprawdzić skuteczność bombardowań strategicznych głębokich instalacji
podziemnych. "Wielkie pytanie dla naszych Sił Powietrznych brzmiało: jak
pomyślnie uderzyć w szereg twardych celów w Iranie", wyznał Hershowi były wysoki
funkcjonariusz wywiadu amerykańskiego. "Powszechnie wiadomo, że inżynierowie
irańscy doradzali Hezbollahowi przy budowie tuneli i podziemnych składów broni."
Wzorem dla armii izraelskiej były 78-dniowe metodyczne bombardowania przez NATO
cywilnej infrastruktury w Jugosławii. Zdaniem wspomnianego funkcjonariusza, "w
Izraelu uważano, że bombardując infrastrukturę Libanu, w tym autostrady,
magazyny paliwa, a nawet cywilne pasy startowe na głównym lotnisku bejruckim,
przekona się duże libańskie populacje chrześcijańskie i sunnickie, aby obróciły
się przeciwko Hezbollahowi", pisze Hersh. Samoloty izraelskie wykonały łącznie
10 tysięcy lotów bojowych. Funkcjonariusz ten określił plan izraelski jako
"lustrzane odbicie tego, co Stany Zjednoczone planowały wobec Iranu". Hersh
wyjaśnia: "Jak twierdzą obecni i byli urzędnicy państwowi, początkowe propozycje
Sił Powietrznych USA, dotyczące ataku powietrznego, który miałby zniszczyć moce
nuklearne Iranu i przewidujące intensywne bombardowania cywilnej infrastruktury
w Iranie, napotykają opór dowództw armii, marynarki wojennej i piechoty
morskiej. Twierdzą one, że plan Sił Powietrznych się nie powiedzie i tak, jak to
stało się w toku izraelskiej wojny z Hezbollahem, nieuchronnie doprowadzi do
użycia wojsk lądowych."
Zdaniem Richarda Armitage'a, który za pierwszej prezydentury G.W. Busha był
zastępcą sekretarza stanu, nieoczekiwana porażka Izraela w Libanie może stać się
ostrzeżeniem dla Białego Domu. "Jeśli najbardziej dominująca w regionie siła
wojskowa - armia izraelska - nie może spacyfikować takiego kraju, jak Liban, z
jego czteromilionową ludnością, trzeba dobrze zastanowić się nad zastosowaniem
takiego wzorca w Iranie, z jego głębokością strategiczną i
siedemdziesięciomilionową ludnością", powiedział on Hershowi. "Jedyną rzeczą,
którą dotychczas osiągnęły bombardowania Libanu, jest zjednoczenie ludności
przeciwko Izraelowi." Zaskakująca siła oporu Hezbollahu i jego zdolność do
nieprzerwanego ostrzału rakietowego północnego Izraela mimo ciężkich
bombardowań, powiedział Hershowi pewien amerykański ekspert w zakresie spraw
bliskowschodnich, "to ogromna porażka tych wszystkich w Białym Domu, którzy
wobec Iranu chcą użyć siły. Jest to również porażka tych, którzy twierdzą, że
bombardowania wywołają w Iranie krytykę władz i rewoltę." "Jednak niektórzy
oficerowie pracujący w Kolegium Połączonych Szefów Sztabów nadal są bardzo
zaniepokojeni tym, że administracja może o wiele bardziej pozytywnie ocenić
izraelską kampanię powietrzną niż powinna, powiedział były wysoki funkcjonariusz
wywiadu. "Nie sposób, aby Rumsfeld i Cheney wyciągnęli z niej prawidłowe
wnioski. Gdy wiatr rozwieje dym, powiedzą, że to był sukces i utwierdzą się w
przekonaniu, iż ich plan ataku na Iran jest słuszny.""
CAŁA PARA W TŁOKI CZY W GWIZDEK
Wraz z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi porażkę w tej wojnie
poniosły również proimperialistyczne reżimy Egiptu, Arabii Saudyjskiej i innych
państw arabskich. W całym świecie arabskim walka libańskiego ruchu oporu i
porażka Izraela w Libanie zelektryzowała i natchnęła wolą walki masy - również
sunnickie. Solidarność mas arabskich z libańskim ruchem oporu ponad podziałami
wyznaniowymi to ciężki cios dla strategii Stanów Zjednoczonych i Arabii
Saudyjskiej, a także irackiego Tanzimu Al-Kaida, założonego przez Abu Musaba
az-Zarkawiego, polegającej na prowokowaniu i podsycaniu konfliktu między
sunnitami a szyitami w Iraku oraz rozszerzaniu go na cały Bliski Wschód. W
wymiarze regionalnym strategia ta zmierza do politycznego odizolowania
szyickiego Iranu - głównego obok Izraela mocarstwa regionalnego i
najpotężniejszego w regionie wroga Stanów Zjednoczonych - od świata arabskiego.
Podobną strategię władze amerykańskie wespół z Saudami zastosowały ze sporym
powodzeniem po irańskiej "rewolucji islamskiej" 1979 r. Teraz to się nie
powiodło. Najważniejsza sekcja krajowa Stowarzyszenia Braci Muzułmanów - egipska
- poparła Hezbollah, co wydatnie rozszerzyło dotychczasowy sojusz
szyicko-sunnicki Hezbollahu z Hamasem. Wiele wybitnych sunnickich autorytetów
religijnych otwarcie poparło Hezbollah - również w Arabii Saudyjskiej, co dla
rodziny królewskiej jest strasznie upokarzające, tym bardziej, że bardzo boi się
ona swojej mniejszości szyickiej, skupionej w rejonie wielkich pól naftowych, i
robi wszystko, co w jej mocy, aby nie dopuścić do sojuszu wrogo nastawionych do
niej sił szyickich i sunnickich.
W okupowanym Iraku stosunki między większością szyicką a sunnickim ruchem oporu
są bardzo napięte. Tanzim Al-Kaida, powodowany skrajnym sekciarstwem
antyszyickim, w tym również wrogością do Hezbollahu, prowokuje wojnę domową.
Mimo to "Irakijczycy jednomyślnie potępili agresję izraelską, podczas gdy
Muktada as-Sadr, największy wróg Waszyngtonu i sojusznik Teheranu w Iraku,
skorzystał z okazji, aby zorganizować kolejną gigantyczną manifestację,
porównywalną pod względem swojego rozmachu z manifestacją przeciwko okupacji,
którą zorganizował 9 kwietnia 2005 r.", pisze Achcar. 4 sierpnia wraz ze swoją
Dżajsz al-Mahdi (Armią Mahdiego) wyprowadził na ulice Bagdadu setki tysięcy -
zgodnie z niektórymi ocenami nawet milion - szyitów, którzy demonstrowali
solidarność z Hezbollahem oraz zamanifestowali wrogość do Izraela i Stanów
Zjednoczonych. Walka libańskiego ruchu oporu silnie wpłynęła na radykalizację
antyokupacyjnych nastrojów irackich mas szyickich. Dzieje się to wtedy, gdy pod
wodzą Sadra, który jest zdeklarowanym sojusznikiem Hezbollahu, plebejski nurt
szyickiego "islamu politycznego" popada w coraz ostrzejszy konflikt, a nawet
podejmuje otwarte konfrontacje, z nurtami polityczno-religijnymi
reprezentującymi interesy szyickiej "klasy średniej" i ich milicjami. Ta
"przemoc międzyszyicka to do pewnego stopnia konflikt klasowy", mówi w "Washington
Post" Juan Cole, profesor historii Bliskiego Wschodu na Uniwersytecie
Michigańskim.
Kierownictwo Hezbollahu ma wyrobione zdanie o Al-Kaidzie. Nasrallah uważa, że
jest to fałszywa organizacja islamska, utworzona w czasach, gdy istniał Związek
Radziecki i że to "jedna z organizacji kolaborujących i agenturalnych, których
zadaniem jest nie tylko sianie niezgody między społecznościami wyznaniowymi w
interesie imperializmu amerykańskiego, ale również walka z rewolucjonistami".
Działacze Hezbollahu wyjaśnili agencji Nowosti i "Asia Times", że organizacja ta
potępia Al-Kaidę za to, iż "zabija niewinnych ludzi i niszczy święte miejsca" i
że w ogóle "jej działalność jest wodą na młyn administracji amerykańskiej i
tylko wyrządza szkodę islamowi i wszystkim muzułmanom".
Michael Karadjis pisze w związku z tym w australijskim "Greek Left Weekly": "W
grudniu 2005 r. Al-Kaida przeprowadziła z południowego Libanu przygraniczny atak
rakietowy na Izrael. Hezbollah jest niezwykle wrogo nastawiony do Al-Kaidy i
energicznie potępił takie akcje, jak atak na World Trade Centem czy ścięcie
Nicka Berga, amerykańskiego biznesmena porwanego przez zwolenników Abu Musaba
az-Zarkawiego w Iraku. Jednak wydaje się, że Al-Kaida uzyskała poparcie wśród
nielicznych zdesperowanych uchodźców palestyńskich. Nasrallah zareagował na
przygraniczny atak mówiąc: "Uważamy, że ta operacja była błędem, bo naszym
zdaniem katiuszy należy używać w charakterze strategii obronnej. Jeśli Izrael
nas atakuje, odpowiadamy katiuszami. Jednak katiusza nie jest bronią nadającą
się do operacji dżihadzkiej. Wystrzelenie katiuszy bez powodu jest pogwałceniem
naszej strategii." Nasrallah, reagując na pojawienie się Al-Kaidy w Libanie,
winą za taki ekstremizm występujący wśród niektórych Palestyńczyków obarczył
próby rozbrojenia siłą uchodźców palestyńskich, których bronił jako "naszych
braci", podejmowane przez prawicę libańską." Ostrzegł, że pojawienie się
Al-Kaidy w Libanie grozi sekciarskimi zamachami na ośrodki religijne, meczety,
kościoły i ludność cywilną społeczności wyznaniowych uważanych przez Al-Kaidę za
wrogie.
Po Naserze żaden przywódca arabski nie mógł marzyć o tak niezwykłej popularności
wśród mas arabskich, jaką dziś cieszy się Nasrallah. David Hirst pisze w "Guardianie",
że dla mas Nasrallah to "nawet bardziej inspirujący bohater arabski niż Naser".
Tymczasem rządy państw arabskich z Egiptem, Arabią Saudyjską i Jordanią na czele
nigdy nie zachowały się tak, jak podczas tej wojny - teraz po raz pierwszy
odcięły się od tych, którzy stawili opór Izraelowi. "Tym razem przywódcy trzech
kluczowych krajów arabskich szybko wydali oświadczenia potępiające Hezbollah -
określające jego akcję [pojmania żołnierzy izraelskich] jako "ryzykowne i
nieobliczalne awanturnictwo". Jednak niezłomność ruchu oporu i gniew ulic
arabskich zmusiły przywódców Egiptu, Arabii Saudyjskiej i Jordanii to zmiany
stanowiska, ale polegała ona na tym, że potępili Izrael, jednocześnie nie
udzielając ruchowi oporu żadnego poparcia", pisze na łamach "Al-Ahram" Szerin
Bahaa. Rządy arabskie połączyły swoje poparcie dla zawieszenia broni z wezwaniem
do rozbrojenia Hezbollahu, a więc z tym samym, czego żądają Izrael i Stany
Zjednoczone. W dwa dni po masakrze cywilów w Kanie prezydent Egiptu Hosni
Mubarak "w swoim przemówieniu do narodu ponad dziesięciokrotnie wspomniał o
"inwazji izraelskiej", ale powstrzymał się od określenia Hezbollahu mianem
bojowników o wolność czy prawowitej siły ruchu oporu". Natomiast "masy arabskie
wyszły na ulice niemal wszystkich stolic arabskich, wznosząc żółte flagi
Hezbollahu i ogłaszając Nasrallaha bohaterem Arabów".
"Przywódcy arabscy drżą na samą myśl o zwycięstwie Hezbollahu, które może być
początkiem końca ich marionetkowych reżimów", stwierdza Bahaa i z aprobatą
cytuje refleksję Jonathana Steele'a zapisaną w jego korespondencji z Libanu dla
"Guardiana": "Zwycięstwo Hezbollahu może wyrządzić mniejszą szkodę Izraelowi niż
reżimom arabskim."
W wywiadzie udzielonym 12 sierpnia gazecie lewicowo-radykalnej "Evrensel",
związanej z Turecką Partią Pracy, Nasrallah apeluje do międzynarodowej lewicy
antyimperialistycznej o poparcie dla ruchów oporu w Libanie i Palestynie oraz o
sojusz z Hezbollahem. Daje lewicy za przykład Hugo Chaveza, a także tureckiego
komunistę i działacza rewolucyjnego Deniza Gezmisa, straconego w 1972 r. za
wszczęcie walki zbrojnej.
"Przez pewien czas ruch socjalistyczny dystansował się od naszej walki
międzynarodowej. Natomiast dziś zaczyna wreszcie udzielać nam ponownie moralnego
poparcia. Najbardziej konkretny przykład to poparcie udzielone przez prezydenta
Wenezueli Hugo Chaveza. Odwołanie ambasadora wenezuelskiego z Izraela to czyn,
na który nie odważyły się państwa muzułmańskie. Ponadto Chávez wyraźnie
zakomunikował nam o swoim poparciu dla naszego ruchu oporu. To było dla nas
potężnym bodźcem moralnym. Mieliśmy okazję stwierdzić, że taką samą postawę
zajmuje turecki ruch rewolucyjny. W latach sześćdziesiątych nasi socjalistyczni
bracia z Turcji jeździli do Palestyny walczyć z Izraelem. Jeden z nich nadal
żyje w mojej pamięci i moim sercu - Deniz Gezmis! Teraz chcielibyśmy widzieć
wśród nas nowych Denizów. Nasze szeregi zawsze będą otwarte dla nowych Denizów
walczących z ciemięzcami. Deniz zawsze będzie żył w sercach narodów Palestyny i
Libanu. Nikt nie powinien w to wątpić. Niestety, braterstwo istniejące wówczas
między tymi, którzy walczyli ze wspólnym wrogiem, dziś nie jest tak żywe.
Pragnęlibyśmy walczyć z imperializmem i syjonizmem ramię w ramię z naszymi
libańskimi braćmi socjalistycznymi, bo to nie jest tylko nasza wojna. To wspólna
walka wszystkich uciskanych na świecie. Nie zapominajcie, że gdyby Palestyna i
Liban przegrały tę wojnę, byłaby to klęska dla wszystkich narodów uciskanych. W
naszej walce z imperializmem rewolucjoniści powinni wywiązać się ze swoich
powinności i na nowo stać się Denizami w sercach narodów Palestyny i Libanu."
Nasrallah stwierdził również, że wzorem dla Hezbollahu są rewolucjoniści
latynoamerykańscy. "Oni zawsze stawiali bohaterski opór rozbójnikom
amerykańskim. Ich walka stanowi dla nas źródło inspiracji. Oni torują drogę
narodom uciskanym. Przejdźcie się naszymi ulicami! Zobaczycie, że nasz naród
nosi w sercu Chaveza i Ernesto Che Guevarę. Niemal w każdym domu zobaczycie
plakaty z podobiznami Che lub Chaveza. Naszym przyjaciołom socjalistycznym,
którzy razem z nami chcą walczyć o braterstwo i wolność, mówimy, że jeśli chodzi
im o to, aby powiedzieć nam, że "religia to opium dla ludu", nie warto, aby do
nas przychodzili."
Teraz problem polega na tym, gdzie pójdzie cała para, którą w kotle arabskim
wytworzyło paliwo libańskiego ruchu oporu, bo może pójść albo w tłoki rewolucji
arabskiej, albo, jak to już wielokrotnie bywało z parą z tego kotła, w gwizdek.
Zbigniew Marcin Kowalewski