Poniżej prezentujemy fragmenty z książki Edwarda Limonowa: "To ja, Ediczka" w przekładzie Jerzego Czecha wydanej przez Świat Książki, Warszawa 2005. Autor jest liderem Partii Narodowo-Bolszewickiej  chyba najsilniejszej organizacji antykapitalistycznej w dzisiejszej Rosji. Organizacja ta dość poważnie odbiega od schematów przyjętych na tzw. radykalnej lewicy i dlatego bezpieczniej jest ją klasyfikować szerokim pojęciem antykapitalizmu. Książka dotyczy przeżyć Limonowa w 1976 r. w USA, który wyemigrował z ZSRR i na własne oczy zobaczył "wolny świat". Jest to nietypowa książka - zwłaszcza pod względem formy, w której dominuje tematyka erotyczna (żeby nie powiedzieć pornograficzna) i pisana jest wulgarnym językiem. Ale obok opisów seksu z nowojorskimi murzynami, czy dywagacji na temat smaku spermy, są też momentami ważne spostrzeżenia polityczne wynikające z ciekawych kontaktów jakie nawiązał w USA. Limonow uciekł z ZSRR, ale kapitalistyczny zachód też szybko mu obrzydł, i dlatego starał się współpracować ze wszystkimi siłami wywrotowymi. Związał się też min. z amerykańskimi trockistami, ale zgodnie z tradycją na nich też się zawiódł. W swojej książce Limonow krytykuje trockistów, zresztą zgodnie z konwencją książki, w której wyśmiewa wszystko i wszystkich. Publikujemy też fragment dotyczący obrazu ZSRR wśród amerykańskiej biedoty. Pewna Warszawska Grupa Recytatorska zafascynowana sztuką, umieściła Limonowa w liście swoich polecanych lektur http://www.wgr1917.webpark.pl/lista.html . Kolegom artystom dedykujemy słowa Limonowa z ostatniego fragmentu dotyczącego sztuki, który publikujemy: "Pieniądze, pieniądze, nic tylko żądza pieniędzy kieruje tymi staruszkami. Z dawnych buntowników zrobili się obrzydliwi macherzy. To samo czeka dzisiejszych młodych. Dlatego przestałem lubić sztukę…"


Edward Limonow

O Trockim i amerykańskich trockistach (z Partii Robotników)

(rozdział piąty: "Carol" 117-141)

 

Poznałem ją któregoś majowego wieczoru, w Queensie. Mamy dużo wspólnego - mój ojciec był komunistą, a jej rodzice są protestanckimi farmerami. Ona jest dla nich enfant terrible i ja dla swoich bliskich jestem enfant terrible, synem marnotrawnym.

Była uczennicą jednego z moich znajomych, brała u niego lekcje rosyjskiego. Kiedyś powiedział do mnie:

- Mam nową uczennicę, jest z lewicy, należy do Partii Robotników.

Ja na to:

- Kochany, niech mnie pan z nią pozna, proszę. Jesteśmy na "pan".

Dawno chciałem poznać kogoś z lewicowej partii, rozmyślając z grubsza o przyszłości, wiedziałem, że bez lewicy się nie obejdę, prędzej czy później tam trafię. Przecież nie pasowałem do tego świata. Dokąd więc miałem iść? Przed poznaniem Carol pamiętam takie zdarzenie - spacerowałem po Free Space Center na Lafayette Street, gdzie w na wpół rozwalonym domku miał się odbyć wykład na temat anarchizmu. Był już prawie marzec. Wybrałem się tam, przeczytawszy ogłoszenie w "Village Voice", i wszedłem na piętro - wszędzie wisiały plakaty i ulotki. Wszystkie leżały w paczkach - były najróżniejszego formatu - od kieszonkowego do gazetowego.

Wnętrze przypominało jakiś prowincjonalny komitet rewolucyjny podczas rosyjskiej wojny domowej: takie same blaszane kubki, popiół z papierosów i brud, obłażące ściany, krzyczące ze ścian apele. Siedziało tam troje ludzi. Zwróciłem się do nich i spytałem, czy tutaj ma się odbyć wykład o anarchizmie; powiedziałem, że jestem Rosjaninem i chciałbym wysłuchać tego wykładu, ciekawi mnie to. Odpowiedzieli mi, że owszem, tutaj właśnie odbędzie się wykład, i też mnie o coś spytali. Kiedy nie zrozumiałem, mężczyzna zadał pytanie jeszcze raz, po rosyjsku. Okazało się, że jest Rosjaninem, wyemigrował w latach dwudziestych; on właśnie był tym zapowiadanym w gazecie lektorem, mającym mówić o anarchizmie.

Wkrótce też zaczął. Przyszedł jeszcze tylko jeden słuchacz. Rozczuliły mnie liczebność i skład publiczności. Pięć osób, z których dwaj to Rosjanie. Akcja toczy się na Lafa-yette Street w Nowym Jorku. Jak widać, Amerykanów anarchizm mało interesował.

Wykład nagrywano na tejprikorderze, mój rodak bulgotał coś do mikrofonowego widelca, a ja sobie chodziłem. Oglądałem plakaty na ścianach. Źle rozumiałem wtedy język mówiony, zresztą i dzisiaj mój angielski nie jest olśniewający, ale życie ciekawiło mnie i nadal ciekawi. To ciekawość gnała mnie piechotą po całym Manhattanie, po najokropniejszych alejach C i D, gdzie tylko zabrnąłem, o każdej porze dnia i nocy. Ona też kazała mi chodzić na wieczory poetyckie: nic nie rozumiałem, ale przykładnie płaciłem kontribjuszyn i najuważniej ze wszystkich wsłuchiwałem się w nieznane słowa. Pamiętam jeden taki występ w galerii "Soho", gdzie siedziałem ze wszystkimi na podłodze; tamtym widać było obojętne, kim jestem, bo nikt mnie nie pytał; piłem wino, uśmiechałem się, biłem brawo i czułem się pełnoprawnym słuchaczem. W galerii spotkałem pewnego garbatego i miłego poetę, z którym zamieniliśmy parę słów, i w ogóle skład gości przypominał moskiewskie czasy. Typy ludzkie okazały się mniej więcej takie same. Tylko ci z Nowego Jorku byli bardziej zwyczajni.

Bywałem wtedy na imprezach i muzycznych, i teatralnych; dwa razy w tygodniu obchodziłem wszystkie galerie w Soho. Na występ teatralny niejakiej Suzanne Russel w Village przyszedłem w straszny deszcz i wichurę, pod parasolem, przemoknięty do nitki, zresztą było mi wszystko jedno. Byłem w takim stanie, że na nic nie mogłem zachorować, to wykluczone.

Po każdym takim dotknięciu życia wracałem zadowolony i podekscytowany. Mimo wszystko byłem z życiem, nie byłem sam. Poznałem Nowy Jork, jego głosy i barwy dosyć szybko, o wiele szybciej, niż nauczyłem się angielskiego.

Tak więc chodziłem po tamtym pokoiku i oglądałem plakaty. Nie dosłuchałem wykładu do końca, zabrałem z korytarza tyle plakatów, ile się dało, i wyszedłem. Część z nich leży u mnie w pokoju, jeden - w obronie praw homoseksualistów - powiesiłem na drzwiach; wisi tam do dzisiaj, kolorowy, z podkreślonymi w tekście słowami, których nie znałem; teraz znam.

Kilka obrazków przedstawia szczęśliwych, obejmujących się pederastów, inne - ludzi z hasłami, żądających pełni praw obywatelskich. Ja też myślę, że im, to znaczy nam, należą się wszelkie prawa obywatelskie - po chuja z tym zwlekać? Tyle że nie sądzę, by w państwie tak zepsutym, jak Ameryka, cokolwiek to zmieniło. No, to czy owo się polepszy, ale obłudnicy i bigoci nie pozwolą, żeby na przykład zdeklarowany pederasta otrzymał jakiekolwiek ważniejsze stanowisko.

No, ale miało być o Carol. Długo trwało, zanim się w końcu spotkaliśmy; mój przyjaciel był ostrożny i nie śpieszył się. Ostrożność wywiózł ze sobą z ZSRR. W końcu któregoś majowego wieczoru wszedłem do przyjaciela i zobaczyłem tam blondynkę. Była chuda i, oczywiście, cały czas paliła papierosy, wypalając tylko połowę; resztę wrzucała do popielniczki, i ta reszta bardzo tam dymiła. Po rosyjsku mówiła znośnie, papierosy uparcie nazywała cygaretkami i po wstępnej wymianie zdań od razu zwaliła mi na głowę problem niezależności Ukrainy. Ojej! Mnie wtedy o wiele bardziej interesowały inne sprawy, potrzebni byli mi ludzie; wiele znajomości, kontaktów, ludzie i jeszcze raz ludzie. Kontakty z nimi śniły mi się po nocach, smutno mi było bez nich; Rosjan unikałem, bo nic mi dać nie mogli. Rwałem się do świata, w którym przebywałem, Rosjan zaś znałem w najdrobniejszych szczegółach, a ich tutejsza ułomność odrzucała mnie. Byłem silny bezsilnością, nie chciałem poddać się niesprawiedliwym porządkom amerykańskiego świata, tak jak nie poddawałem się niesprawiedliwym porządkom radzieckiego. Rosjanie zaś prawie wszyscy się poddali, zaaprobowali ten świat.

En face Carol była całkiem bez zarzutu, nawet ładna. Za to z jej profilem było coś nie w porządku, między ustami a nosem działo się coś dziwnego. Ale to tylko ja, były mąż tak pięknej żony, mogę się czepiać. Zajmowałem się wtedy (właśnie tamtego wieczoru też wziąłem go ze sobą) kolejnym naszym - Aleksandra i moim - artykułem, który pilnie trzeba było przełożyć na angielski. Nikt tego nie chciał zrobić - niewielu potrafiło, a inni już raz popełnili błąd: zgodzili się poczekać na pieniądze za przekład, nie dostali ich i teraz nie mieli ochoty tłumaczyć za darmo.

Carol obiecała, że przełoży artykuł. Już samo to mi się spodobało. Co do niepodległości Ukrainy, poparłem ją, ale wyraziłem wątpliwość, czy akurat teraz, kiedy Związek Radziecki jest silny jak nigdy, ma sens dzielenie skóry na żywym jeszcze niedźwiedziu. Nie powiedziałem, że to śmieszne. Ale tak pomyślałem. W dodatku, dodałem, związki między Rosjanami a Ukraińcami są teraz o wiele silniejsze, niż to się wydaje ukraińskim emigrantom, wystarczy przypomnieć fakt, że na terytorium Ukrainy mieszka dziewięć milionów Rosjan...

Do rozmowy włączyli się pisarz wykładowca i jego żona. Pisarz w Ameryce z dnia na dzień stawał się coraz większym wielbicielem swego kraju i rosyjskim patriotą, chociaż przedtem tak bardzo wyrywał się z Rosji, aż się w końcu wyrwał. Dla Rosjan to zresztą typowe. Pisarz uważał, że narody rosyjski i ukraiński są tak sobie bliskie pod względem języka i kultury, że nie warto sztucznie ich dzielić; o ile niepodległość istotnie potrzebna jest narodom bałtyckim - Łotyszom, Estończykom i Litwinom, którzy z Rosjanami mało mają wspólnego - to dla Rosjan, Ukraińców i Białorusinów najlepszą i najnaturalniej-szą rzeczą byłoby żyć razem, a nie dzielić się i izolować od siebie.

Myślę, że pisarz był bliższy prawdy niż członek Partii Robotników, Carol, córka protestanckich farmerów, on bowiem przyjmował za punkt wyjścia stan faktyczny, a ona -program partii i zasady epoki, w myśl których do niezależności i samostanowienia mają prawo wszystkie narody i grupy narodowościowe, choćby składały się z dwóch osób na krzyż.

Nie wygłosiłem wówczas wyznawanego po cichu poglądu, że narody nie powinny się rozdzielać, tylko łączyć, byle nie na bazie państwa, co to, to nie. Bo wtedy znowu grupka nacjonalistycznej, prowincjonalnej inteligencji stworzy kastę rządzącą i będzie krzewiła nowe zacofanie i barbarzyństwo. Że wszystkie narodowości powinny się totalnie wymieszać, wyrzec przesądów - więzów krwi i temu podobnych bzdur - w imię zjednoczonego świata lub chociażby pokoju między narodami; już dla tego jednego celu warto się wymieszać. Wymieszać biologicznie, mając świadomość niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą pojęcie narodowości. Żydzi i Arabowie, Ormianie i Turcy - wystarczy tego, naprawdę, trzeba się w końcu opamiętać.

Myślę, że ani Carol, ani pisarz nie byli gotowi zaakceptować takiej idei - to już przekraczało ich wyobrażenia. Dlatego nic nie powiedziałem, spytałem tylko, co w takim razie będzie ze mną: mam ojca Ukraińca, a matkę Rosjankę, cóż więc powinienem robić? Do jakiego państwa mam być przypisany - do Rosji czy do Ukrainy? Z kim sympatyzować, za kim być? W dodatku oba języki znam jednakowo dobrze, ale wyrosłem w kulturze rosyjskiej.

Nie umieli mi odpowiedzieć. "Potrzebna jest niepodległość!" - powiedziała Carol z przekonaniem.

Okej! Niech będzie niepodległość. Ale czy ukraińskiemu Limonowowi będzie łatwiej w państwie ukraińskim? Ja -pisarz rosyjski - żyłem w państwie rosyjskim, a co miałem? Przez dziesięć lat ani jednego opublikowanego utworu! Nie chodzi o to, żeby wywalczyć niepodległość dla każdej narodowości, tylko o to, jak przebudować podstawy ludzkiego życia, żeby przynajmniej uwolnić świat od wojen, od nierówności majątkowej, od powszechnego zabijania się pracą, żeby nauczyć go miłości, a nie zła i nienawiści, do czego nieuchronnie prowadzą podziały narodowościowe.

Nie powiedziałem tego wszystkiego. Pomyślą - wariat. Jak to "uwolnić świat od pracy"? Nawet dla lewicowca byłem wariatem. Lepiej nic nie mówić, bo lewicowa dziewczyna z punktu się odwróci, nie będzie się ze mną zadawała. A była mi potrzebna, jeszcze jak potrzebna!

Jedliśmy jajecznicę i kotlety, pili wino i dopijali wódkę, rozmowa z samookreślenia się Ukraińców przeszła na pierdolony artykuł Ediczki Rozczarowanie, który się jemu samemu znudził. Ediczka napisał i opublikował w zakichanej emigranckiej gazetce do chuja i trochę artykułów. Ale zauważony został właśnie ten, bo wtedy napisałem po raz pierwszy, że świat zachodni nie spełnił nadziei, jakie pokładali w nim Żydzi i nie-Żydzi, wyjeżdżający z ZSRR, i że pod wieloma względami okazał się nawet gorszy niż radziecki. Po tym artykuliku Ediczka zyskał reputację agenta KGB i lewicowca, ale właśnie ten artykulik, dzięki Bogu, pozwolił mu automatycznie zerwać z bagnem rosyjskiej emigracji. Szybko i bezboleśnie.

Artykuł polecił opublikować Herszt emigracji rosyjskiej Mojsiej Jakowlewicz Borodatych - redaktor i właściciel eazety. Postąpił nieopatrznie: biznesmeńska dusza, chciał ostrym artykułem przysporzyć gazecie czytelników, ale się zawiódł. Potem pluł sobie w brodę, ale było już za późno.

Szczególnie źle poczuł się Herszt, kiedy dwudziestego dziewiątego lutego moskiewska "Niediela" - niedzielny dodatek do "Izwiestii" - radziecka gazeta rządowa, w numerze jubileuszowym, poświęconym XXV zjazdowi partii, pierdolnęła na całą stronę artykuł To gorzkie słowo: rozczarowanie - o moim tekście i częściowo o mnie samym. Zamieszczono nawet kolaż W. Mietczenki, gdzie na tle drapaczy chmur widać było głowę młodego człowieka w okularach, czyli Ediczki Limonowa.

Naturalnie wykorzystali mój artykuł do swoich celów, ale tak już się przyjęło: wszyscy nas wykorzystują do swoich celów. Tylko my, ludzie, nie wykorzystujemy ich, to znaczy państwa. Nie wiadomo, do czego właściwie państwa są potrzebne, skoro nie tylko nam nie służą, ale szkodzą.

Porozmawialiśmy więc o nieszczęsnym artykule. Pisarz był ostrożny i do politycznych zagadnień się nie wtrącał. Towarzyszka Carol, oczywiście, była ze mną zgodna w krytycznych ocenach Ameryki i całego świata zachodniego, ale przeceniała ruch dysydencki w ZSRR, uważając go za znacznie silniejszy i liczniejszy niż w rzeczywistości.

Nudziło mnie tłumaczenie naszych rosyjskich nieszczęść, miałem ich dosyć, ale cóż - musiałem. Bez specjalnego zapału zacząłem wyjaśniać Carol, że dysydenctwo to zjawisko wyłącznie inteligenckie, związku z ludem nie ma, dysydenci to grupa bardzo nieliczna, wszystkie protesty podpisują ci sami ludzie - od dwudziestu do pięćdziesięciu. "A teraz już - powiedziałem - większość najwybitniejszych przedstawicieli ruchu znajduje się za granicą".

Dodałem jeszcze, że ruch dysydencki uważam za bardzo prawicowy, i jeśli jedynym jego celem jest zamiana dzisiejszych przywódców na Sacharowów i innych Sołżenicynów, to lepiej tego nie robić, bo Sołżenicynowie mają poglądy mętne i mało życiowe, a fantazji i energii - aż nadto, więc gdyby znaleźli się u władzy, stanowiliby prawdziwe niebezpieczeństwo. Dla mieszkańców Związku Radzieckiego ich ewentualne eksperymenty społeczno-polityczne byłyby groźne; tym groźniejsze, im więcej tamci mają fantazji i energii. Obecni zaś przywódcy ZSRR, dzięki Bogu, są zbyt przeciętni, by przeprowadzać radykalne zmiany, zdobyli już jednak biurokratyczne doświadczenie w kierowaniu, nieźle się na tym znają, a to w obecnych czasach jest Rosji bardziej potrzebne niż nierealne projekty powrotu do ideałów rewolucji lutowej, kapitalizmu, i tym podobne bzdury...

Mniej więcej taką rozmowę wtedy prowadziliśmy. Masza, żona pisarza, zachęcała nas, żebyśmy jeszcze wypili wódki, bardzo nalegała, ale byliśmy zbyt pochłonięci dyskusją. Siedzieliśmy prawie do drugiej, chociaż rewolucjonistka Carol miała rano jechać z Brooklynu na Manhattan do biura, gdzie pracowała jako sekretarka. Wyszliśmy razem.

- Pierwszy raz spotykam Rosjanina o tak lewicowych poglądach - oświadczyła Carol.

- Nie jestem sam, mam przyjaciół, którzy podzielają moje poglądy; niewielu, ale są, poza tym wszyscy przyjeżdżający tu z Rosji nieuchronnie stają się lewicowi, szczególnie młodzież - wyjaśniłem.

- Jeśli interesuje cię ruch lewicowy - powiedziała Carol - mogę cię czasem zapraszać na zebrania Partii Robotników.

- Niestety, Carol, bardzo kiepsko u mnie z językiem, nie wszystko będę rozumiał, ale chętnie przyjdę, bardzo mi to jest potrzebne, z rewolucją wiążę całe swoje życie.

Potem, kiedy jechaliśmy sabłejem, opowiadała mi, starając się przekrzyczeć jego dudnienie, o swojej partii. Pogrzebała w dwóch pojemnych torbach, pełnych gazet, pism, przedruków, kopii i innych papierów - prawdziwe torby agitatora - po czym wyjęła i wręczyła mi gazetę oraz miesięcznik partyjny. I gazeta, i miesięcznik poświęcone były walce rozmaitych politycznych i narodowych ugrupowań i tu, w Ameryce, i na całym świecie - w Afryce Południowej i Ameryce Łacińskiej, ZSRR i Azji. Nim wysiadłem na Grand Central, umówiliśmy się, że Carol jutro do mnie zadzwoni i powie, jak tam z przekładem, który postara się zrobić w pracy, jeśli nie będzie jej bossa.

Przekład zrobiła dzień później; spotkaliśmy się w jej biurze. Pracowała u jakiegoś wziętego adwokata, mającego ofis na Piątej Alei; wytworne, obciągnięte prawdziwą skórą fotele świadczyły o zamożności właściciela. Carol siedziała, jak należy, w zagródce, odgrodzona płotem, za biurkiem, maszyną IBM i kupą telefonów. Wręczyła mi przekład, zaproponowałem, że jej zapłacę, na co się nie zgodziła. Podziękowałem.

- Chcesz pójść na mityng w obronie praw narodu palestyńskiego? - spytała mnie. - Chociaż to bardzo nie bezpieczny mityng, myślę, że nawet niewielu towarzyszy przyjdzie. Odbędzie się w Brooklyn College.

- Jasne, że chcę - powiedziałem szczerze zadowolony.

W tym świecie potrzebny był mi właśnie niebezpieczny mityng. Gdyby powiedziała: przyjdź jutro w takie a takie miejsce - dostaniesz automat i naboje i weźmiesz udział w akcji, na przykład, porwania samolotu, cieszyłbym się, oczywiście, o wiele bardziej, ale dobre i to. Mówiąc szczerze, tak naprawdę urządziłaby mnie tylko rewolucja, ale zacząć można było i od mityngu.

- Przyjdę z przyjacielem - powiedziałem, mając na myśli Aleksandra. - Można?

- Tak, oczywiście - przytaknęła Carol. - jeśli twój przyjaciel się nie boi. Nas zazwyczaj obserwują, wszyscy jesteśmy notowani. Na pewno czytałeś w gazetach: nasza partia wytoczyła sprawę FBI o to, że przez długie lata nas podsłuchiwali, zrywali zamki w lokalu partii, kontrolowali nasze papiery, podsyłali prowokatorów...

- Tak, czytałem.

- A wiesz, że kiedy wstąpiłam do Partii Robotników, FBI wysłała do moich rodziców, którzy mieszkają w Illinois, list z tą właśnie informacją. Oni zawsze tak podle postępują, żeby siać niezgodę w rodzinach. Rodzice są protestantami, to prości ludzie, nie lubią czarnych ani obcych, tacy rasiści, mój brat jest prawicowcem; dla nich to był straszny cios. Przez długi czas nie utrzymywaliśmy stosunków - wyznała Carol.

- Wasze FBI ma takie same metody jak KGB - powiedziałem. - W Rosji KGB działa identycznie.

- A wiesz, że FBI ma spis dwudziestu ośmiu tysięcy osób z całej Ameryki? Ci ludzie zostaną aresztowani jednego dnia, kiedy reżimowi zagrozi jakieś nagłe niebezpieczeństwo. To ci, których uważa się za niebezpiecznych, no, wiesz, mających wpływ na ludzi, mogących stanąć na ich czele. Na jednym z pierwszych miejsc znajduje się Norman Mailer. Słyszałeś o nim? - ciągnęła Carol.

- Czytałem go w Rosji - powiedziałem; niektóre rzeczy u nas tłumaczyli.

To, co mówiła Carol, mnie nie dziwiło. Jeszcze w Związku Radzieckim spotykałem się i utrzymywałem bliskie związki z austriackimi lewicowcami, miałem kilku takich znajomych i lepiej niż inni Rosjanie znałem stosunki na Zachodzie. Tamci wiele mi opowiadali. Pamiętam, jak Lisa Ujvary, spacerując ze mną koło monasteru Nowodiewicze-go, mówiła: "Wyjeżdżać z ZSRR można tylko w wypadku bezpośredniego zagrożenia życia". Moja Jelena zawsze ciągnęła mnie na prawo, teraz Jeleny nie było. A ja już dobrze znałem tutejszy świat, pozbyłem się wszelkich iluzji.

Związek Radziecki został za mną, jego problemy także, miałem tutaj żyć i tutaj umrzeć. Jak żyć i jak umrzeć - to pytanie. Jako gówno, podporządkowane regułom tutejszego świata, czy jako dumny człowiek, walczący o swoje prawo do życia?

Nie musiałem nawet wybierać, nie było wyboru. Ze swoim temperamentem nie miałem co się zastanawiać. Automatycznie trafiałem do szeregów protestujących, niezadowolonych, powstańców, partyzantów, czerwonych, pedałów, Arabów, czarnych, Portorykańczyków.

Następnego dnia spotkaliśmy się - Carol, ja i Aleksander - i pojechali do Brooklynu. Do zebrania zostało jeszcze trochę czasu, wstąpiliśmy do "Blimpie" i podjedli. Kiedy Carol jadła, trzymając kanapkę w ręce, zauważyłem, że końce palców ma szorstkie, zniszczone, jeden zniekształcony paznokieć zaginał się w dół, prawie pod palec, ale jej dłonie nie były nieprzyjemne, zwyczajne dłonie szczupłej blondynki. Tak samo spokojnie patrzy się na zniekształcone palce cieśli, wiedząc, że są czyste i uczciwe, że to od pracy, że tak trzeba.

Pod budynkiem, gdzie miało się odbyć zebranie, zobaczyliśmy mnóstwo policji, samochody; grupki młodzieży stały tu i tam, z ożywieniem o czymś dyskutując. Z zadowoleniem wciągnąłem nosem powietrze. Pachniało rozróbą. Dobry zapach.

- Naszych towarzyszy uprzedzono, że Żydowska Liga Obrony chce wywołać zamieszki, będzie się starała zerwać mityng - powiedziała Carol z uśmiechem i pytająco spojrzała na mnie i Aleksandra.

No cóż, ja jestem obywatelem świata, rosyjskim Ukraińcem, mam w sobie krew i osetyjską, i tatarską, takie rzeczy to akurat coś dla mnie, ale Aleksander jest Żydem i jego obecność na mityngu w obronie narodu palestyńskiego można chyba uznać za coś przeciwnego naturze. Tak mi się wydawało, póki nie weszliśmy na górę do sali. Wśród siedzących było sporo Żydów. Przestałem martwić się o Aleksandra.

Ale zanim przeszliśmy do sali przez gęsty szpaler policjantów i strażników, zaczekaliśmy, aż młody chłopaczek przyniesie nam ulotki służące jako przepustka na mityng.

- Jest z naszej organizacji młodzieżowej – powiedziała Carol. - Pomaga nam od szesnastego roku życia, jego ojciec też należy do partii.

Weszliśmy na górę i trafili do dużego pomieszczenia, gdzie zapłaciliśmy dolara jako kontribjuszyn i siedliśmy na krzesłach po obu stronach Carol, żeby w razie jakichś niejasności w przemówieniach mogła nam je obu wyjaśniać. Byłem pierwszy raz na takiej imprezie, więc z ciekawością się rozglądałem.

W sali zobaczyłem kilku arabskich młodzieńców, którzy sprzedawali lewicową prasę i książki. Było nawet całe stoisko z literaturą. Oprócz tego roznoszono "Revolution" i inne lewicowe gazety. Ludzi przyszło niewielu.

Mityng powoli się rozkręcał. W prezydium siedziało sześć osób, w tym dwaj przedstawiciele czarnych organizacji, sami też oczywiście czarni. Pierwszy wystąpił student Libańczyk, mówił o wojnie domowej w Libanie, z jego przemówienia zapamiętałem jedną rzecz: że celem jego towarzyszy z libańskich ugrupowań lewicowych nie jest zdobycie władzy w Libanie, nie walka z Izraelem, ale rewolucja światowa! To mi się spodobało, biłem mu brawo. W tamtych dniach akurat kończyłem Audycję radia nowojorskiego - swoje dzieło, w którym opisywałem niektóre epizody rewolucji światowej. Do rewolucji miałem stosunek osobisty. Nie chowałem się za wzniosłymi słowami. Swoją miłość do rewolucji światowej uzasadniałem tragedią osobistą - tragedią, w którą wplątane były oba kraje, i ZSRR, i Ameryka, a winę za nią ponosiła cywilizacja. Mnie ta cywilizacja nie uznała, ignorowała moją pracę, odmówiła mi miejsca pod słońcem, zrujnowała moją miłość, zabiłaby i mnie samego, ale jakoś się nie dałem. Tak żyję, słaniając się i ryzykując. Mój pociąg do rewolucji, płynący ze źródeł osobistych, jest o wiele silniejszy i bardziej naturalny niż wszystkie sztuczne "rewolucyjne" przyczyny.

Po Libańczyku przemawiał niewysoki mężczyzna nieokreślonej narodowości. Wyglądał na Meksykanina albo innego Latynosa. To był profesjonalny mówca, przygotowany, mówił precyzyjnie, dowcipnie i przekonująco.

- To jest Peter, przywódca naszej organizacji dzielnicowej - szepnęła do mnie Carol.

- Nieźle nawija, fachowo - powiedziałem z zazdrością, zastanawiając się, czy kiedykolwiek będę przemawiał tak jak on, a miałem wielką ochotę wstać i powiedzieć coś w imieniu współczesnych rosyjskich facetów, że nie wszyscy są u nas gównem na sprzedaż, nie wszyscy chcą pracować dla Radia Swoboda i popierać oszukańczą władzę.

- Co znaczy "nawija"? - spytała Carol.

- Mówi - odpowiedziałem. Zapomniałem, że Carol nie może znać rosyjskiego slangu.

Peter okazał się nie Latynosem, tylko Żydem, co zresztą pod koniec mityngu wykorzystał, bardzo zręcznie i dowcipnie odpowiadając na pytania chłopaka w mycce - to był najwyraźniej bardzo porządny i uczciwy żydowski chłopak, sądząc po tym, jak się denerwował i oburzał, gdy mówił o kwestii palestyńskiej. Peter cierpliwie mu odpowiadał i w końcu decydujący cios zadał lekko i mocno, mówiąc nagle, że nie należy mylić Żydów z syjonizmem, a tak przy okazji, on, Peter, też jest Żydem. Doceniłem jego wdzięk, docenili go i słuchacze, nagradzając mówcę oklaskami. Prościej, nie tak elegancko jak Peter, ale dobitnie i przekonująco przemówili obaj czarni. Mnie się spodobali. Bojowi chłopcy. Z takimi mógłbym się porwać na wszystko.

Za oszklonymi ścianami sali, gdzie się odbywał mityng, przez cały czas szwendali się jacyś podejrzani osobnicy, co kilka minut robili obchód strażnicy i policjanci. Jakiś zapach rozróby w powietrzu się jednak czuło. Przed drzwiami do sali stała cały czas grupka młodzieży żydowskiej bez żadnych odznak, nieznanej przynależności politycznej. Ale w końcu mityng się skończył, w zasadzie bez przeszkód. Ludzie nie śpieszyli się do wyjścia. Lekko alarmistyczny ton wniósł strażnik, który powiedział, że należy wychodzić takim a takim wyjściem, bo jest chronione przez policję; z innych lepiej nie korzystać.

Mnie tego, oczywiście, było mało. Za moją cholewką jak zwykle tkwił nóż, byłem chętny do bójki. Nic nie miałem przeciwko członkom Ligi Obrony, nacjonaliści wszystkich narodów są jednakowi. Ale bliżsi mi byli Aleksander i Lew Dawidowicz Trocki niż wątpliwe nacjonalistyczne dogmaty.

Ku mojemu rozczarowaniu, nic się jednak nie stało. Występny Ediczka nie znalazł okazji do grzechu. Po drodze Carol poznała mnie ze swoimi towarzyszami, wśród których było kilka brzydkich żydowskich dziewcząt w wygniecionych spodniach i chłopak w brezentowym skafandrze ochronnego koloru. "Pracuje w naszej drukarni" -powiedziała Carol. Wszyscy oni, jedni lepiej, drudzy gorzej, mówili po rosyjsku. Chłopak był nawet tłumaczem. Teraz partyjne wydawnictwo wydrukowało po rosyjsku Historię rewolucji rosyjskiej Trockiego. Później, za miesiąc, dostanę to dzieło i będę pierwszym Rosjaninem, który je przeczyta. Pierwszym, poza tymi, którzy czytali książkę w rękopisie autora.

Historia wywołała we mnie mieszane uczucia. Na przykład, przy opisach zbrojnych wystąpień ludowych szlochałem i szeptałem w swojej klitce: "Czy nigdy się tego nie doczekam?!". Pełen zachwytu, zazdrości i nadziei, płakałem nad grubym, trzytomowym dziełem, nad naszą rosyjską rewoluqą: "Czy nigdy się tego nie doczekam?!".

Inne strony budziły we mnie złość - szczególnie te, na których Trocki z oburzeniem pisze, że po rewolucji lutowej Rząd Tymczasowy znowu zapędzał robotników do fabryk i zakładów - mieli tam dalej normalnie pracować. Robotnicy się burzyli: "Zrobiliśmy rewolucję, a ci znowu każą nam tyrać!".

"A to kurwa z tego Trockiego! - myślałem. - A coście wy im kazali zrobić po Waszej Październikowej? To samo: wrócić do pracy. Dla was - prowincjonalnych dziennikarzy, niedouczonych studentów, którzy dzięki rewolucji awansowali na przywódców olbrzymiego państwa - rewolucja rzeczywiście się dokonała, a co z robotnikami? Dla robotników jej nie było. W każdym systemie robotnicy muszą pracować. Wy nic innego nie umieliście im zaproponować. Klasa, która dokonała rewolucji, zrobiła to nie dla siebie, ale dla was. I do tej pory nikt nic nowego nie wymyślił, nikt nie wie, jak znieść samo pojęcie "praca", jak ugodzić w podstawy, a prawdziwa rewolucja dopiero wtedy się dokona, kiedy zniknie właśnie pojęcie "pracy" - mam na myśli pracę dla pieniędzy, zarabianie na życie".

Dziwnym zbiegiem okoliczności towarzysze przynieśli mi książkę na demonstrację przeciwko "New York Timesowi"; niektórzy z nich zostali tam dłużej, nawet pomagając nam rozdawać ulotki.

Wtedy, po mityngu, Carol zaprosiła nas do siebie, mieszkała w Brooklynie, w tym samym domu mieszkało jeszcze sześciu czy ośmiu członków jej partii - dom był jakby komórką partyjną. Jechaliśmy sabłejem, potem szli pieszo. Aleksander odłączył się od całej kompanii, podejrzliwy i zbzikowany na punkcie freudyzmu, szeptał mi w kółko:

- Słuchaj, oni wszyscy są jacyś ułomni, kalecy, nie sądzisz? Popatrz na dziewczyny - coś z nimi nie tak. Sama Carol jest normalna, ale z seksem coś chyba nie jest u niej w porządku.

- Czego chcesz, Alka? Rewolucjoniści, według moich obserwacji, zawsze byli tacy. Można znaleźć taką ułomność

i w Leninie, i w kim się chce, zresztą co nas to może obchodzić? Nam potrzebna jest klika, wspólnicy, wiesz przecież, że w tym świecie trzeba należeć do jakiejś kliki. Kto inny cię przyjmie, kogo obchodzisz? A oni biorą mnie i ciebie, jesteśmy im potrzebni, zaprosili nas. Mamy jedno wyjście: do nich. A my to nie jesteśmy ułomni? Zgodzisz się, że w jakimś stopniu też.

Miałem rację, nie chodziło o Partię Robotników, ale tak czy owak, trafialiśmy do niezadowolonych tego świata, zadowolonych chuja obchodziliśmy. A że do zadowolonych byśmy nie poszli, to już inna sprawa.

Weszliśmy do obszernego mieszkania Carol, które dzieliła z przyjaciółką. Jej rummejt spała gdzieś w głębi. My ulokowaliśmy się w jadalni, Carol zrobiła kanapki, piliśmy kupione po drodze piwo i rozmawiali. Później przyszedł Peter, mówca. Zadawano nam mnóstwo pytań, myśmy też ich mnóstwo zadawali, wieczór przeciągnął się do trzeciej w nocy. Ja zaś z Carol, tak samo jak z każdym nowym człowiekiem, wiązałem jakieś nadzieje seksualne. Pomimo ..wojej płci była mi jakoś sympatyczna. Z grubsza tak to wyglądało: chciałem się z nią kochać, ale ludzie przychodzili i wychodzili, wszyscy sąsiedzi zwalili się do Carol, nie mogłem więc nawet z nią porozmawiać. Tyle że ukuc-nęła przy kanapie, na której mnie usadzili, i niekiedy tłumaczyła, jak czegoś nie rozumiałem, ale kiedy chciałem posunąć się i zrobić jej miejsce, to nie chciała usiąść. Ot, i cała bliskość.

W końcu wszyscy poszli, ja i Aleksander wychodziliśmy ostatni. Dlaczego ostatni? Carol nie pozwoliła nam wyjść z innymi. "Nie wychodźcie wszyscy naraz" - powiedziała. W towarzystwie była wesoła i chyba bardzo dowcipna, bo od czasu do czasu ludzie śmiali się, kiedy coś mówiła; niestety, prawie nic nie rozumiałem z jej żartów. Chodziła na czworakach, było mało krzeseł, więc chłopaki i dziewczyny woleli siedzieć na podłodze, Carol też.

Postanowiła odprowadzić nas do sabłeju. Na dworze było bardzo zimno, niespodziewanie się ochłodziło. Doszliśmy do zejścia pod ziemię, zaczęła się z nami żegnać, ale ja powiedziałem:

- Kerol, wybacz, chciałem zamienić z tobą parę słów na osobności.. Przepraszam, Aleksander - zwróciłem się do niego - jedną chwileczkę.

- Nie ma sprawy - odpowiedział.

Odeszliśmy o parę kroków. Wziąłem ją za ręce i powiedziałem:

- Kerol, jeśli chcesz, zostanę z tobą.

- Jesteś taki ładny, ale może twój przyjaciel chciałby z tobą porozmawiać? - odrzekła.

Niezupełnie ją zrozumiałem; było zimno, niemal się trząsłem; stojąc tak, całowaliśmy się i obejmowali. Była bardzo szczupła, lekka jak piórko, a przecież miała trzynastoletnią córkę. Córka mieszkała z rodzicami Carol w Illinois.

- Jesteś bardzo ładny - mówiła cicho. - Jutro, w niedzielę, będę na Manhattanie, muszę wstąpić do biura, zostawiłam tam nowy kapelusz, wczoraj go kupiłam. Jadę na trzy dni do Illinois do rodziców i chciałam im go pokazać.

Zadzwonię do ciebie i się zobaczymy.

Byłem bardzo zziębnięty i zmęczony, więc zbytnio nie nalegałem. Może trzeba było, ale cóż, zmarzłem. Znowu objęliśmy się i pocałowali, a potem ona poszła.

- Idź już - powiedziałem - bo zmarzniesz...

Jadąc z Aleksandrem metrem, rozmawialiśmy z ożywieniem o swoich nowych towarzyszach. Aleksander oświadczył, że wszystko jest dla niego jasne, ja zaś mówiłem, żeby się na razie powstrzymał od wniosków; jeden mityng to za mało, żeby wydawać ostateczne sądy. Wysiedliśmy na Broadwayu. Z jego chodników i jezdni, jak zwykle w czasie chłodów, waliły kłęby pary. Aleksander skręcił w lewo na swoją Czterdziestą Piątą, ja poszedłem w górę i na prawo. W nocnych fastfudach ludzie siedzieli i jedli.

Nazajutrz nie zadzwoniła, czekałem na jej telefon do drugiej. To mnie bardzo rozstroiło, myślałem przecież o niej jak o swojej nowej ukochanej, taki już jestem. Miałem z nią więcej wspólnego niż z całą resztą - poza swoją rewolucyjnością była jeszcze dziennikarką; całkiem niedawno "Worker" - organ amerykańskiej partii komunistycznej - naskoczył na nią za artykuł o Leonidzie Pluszczu, ukraińskim dysydencie. Nie zadzwoniła, a ja już od wczorajszego wieczoru zdążyłem przyzwyczaić się do myśli, że będzie moją ukochaną. Wymyśliłem także, jak ją będę ubierał, no i masz: nie lubiłem, kiedy mi się coś nie udawało. Bardzo się tamtego dnia zmartwiłem i uspokoiłem nie od razu.

Odezwała się po kilku dniach. Przeprosiła mnie. W niedzielę nie pojechała po kapelusz, ale od razu na lotnisko, i poleciała do Illinois. Po kapelusz nie zdążyła pojechać, a samolot odlatywał dosyć wcześnie, nie chciała więc mnie budzić. "Przecież poprzedniego dnia położyłeś się bardzo późno" - przypomniała. Umówiliśmy się, że pójdziemy razem na lancz. Wreszcie się spotkaliśmy.

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie i rozmawiali o naszych sprawach. Wówczas planowaliśmy z Aleksandrem demonstrację, więc mówiłem jej o tym naszym pomyśle. Nagle oświadczyła:

- Wiesz, chciałam ci powiedzieć, że mam przyjaciela.

Bardzo mi niezręcznie to mówić, podobasz mi się, jesteś przystojny, ale już od kilku lat jestem z nim. Nie należy do partii, chociaż ma lewicowe poglądy, pracuje w lewicowym wydawnictwie.

W mojej twarzy nic nawet nie drgnęło. Już tak przywykłem do ciosów fortuny, że nawet nie odczułem tego jako ciosu. "To nic - pomyślałem sobie - przeżyjemy, chociaż przykro jest, kiedy nasze marzenia legną w gruzach". W moich myślach już żyliśmy razem i razem pracowaliśmy dla partii.

- W porządku - powiedziałem tylko.

Mój romans z nią na tym się zakończył, ale działalność partyjna trwała i trwa po dziś dzień, chociaż sama partia mnie rozczarowała.

Tamtego dnia po lanczu szliśmy Piątą Aleją, w kierunku Madison, Carol miała kupić kawę dla biura. Naprzeciw Świętego Patryka spytałem:

- Jak myślisz, Kerol, za naszego życia w Ameryce wybuchnie rewolucja?

- Z całą pewnością wybuchnie - odparła bez namysłu. -Jakże inaczej mogłabym działać w partii?

- Chciałbym sobie postrzelać, Kerol – powiedziałem wtedy. Całkiem szczerze.

- Postrzelasz sobie, Edłord - zapewniła z uśmiechem.

Myślicie, że byliśmy parą krwiożerczych bestii, marzących, żeby ujrzeć Amerykę i cały świat we krwi? Nic podobnego. Ja jestem synem oficera, komunisty, mój ojciec służył całe życie w wojskach NKWD, tak, tak, właśnie, ona zaś - córką purytanina z Illinois.

Powtarzam jeszcze raz wszystko, co już widziałem w tym życiu: wieczne niedojadanie, wódę, obrzydliwe klitki. Dlaczego facet sprzedający wódkę, właściciel sklepu "Li-quors" cieszy się uznaniem społeczeństwa, i to jeszcze jakim, a ktoś, kto pisze wiersze, obszedł kulę ziemską dookoła, nic w końcu nie dostaje, do niczego nie dochodzi? Mało tego, zabierają mu ostatnią rzecz, która go trzyma przy życiu - miłość. Ediczka ma niespożyte siły, jeśli przy takiej wątłej konstytucji jeszcze się trzyma, no nie?

Carol wiele mi opowiadała o Ameryce i jej porządkach o bostońskich zamieszkach rasowych, o nich też dużo pisała ich gazeta, o tym, jak prasa ukrywa informacje, kiedy biali napadają na czarnych, a w przeciwnym wypadku -rozdmuchuje. O tym, że w Wietnamie walczyli przeważnie Latynosi i czarni. I różne jeszcze rzeczy Carol mi opowiadała.

Byłem na wielu zebraniach Partii Robotników i chociaż jej metody walki wydawały mi się i wydają za mało energiczne  -  zajmowała  się  głównie  tym,  że  wszystkich i wszystkiego broniła: praw Tatarów krymskich w ZSRR, prawa Ukraińców do oderwania się od Rosji, brazylijskich więźniów politycznych, niepodległości Portoryko itede -to wielu rzeczy na tych zebraniach się nauczyłem. Oczywiście, to była partia starego typu, dogmatyczna i przestarzała. Nazywała się na przykład Partią Robotników, chociaż myślę, że ani jeden robotnik do niej nie należał, sam przywódca dzielnicy, Peter, mówił o robotnikach jako o sile reakcyjnej.

- Jesteś ekstremistą - twierdziła Carol. - Jeśli będę miała kiedyś jakichś znajomych ekstremistów, to cię z nimi poznam. Do nich bardziej pasujesz.

Partia Robotników traktowała mnie i Aleksandra dosyć podejrzliwie. Aleksander, który sam był bardzo podejrzliwy, mówił do mnie: "Uważają nas za agentów KGB. Ktoś z kolegów dysydentów podsunął im ten pomysł. Carol oczywiście tak nie myśli, wobec ciebie jest w porządku, ale kierownictwo na pewno w to uwierzyło. No bo dlaczego nic nie napisali o naszej demonstracji przeciw "New York Timesowi", no dlaczego? Przecież specjalnie przyszli tam i stali przez dwie godziny!"

W tym wypadku Aleksander ma chyba rację. Nie wspomnieli w prasie o naszym istnieniu, choć tak naprawdę byliśmy dla nich kuszącym nabytkiem jako przeciwwaga dla zazwyczaj bardzo prawicowych Rosjan. Nagle - lewicowa jaczejka, nagle List otwarty do Sacharowa, krytykujący go za idealizację Zachodu. Streszczenie listu zamieścił nawet londyński "Times" - a tu lewica okazała się bardziej prawicowa czy też podejrzliwa niż oficjalna burżuazyjna gazeta.

Nie wierzę w przyszłość tej partii. Są bardzo izolowani, boją się ulic, boją się peryferii, myślę, że nie mają wspólnego języka z tymi, których bronią i w których imieniu przemawiają.

Charakterystyczny wypadek - odprowadzałem Carol po pracy na Port Authority, gdzie miała przyjechać jej córka. Szliśmy Piątą Aleją, i ona najpierw chciała jechać autobusem czy sabłejem, ale ja przekonałem ją, żebyśmy poszli piechotą. Było jeszcze wcześnie, posiedzieliśmy chwilę pod Biblioteką Centralną, po czym ruszyliśmy Czterdziestą Drugą Ulicą do Ósmej Alei, gdzie znajduje się Port Authority. Moja rewolucjonistka trochę się bała Czterdziestej Drugiej i dlatego przytulała się do mnie.

- Nasi towarzysze boją się tędy chodzić. Jest tu wielu narkomanów i wariatów - wyznała ze strachem w głosie.

Roześmiałem się. Ja tam się nie bałem Czterdziestej Drugiej, o każdej porze dnia i nocy czułem się na niej jak w domu. Wtedy nie powiedziałem jej tego, ale pomyślałem, że ich partia jest jednak tylko drobnomieszczańskim kółkiem, że gdybym robił rewoluq'ę, oparłbym się przede wszystkim na tych, wśród których szliśmy - na takich jak ja - zdeklasowanych, występnych i złych. Umieściłbym kwaterę główną w dzielnicy o najwyższej przestępczości, zadawał się tylko z ludźmi, którzy nic nie mają. Tak myślałem.

Carol powiedziała ze śmiechem:

- To zabawne, że przez Nowy Jork prowadzi mnie mieszkaniec Moskwy i zna drogę o wiele lepiej niż ja.

Przedtem miała wątpliwości, czy dobrze ją prowadzę. Dobrze prowadziłem. Bałem się, co prawda, czy nie spotkam któregoś z koleżków, na przykład Chrisa, albo innych, mniej ważnych znajomych, ale dzięki Bogu, jakoś mi się upiekło.

Carol jest bardzo miła, bardzo uczynna i bardzo rzeczowa. Teraz poniekąd jestem zadowolony, że nie połączyła nas miłość. To niemożliwe, a poza tym niepotrzebne. Przynajmniej nie dowiedziałem się, co za feler w niej się kryje, bo nie wierzę, że jest całkiem zdrowa. Zdrowi ludzie służą na tym świecie do innych celów. Na walce między zdrowymi i niezdrowymi opiera się świat. My z jasnowłosą Carol jesteśmy w jednym obozie. Gdybym chciał, zapisałbym się do jej partii. Ale brzydzę się organizacjami inteligentów, stare partie według mnie są anemiczne. Szukam czegoś tętniącego życiem, a nie biurokracji i zbiórek do koszyczka z podaniem sumy - kto dał więcej. Dość mam wysiadywania na zebraniach, po których wszyscy rozchodzą się do domów, a rano spokojniutko idą do pracy. Nie chcę się rozchodzić. Mój obszar zainteresowania to na wpół religijne komuny i sekty, uzbrojone rodziny i grupy wspólnie uprawiające ziemię. Na razie wszystko się dopiero rysuje, nie jest zbyt jasne, ale to nic - wszystko ma swój czas. Chcę żyć z Chrisem i żeby tam była i Carol, i inni też -wszyscy razem. Chcę, żeby równi i wolni ludzie, żyjący obok mnie, kochali mnie i pieścili, i żebym nie był takim okropnie samotnym zwierzęciem. Jeśli nie zginę przedtem w jakikolwiek sposób - na świecie różnie bywa - na pewno będę szczęśliwy.

Spotkania z Carol są dla mnie pożyteczne: dowiaduję się od niej wielu rzeczy o Ameryce, ona też się ode mnie wiele dowiaduje. Jesteśmy przyjaciółmi, chociaż na przykład termin swojego wyjazdu do ZSRR przede mną ukryła, bała się, oczywiście, że może naprawdę jestem agentem KGB. Że tam była, powiedziała mi dopiero po powrocie. Przywiozła dla mnie radziecką czekoladkę i dwudziestokopiejkową monetkę. "Idiotko! - pomyślałem. - Przecież mogłem ci dać adresy, a ty poznałabyś ludzi, których normalnie nigdy byś nie spotkała, choćbyś sto razy odwiedziła ZSRR". Ale nie obrażam się.

Carol to niedopisana stronica, ciągle mamy nowe wspólne pomysły; często czeka na mnie pod swoim biurem -jasnowłosa, uśmiechnięta, w przyciemnionych okularach albo bez, zawsze z naręczem partyjnej literatury - paroma torbami. "Kerol, brakuje ci tylko skórzanej kurtki i czerwonej chusty - byłabyś prawdziwym komisarzem" - śmiałem się z niej.

Zebranie w obronie Mustafy Dżamilowa siedzącego w radzieckim łagrze zorganizowała Partia Robotników, w tym także moja przyjaciółka Carol. Skład uczestników był bardzo, bardzo różnorodny. Byli tam przedstawiciele irlandzkich separatystów, był irański poeta Reza Barahe-ni - były więzień polityczny; był Piotr Liwanow, który nie wiadomo jakim cudem zdecydował się na tak śmiały krok: wystąpić na zebraniu zwołanym przez lewicę; to, że mnie i Aleksandra uważa się za agentów KGB, jest, jak sądzę, sprawką jego i jego przyjaciół; był wreszcie Martin Sostre -człowiek, który odsiedział osiem lat w amerykańskim więzieniu za przestępstwo polityczne. Omal nie wyłem z zachwytu, kiedy czarny chłopak Martin Sostre wyszedł i powiedział dosłownie tak: "Oczywiście, przyłączam się do obrony Mustafy Dżamilowa i w ogóle jestem za prawem narodów do samostanowienia, ale protestuję przeciw temu, że kiedy Sacharow przyśle do "New York Timesa" artykuł o niesprawiedliwościach i gwałtach, naruszaniu wolności jednostki w ZSRR, to "New York Times" drukuje go niemalże na pierwszej stronie, autorom zaś podobnych artykułów o naruszeniach praw człowieka i niesprawiedliwości tutaj, w Ameryce, odmawia publikacji".

Tak powiedział ów silny chłopak, nie śpieszył się, mówił spokojnie, powoli, lekko się kołysząc, więc nawet ja rozumiałem wszystko, każde słowo.

Obserwowałem Liwanowa: aż skręciło go z przerażenia. A to trafił, czegoś takiego na pewno się nie spodziewał. Co powiedzą jego panowie, którzy dali mu tutaj pracę, opłacali nauczycieli angielskiego, którzy go karmili i poili, co powie amerykańska prawica, która dawała mu i daje pieniądze? Skoro siedział w więzieniu albo psychuszce tam, to musi dostać forsę tutaj. Ale jak amerykańska prawica zareaguje na wieść, że Liwanow wziął udział w takim mityngu?

Carol zadała sobie wiele trudu, żeby go namówić, by przyszedł i zabrał głos. Teraz moja przyjaciółka, prowadząca zebranie, rozpływała się z zachwytu, przedstawiając kolejnych mówców. Była uszczęśliwiona.

Ja i Aleksander siedzieliśmy w drugim rzędzie. Byliśmy spokojni, bo wiedzieliśmy, że w decydującym momencie wszystkie te dziewczynki, wujkowie i ciocie, rezonerzy i oratorzy, wschodni poeci i plejboje z International Amnesty rozbiegną się każde w swoją stronę, a zostaną tacy ludzie jak Martin Sostre, Carol i my dwaj. Tak myśleliśmy i wcale się nie pomyliliśmy.

Teraz Carol często do mnie dzwoni.

- Dzień dobry, Edłord - mówi. - To ja, Kerol.

- Haj, Kerol! Miło cię słyszeć - odpowiadam.

- Dzisiaj mamy zebranie - mówi Carol - Chcesz przyjść?

- Oczywiście, Kerol - odpowiadam. - Przecież wiesz, jak mnie to ciekawi.

- No to spotkamy się o szóstej przy metrze na Lexington i Pięćdziesiątej Pierwszej - ona na to.

- Dobrze, Carol, o szóstej.

Spotykamy się o szóstej, całujemy, ja biorę jedną z jej toreb, więcej nie pozwala, po czym schodzimy do sabłeju. Czasem, w porze lanczu, możecie nas spotkać na Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy, między Madison a Piątą Aleją, siedzących przy fontannie.


 O ZSRR i radzieckich emigrantach na zachodzie

(Rozdział ósmy: "Luz, Aloszka, Johnny i inni" 190-205)

 

Wziąłem wtedy parasol i wyszedłem. Jeszcze się zataczałem po tym złym zielu. Ale żeby nie wracać do swojej komórki i uniknąć obowiązkowej na trzeci dzień depresji, poszedłem Spring Street na Szóstą Aleję, wsiadłem do sabłeju i pojechałem do swojej angielskiej klasy. Zapewnił mi ją mój troskliwy łelfer.

Miałem swoją klasę w Community Center przy Colum-bus Avenue w pobliżu setnych ulic. Budynek Community Center nie był stary, ale to, co widzieliśmy z okien naszej klasy, można by nazwać ruinami - wybite okna, poczerniałe od pożarów ściany, zgnilizna i plugastwo, wypełzające wprost na ulicę. Nowy Jork zdaje się gnić po brzegach. Jego czyste dzielnice zajmują znacznie mniejszą powierzchnię niż bezkresne morze dzielnic niezamieszkanych i na wpół zamieszkanych, strasznych przez swoje niemal wojenne zniszczenia.

Tam, gdzie się uczyłem, był z dziesiątek takich domów, między Columbus a Central Parkiem. Mówię to, bo nawet książka, z której się uczyliśmy - my, to znaczy dziesięć kobiet z Dominikany, jedna z Kuby, jedna z Kolumbii i jedyny mężczyzna w klasie, czyli ja - nawet ta książka nosiła tytuł Co wieczór brak gorącej wody. W książce mowa była o ludziach, którzy mieszkają mniej więcej w takiej dzielnicy, a w dodatku spotykają ich wszelkie możliwe nieszczęścia. Nie ma gorącej wody, przestępczość jest taka, że boją się wychodzić wieczorem na ulicę, ojciec dwóch dziewczynek złości się, że w ich domu zamieszkali próżniak Bob oraz niebezpieczny osobnik, szef młodzieżowego gangu. Od razu podawano informację, że ojciec dwóch dziewczynek jest też ojcem owego Boba. Wszystkich mieszkańców dzielnicy, której dotyczyły zdania i ćwiczenia w książce, łączyły niemalże kazirodcze związki, a strzegła tego wszystkiego stara rajfurka (na rysunkach w książce przedstawiona jest w szalu i z lisim pyskiem). Wesoła książeczka.

Tamtego dnia trochę się spóźniłem, kobiety już pisały wypracowanie zgodnie z zaleceniami nauczycielki. Jej nazwisko wskazywało na słowiańskie pochodzenie - Sirota, choć ona sama nie przypominała sobie, by miała w rodzinie jakiegoś Słowianina. Kobiety różnych odcieni skóry radośnie mnie pozdrowiły; zawsze były szczerze zasmucone moją nieobecnością. Luz posłała mi uśmiech. Bardzo lubiła się do mnie uśmiechać, wyginając się przy tym - proszę wybaczyć to banalne, wytarte porównanie - jak łodyga róży. Luz jest całkiem biała, to autentyczna Hiszpanka, chociaż też z Dominikany. Ma dziecko, mimo że sama jest jeszcze dzieckiem - mała i chuda - nie mogą tego zmienić ani kolczyki, ani wysokie obcasy. Kolczyki nosiła taniutkie, ale zawsze dobrane do bluzki. Łączyły nas stosunki niemal miłosne, choć ani razu się nie całowaliśmy, i tylko raz jej powiedziałem, że bardzo mi się podoba. Ale przez całe trzy godziny lekcji patrzyliśmy i uśmiechali się do siebie. A kiedy każde z nas odpowiadało na pytania nauczycielki i pokazywało w atlasie, gdzie się urodziło, widziałem, jak Luz szybciutko zapisała w zeszycie nazwę mojego miasta rodzinnego - Charków. Tak naprawdę jestem pewnie kromny i wstydliwy; mówiłem już, że daleko mi do pełnej swobody. Luz też byłą skromną dziewczynką-kobietą. Dlatego właśnie nie mogliśmy przytulić się do siebie, tak jak tego pragnęliśmy. I strasznie żałuję, że nie mogliśmy. Może by mnie kochała. A przecież tylko tego potrzebuję.

Wszystkie tamte kobiety miały dzieci, niektóre nawet czworo. Śliczne były dziewczynki Candidy, o dziwacznych, przesadnie, nienaturalnie żywych, ślicznych twarzyczkach i figurkach; gdy kiedyś odwiedziły matkę, myślałem o nich jak o dziełach sztuki. Mieszanina różnych krwi dała zaskakujący, wyrafinowany efekt, powiedziałbym, staroegipski; dziewczynki przypominały córki Echnatona, chociaż sama Candida była zwyczajną kobietą o jasnobrązowej karnacji i prostej, dobrotliwej twarzy. W twarzach jej dziewczynek, w ich oczach, włosach widziało się jakaś poezję, świeżość poranka, zorzę, roztaczały jakąś delikatną aurę. Pozwolę sobie na górnolotne porównanie - jej dzieci były jak ziarna kawy, jak przyprawy korzenne.

No więc kiedy wszedłem, kobiety pisały wypracowanie. Nigdy nie widziały mnie takiego ładnego i wystrojonego. Zazwyczaj chodziłem do szkoły w dżinsach i klapkach, swoich jedynych klapkach-drewniakach, i w białych albo niebieskich dżinsach. A tutaj chłopak z Rosji przyszedł w kolorowych butach, dżinsowym kostiumie, z chustką na szyi i parasolem. Z ożywieniem omawiały po hiszpańsku mój wygląd. Sądząc z intonacji, zaaprobowały go, spodobałem im się.

Wyjaśniłem nauczycielce, że musiałem odbyć dzisiaj ważną rozmowę w sprawie pracy, i zabrałem się do pisania. Trzeba było napisać o dzielnicy, w której się mieszka. Napisałem, że w mojej dzielnicy są biura najważniejszych może kompanii handlowych świata. Potem należało odpowiedzieć na pytanie, czy boję się chodzić nocą po swojej dzielnicy. Napisałem, że niczego się nie boję i spaceruję po całym mieście. Nie muszę się bać, bo nic nie mam. Nauczycielka śmiała się, czytając moje wypracowanie i poprawiając błędy.

Wiele osób w klasie napisało, że nie boi się chodzić wieczorem ani w nocy. Myślę, że też niewiele miały i dlatego się nie bały.

Najstarsza w naszej klasie była Lidia, czarna i siwa, a jej twarz, figura, chód i zwyczaje przypominały mi pewną sąsiadkę z domu, gdzie jeszcze jako chłopiec mieszkałem z tatą i mamą. Ona i dwie Candidy miały najwięcej trudności z angielskim. Candidy też przypominały mi jakieś sąsiadki z charkowskiego domu, tylko miały trochę ciemniejszą skórę. Trzeba powiedzieć, że pokonując pieszo, w prażącym słońcu, od stu trzydziestu do stu czterdziestu ulic dziennie, a nie krępowałem się zdejmować koszuli, sam tak pociemniałem, że niewiele różniłem się od koleżanek. Luz na pewno była o wiele jaśniejsza ode mnie.

Obok Luz zawsze siedziała Rosa - wysoka i smukła, całkiem czarna dziewczyna. Wyglądała na osobę niezależną i surową, ale mnie się zawsze wydawało, że jest z jakiegoś powodu nieszczęśliwa. Kilka razy porozmawiałem z nią w naszym pidżinie, zresztą nie tyle porozmawiałem, ile po prostu zagadnąłem ją, a ona mi odpowiedziała; stwierdziłem wtedy, że jest sympatyczna i życzliwa. Tylko traktuje nasz świat nieufnie. Na każdej przerwie Rosa otwierała buteleczkę z czymś czarnym w środku. Robiła to bardzo wprawnie, pomagając sobie mankietem rozszerzanych u dołu spodni. To był jakiś speqalny latynoski napój. Mnie i Rosę uważano w naszej klasie za alkoholików. Kiedy nauczycielka pytała nas, kto co lubi, powiedziałem jak gdyby żartem, że lubię wódkę. A za Rosę odpowiedziała inna uczennica, zdaje się, że właśnie Luz: "Rosa lubi drink!". Rosa budziła moją sympatię także dzięki swojej niezależności. Niekiedy żuła gumę i robiła się absolutnie nieprzystępna.

Obok mnie siedziała jeszcze jedna, całkiem czarna kobieta - Zobeida. Jestem oczytanym chłopakiem z Rosji i oczywiście wiedziałem, że takie imię nosiła jedna z bohaterek Woltera. Sama Zobeida pewnie tego nie wiedziała, ale była jedną z najlepszych uczennic w klasie; często jej i mnie powierzano czytanie jakiegoś dialogu, zazwyczaj męża i żony, którzy nieustannie wylewali coś na siebie albo jedno oblewało drugie i potem dyskutowali, do jakiej pójść pralni. Małżonkowie z książki byli kompletnymi idiotami, wszystko leciało im z rąk, kęsa jedzenia nie mogli donieść do ust, nie wiadomo jakim cudem jeszcze żyli, kawa im się wylewała, filiżanki tłukły, kanapka upadała masłem na ubranie. Aż się człowiekowi robiło niedobrze.

Podchodziliśmy z Zobeida do biurka nauczycielki i czytali te dialogi dwojga idiotów z wielkim zaangażowaniem, co oczywiście było bardzo śmiesznie. Przynajmniej misiz Sirota, krótko ostrzyżona blondynka, zataczała się ze śmiechu, słuchając mojego groźnego: "Masz!", i równie głupiej repliki żony, którą czytała Zobeida. "Przypominacie parę z telewizji" - mówiła do nas.

Zobeida była wysoka i - jak często czarne kobiety - miała bardzo duży tyłek, istniejący jak gdyby oddzielnie od całej reszty. Miała też ładną twarz i, jak u większości czarnych, szczupłe ręce. Z nią rozmawiałem najczęściej. Też miała dziecko i męża, który urodził się tutaj, w Ameryce, i którego zabrała do siebie, do Republiki Dominikańskiej, ale potem wrócili, po życiu w Stanach Zjednoczonych trudno było im tam mieszkać.

Kiedyś zaczęliśmy mówić o wykształceniu. Ana z Kolumbii, sucha, w okularach - skore do żartów stworzenie w nieokreślonym wieku - opowiedziała o swoich braciach i siostrach.

Wypisała ich imiona na tablicy, a potem, ile każde z nich ma dzieci. Sama dzieci nie miała. Za to jej trzech braci i dwie siostry mieli ich razem czterdzieścioro czworo. Spytałem Anę, kiedy oni wszyscy przyjadą tutaj z Kolumbii. Powiedziała, że może nie wszyscy, ale większość z nich z czasem będzie chciała zdobyć wyższe wykształcenie, tak że jej bracia i siostry mają ciężko - muszą dużo pracować, żeby dzieciom to wyższe wykształcenie zapewnić.

- Co to, w Kolumbii jest taka moda na wyższe wykształcenie? - zdziwiłem się.

Odpowiedziała poważnie, że jeśli ktoś chce być człowiekiem, musi mieć wyższe wykształcenie, a to dużo kosztuje. Potem dodała, ile kosztuje zdobycie wyższego wykształcenia w Kolumbii i w Dominikanie. Wtedy jej przerwałem, mówiąc, że w ZSRR, skąd przyjechałem, wyższe wykształcenie, podobnie jak każde inne, jest bezpłatne. Takiego efektu się nie spodziewałem. Moje koleżanki były wstrząśnięte. Bezpłatne! Dobrze jeszcze, że nie pytały, dlaczego wyjechałem z takiej baśniowej krainy.

Misiz Sirota uśmiechała się z zakłopotaniem. Może trochę wstyd jej było za swój bogaty, utuczony kraj, gdzie wykształcenie człowieka zależy od tego, ile ma pieniędzy. Jeśli ktoś ma ich dużo, bardzo dużo, to kończy Princeton; jeśli nie za dużo - jedzie studiować do Kanady, bo tam jest taniej, a jeśli nie ma nic, to zostaje nieukiem, chyba że uda mu się dostać stypendium. Szydziłem w duchu, słuchając ich ożywionej dyskusji po hiszpańsku, szydziłem z misiz Siroty i różnych uczonych jegomościów, dla których socjalizm to niemal diabelski wynalazek. Żeby dolać oliwy do ognia, powiedziałem że opieka medyczna też jest bezpłatna. Co się wtedy zaczęło... A mnie w to graj, że wsadziłem kij w mrowisko.

Moja klasa mi się podobała. Margarita, pulchna czarnooka kobieta o ładnej twarzy, matka trzech chłopców - najstarszy miał jedenaście lat - oraz małej dziewczynki, uśmiechała się do mnie, pokazując ich zdjęcia. Kolorowe, starannie upozowane fotografie świadczyły o tym, że zrobiono je nie przypadkiem, ale żeby wszystko uchwycić, utrwalić i zachować. Jak na rosyjskiej prowincji. Najmłodsza dziewczynka była cała w koronkach i falbankach i stała w ważnej pozie, jak jakaś znakomitość. Powiedziałem: "Piękne dzieci urodziłaś, Margarito". Była bardzo zadowolona.

Czasem wydawało mi się, że się Margaricie podobam, bo tak samo często jak Luz uśmiechała się do mnie, a oprócz tego niekiedy częstowała mnie jakąś domową potrawą. Zresztą wszystkie lubiły częstować mnie swoimi dominikańskimi przysmakami - smażonym mięsem, smażonymi bananami czy jakimiś kulkami mięsnymi, podobnymi do pulpetów. Margarita częstowała również koleżanki, nie tylko mnie, ale raczej nie sądzę, bym się mylił - wyraźnie jej się podobałem, to było widać. Nie rozumiałem wtedy, jak mogę się komuś podobać, byłem bardzo niskiego mniemania o sobie jako o mężczyźnie, gardziłem sobą. Może podobały jej się moje zielone oczy, ciemna skóra albo solidnie pociachane ręce. Bóg jeden wie, co się podoba kobietom.

Byłem Rosjaninem, to im się też podobało. Wątpię, by wiedziały, że Żydzi emigrują z Rosji, nie warto było wyjaśniać, że jestem narodowości rosyjskiej, ale wyjechałem za zgodą władz radzieckich dzięki wizie przysłanej z Izraela. Byłem Rosjaninem i już. Jak wyjaśniała im i mnie misiz Si-rota, Rosja leży w Europie. W ten sposób stałem się przybyszem z Europy. Tamte były z Ameryki Środkowej i Południowej. A wszyscy byliśmy ze świata.

Uciekłem z ZSRR, szukając swobody twórczej, chciałem drukować swoje utwory - tutaj akurat niepotrzebne, potrzebne tylko tam, w Rosji - a więc postąpiłem dosyć lekkomyślnie. Wbrew chęci natomiast stałem się dla tych kobiet przedstawicielem swojego kraju, jedynym przedstawicielem Rosji, ZSRR, jakiego w życiu spotkały.

Bóg mi świadkiem, starałem się uczciwie przedstawić im swój kraj. Nie udawałem nikogo, przede wszystkim przed sobą nie udawałem, zostawiłem na boku własne mniemanie o sobie i starałem się patrzeć na świat obiektywnie. Tych kobiet w ogóle nie obchodziło, czy mnie tam drukowano, czy nie, ostatecznie takich jak ja są najwyżej tysiące.

Wiedziały za to coś innego: kraj, w którym jest bezpłatne wyższe wykształcenie, bezpłatna służba zdrowia, opłata za mieszkanie stanowi nędzną cząstkę pensji, różnica między zarobkami robotnika - sto pięćdziesiąt rubli -a pensją akademika czy nawet pułkownika KGB - pięćset -wynosi zaledwie trzysta pięćdziesiąt rubli (zestawmy z tym różnice między astronomicznymi sumami, na jakie wycenia się majątki najbogatszych rodzin Ameryki, a żałosnymi stu dziesięcioma dolarami tygodniowo, które Ediczka zarabiał jako basboj w hotelu "Hilton") - taki kraj nie może być zły.

Cóż, nie przeszły razem z zachodnią inteligencją długiej drogi od oczarowania do rozczarowania rosyjską rewolucją i Rosją. Nic nie przeszły. Wśród nich chodziły słuchy o kraju, gdzie takim jak one żyje się dobrze. Zawsze chodziły.

Nie wdawałem się w szczegóły i nie mógłbym im wyjaśnić historii Rosji ostatnich sześćdziesięciu lat - stalinizmu, ofiar, obozów; wszystko to puściłyby mimo uszu. Ich własna historia też obfitowała w bestialskie zbrodnie i ofiary. Nie były ambitne czy zarozumiałe, one i ich mężowie nie pisali wierszy ani książek, nie malowali obrazów, nie starały się za wszelką cenę przejść do historii kraju, a jeszcze lepiej - świata, więc nie obchodziły ich przeszkody na tej niepotrzebnej im do szczęścia drodze. Po prostu żyły i były dobre, chłopaka z Rosji częstowały smażonym mięsem, a swoich Jose kochały i rodziły im dzieci, które potem fotografowały w najlepszych ubraniach; tak, to było ich życiem.

Przyznaję: o wiele bardziej naturalnym niż moje. Włóczyłem się po świecie, przez ambiqę utraciłem miłość, a kiedy ją utraciłem - zrozumiałem, że była dla mnie o wiele cenniejsza od ambicji i samego życia, i znowu zacząłem szukać miłości; teraz właśnie jej szukam. Gdy patrzeć z tego punktu widzenia, miłości w Rosji jest oczywiście więcej niż tutaj. To widać gołym okiem. Wybaczcie Ediczce, możecie sobie mówić, że ża mało zna Amerykę, ale miłości jest tutaj mniej, o wiele mniej...

Oddawałem się tym rozmyślaniom, wracając ze swojej szkoły. Szedłem Columbus w dół, szedłem, nie śpiesząc się, czytałem wszystkie szyldy; gdyby zrobiło się bardzo gorąco, zdjąłbym koszulę, tego dnia zresztą byłem w garniturze; słońce wyjrzało i zaczęło przypiekać, zrzuciłem więc marynarkę. Kobiety z Dominikany po wyjściu ze szkoły śpieszyły się do domu, czekały na nie dzieci. Niekiedy szedłem z Luz, Kolumbijką Aną, Margaritą i jeszcze kimś, może ciemnooką Marią o twarzy świętej, do sabłeju, odległego pół kwartału od naszego Community Center, i po drodze pytałem je o hiszpańskie słówka. Znam ich teraz może ze dwa dziesiątki i wypowiadam z satysfakqą. O wiele zresztą chętniej uczyłbym się hiszpańskiego. Jest bardziej soczysty i bliższy mi, w ogóle mówiący po hiszpańsku są mi o wiele bliżsi niż urzędnicy w krawatach albo chude, wytresowane sekretarki. Wyjątek robię dla Ca-rol, tylko dla niej.

Razem z nieszczęsną dziewczyną, która ocipiała w tym kraju, przepadło gdzieś moje zainteresowanie kulturalnymi białymi kobietami. Wiele wyzwolonych czy też wyzwalających się pań, jak z bólem spostrzegam, wyzwala się od miłości do kogoś innego, nie do siebie. To potwory obojętności. "Mój chleb, moje mięso, moja pizda, mój apartament" - mówią potwory. A ja nienawidzę cywilizacji, która je zrodziła, cywilizacji, na której sztandarze wypisałbym najbardziej mordercze od początków ludzkości zdanie: "To twój problem". Ta krótka formuła, łącząca wszystkich Jean-Pierre'ów, Suzanny i Jeleny tego świata, zawiera w sobie całe zło. Ediczka jest przerażony: a jeśli jego dusza nie znajdzie tu człowieka, do którego by mogła przylgnąć, i wówczas za grobem skazana będzie na wieczną samotność? To właśnie jest piekło.

Hiszpańskojęzyczna ludność mojego wielkiego miasta jest znacznie mniej obojętna. Dlaczego? Ci ludzie później dotarli do tej cywilizacji, więc jeszcze ich tak nie zdeprawowała. Ale im także zagraża. Sądzę jednak, że nie zdąży ich zniszczyć, prędzej zdechnie sama, zabije ją buntująca się natura człowieka; ta natura domaga się miłości.

A co w Rosji? - spytacie. Rosja i jej ustrój są wytworami tej samej cywilizacji, i chociaż dokonano tam pewnych korekt, niewiele to zmienia. Miłość ucieka z Rosji. A miłość potrzebna jest światu, świat woła o miłość. Twierdzę, że świat potrzebuje nie samostanowienia narodów, nie rządów tych czy innych osób, nie zamiany jednej biurokraq'i na drugą, kapitalistycznej na socjalistyczną, nie kapitalistów czy komunistów u władzy; jedni i drudzy noszą marynarki. Jego potrzebą jest zniszczenie podstaw tej antyludzkiej cywilizacji - świat łaknie nowych norm obyczajowych i społecznych, prawdziwej równości majątkowej; równości, a nie tego kłamstwa, które Francuzi wypisali kiedyś na sztandarze swojej rewolucji. Miłość człowieka do człowieka jest potrzebna, żebyśmy żyli wszyscy kochani przez innych i żeby w duszach ludzkich panowały spokój i szczęście. A miłość zrodzi się wtedy, gdy zostaną zniszczone przyczyny niechęci. Znikną wtedy straszne Jeleny, bo żaden Ediczka nie będzie od nich niczego żądał, zmieni sie ich natura, i Ediczków, i Jeleń, i nikt nie będzie mógł kupić żadnej Jeleny, bo i za co? Nie będzie wyższości materialnej jednych nad drugimi...

Tak sobie z uśmiechem szczęścia szedłem ze szkoły. Szedłem brudnym Broadwayem, gdzie na każdym rogu wciskali mi burdelowe ulotki - weź pan, Ediczka, wstąp i naciesz się, dostaniesz pan piętnaście minut miłości; skręciłem na Czterdziestą Szóstą, zapukałem do czarnych drzwi, otworzył mi Aloszka Sławków, poeta. Stał w obłoku pary, gorąca woda lała się w kuchni już od miesiąca, i nie miał kto zlikwidować przecieku. Wszedłem do Aloszki, jak zwykle zobaczyłem klaunowskie czarne cylindry oraz instrument muzyczny - Aloszka dzielił tę czarną dziurę z klaunem i muzykiem, też emigrantami z Rosji. Zobaczyłem trzy materace, łachmany, brud i zacząłem się domagać od Aloszki czegoś do żarcia.

Wówczas Aloszka nie był jeszcze katolikiem, ale już nie nosił brody. Akurat zlikwidowali jego etat strażnika, oddał więc pałkę i mundur i znowu był mocno kulejącym, ale dziarskim, wąsatym i czarnookim Aloszka Sławkowem, który lubi sobie wypić. Aloszka dał mi kwaszonej kapusty z parówkami - żywił się wyłącznie tym - i zasiadł do przekładu przyniesionego przeze mnie dokumentu, zatytułowanego Memorandum. Dokument wyrażał nadzieje i marzenia, jak to się mówiło, "inteligencji twórczej" - Aloszki, moje oraz sporej liczby malarzy, pisarzy, filmowców i rzeźbiarzy, którzy wyjechali z ZSRR, a tutaj potrzebni byli jak pryszcz na dupie.

Aloszka tłumaczył, ja siedziałem w zatłuszczonym starym fotelu i myślałem o tym dokumencie i o naszych zabiegach. "Tonący memorandum się chwyta" - stwierdziłem. Dwie strony. Żeby posłać je do Jacksona, Kerry'ego i Beama. Może nam pomogą w kwestii sztuki. Nawiasem mówiąc, ci demagodzy potrzebowali nas, dopóki znajdowaliśmy się tam. Tutaj wcisnęli każdemu po łelferze, żebyśmy nie darli mordy, i szlus. Hulaj, Wasia, i ciesz się wolnością.

Zimnokrwiści Amerykanie, rozsądni, kurde, ludzie, radzą takim jak my zmienić zawód. Nie rozumiem tylko jednego: dlaczego sami nie zmieniają zawodu. Biznesmen, który traci połowę majątku, rzuca się z czterdziestego czwartego piętra swojego biurowca, ale nie idzie pracować jako strażnik. Skapitulować to ja mogłem i w Sojuzie, po chuja tu było przyjeżdżać. Dokładnie tego samego żądała ode mnie władza radziecka - żebym zmienił zawód.

My też nieźli jesteśmy, myślę sobie. Najbardziej lekkomyślna emigracja! Zazwyczaj tylko strach przed głodem, zagrożenie życia zmusza ludzi do porzucenia domu, ojczyzny, jeśli wiadomo, że mogą tam nie wrócić i pewnie nigdy nie wrócą. Jugosłowianin wyjeżdżający zarobkowo do Ameryki może wrócić do kraju; my - nie. Nigdy nie zobaczę ojca i matki; ja, Ediczka, wiem to, nie łudzę się i nie rozpaczam.

A podjudzili nas przeciw radzieckiemu światu nasi prowodyrzy, panowie Sacharow, Sołżenicyn i spółka, którzy w życiu nie widzieli zachodniego świata. Mieli oczywiście konkretne powody - inteligencja żądała uczestnictwa w rządzeniu krajem, żądała swojej doli - ale też kierowała nimi ambicja, pragnienie pokazania światu własnej osoby. Nie umieli zachować miary, jak to Rosjanie. Może faktycznie sami się nabrali - te wszystkie Sacharowy i Sołżenicyny - ale nabrali i nas. W końcu mieli rząd dusz. Bunt inteligencji przeciwko własnemu krajowi i jego porządkom był tak potężny, że nawet najmocniejsi mu się nie oparli i musieli ulec. No tośmy zapierdalali wszyscy na Zachód, skoro tylko nadarzyła się okazja. A kiedy zobaczyliśmy, jak wspaniale się tu żyje, to wielu, jeśli nie wszyscy, próbowało spierdolić stąd z powrotem, ale już było za późno. Nie ma serca ten rząd radziecki...

Bardzo mądrzy, kurde, Amerykanie, radzą takim ludziom, jak Aloszka i ja, zmienić zawód. A gdzie podzieję wszystkie swoje myśli, uczucia, dziesięć lat życia, tomiki wierszy, gdzie samego siebie, wyrafinowanego Ediczkę, podzieję? Mam przywdziać kostium basboja? Próbowałem. Chujowo. Nie mogę już być zwykłym człowiekiem, jestem nieodwołalnie zepsuty. Mogiła mnie wyprostuje.

Amerykańska bezpieka w swoim czasie będzie jeszcze miała z nami kłopot. Przecież nie wszyscy dadzą się złamać. Po paru latach Rosjanie jako terroryści zasilą najróżniejsze fronty wyzwolenia. Przepowiadam to.

Zmienić zawód. A czy można zmienić duszę? jeśli się dobrze wie, do czego jest się zdolnym, czy można stłamsić siebie i żyć tutaj życiem zwykłego człowieka, bez żadnych aspiraqi, widząc przy tym dokoła pieniądze, sukcesy, sławę, na ogół niezbyt zasłużone? Jeśli się wie, znając już Związek Radziecki i Amerykę, że to na jedno wychodzi: posłuszny i cierpliwy dostanie od społeczeństwa wszystko; wszystko dostanie usłużny, liżący innym dupę.

Genialnych wynalazców kanapek wegetariańskich dla sekretarek z Wall Street - ilu może być, jeden, dwóch? Tutaj osiąga się sukces przeważnie tak samo jak w ZSRR -posłuszeństwem, siedzeniem na dupie w swojej firmie albo w urzędzie, nudną codzienną pracą. Wyjaśniam zatem -cywilizacja została urządzona w taki sposób, że najbardziej niespokojni, namiętni, niecierpliwi i z reguły najbardziej utalentowani, szukający nowych dróg, skręcają kark. Ta cywilizacja to raj dla średniactwa. Myśleliśmy, że ZSRR stworzył raj dla średniaków, że tutaj jest inaczej, jeśli ktoś ma talent. A chuja!

Tam ideologia - tutaj komercja. Taka mniej więcej różnica. A cóż mnie obchodzi, z jakich powodów świat odmawia mi tego, co mi się słusznie należy z raq'i człowieczeństwa i talentu? Spokojnie natomiast obdarza tym wszystkim, mam na myśli miejsce, miejsce w życiu i uznanie, tutaj - biznesmena, tam - aparatczyka. A dla mnie miejsca nie ma.

Oj, świecie, kurwa twoja mać! No nic, na razie to znoszę, znoszę, ale kiedyś mi się znudzi. Skoro nie ma miejsca dla mnie i wielu innych, na chuj mi taka cywilizacja?!

Ostatnie słowa skierowałem już do Aloszki Stawkowa, który wcale nie we wszystkim się ze mną zgadza. Ciągnie go do religii, skłonny jest szukać zbawienia w tradycji religijnej, w ogóle jest spokojniejszy od Ediczki, chociaż myślę, że i w nim szaleją burze. Marzy, żeby zostać jezuitą, a ja śmieję się z jego jezuityzmu i wróżę mu uczestnictwo w światowej rewoluqi razem ze mną, w rewolucji, która zniszczy tę cywilizację.

- A co na jej miejscu zbudujecie, ty i twoi przyjaciele z Partii Robotników? - pyta Aloszka, nie wiadomo czemu łącząc mnie z Partią Robotników, do której nigdy nie należałem. Po prostu z Carol i jej przyjaciółmi zszedłem się bliżej niż z przedstawicielami innych partii, ale to czysty przypadek.

- Najtrudniej jest zburzyć tę cywilizację, zniszczyć do korzeni, żeby się nie odrodziła, tak jak w ZSRR - odpowiadam Aloszce. - Zburzyć ostatecznie to znaczy właśnie zbudować nową.

- A co zrobicie z kulturą? - chce wiedzieć Aloszka.

- Z tą feudalną kulturą - mówię - utrwalającą nieprawidłowe stosunki międzyludzkie, powstałe w odległej przeszłości, w innej sytuacji, co z nią? Rozwalić w cholerę jakoszkodliwą, niebezpieczną, propagującą te wszystkie opowiastki o dobrych milionerach, o dzielnej policji, broniącej obywateli przed bestialskimi kryminalistami, o wspaniałych politykach - miłośnikach kwiatów i dzieci. Dlaczego ani jeden skurwiel spośród panów pisarzy, zauważ, Aloszka, ani jeden nie napisze, że zbrodnie, większość z nich, zrodziła sama cywilizacja? Że jeśli jeden człowiek zarżnął drugiego i zabrał mu forsę, to wcale nie dlatego, że aż tak mu się szelest i kolor tych papierków podobały? Po prostu wiedział, że te papierki wśród jego rodaków są bogiem, one dadzą mu i kobietę, jakiej zapragnie, i żarcie, i uwolnią go od wykańczającej pracy fizycznej. Albo kiedy człowiek zabił żonę za zdradę. Gdyby panowały inne obyczaje, inna moralność i tylko miłość określałaby naturę związków między ludźmi, po co by miał wtedy zabijać za brak miłości? Brak miłości to nieszczęście, które powinno wzbudzać litość. W telewizji pokazują ciągle rodziny i dżentelmenów w garniturach. Ale to już odchodzi w przeszłość, odchodzą dżentelmeni w garniturach, nad Ameryką i resztą świata wieje wicher nowych stosunków, ignorując wszystkie policyjne zarządzenia, wszystkie zakazy religijne. Dżentelmen w garniturze, siwa głowa rodziny, ponosi porażkę za porażką, i wreszcie, już wkrótce, przestanie rządzić światem. Mąż i żona, którzy się zeszli, żeby spokojniej i dostatniej żyć, nie z miłości, tylko dlatego, że tak nakazuje obyczaj - to zawsze było sztuczne i rodziło masę tragedii. Na chuj się trzymać nieżyciowych obyczajów...

Tak go agitowałem, on się bronił, w końcu jednak zająłem się kapustą, a on - Memorandum. Dobrze zna język angielski, przetłumaczył szybko te strony, ale i tak potem trzeba było dać je do sprawdzenia Amerykaninowi Buntowi - przyjacielowi Edika Brutta, mojego sąsiada z hotelu. Błędów nie było tak wiele, Aloszka, poeta katolik, przeważnie opuszczał przedimki. Kiedy skończył, chciał odpocząć po ciężkiej pracy. W jego rozumieniu odpoczynek to picie.

Zaprowadziłem go do swojego ulubionego sklepu przy Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy między Pierwszą i Drugą Aleją, i tam kupiliśmy rum z Jamajki, właśnie to, na co już od tygodnia miałem ochotę. On też ją miał, obu nam uśmiechały się jamajskie wrażenia smakowe. Nie byliśmy pijakami, ni chuja w tym rodzaju, chociaż jak zobaczycie, w końcu się upiliśmy. Alosza jeszcze kupił wodę sodową, kupiliśmy też dwie cytryny i poszli do mojego hotelu.

Przyszliśmy. Siedliśmy pod oknem. Zbliżał się wieczór, słońce godziny piątej oświetlało moją komórkę. Rum złocił się, srebrzył i wypełniał należące do Ediczki paskudne, ordynarne szklanki, nie wiadomo kiedy i przez kogo przyniesione. Od czasu do czasu wlewaliśmy go do gardła. Aloszka zapalił cygaro i rozkoszował się nim, wyciągnąwszy sztywną nogę przed siebie. A rozkoszując się, przesunął krzesło, krzesło zaczepiło o sznur od lodówki, wyciągając wtyczkę z gniazdka, i tak niepostrzeżenie lodówka się rozmroziła. Kałużę wody zobaczyliśmy dopiero pół godziny później; musieliśmy ją wycierać, akurat kiedy chcieliśmy zabrać resztki rumu i pójść sobie. Domagał się tego Aloszka, który miał śmigło w dupie; chciał iść do Public Library, tak właśnie, chciał pójść do Public Library i kupić dżojnty.

Więc poszliśmy. Wkrótce jednak stwierdziłem, że Aloszka, pomimo całej swojej bezczelności poety rosyjskiego, nie potrafi nawet obchodzić się z dżojntem. Okazało się, że kupił cieniutko skręcone papieroski, rozwinął, zmieszał ze zwykłym tytoniem z cygar i palił. Długo śmiałem się z biednego Aloszki. Teraz oczywiście już było wiadomo, dlaczego marihuana na niego nie działała, a przez cały czas się na to skarżył.

- To przecież jak kartofel dla słonia, palić trzeba właśnie ten cieniutki, już gotowy papierosik, z niczym nie mieszać, palancie - powiedziałem. - Ej, ty Wańko, prowincjuszu z Moskwy.(...)


Refleksje o sztuce

(fragment rozdziału dwunastego: "Mój przyjaciel -Nowy Jork" str. 320-323)

 

(...)Kiedy na ulicy przed tobą idzie jakiś wyjątkowy garbus albo człowiek z liszajem na pół twarzy, to ciebie, normalnego i skromnego biedaka, już nikt nie zauważy. Tak jest w Soho. Człowiek idący ulicą w zbroi rycerskiej i jak gdyby w szklance z amerykańskiej flagi też mnie nie zdziwił. Nikogo nie zdziwił, chyba że turystów z Oklahomy albo Wyoming. Powiadają, że kiedy w tych dzikich stepowych stanach zobaczą długowłosego albo pedała, to go niezawodnie pobiją, tak jak w Rosji bito kiedyś ludzi noszących wąskie spodnie i długie włosy. Tutaj turyści zachowują się grzecznie.

Zawartość galerii w Soho dawno mi obrzydła. Bywam tu od dnia swojego przyjazdu do Ameryki. Drewniane rowery, drewniane maszyny do pisania, drewniany szoping beg i drewniana roślina z cieniutkimi, kołysanymi wiatrem liśćmi albo szkielet olbrzymiej ryby - po wszystkim prześlizguję się obojętnym wzrokiem. Nawet malarz - mały Japończyk - też jak gdyby wykonany był z drewna; takie ma szczęki, taką twarz, chrząstkowate uszy. Ze współczesną sztuką oswoiłem się jeszcze w czasach moskiewskich. Przyjaźniłem się z dobrą setką artystów. Nie dziwię się cyklowi fotograficznemu, przedstawiającemu przebijanie dziury w domu, przekrojom poprzecznym pokojów, widokom z lewej i z prawej, z góry i z dołu, nawet kawałkowi ściany z tynkiem, wystawionemu jako ukoronowanie wszystkiego - też się nie dziwię. Worki z tiulu w galerii Castel-lego - Rauschenberg niegdyś dla nas, tam, w Rosji, baśniowo daleki, wstąpił w swój okres salonowy. O wiele bardziej podoba mi się jego praca w Modern Art. Na Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy - brezent, żelazo, zużyta opona, vszystko ordynarne, surowe, w obrazie czuje się protest. A teraz Rauschenberg jest mistrzem, luminarzem; kupili go, sprzedaje prace za bajońskie sumy i chyba sam nie rozumie, że te worki tiulowe to jego salonowy okres; ot, taka Puvis de Chavańszczyzna; został artystą światowym, upiększającym, lakiernikiem. Żal mi tego brezentu, grubej faktury, które poznikały z jego prac. Ameryka rozprawia się ze swoimi artystami inaczej niż Rosja. Zresztą Rosja też mądrzeje, przykładem tego jest wystawa moich przyjaciół - skrajnej lewicy artystycznej - w Zarządzie Związku Artystów ZSRR; rządzący w Rosji uczą się od swoich amerykańskich kolegów bardziej humanitarnych, nowoczesnych metod zabijania sztuki, a mianowicie: chcesz zabić artystę - kup go...

Kiedy odwiedzę wszystkie galerie, znajdujące się w tym samym budynku, co galeria Castellego, zazwyczaj idę na West Broadway. Łazi tam pełno ludzi, ale zawsze odróżnię artystów. Znam ich twarze tak dobrze, jak gęby chłopaków z Washington Square. To twarze moich moskiewskich przyjaciół malarzy. Brodate, uduchowione albo przeciwnie - niepozorne, zmęczone lub rześkie i bezczelne - wszystkie znane są mi do najmniejszej zmarszczki; tak samo jak twarze ich przyjaciółek - i tych wiernych, które szły z nimi przez wiele lat, i przypadkowych, wesołych towarzyszek, które nie zapadły im w duszę, wpadły tylko popierdolić się, popić i popalić, dzisiaj przyszły, jutro odejdą. W marcu i kwietniu chciałem zamieszkać w Soho, rwałem się, żeby mieszkać w niedużym domu, znać wszystkich sąsiadów malarzy, siedzieć wieczorami na schodkach przed wejściem, pić piwo, gawędzić z lokatorami, nawiązać trwałe więzi; chciałem tego, ale poddasza są bardzo drogie, i wtedy nie udało mi się spełnić marzenia. Teraz, kiedy jestem spokojniejszy, już nie chciałbym mieszkać w Soho. Zrozumiałem, że bardzo się zmieniłem, że nie wystarcza mi już sztuka i jej ludzie, a to, co kiedyś dawało mi szczęście - tamten wesoły, cygański tryb życia - już nie powróci, gdybym zaś nawet zdołał go podrobić, okazałby się wkrótce irytującą powtórką czegoś już znanego. Egoiści, myślę, idąc ulicą i patrząc na mieszkańców Soho, cyniczni i zamknięci w swoim kręgu, szukają sukcesu w społeczeństwie, nie umieją się organizować i w rezultacie są tylko częścią tej cywilizacji. W młodości protestują, szukają, buntują się w swojej sztuce, a potem stają się filarami porządku.

Kim, na przykład, stał się Salvator Dali? Kiedyś utalentowany malarz, teraz jest starym błaznem, zdolnym tylko ozdabiać swoją mumią salony bogaczy. W jednym z takich salonów się poznaliśmy. Mnie i Jelenę przyprowadzili wtedy wspomniani już Glickermanowie - Aleks i Tatiana.

Dali siedział w kącie pod obrazami, razem ze swoim sekretarzem i jakąś panną. Okazał się małym, łysym staruszkiem o niezdrowej cerze, który wyrecytował mi po rosyjsku: "Boża krówko, leć do nieba, przynieś mi kawałek chleba...". To samo, co powtarzają kolejne pokolenia dzieci w Rosji, kiedy na ręce siądzie im owad z kropkami na skrzydełkach, zwany potocznie bożą krówką. Moja Jelena była zachwycona Dalim, on nią, jak się zdaje, też; nazywał ją Justyną, czego ona, chociaż nałapała zewsząd wszystkiego, nie zrozumiała, będąc w istocie słabo wykształconą dziewuszką z bulwaru Frunzego. No, a ja oczywiście, wielki i mądry Ediczka, wyjaśniłem jej, że Justyna to bohaterka powieści markiza de Sade. Dali nazwał ją "szkielecikiem". "Dzięki za szkielecik" - powiedział do Glickermanów; jego sekretarz, jeszcze gorzej niż ja mówiący po angielsku, zapisał nasz telefon i obiecał zadzwonić określonego dnia.

Jelena strasznie czekała na ten telefon i chociaż na nieszczęście zachorowała, stale coś wąchała, żeby wyzdrowieć. Mówiła, że pójdzie do Dalego, nawet gdyby miała umrzeć, ale stary sklerotyk się nie odezwał. Bardzo żal mi było dziewczynki, takiej smutnej, zakatarzonej i zdesperowanej; dużo i dobrze tego wieczoru się ze mną pierdoliła, chociaż to był już okres zapaćkanych spermą majtek.

Wszystko zostało zdeprawowane przez tę cywilizację, zapaskudzili ją dżentelmeni w garniturach. Sprzedawane we wszystkich sklepach litografie i akwaforty starych sklerotyków w rodzaju Picassa, Miro, tegoż Dalego i innych zmieniły sztukę w olbrzymie oszukańcze targowisko. Ciągle mało im pieniędzy, chcieliby coraz więcej. Mało im olejnych obrazów i temper, mało rysunków i akwarel; żeby wyciągnąć więcej pieniędzy, chałturzą w kamieniu, odbijają litografie i puszczają w obieg w setkach, w tysiącach egzemplarzy. Łajdacy, wszystko zdeprecjonowali. Wielu z nich ma na karku żony i kilka rodzin, krewnych i przyjaciół, potrzebuje więc dużo pieniędzy. Pieniądze, pieniądze, nic tylko żądza pieniędzy kieruje tymi staruszkami. Z dawnych buntowników zrobili się obrzydliwi macherzy. To samo czeka dzisiejszych młodych. Dlatego przestałem lubić sztukę…