Poniżej publikujemy trzeci rozdział książki Frantza Fanona: "Wyklęty lud ziemi" Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1985 str.101-140.


Frantz Fanon

Wyklęty lud ziemi

Rozdział 3. Bezdroża świadomości narodowej

 

Jak uczy historia, walka przeciw kolonializmowi nie od razu ma charakter walki narodowowyzwoleńczej. Przez długi czas skolonizowany dąży wyłącznie do likwidacji najbardziej oczywistych niesprawiedliwości: przymusowej pracy, kar cielesnych, ograniczenia praw politycznych itd. Z czasem jednak walka o demokrację, walka przeciwko uciskowi wydobywa się z oparów uniwersalistycznego neoliberalizmu i z trudem kieruje sobie drogę ku żądaniom o charakterze narodowym. Nieprzygotowanie elit, nieobecność organicznej więzi między nimi a masami, ich ospałość i - powiedzmy szczerze - tchórzostwo okazane w decydującym momencie walki leżą u źródeł tragicznych wydarzeń.

Świadomość narodowa w przypadku krajów rozwijających się nie jest skoordynowaną krystalizacją najtajniejszych dążeń całego ludu ani konkretnym wytworem jego mobilizacji, lecz kształtem bez treści, nietrwałym i ulotnym. Fakt ten tłumaczy łatwość, z jaką młode niepodległe państwa mówią, o narodzie i o wspólnocie etnicznej, o państwie i o plemieniu. Zjawisko to, świadczące o ciągłym tkwieniu w przeszłości, przeszkadza skonsolidować naród. Jak zobaczymy, słabości te i wynikające z nich niebezpieczeństwa są historycznym skutkiem niezdolności rodzimej burżuazji krajów słabo rozwiniętych do zracjonalizowania działań ludu, to znaczy - wydobycia z nich elementu racjonalnego.

Klasyczna, niemal wrodzona wada świadomości narodowej w krajach rozwijających się nie jest wyłącznie konsekwencją okaleczenia skolonizowanego przez ustrój kolonialny. W równym stopniu jest wynikiem ospałości rodzimej burżuazji, jej ubóstwa intelektualnego oraz w pełni kosmopolitycznej formacji umysłowej.

Rodzima burżuazja obejmująca władzę po upadku rządu kolonialnego to burżuazja zapóźniona w rozwoju. Jej siła ekonomiczna jest prawie żadna, a w każdym razie nieporównywalna z siłą burżuazji metropolii, której miejsce zamierza zająć. W swym woluntarystycznym narcyzmie rodzima burżuazja szybko dochodzi do przekonania, że z powodzeniem może zastąpić burżuazję metropolii. Fakt uzyskania przez kraj niepodległości stawia ją w sytuacji przymusowej i wyzwala w niej reakcje katastroficzne, co sprawia, że kieruje wiernopoddańcze apele do dawniej metropolii. Warstwę tę, stanowiącą w istocie najbardziej światłą część nowego państwa, w której skład wchodzą pracownicy nauki oraz ludzie trudniący się handlem, cechuje niewielka liczebność, skupienie w stolicy i określony typ działalności: handel, rolnictwo, wolne zawody. Nie spotykamy w niej przemysłowców ani finansistów. Burżuazja krajów rozwijających się nie jest nastawiona na produkcję, wynalazczość, budowanie, pracę. W całości koncentruje się na działaniach typu pośredniczącego. Jej powołaniem jest być częścią obiegu, systemu. Burżuazja kolonii ma psychikę człowieka interesu, a nie wielkiego przemysłowca. Trzeba   przyznać,   że   pazerność   kolonizatora i system embargo wprowadzony przez kolonializm nie pozostawiały jej dotąd dużego wyboru.

W systemie kolonialnym nie ma miejsca dla burżuazji akumulującej kapitał. Można zatem przypuszczać, że historycznym przeznaczeniem prawdziwej burżuazji w kraju rozwijającym się jest zaparcie się samej siebie, zaparcie się siebie jako instrumentu kapitału i uczynienie z siebie niewolnika kapitału rewolucyjnego, którym jest lud.

W kraju słabo rozwiniętym rodzima burżuazja powinna uznać tak rozumianą zdradę swego przeznaczenia za swój obowiązek i całkowicie podporządkować się ludowi; oddać do jego dyspozycji kapitał intelektualny i techniczny, zdobyty na uniwersytetach metropolii. Jak zobaczymy dalej, niestety, dość często rodzima burżuazja rezygnuje z tej słusznej, heroicznej drogi wiodącej daleko w przyszłość i obiera z całym spokojem drogę inną, groźną, bo antynarodową: drogę klasycznej burżuazji, "burżuazji mieszczańskiej"; głupio, płasko, cynicznie mieszczańskiej.

Jak powiedzieliśmy, na pewnym etapie cel partii staje się ściśle narodowy. Partie mobilizują lud za pomocą haseł niepodległościowych, resztę odkładając na potem. Zapytane o program gospodarczy państwa, którego niepodległości żądają, o ustrój, jaki zamierzają wprowadzić, nie potrafią udzielić odpowiedzi, gdyż nie mają pojęcia o gospodarce własnego kraju.

Gospodarka rozwija się poza nimi. Ich znajomość realnych i potencjalnych bogactw naturalnych kraju jest czysto książkowa, przybliżona. Mogą zatem wypowiadać się w tej kwestii wyłącznie w sposób ogólnikowy i abstrakcyjny. Po uzyskaniu niepodległości burżuazja kraju rozwijającego się, zmniejszona pod względem liczebności, nie posiadająca kapitału, odmawiająca wejścia na drogę rewolucji, popada w żałosną stagnację. Nie znajduje ujścia dla swych umiejętności, którym - jak nieco zbyt pochopnie twierdziła - w okresie panowania kolonialnego nie pozwalano się rozwijać. Mizerne środki i nieliczna kadra skazują ją na produkcję typu rzemieślniczego. Gospodarka narodowa, ze względu na swe dość ograniczone możliwości, zmuszona jest opierać się na zasobach krajowych. Głosi się chwałę rzemiosła. Nie mogąc budować wielkich fabryk, rentownych dla kraju i dla niej samej, burżuazja otacza drobne rzemiosło troskliwą opieką, niezupełnie wolną od szowinizmu. Odpowiada to poczuciu godności narodowej przynosząc jednocześnie korzyści. Kult wyrobów krajowych w połączeniu z niemożnością znalezienia nowych dróg jest powodem przerzucenia się burżuazji na produkcję rolną, charakterystyczną dla okresu kolonialnego.

Uzyskanie niepodległości nie wywiera najmniejszego wpływu na gospodarkę narodową. Jak dawniej odbywają się zbiory orzeszków ziemnych, kakao, oliwek. Trwa eksport surowców. Przemysł praktycznie nie istnieje. W dalszym ciągu wywozi się surowce; jest się zapleczem Europy; stałym dostawcą produktów surowych.

Mimo to rodzima burżuazja nie przestaje domagać się upaństwowienia poszczególnych sektorów życia gospodarczego. Nacjonalizacja w jej rozumieniu nie oznacza bynajmniej oddania całej gospodarki w służbę narodu celem zaspokojenia jego potrzeb. Nacjonalizacja nie oznacza przestawienia państwa na nowe stosunki społeczne, których utrwalenie mogłaby ułatwić. Nacjonalizacja to po prostu przeniesienie na tubylców  przywilejów,  które dotychczas były domeną kolonizatorów.

Ponieważ jednak burżuazja nie posiada wystarczających środków materialnych ani intelektualnych (brak inżynierów, techników), musi ograniczyć swoje zakusy do przejmowania agencji i przedsiębiorstw handlowych, dawniej należących do kolonizatorów. Przejmuje zawody będące dotąd domeną ludności europejskiej: lekarz, adwokat, kupiec, przedstawiciel, pełnomocnik generalny, komiwojażer. Jest przekonana, że w imię godności narodu i własnego bezpieczeństwa musi zająć te stanowiska. Zaczyna żądać, żeby wszystkie wielkie spółki zagraniczne zwracały się do niej w sprawach nawiązania kontaktu z dawną kolonią i utrzymywania w niej swoich placówek. Rodzima burżuazja odkrywa w sobie historyczną misję - jest nią pośrednictwo. Jak widzimy, nie chodzi tu o powołanie, mające na celu przekształcenie bytu narodowego, lecz zupełnie prozaicznie o stworzenie czegoś w rodzaju pasa transmisyjnego dla kapitalizmu, który, zmuszony do kamuflażu, przybiera maskę neokolonializmu. Burżuazja bez uszczerbku dla godności własnej i bez kompleksów przyjmuje rolę agenta handlowego zachodniej burżuazji. Owo lukratywne, chociaż mało reprezentacyjne zajęcie, krótkowzroczność i brak ambicji symbolizują niezdolność narodowej burżuazji do wypełnienia swej historycznej roli. Dynamika, wynalazczość, chęć odkrywania nowych światów, cechujące burżuazję jako klasę, są w tym przypadku boleśnie nieobecne. Wśród burżuazji dawnych kolonii dominuje chęć użycia. Na planie psychologicznym identyfikuje się ona z burżuazja zachodnią, której nauk nie zapomniała. Burżuazja kolonii naśladuje burżuazję zachodnią w tym, co negatywne i dekadenckie, nie przebywszy uprzednio etapu odkryć i wynalazczości, będącego doświadczeniem zachodniej burżuazji. Wschodząca burżuazja kolonii identyfikuje się ze zmierzchem burżuazji zachodniej. Nie należy sądzić, że w ten sposób przeskakuje pewne etapy. W rzeczywistości zaczyna od końca. Rodzi się już stara, nie zaznawszy żywotności, odwagi, zuchwalstwa młodości i wieku dojrzałego.

W zaprzepaszczaniu możliwości znacznie pomaga jej burżuazja zachodnia, powracająca do dawnych kolonii w postaci turystów poszukujących egzotyki, polowań i kasyn. Rodzima burżuazja bierze w swe ręce organizację ośrodków wypoczynkowych i miejsc rozrywki dla przybyszów z Zachodu. Działalność ta przyjmuje miano turystycznej i rozrasta się w przemysł. Jako przykład takiej działalności przypomnijmy "party" organizowane w Ameryce Łacińskiej, kasyna Hawany, Meksyku, plaże Rio, małe Brazylijki, Meksykanki, trzynastoletnie metyski, Acapulco, Copacabanę - przejawy deprawacji burżuazji. Pobawiona ideologii, zamknięta w sobie, odcięta od ludu, sparaliżowana wrodzoną niemocą przemyślenia problemów w perspektywie całego narodu, burżuazja grać będzie rolę ajenta na usługach Zachodu i w praktyce uczyni ze swego kraju lupanar Europy.

Wspomnijmy żałosny widok, jaki przedstawiają niektóre republiki Ameryki Łacińskiej. Biznesmeni ze Stanów Zjednoczonych, bankierzy, technokraci przenoszą się "w tropiki", kiedy tylko zechcą, i tam przez tydzień nurzają się we wszystkim, co może im ofiarować "rezerwat".

Zachowanie się właścicieli ziemskich niewiele odbiega od postawy burżuazji. Wielcy właściciele ziemscy w chwili proklamowania niepodległości żądają nacjonalizacji gospodarstw rolnych. Za pomocą licznych kombinacji udaje im się przejąć gospodarstwa kolonizatorów, wzmacniając w ten sposób swój wpływ w danym rejonie. Nie podejmują przy tym żadnych prób odnowy rolnictwa, zintensyfikowania go czy zintegrowania z całością gospodarki narodowej.

W praktyce właściciele ziemscy ograniczają się do żądania od władz administracyjnych zwielokrotnienia ułatwień i przywilejów, jakimi cieszyli się przedstawiciele metropolii. Wyzysk robotników rolnych zwiększa się i nabiera mocy prawnej. Przy pomocy kilku sloganów, w imię wyższej konieczności, nowi "kolonialiści" będą żądać od robotników rolnych ogromnego wysiłku. Nie ma mowy o modernizacji rolnictwa ani o planie jego rozwoju; reformy - nawet te niosące ze sobą minimum ryzyka - sieją panikę wśród właścicieli ziemskich, klasy ostrożnej i niezdecydowanej, coraz bardziej grzęznącej w strukturach kolonialnych. Wszelkie inicjatywy leżą w gestii rządu. Rząd torpeduje je albo popiera i finansuje. Właściciele ziemscy boją się najmniejszego ryzyka. Z natury są wrogo nastawieni do wszystkiego, co nowe. Praca na ruchomych piaskach nie pociąga ich. Chcą działań szybkich, o gwarantowanym powodzeniu. Zyski, jakie osiągają, ogromne w porównaniu z wysokością dochodu narodowego, nie są reinwestowane. W psychice właścicieli ziemskich niepodzielnie panuje model oszczędzania do pończochy. Nieraz - zwłaszcza bezpośrednio po wyzwoleniu - burżuazja składa w zachodnich bankach żniwo zebrane na ojczystej ziemi. Poważne sumy wydaje też na wystawne życie, samochody i wille - postawa typowa, wielokrotnie opisywana przez ekonomistów.

Jak wspomnieliśmy, burżuazja dawnej kolonii, obejmując władzę, bezceremonialnie dąży do zdobycia stanowisk dotąd pozostających w rękach obcokrajowców. Nazajutrz po uzyskaniu niepodległości musi pozbyć się niedobitków kolonializmu: europejskich adwokatów, kupców, właścicieli ziemskich, lekarzy, wyższych urzędników. Burżuazja wypowiada bezwzględną walkę tym wszystkim, "którzy obrażają godność narodową". Stanowczo głosi konieczność unarodowienia kadr, ich afrykanizacji. Postępowanie to z czasem przybiera cechy rasizmu. Burżuazja mówi rządowi bez ogródek: dajcie nam te stanowiska. I nic nie uśmierzy jej gwałtownych żądań, dopóki w całości ich nie przejmie.

Ze swej strony proletariat miejski, masa bezrobotnych, rzemieślnicy, wszystko to, co zwykło określać się mianem "drobnych zawodów", naśladując ślepo zachowanie burżuazji, również przybiera postawę nacjonalistyczną. Jedyna różnica polega na tym, że burżuazja zwalcza Europejczyków, rzemieślnicy natomiast i "drobne zawody" zwalczają obywateli innych państw Afryki. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej będą to rasistowskie wystąpienia przeciwko ludziom z Dahomeju i z Górnej Wolty. Dahomejczycy i obywatele Górnej Wolty, do chwili wyzwolenia grający ważną rolę w handlu tego kraju, stają się przedmiotem napaści ze strony mieszkańców Wybrzeża Kości Słoniowej. Od nacjonalizmu przechodzimy do ultranacjonalizmu, szowinizmu, rasizmu. Słychać głosy domagające się wyjazdu obcokrajowców, pali się ich sklepy, demoluje stragany, linczuje się ich, a w końcu rząd zmusza przybyszów do opuszczenia kraju, dając w ten sposób satysfakcję "prawowitym" obywatelom. W Senegalu odbywają się manifestacje przeciw Sudańczykom, tak oto komentowane przez Mamadu Dia:  "W rzeczywistości lud senegalski  przyjął mit Mali jedynie z powodu przywiązania do przywódców. Jego przyłączenie do Mali było tylko nowym wyznaniem wiary w politykę tych ostatnich. W żaden sposób nie osłabia to żywotności terytorium senegalskiego, tym bardziej że obecność sudańska w Dakarze była zbyt widoczna, aby można było o niej zapomnieć. Fakt ten wyjaśnia, dlaczego upadek Federacji został przyjęty przez masy ludowe z uczuciem ulgi i nie uczyniono nic, aby mu zapobiec."[1]

I tak, podczas gdy część narodu senegalskiego natychmiast wykorzystuje dostarczoną przez rząd okazję pozbycia się Sudańczyków krępujących ich działalność w handlu i w administracji, mieszkańcy Konga, do niedawna nie mogący uwierzyć w masowy odpływ Belgów, postanawiają zmusić do wyjazdu Senegalczyków zamieszkałych w Leopoldville i Elizabetłralle.

Jak widzimy, w obu przypadkach mechanizm jest identyczny. Apetyty intelektualistów i ludzi interesu młodego państwa są ograniczane przez Europejczyków - dla mas natomiast konkurencją są głównie Afrykańczycy innej narodowości. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej - Dahomejczycy, w Ghanie - Nigeryjczycy, w Senegalu - Sudańczycy.

Wymóg negryfikacji czy arabizacji kadr nie wywodzi się z autentycznej potrzeby unarodowienia, lecz jest wyłącznie wyrazem chęci przejęcia przez burżuazję władzy, którą dotąd sprawowali obcokrajowcy. Masy wysuwają podobny postulat; w tym jednak przypadku łączy się pojęcie Murzyna czy Araba z określonym terytorium. Pomiędzy wzruszającymi oświadczeniami o jedności kontynentu i opisaną wyżej postawą narzuconą masom przez warstwy wyższe istnieje wiele odcieni. Rozpoczyna się lawirowanie między - coraz bardziej mglistym - mitem jedności afrykańskiej a rozpaczliwym powrotem do szowinizmu w najbardziej obrzydliwym i nieustępliwym wydaniu.

"Przywódcy senegalscy, będący głównymi teoretykami jedności afrykańskiej, nieraz poświęcający dla tej idei lokalne organizacje polityczne i własne stanowiska, ponoszą - dobrowolnie - ogromną odpowiedzialność. Ich błąd, nasz błąd polegał na tym, że zaślepieni walką przeciwko powtórzeniu   się   sytuacji   podobnej   do   bałkańskiej,   nie zwracaliśmy uwagi na owo prekolonialne zjawisko, jakim jest terytorializm. Błędem było, że nie poświęciliśmy w naszych analizach dość uwagi temu zjawisku, będącemu owocem kolonializmu, a także zjawiskiem socjologicznym, którego żadna teoria o jedności, choćby najbardziej miła dla ucha i godna pochwały, nie zniweczy. Daliśmy się zwieść mirażowi idei satysfakcjonującej umysł i biorąc ideał za rzeczywistość uwierzyliśmy, że wystarczy potępić terytorializm i jego naturalny wytwór - mikronacjonalizm, aby uświadomiwszy je sobie zapewnić sukces naszemu chimerycznemu przedsięwzięciu."[2]

Od senegalskiego szowinizmu do trybalizmu uolof droga niedaleka. Wszędzie tam, gdzie rodzima burżuazja, z powodu małostkowości i braku określonej postawy ideologicznej, nie potrafiła oświecić całego narodu, a przede wszystkim ludu; wszędzie tam, gdzie rodzima burżuazja okazała się niezdolna do rozszerzenia swojej wizji świata - masy wycofują się na pozycje plemienne; wspólnota plemienna zaczyna święcić tryumf. Ponieważ jedynym hasłem burżuazji jest: "zająć miejsce cudzoziemców", i ponieważ we wszystkich dziedzinach życia burżuazja pospiesznie dochodzi swych praw i miejsca te zajmuje, szarzy obywatele - taksówkarze, sprzedawcy ciastek, czyści-buty - również podnoszą głos i żądają, żeby Dahomejczycy wracali do siebie, lub posuwają się o krok dalej - aby Fulbejowie i Fulanie wracali do buszu.

Z tej perspektywy oceniać należy fakt, że w młodych państwach często zwycięża federalizm. Jak wiemy, kolonializm uprzywilejowywał pewne regiony. Gospodarka kolonialna nie obejmowała narodu jako całości; pełniła funkcję uzupełniającą w stosunku do metropolii. Koloniści prawie nigdy nie eksploatują całego kraju. Wydobywają bogactwa narodowe i eksportują je do zakładów przemysłowych metropolii, pozwalają bogacić się ludziom związanym z pewnymi sektorami gospodarki, skazując resztę ludności na życie w nędzy.

W chwili uzyskania niepodległości obywatele żyznych regionów uświadamiają sobie swą uprzywilejowaną sytuację i w odruchu samozachowawczym odmawiają żywienia innych. Obszary bogate w orzeszki ziemne, kakao, diamenty stają się nagle pierwszymi regionami w kraju. Ich mieszkańcy z nienawiścią spozierają na innych, w obawie przed zawiścią, głodem, zagrożeniem. Odżywają konflikty sprzed doby kolonialnej, budzi się nienawiść dzieląca plemienne wspólnoty. Balubas nie chce karmić Luluas. Katanga obwołuje się państwem, a Albert Kalondji - królem południowego Kasai.

Jedność afrykańska, mgliste pojęcie, do którego mieszkańcy Afryki byli ślepo przywiązani, a którego wartość doraźna polegała na nacisku, jaki wywierało na kolonializm, okazuje się mitem. Tryumfuje regionalizm. Rodzima burżuazja, kurczowo czepiająca się dóbr leżących w zasięgu ręki, nie widząca dalej własnego nosa, okazuje się niezdolna do stworzenia jedności narodowej, niezdolna do stworzenia trwałych podstaw bytu narodowego. Front narodowy, przed którym wycofał się 'kolonializm, zaczyna się chwiać i ostatecznie - rozpada się.

Bezwzględna walka, jaką toczą ze sobą wspólnoty etniczne i plemiona, agresywna żądza przejęcia stanowisk pozostawionych przez cudzoziemców są również źródłem konfliktów religijnych. Po wsiach i w buszu drobne bractwa, miejscowe wyznania, kulty marabutów odżywają ze zdwojoną siłą; następuje nawrót tendencji separatystycznych. W dużych miastach wśród pracowników administracji dochodzi do konfrontacji między dwiema wielkimi religiami objawionymi: islamem i katolicyzmem.

Kolonializm, który zadrżał w posadach przed nowo narodzoną jednością afrykańską, zbiera teraz siły i próbuje ją złamać, wykorzystując w tym celu wszystkie jej słabości. Zwraca się do ludów Afryki i objawia im istnienie różnic "natury duchowej". Senegalski dziennik "Afrique Nouvelle" co tydzień dostarcza porcję nienawiści do islamu i Arabów. Przeciwko Libańczykom - w których rękach spoczywa większa część handlu wybrzeża zachodniego - kieruje się narodowy wymiar sprawiedliwości. Przy okazji misjonarze przypominają masom, że czarne imperia na długo przed powstaniem europejskiego kolonializmu nękane były inwazjami arabskimi. Wysuwa się śmiałą tezę o wielkiej roli, jaką w przygotowaniu gruntu dla europejskiego kolonializmu odegrała okupacja arabska, wiele mówi się też o kulturowej zaborczości islamu. Muzułmanów na   ogół  nie   dopuszcza  się  do   kierowniczych  stanowisk.

Gdzie indziej zachodzi zjawisko odwrotne: tubylcy wyznania chrześcijańskiego są uznawani za świadomych wrogów niezawisłości narodowej.

Kolonializm bezwstydnie manipuluje rad, że Afrykańczycy, jeszcze wczoraj zjednoczeni przeciwko niemu, powstają dziś przeciwko sobie. W niektórych umysłach "noc Świętego Bartłomieja" rysuje się coraz wyraźniej; kolonizator śmieje się w duchu słysząc szumne deklaracje na temat jedności afrykańskiej. Religia dokonuje podziałów wewnątrz jednego narodu, przeciwstawiając sobie wspólnoty duchowe, utrzymywane i wzmacniane przez kolonializm i jego zauszników. Pojawiają się zupełnie nieoczekiwane zjawiska. W krajach o większości katolickiej mniejszości muzułmańskie popadają w dewocję o niespotykanym natężeniu. Przywraca się muzułmańskie święta; islam broni się zażarcie przed zaborczością religii katolickiej. Można usłyszeć ministra radzącego niezadowolonym, żeby się wynieśli do Kairu. Bywa też, że amerykański protestantyzm przenosi na afrykańską ziemię swoje antykatolickie przesądy i pod osłoną religii podsyca nieporozumienia między plemionami.

W skali kontynentu napięcie religijne może przybrać maskę najbardziej pospolitego rasizmu. Afrykę dzieli się na białą i czarną. Są to nazwy zastępcze: na południe i północ od Sahary rasizm zrzuca maskę. Podkreśla się tu tysiącletnią tradycję Białej Afryki, jej przynależność do śródziemnomorskiej cywilizacji, fakt, iż jest przedłużeniem Europy, związki z kulturą grekołacińską. Afryka Czarna natomiast to obszar uśpiony, niecywilizowany... dziki. Na porządku dziennym są niesmaczne uwagi o zasłonach na twarzach kobiet, poligamii, domniemanej pogardzie Arabów dla rodzaju żeńskiego. Wszystko to przywodzi na myśl zachowanie kolonizatorów. Burżuazja każdego z dwóch potężnych obszarów, przeżarta tym, co w europejskiej myśli najbardziej zdegenerowane, przejmuje pałeczkę od Europejczyków i rozpowszechnia na kontynencie afrykańskim niezwykle niebezpieczną dla przyszłości Afryki filozofię rasizmu. Ospałość burżuazji i jej skłonność do naśladownictwa wydają na świat kolonialną wersję rasizmu. Nic zatem dziwnego, że w kraju, który się ma za afrykański można usłyszeć czysto rasistowskie wypowiedzi i spotkać się z objawami paternalizmu, tak że ma się gorzki posmak obecności w Paryżu, Brukseli czy w Londynie. W pewnych regionach Afryki panuje niepodzielnie bełkotliwy paternalizm w stosunku do Murzynów, niegodne, ukute w kulturze zachodniej przekonanie, że do Murzyna nie dociera ani logika, ani rozum. Niejednokrotnie można stwierdzić, że mniejszości murzyńskie utrzymywane są w stanie na wpół niewolniczym, co wystarczająco usprawiedliwia podeJTzliwość i nieufność krajów Czarnej Afryki do krajów Afryki Białej. Nierzadko obywatel Czarnej Afryki, spacerując po jednym z wielkich miast Afryki Białej, słyszy za sobą dziecinne głosy wołające: "czarnuch" lub spotyka się ze strony osób urzędowych z pobłażliwością wobec  "Murzynka  Bambo".  Zdarza się również,  że uczniowie przybyli z Afryki  Czarnej  do  liceum na północ od Sahary pytani są przez kolegów, czy tam, gdzie mieszkają, są jakieś domy, światło i czy praktykuje się kanibalizm. Zdarza się też niestety, że w niektórych regionach na północ od Sahary Afrykańczycy przybyli z kraju leżącego na południu spotykając krajanów błagają ich, żeby ich zabrali "byle gdzie,  ale  do  Murzynów".  Podobnie  w niektórych młodych krajach Czarnej Afryki posłowie czy ministrowie oświadczają z powagą, że prawdziwym niebezpieczeństwem nie jest ponowne opanowanie kraju przez kolonializm, lecz ewentualna  inwazja  "arabskich wandali z północy".

Jak widać, niemoc burżuazji objawia się nie tylko w sferze życia gospodarczego. Objąwszy władzę w imię dość wąsko pojętego interesu narodowego i rasy, mimo pięknych w formie i zupełnie pozbawionych treści deklaracji, burżuazja z pełną nieodpowiedzialnością szafuje zdaniami żywcem wyjętymi z europejskich traktatów moralnych i politycznych i okazuje się niezdolna do zapewnienia tryumfu choćby kilku podstawowym zasadom moralnym. Potężna, kierująca światem w poczuciu własnej siły burżuazja śmiało może głosić idee demokratyczne o zasięgu uniwersalnym. Tylko w wyjątkowo niekorzystnych warunkach silna pod względem ekonomicznym burżuazja pozwala się zepchnąć z drogi głoszonej przez siebie ideologii humanistycznej. Burżuazja zachodnia - w głębi swej istoty rasistowska - kryje swój rasizm za zasłoną cienkich spekulacji, a to pozwala jej pozornie pozostawać w zgodzie z zasadą, wedle której ludzka godność jest wartością najwyższą.

Zachodnia burżuazja spiętrzyła wystarczająco dużo barier, by nie musieć obawiać się konkurencji ludzi, których wyzyskuje i którymi gardzi. Rasizm zachodniej burżuazji w stosunku do Murzyna czy "czarnucha" nacechowany jest głównie pogardą; jest to rasizm pomniejszający. Ideologia burżuazyjna głosząca zasadę naturalnej równości wszystkich ludzi nie popada przy tym bynajmniej w logiczną sprzeczność, gdyż jednocześnie daje podludziom szansę stania się ludźmi poprzez zaakceptowanie zachodniego humanizmu, który sama ucieleśnia.

Rasizm młodej burżuazji w dawnych koloniach jest rasizmem obronnym, opartym na strachu. Niczym nie różni się od zwykłego trybalizmu czy nieporozumień między bractwami. W tych warunkach staje się zrozumiałe, że obserwatorzy międzynarodowi nie biorą poważnie szumnych deklaracji o afrykańskiej jedności. Zbyt dużo jest słabych punktów dostrzegalnych gołym okiem, by można było przypuszczać, że godzina jedności wybije bez uprzedniego rozwiązania nabrzmiałych konfliktów.

Narody afrykańskie dopiero niedawno odkryły swoje istnienie i w imieniu kontynentu postanowiły wywrzeć nacisk na ustrój kolonialny. Rodzima burżuazja usiłująca pospiesznie, region po regionie, przejąć interesy i stworzyć tym razem swój własny system wyzysku, mnoży przeszkody, mające uniemożliwić realizację tej "utopii". Działająca w ściśle określonym celu burżuazja krajów afrykańskich zdecydowana jest nie dopuścić do jedności i zniweczyć wspólny wysiłek dwustu pięćdziesięciu milionów ludzi zamierzających za jednym zamachem zwyciężyć głupotę, głód i okrucieństwo. Dlatego musimy zrozumieć, że jedność -afrykańska może stać się faktem tylko za sprawą ludu, to znaczy - wbrew interesom burżuazji.

Nieudolność burżuazji objawia się również w sferze polityki wewnętrznej, w funkcjonowaniu instytucji życia politycznego. Parlamentaryzm w niektórych krajach rozwijających się jest jedynie pozorem. Niezdolna do podjęcia działań gospodarczych nie potrafiąca doprowadzić do wytworzenia się harmonijnych stosunków społecznych, trzymająca się zasady własnej dominacji klasowej burżuazja wybiera rozwiązanie pozornie najprostsze - jednopartyjność. Brak jej jednak równowagi i wewnętrznego spokoju, wywodzących się ze świadomości własnej potęgi ekonomicznej i panowania nad systemem państwowym. Państwo przez nią stworzone nie daje obywatelowi poczucia bezpieczeństwa; przeciwnie – budzi w nim poczucie zagrożenia.

Państwo, które swą niedostrzegalną na co dzień potęgą winno budzić zaufanie, godzić i uspokajać, staje się elementem nacisku, narzuca, popycha, zmusza obywatela do działań niezgodnych z jego wolą, sugeruje stałe niebezpieczeństwo. Jednopartyjność jest nowoczesną formą burżuazyjnej dyktatury, bez maski i ozdób, cyniczną i pozbawioną skrupułów.

Dyktatura ta w praktyce jest dość połowiczna. Jej jedynym celem jest maskowanie swej wewnętrznej sprzeczności. Ponieważ burżuazja nie ma środków materialnych na utrwalenie swego panowania, a przy okazji na rzucenie kilku okruchów reszcie obywateli, ponieważ zajęta jest głównie pospiesznym napełnianiem sobie kieszeni w najbardziej prymitywny sposób, kraj coraz bardziej pogrąża się w marazmie. Aby ten marazm zamaskować, aby ukryć regres, aby uspokoić samą siebie i upewnić się co do swej własnej wielkości, burżuazja "musi" wznosić w stolicy ogromne budowle, musi  "ponosić koszty reprezentacji".

Coraz bardziej zatem odwraca się od wewnętrznych spraw kraju, od rzeczywistości, jaką jest ginące państwo, i spogląda ku dawnej metropolii, ku kapitalistom zawsze gotowym skorzystać z jej usług. Wkrótce też zaczyna odczuwać potrzebę ludowego przywódcy, który jeszcze raz podjąłby się podwójnego zadania: ustabilizował gospodarkę i zapewnił burżuazji dalsze panowanie, a także uregulował jej stosunki z ludem, odsuniętym od udziału w zyskach, jakie burżuazja czerpie ze współpracy z wielkimi towarzystwami zagranicznymi. Dyktatura burżuazji w krajach rozwijających się istnieje dzięki przywódcy ludowemu. W krajach rozwiniętych dyktatura burżuazji jest funkcją potęgi ekonomicznej tej klasy. Natomiast w krajach rozwijających się słaba, bierna burżuazja potrzebuje moralnego wsparcia, osłony, za którą mogłaby spokojnie się bogacić. Rolę tę spełnia ludowy przywódca.

Naród doskonale znający przywódcę, naród, który przez wiele lat obserwował jego niemal legendarne zmagania z kolonialną potęgą, obdarza niezłomnego patriotę spontanicznym  zaufaniem.   W   okresie   walki o niepodległość przywódca zwykle ucieleśnia aspiracje ludu: w jego imieniu żąda niezawisłości, swobód politycznych, poszanowania godności narodowej. Po uzyskaniu suwerenności ujawnia się prawdziwa rola przywódcy, nie mająca nic wspólnego z zaspokajaniem konkretnych potrzeb ludu: życia godnego, uświęconego chlebem, ziemią i oddaniem rządów w dłonie ludu: przywódca staje się przewodniczącym spółki żądnej użycia, której na imię rodzima burżuazja.

Mimo uczciwości i często szczerych deklaracji, przywódca w rzeczywistości jest rzecznikiem wspólnych interesów rodzimej burżuazji i dawnych towarzystw kolonialnych. Jego uczciwość, będąca po prostu cechą charakteru - stopniowo zanika. Nieautentyczny kontakt z masami doprowadza go do przekonania, iż masy godzą w jego autorytet i podają w wątpliwość jego zasługi wobec ojczyzny. Przywódca surowo ocenia niewdzięczność mas i z każdym dniem coraz bardziej zbliża się do obozu przeciwnika. Wkrótce świadomie staje się wspólnikiem młodej burżuazji, pogrążającej się w korupcji i rozpuście.

Struktury ekonomiczne młodego państwa nieodwołalnie przekształcają się w struktury neokolonialne. Gospodarka narodowa, dawniej tylko otaczana opieką, obecnie staje się gospodarką kierowaną. Budżet wspomagany jest darami i pożyczkami, Co kwartał rząd albo jego delegacja udają się do dawnej metropolii lub do innego kraju na połów kapitałów.

Dawna potęga kolonialna zwiększa wymagania, gromadzi koncesje i gwarancje, coraz rzadziej maskując zależność, w jakiej utrzymuje rząd dawnej kolonii. Lud, pogrążony w nędzy, powoli zaczyna pojmować, że padł ofiarą zdrady. Widzi to bardzo wyraźnie, gdyż burżuazja nie potrafi zorganizować się jako klasa. Podział zysków dokonuje się chaotycznie, bez uwzględnienia hierarchii i podziałów. Nowa uprzywilejowana kasta razi i budzi sprzeciw, dziewięć dziesiątych ludności bowiem w tym samym czasie przymiera głodem. Błyskawiczne, gorszące, bezlitosne bogacenie się jednej grupy doprowadza do nagłego przebudzenia się ludu; przebłysk świadomości wróży wybuch. Burżuazja, warstwa przywłaszczająca sobie wszystkie bogactwa kraju - z nieoczekiwaną zresztą logiką - przejmuje po rasistowskiej doktrynie kolonistów negatywne sądy dotyczące pozostałej części narodu, Murzynów czy Arabów. Nędza ludu, żywiołowe bogacenie się burżuazji, jej nie skrywana pogarda wobec reszty narodu, są powodem coraz ostrzejszych sądów i coraz bardziej zdecydowanych postaw.

Grożące wybuchem objawy buntu i niezadowolenia pociągają za sobą konsolidację władzy; pojawia się dyktatura. Przywódca, człowiek z przeszłością wojskową, patriota oddany narodowej sprawie, z chwilą gdy zostaje gwarantem bezpieczeństwa burżuazji, zamyka oczy na jej nieudolność i niemoralność i zaczyna pełnić rolę parawanu pomiędzy ludem a zaślepioną żądzą zysku burżuazja. W miarę swych możliwości opóźnia moment przebudzenia się ludu. W razie potrzeby przychodzi burżuazji z pomocą, ukrywa jej machinacje i w krótkim czasie staje się mistrzem mistyfikacji, specjalistą od oszukiwania mas. Przemawiając do ludu przypomina wydarzenia ze swego - często bohaterskiego - życia, walki, jakie prowadził w imię ludu, zwycięstwa, które w jego imieniu odniósł, i daje w ten sposób masom do zrozumienia, że powinny w dalszym ciągu obdarzać go zaufaniem. Wszystko to przemawia do patriotów afrykańskich, którzy ostrożnej walce politycznej swych poprzedników nadali narodowy styl przesądzający o jej wyniku. Ludzie ci przyszli z buszu. Oświadczyli - ku zgorszeniu okupanta i zawstydzeniu opozycji w miastach - że przychodzą z buszu i przemawiają w imieniu Murzynów. Ci ludzie, występujący w imię rasy, ludzie będący syntezą całej przeszłości, upodlenia i kanibalizmu, stoją dziś na czele grupy, która odwróciwszy się do buszu plecami głosi, że przeznaczeniem ludu jest posłuszeństwo, posłuszeństwo i jeszcze raz posłuszeństwo.

Przywódca stara się uspokoić lud. W wiele lat po uzyskaniu niepodległości nie potrafi jednak wskazać mu konkretnego zadania, nie potrafi określić przyszłości, pchnąć na drogę tworzenia narodowego bytu, a zarazem stwarzania siebie; do znudzenia powtarza historię walki narodowowyzwoleńczej i wspomina uświęconą jedność tamtych lat. Przywódca, rzecznik rodzimej burżuazji, nawołuje lud do spojrzenia wstecz, usypia go epopeją, która doprowadziła do niepodległości'. Obiektywnie rzecz biorąc, powstrzymuje lud, próbuje wypędzić go z historii i przeszkodzić mu w uzyskaniu świadomości historycznej. Podczas  wojny  wyzwoleńczej   przywódca  wzywał  naród  do walki i przyrzekał mu bohaterski marsz aż do zwycięstwa. Dziś robi, co może, żeby uśpić lud i raz po raz przypomina czasy kolonializmu, podkreślając imponującą długość przebytej drogi.

Nie wydaje się jednak, by masy doceniały przebytą drogę. Wieśniak, który w dalszym ciągu ryje w ziemi, bezrobotny, fetory w dalszym ciągu nie ma pracy mimo narodowych świąt i sztandarów, nie dostrzegają żadnych istotnych zmian. Demonstracje nie przydają się na nic: masy nie mają złudzeń. Masy są głodne, a komisarze policji - tym razem rodem z Afryki - nie wzbudzają w nich poczucia bezpieczeństwa. Zniechęcone masy zaczynają się odwracać  od   państwa,  gdzie  nie  ma   dla   nich  miejsca.

Od czasu do czasu przywódca zaczyna działać, wygłasza przemówienia, objeżdża kraj próbując uspokoić, uciszyć i oszukać masy. Jest niezbędny, gdyż partia właściwie przestała istnieć. Dawna partia z czasów walki o niepodległość znajduje się w żałosnym stanie. Przetrwała jedynie formalnie, jako nazwa, godło i dewiza. Partia, której zadaniem był swobodny obieg myśli, będący odbiciem rzeczywistych potrzeb mas, przekształciła się w syndykat jednostkowych interesów. Po uzyskaniu niepodległości partia przestała pomagać ludziom w formułowaniu postulatów, uświadamianiu potrzeb, umacnianiu władzy. Jej misja polega wyłącznie na przekazywaniu instrukcji z góry. Życiodajny ruch z dołu do góry i z góry do dołu, który jest gwarantem demokracji w partii - ustał. Co więcej, partia stała się rodzajem przegrody między masami a władzą. Życie partii zamarło. Komórki powstałe w okresie kolonialnym uległy całkowitemu rozprzężeniu.

Ludzie zaczynają się niecierpliwić. Zaczynają pojmować, jak słuszne były głosy, dające się słyszeć w okresie wałki wyzwoleńczej, domagające się od dowódców wypracowania programu i dokładnego określenia celu walki. Przywódcy pod pretekstem ochrony jedności narodowej odmówili im racji bytu. Ich jedynym programem było zjednoczenie całego narodu w walce z kolonlializmem. Za pomocą sloganu, z którego uczyniono program, ograniczono działalność polityczną do serii haseł głoszących prawo ludów do samostanowienia i zapowiadających "wiatr historii", mający nieuchronnie zmieść kolonializm z powierzchni ziemi. Na wezwania do nieco głębszej analizy pojęcia "wiatr historii" odpowiadano: cierpliwości, dekolonizacja jest konieczna i nieunikniona itd.

Po uzyskaniu niepodległości partia popada w letarg. Do swych członków zwraca się wyłącznie z okazji tak zwanych ludowych manifestacji, międzynarodowych spotkań, świąt narodowych. Miejscowe władze partyjne obejmują stanowiska w administracji, partia się biurokratyzuje, bojownicy wracają do szeregu obdarzeni pustym tytułem: obywatel.

W chwili, kiedy spełnili swą historyczną misję, polegającą na doprowadzeniu burżuazji do władzy, odsuwa się ich, żeby nie przeszkadzali jej w wypełnianiu misji. Ale, jak wykazaliśmy, burżuazja jest niezdolna do wypełnienia jakiejkolwiek misji. Po upływie kilku lat rozkład partii staje się oczywisty i każdy, nawet jej sympatyk, dostrzega, że obecna partia, widmo dawnej, służy wyłącznie do paraliżowania działań ludu. Rozpada się partia, w latach walki grupująca wokół siebie cały naród. Intelektualiści którzy w przeddzień niepodległości wrócili na jej łono, swą obecną postawą wykazują, że jedynym motywem tego powrotu była chęć udziału w łupach. Partia staje się siedliskiem karierowiczów.

W ramach nowego ustroju panuje nierówny podział dóbr. Zdarzają się osobnicy o wyjątkowych skłonnościach do oportunizmu, czerpiący z kilku żłobów naraz. Mnożą się przywileje, tryumfuje korupcja, upadają obyczaje. Kruków jest wiele, a zdobycz mizerna. Partia, ślepe narzędzie w rękach burżuazji, wzmacnia aparat władzy państwowej i zakreśla granice działań ludu, całkowicie go paraliżując. Partia pomaga utrzymać lud w ryzach. W coraz większym stopniu staje się narzędziem nacisku o wyraźnie antydemokratycznym charakterze. Jest biernym, a niekiedy nawet aktywnym wspólnikiem sprzedajnej burżuazji. Narodowa burżuazja marnuje czas odbudowy na używanie życia; podobnie partia: przeskakuje fazę parlamentaryzmu i wybiera dyktaturę narodowosocjalistyczną. Obecnie wiemy, że faszyzm, który przez pół wieku tryumfował w Ameryce Łacińskiej, wynika - zgodnie z dialektyką - z na wpół kolonialnego ustroju okresu niepodległości.

W ubogich krajach rozwijających się, gdzie ogromne bogactwa sąsiadują z bezgraniczną nędzą, rząd szuka oparcia w armii i policji. Siłach, które zazwyczaj (na fakt ten należy zwrócić uwagę) korzystają z porad zagranicznych ekspertów. Siła policji i potęga armii są proporcjonalne do marazmu ogarniającego naród. Rodzima burżuazja coraz jawniej sprzedaje się wielkim spółkom zagranicznym. Cudzoziemcy łapówkami opłacają koncesje, wybucha skandal za skandalem, ministrowie bogacą się, ich żony zamieniają się w kokoty, posłowie wychodzą na swoje i wszyscy - aż po zwykłego policjanta czy celnika - biorą udział w wielkim pochodzie korupcji. Opozycja staje się coraz bardziej agresywna, a lud w pół słowa chwyta jej propagandę. Wrogość do burżuazji przybiera formy demonstracyjne. Młoda burżuazja, dotknięta przedwczesną sklerozą, nie zważa na dobre rady i nie jest w stanie zrozumieć, że w jej własnym interesie leży choćby częściowe maskowanie swego prawdziwego oblicza.

Chrześcijańskie pismo z Brazzaville "La Semaine Africaine" tak oto zwraca się do udzielnych książąt młodego państwa: "Ludzie na stanowiskach i wy, ich małżonki, dziś niczego wam nie brakuje: macie komfort, nieraz wykształcenie, piękny dom, stosunki, możliwości otwierające przed wami nowe horyzonty. Lecz całe to bogactwo jest skorupą, zasłaniającą nędzę, która was otacza. Uważajcie." Oskarżenie sformułowane przez pismo Skierowane do zwolenników Yulu nie ma w sobie nic rewolucyjnego. Chce ono tylko ostrzec katów kongijsikiego ludu, że nie minie ich kara za popełnione grzechy: "Jeśli w sercach waszych nie ma miejsca dla maluczkich, zabraknie dla was miejsca w domu Pana."

Rodzima burżuazja nie zważa oczywiście na podobne ostrzeżenia. Związana z Europą, jest zdecydowana maksymalnie wykorzystać sytuację. Bogactwa, jakie czerpie z wyzysku, są wywożone za granicę. Młoda burżuazja często jest bardziej nieufna w stosunku do stworzonego przez siebie ustroju niż zagraniczne towarzystwa. Odmawia inwestowania w rodzinną ziemię, a do państwa, które ją chroni i żywi, odnosi się ze szczególną niewdzięcznością. Nabywa papiery wartościowe na giełdach zagranicznych, a weekendy spędza w Paryżu i Hamburgu. Niekiedy swym zachowaniem przypomina gangstera, który po udanym skoku ukrywa dolę przed wspólnikami, przezornie myśląc o wycofaniu się z interesu. Fakt ten dowodzi, że podświadomie rodzima burżuazja liczy się z przegraną. Przeczuwa, iż podobna sytuacja nie może trwać w nieskończoność, i dlatego zamierza wykorzystać ją, jak się da. Nieliczenie się z państwem i nadmierne wyzyskiwanie jego obywateli musi wywołać niezadowolenie mas. Wtedy zaostrzają się represje. Narzędziem ich jest armia. Z braku parlamentu armia staje się arbitrem. Wcześniej czy później zrozumie swą potęgę i nad rządem zawiśnie groźba zamachu stanu.

Jak widać, burżuazja niektórych młodych republik niczego się nie nauczyła. Gdyby uważniej przyjrzała się państwom Ameryki Łacińskiej, bez wątpienia dostrzegłaby czyhające na nią niebezpieczeństwa. Można zatem wysunąć tezę, że ta miniburżuazja, robiąca tyle hałasu, w gruncie rzeczy jest skazana na dreptanie w miejscu. W krajach rozwijających się nie było historycznego okresu panowania burżuazji. Oczywiście, istnieje terror policyjny i kasta ludzi czerpiących nieproporcjonalne zyski, lecz społeczeństwo burżuazyjne jako takie nie istnieje. Napęczniałe od złota pijawki, wyrywające sobie banknoty w wygłodzonym kraju, prędzej czy później staną się zabawką w ręku armii sprawnie dowodzonej przez zagranicznych ekspertów. Reasumując: dawna metropolia sprawuje rządy za pośrednictwem sprzedajnej burżuazji i zdominowanej przez ekspertów armii, która terroryzuje lud, paraliżuje go i osacza.

Kilka powyższych uwag na temat burżuazji pozwala sformułować pewien wniosek. Lepiej byłoby, "gdyby w krajach rozwijających się burżuazja nie miała warunków do istnienia i rozwoju. Innymi słowy, masy zgrupowane w partii i intelektualiści w pełni świadomi zachodzących zjawisk, uzbrojeni w zasady rewolucyjne, wspólnie powinni zagrodzić drogę burżuazji - niepotrzebnej i szkodliwej.

Teoretyczne pytanie, od pół wieku stawiane w kontekście historii krajów rozwijających się - czy można przeskoczyć etap państwa burżuazyjnego - powinno uzyskać odpowiedź poprzez akcję rewolucyjną, a nie na drodze spekulacji myślowej. Etap panowania burżuazji w krajach rozwijających się byłby usprawiedliwiony tylko wtedy, gdyby rodzima burżuazja była wystarczająco potężna pod względem gospodarczym i technicznym, by móc zbudować społeczeństwo   burżuazyjne,   stworzyć   warunki   rozwoju proletariatu, uprzemysłowić rolnictwo i umożliwić rozwój autentycznej kultury narodowej.

Burżuazja europejska umacniała swą potęgę wypracowując jednocześnie ideologię. Burżuazja europejska, dynamiczna, wykształcona, zlaicyzowana, w całej pełni wykonała zadanie akumulacji kapitału i dała krajowi konieczne minimum. Natomiast w krajach rozwijających się prawdziwej burżuazji nie ma, jest tylko niewielka grupa pazernych i żarłocznych osobników całkowicie skoncentrowanych na dorabianiu się i gromadzeniu bogactw, co zapewnia im dawna potęga kolonialna. Ze swą lichwiarską mentalnością jest niezdolna do stworzenia ideologii; wszelka wynalazczość jest jej obca. Przesiąknięta lekcjami z podręczników zachodnich staje się niepostrzeżenie nie repliką Europy, lecz jej - karykaturą.

Walka przeciwko burżuazji w krajach rozwijających się w żadnym razie nie może pozostać zagadnieniem teoretycznym. Nie wystarczy konstatacja, że historia osądzi ją surowo. Nie zarzucamy burżuazji krajów rozwijających się, że hamuje globalny harmonijny rozwój narodu. Zarzucamy jej, że jest całkowicie nieprzydatna. Brak sukcesów, miałkość osiągnięć i ubóstwo intelektualne usiłuje maskować prestiżem indywidualnym; lśniącym od chromu amerykańskim samochodem, wakacjami na Riwierze, weekendami w rozjarzonych neonami nocnych lokalach.

Z czasem coraz bardziej oddalonej od narodu burżuazji nie udaje się wymusić na Zachodzie nawet takich czysto spektakularnych ustępstw jak inwestycje korzystne dla krajowej gospodarki czy rozwój pewnych gałęzi przemysłu. Przeciwnie, w byłej kolonii w dalszym ciągu buduje się fabryki wytwarzające półfabrykaty, utwierdzając tym samym neokoloniainy typ gospodarki narodowej. Nieprawdziwy zatem jest pogląd, że rodzima burżuazja opóźnia rozwój kraju, marnuje czas, wprowadza kraj w ślepą uliczkę. Faza burżuazyjna jest w historii krajów rozwijających się-czymś więcej: jest fazą najzupełniej zbędną. Kiedy rozdarta przez wewnętrzne sprzeczności burżuazja ostatecznie zniknie, okaże się, że od chwili uzyskania niepodległości nie zmieniło się nic, że wszystko trzeba zaczynać od zera. Rekonwersja nie będzie dokonywać się na płaszczyźnie struktur stworzonych przez burżuazję w czasie sprawowania przez nią władzy, gdyż byłaby to jedynie ślepa kontynuacja gospodarki, myśl i instytucji, będących wytworami kolonializmu.

Słabą liczebnie, intelektualnie i ekonomicznie burżuazję jest dość łatwo sparaliżować. Klasa ta na obszarach dawnych kolonii opiera swą działalność głównie na porozumieniach z byłą potęgą kolonialną. Jej szansę na przejęcie schedy po kolonializmie rosną, w miarę jak przedłuża się czas jej dialogu z byłym okupantem. Klasa ta nie jest jednak jednolita. Na powierzchni pozornego monolitu rysują się głębokie pęknięcia dowodzące braku spójności. Wielu intelektualistów potępia ustrój oparty na rządach niewielkiej grupy. W krajach rozwijających się istnieją też elity - intelektualiści, urzędnicy - zdające sobie sprawę z konieczności prowadzenia gospodarki planowej, karania ludzi czerpiących zyski ze sprawowania władzy, zwalczania mistyfikacji. Ponadto ludzie ci w pewnej mierze rozumieją konieczność dopuszczenia ludu do udziału w rządach.

W krajach rozwijających się istnieje niemal zawsze niewielka grupa ludzi uczciwych, intelektualistów bez ściśle określonych poglądów politycznych, wzdragających się przed pogonią za stanowiskami i profitami. Konkretna sytuacja, w której się znaleźli (konieczność utrzymania licznej rodziny) lub pewne cechy biografii (ciężkie doświadczenia, rygoryzm moralny) leżą u podstaw pogardy odczuwanej w stosunku do wszelkiego rodzaju spryciarzy. Takich ludzi należy umiejętnie wykorzystać w decydującej walce o właściwy wybór drogi. Zagrodzić drogę burżuazji to uniknąć dramatycznych epizodów, rozbicia jedności narodowej, upadku obyczajów, korupcji, regresu ekonomicznego oraz - w najbliższej przyszłości - antydemokratycznych rządów opartych na sile i terrorze. Jednocześnie zaś jest to wybór jedynej drogi do postępu.

Pozorna zwartość burżuazji wpływa onieśmielająco na postępowe, demokratyczne elementy młodego narodu, opóźnia decyzje. W krajach rozwijających się, miasta zbudowane przez kolonizatorów roją się od kadry administracyjnej. Brak badań obejmujących cały kraj skłania obserwatora do wiary w istnienie potężnej, znakomicie zorganizowanej burżuazji. W rzeczywistości burżuazja w krajach rozwijających się nie istnieje. Nie określa jej bowiem jako klasy rodzaj mentalności, zamiłowania czy sposób bycia. Nawet nie nadzieje na przyszłość. Burżuazja jest przede wszystkim bezpośrednim wytworem określonej rzeczywistości ekonomicznej.

W koloniach rzeczywistością ekonomiczną jest obca rzeczywistość kapitalistyczna. W miastach kolonialnych panuje - za pośrednictwem swych przedstawicieli - burżuazja metropolii. Przed uzyskaniem niepodległości burżuazja kolonii to burżuazja zachodnia, będąca filią burżuazji metropolii i z niej czerpiąca swą legitymizację, siłę i stabilność. W czasie walk narodowowyzwoleńczych intelektualiści i kupcy zaliczający się do warstwy, której trzon jest importowany, usiłują zidentyfikować się z tą warstwą. Miejscowy intelektualista i kupiec przejawiają skłonność do utożsamiania się z przedstawicielami burżuazji metropolii.

Burżuazja rodzima, która entuzjastycznie, bez wahania przejęła z metropolii pewne nawyki myślowe i bezkrytycznie wsparła swą myśl i świadomość na podstawach rodem z zagranicy, wkrótce z niepokojem spostrzega, że brak jej tego, co tworzy burżuazję, to znaczy - pieniędzy. Burżuazja krajów rozwijających się jest burżuazja tylko we własnej wyobraźni. Nie tworzy jej ani potęga ekonomiczna, ani dynamika kadry, ani śmiałość koncepcji. Dlatego też tak ściśle związana jest z urzędami. Stanowiska, jakie zajmuje w nowej administracji, dają jej poczucie siły i słuszności. Jeśli rząd da jej czas i możliwość, po pewnym czasie zbierze kapitał i umocni swoją pozycję. Lecz zawsze będzie jednakowo niezdolna do stworzenia prawdziwego społeczeństwa burżuazyjnego, ze wszystkimi ekonomicznymi i przemysłowymi tego konsekwencjami.

Rodzima burżuazja od początku nastawiona jest na działalność typu pośredniczącego. Podstawową jej silą jest zmysł do handlu na większą i mniejszą skalę oraz umiejętność wykorzystywania okazji. W jej przypadku to nie pieniądz rozkręca interes, ale zmysł do interesu. Burżuazja krajów rozwijających się nie inwestując nie może doprowadzić do akumulacji kapitału, koniecznej do rozkwitu prawdziwie burżuazyjnego państwa. Przy takim tempie potrzebowałaby kilkuset lat, żeby stworzyć chociaż zarodek industrializacji. Hamuje ją również sprzeciw dawnej metropolii, która działając w ramach konwencji neokolonialnych przedsiębierze wszelkie środki ostrożności.

Rząd, jeżeli chce wyrwać kraj ze stagnacji i wprowadzić go na drogę rozwoju i postępu, przede wszystkim musi upaństwowić sektor usług. Burżuazja   opanowana   chęcią użycia za wszelką cenę, pełna pogardy dla mas, bogacąca się,  a  właściwie  kradnąca   nie  przebierając  w  środkach, masowo inwestuje w ten dział gospodarki. Sektor usług, dawniej zdominowany przez kolonizatorów, zostaje w całości opanowany przez młodą burżuazję. W gospodarce kolonialnej sektor usług jest najważniejszy. Jeśli chce się iść naprzód, należy natychmiast po uzyskaniu niepodległości znacjonalizować go. Oczywiście nacjonalizacja   nie  może przybrać formy sztywnego upaństwowienia. Chodzi o to, aby osoby, którym brak politycznego przygotowania, były odsunięte od funkcji kierowniczych. W przeciwnym razie rząd w praktyce przyczyni   się   do   tryumfu   biurokracji ukształtowanej  przez dawną metropolię,  biurokracji  niezdolnej   do   myślenia   w   kategoriach   ogólnonarodowych. Urzędnicy będą sabotować gospodarkę narodową, rozregulują instytucje; nastanie era korupcji, naruszania obowiązków służbowych,  defraudacji, czarnego rynku.  Prawdziwa nacjonalizacja sektora usług polega na zorganizowaniu zgodnie   z   zasadami   demokracji   spółdzielni  zaopatrzenia i zbytu, na decentralizacji tych spółdzielni i zainteresowaniu szerokich rzesz udziałem w zarządzaniu sprawami publicznymi. Dokonać się to może tylko poprzez aktywizację, mas. Dawniej rozumiano tę konieczność. Obecnie na ogół bierze się ją pod uwagę, lecz nie wydaje się, by kwestia ta   była   traktowana   z   należytą   powagą. Uświadomienie mas pod względem, politycznym jest równoznaczne z uzyskaniem ich poparcia w akcji, którą się pragnie przeprowadzić. Rząd deklarujący chęć upolitycznienia mas wyraża pragnienie sprawowania władzy wraz z ludem i dla ludu. Podobne wypowiedzi nie powinny być zasłoną dymną. Burżuazyjne rządy krajów kapitalistycznych fazę dziecinnych mistyfikacji dawno mają za sobą. Dziś rządzą otwarcie, wsparte o stworzone przez siebie prawa, potęgę ekonomiczną i policję. Dziś ich władza jest mocno ugruntowana i nie muszą tracić czasu na działania demagogiczne. Rządzą we własnym interesie i mają odwagę to robić. Stworzyły własne prawa i są silne, bo mają za sobą - prawo.

Młoda burżuazja krajów rozwijających się nie posiada zasobów cynizmu i spokoju ducha starych potęg burżuazyjnych. Stąd ciągoty do skrywania prawdziwych przekonań, rzeczywistych zamiarów, krótko mówiąc, do zdobywania popularności. Aktywizacja polityczna mas nie polega jednak na organizowaniu kilka razy do roku spędów kilkudziesięciu czy kilkuset tysięcy kobiet i mężczyzn. Wiece i manifestacje należą do repertuaru sprzed wyzwolenia, kiedy to za wszelką cenę chciano dowieść sobie i innym, że ma się za sobą naród. Celem aktywizacji politycznej mas nie jest ogłupianie ich, lecz uczynienie ich dojrzałymi.

Problem ten zmusza nas do rozpatrzenia roli partii politycznych w krajach rozwijających się. Bardzo często skłonni do uproszczeń przedstawiciele młodej burżuazji utrzymują, że w kraju rozwijającym się konieczne są rządy silnej ręki lub dyktatura. Partii przypada obowiązek pilnowania mas. Partia dubluje administrację i policję i zaczyna kontrolować masy nie po to, żeby upewnić się co do ich rzeczywistego uczestnictwa w życiu kraju, lecz żeby nieustannie przypominać im, że władza oczekuje od nich bezwzględnego posłuszeństwa. Dyktatura, przekonana o swej historycznej misji i niezbędności, w praktyce realizuje wolę burżuazji kierowania krajem, początkowo z poparciem ludu, a potem - wbrew niemu. Stopniowe przekształcanie się partii w biuro śledcze oznacza, że rząd schodzi na pozycje obronne. Bezkształtna masa ludu uważana jest za ślepą siłę, którą należy trzymać w ryzach za pomocą mistyfikacji bądź strachu przed policją. Partia służy za barometr, bank informacji. Członek partii zmienia się w donosiciela. Powierza mu się zadanie karania odszczepieńców. Partie opozycyjne niszczone są w zarodku przy pomocy pałek i kamieni. Kandydatom opozycji pali się domy. Mnożą się prowokacje policyjne. W takich warunkach jest oczywiste, że partia jest jedna, a 99,99% głosów przypada na kandydata rządu. W Afryce niejeden rząd funkcjonuje wedle powyższego modelu. Wszystkie partie opozycyjne - na ogół zresztą postępowe, czyli takie, które działałyby na rzecz zwiększenia udziału mas w rządzeniu krajem i odsunięcia od władzy sprzedajnej burżuazji - zostają przy pomocy bojówek i więzień skazane na milczenie, a następnie - na działalność podziemną.

W wielu niepodległych krajach afrykańskich partie polityczne przeżywają prawdziwy upadek. W obecności członka partii ludzie milkną, udają głupich albo wypowiadają się pochlebnie o rządzie i przywódcach partii.  Natomiast na ulicy, wieczorem w domu, w kawiarni czy nad rzeką dają upust gorzkiemu rozczarowaniu, rozpaczy i powstrzymywanej wściekłości. Partia zamiast umożliwiać wnoszenie skarg, zamiast za swe główne zadanie uważać pomoc w docieraniu podobnych głosów "do góry", tworzy mur zakazów. Przywódcy partyjni pełnią funkcję kaprali, których rola polega na zaprowadzeniu "ciszy w szeregu". Partia, która utrzymywała, że celem jej jest służba ludowi i jego dobrobyt, przejąwszy z rąk kolonizatorów władzę robi wszystko, żeby lud z powrotem wepchnąć do jaskini. Nierzadko też sprzeniewierza się jedności narodowej. Tak zwana partia narodowa przekształca się w partię etniczną. Staje się plemieniem zgrupowanym w partię. Partia głosząca, że jest partią narodową, partia, która wypowiada się w imieniu całego narodu, potajemnie, a nieraz jawnie wprowadza dyktaturę etniczną. W tym przypadku mamy do czynienia nie z dyktaturą burżuazyjną, lecz - plemienną. Ministrowie, szefowie gabinetów, ambasadorowie i prefekci wybierani są z najbliższego otoczenia przywódcy, a nieraz bezpośrednio z jego rodziny. Reżimy typu rodzinnego stosują dawne prawo endogamii, a ogrom ich głupoty, pozorów, nędzy intelektualnej i duchowej wywołuje w masach uczucie wstydu - już nawet nie wściekłość. Szefowie takich rządów są prawdziwymi zdrajcami Afryki, gdyż oddają kontynent najokrutniejszemu wrogowi: głupocie. Oddanie władzy w ręce jednego plemienia sprzyja tendencjom separatystycznym. Tryumfuje decentralizacja; państwo demontuje się i rozpada. Przywódca, który niedawno krzyczał o "jedności afrykańskiej", myśląc przy tym o swej  najbliższej rodzinie, budzi się pewnego pięknego dnia z kilkoma plemionami dookoła, a każde wielkim głosem domaga się własnych ministrów i ambasadorów;  wtedy – w dalszym ciągu nieodpowiedzialny, nieświadomy i nikczemny - stwierdza "zdradę".

Wiele razy wspominaliśmy o zgubnej roli przywódcy partyjnego. W pewnych krajach organizacja partyjna przypomina gang, którego szefem jest najbardziej bezwzględny spośród członków.  Chętnie mówi się o  jego pochodzeniu i sile i pełnym podziwu, porozumiewawczym tonem napomyka się, że nawet najbliżsi współpracownicy trzęsą się przed nim ze strachu. Dlatego należy zrobić wszystko, aby partia nigdy nie stała się posłusznym narzędziem w rękach przywódcy lidera-(od angielskiego czasownika - to leed – prowadzić). Dziś narody nie potrzebują wodza. Przestały być bezwolnym stadem i dają sobie radę bez przywódcy. Przywódca kieruje narodem, a ten z kolei jemu wyznacza kierunek działania. Naród to nie biznes w rękach pana i władcy. Zazwyczaj gdy któryś z przywódców zachoruje, sfery rządowe wpadają w popłoch. Ich obsesją jest bowiem problem następstwa. Co stanie się z krajem, gdy zabraknie przywódcy? Rząd, który faktycznie przekazał władzę przywódcy - nieodpowiedzialny, nieświadomy, zajęty głównie używaniem życia, koktajlami, bezpłatnymi podróżami i zyskami czerpanymi z podejrzanych interesów - od czasu do czasu dostrzega w duszy narodu pustkę.

Kraj chcący odpowiedzieć na pytania stawiane mu przez historię, chcący rozwijać swe miasta i umysły swoich mieszkańców, musi mieć partię z prawdziwego zdarzenia. Partia nie może być narzędziem w rękach rządu. Przeciwnie, partia powinna być narzędziem w rękach ludu.. To lud-kontroluje politykę rządu. Partia nie może być wyłącznie biurem politycznym, gdzie uwili sobie gniazdko członkowie rządu i dygnitarze. Niestety, zbyt często biuro polityczne to cała partia - wszyscy jej członkowie stale przebywają w stolicy. W kraju rozwijającym się członkowie partii pełniący kierownicze role powinni unikać stolicy jak ognia, Z wyjątkiem kilku osób, powinni przebywać na prowincji. Należy wystrzegać się centralizacji. Żaden powód typu administracyjnego nie może usprawiedliwić rzucania się na przeludnioną stolicę, która pod względem stopnia rozwoju stanowi rażący kontrast z pozostałymi dziewięcioma dziesiątymi kraju. Partia powinna być maksymalnie zdecentralizowana. Tylko w ten sposób można poruszyć martwe regiony i zbudzić je do życia.

W praktyce oznacza to co najmniej jednego członka biura politycznego w każdym regionie; najlepiej bez tytułu przewodniczącego. Władza administracyjna mu nie podlega. Członek biura politycznego nie powinien zajmować najwyższego miejsca w regionalnym aparacie administracyjnym. Nie musi być częścią władzy. Dla ludu partia nie jest organem władzy, lecz instytucją, poprzez którą lud objawia swoją wolę i władzę. Im mniej będzie zamieszania, dublowania organów sprawujących władzę, tym sprawniej partia będzie odgrywać rolę przewodnika, będzie wiary-godniejsza. Zostać członkiem partii w chwili, kiedy jest ona utożsamiana z władzą, to znaczy obrać najkrótszą drogę do zaspokojenia swych egoistycznych celów: zdobyć stanowisko w administracji, uzyskać wyższy stopień w hierarchii, wspiąć się na jeszcze jeden szczebel, zrobić karierę.

Dynamiczne kierownictwo na szczeblu regionalnym może zahamować proces makrocefalizacji miast i położyć tamę zalewowi ośrodków miejskich przez ludność wiejską. Dlatego wszędzie tam, gdzie celem jest postęp, należy od pierwszych dni niepodległości tworzyć kierownicze ośrodki regionalne, wyposażone w kompetencje konieczne do obudzenia regionu, ożywienia go i przyspieszenia rozwoju świadomości jego mieszkańców. W przeciwnym razie przywódca partyjny grupuje wokół siebie wyższych rangą członków partii i dygnitarzy. Powodem nadmiernego rozrostu administracji nie jest jej rozwój i wyodrębnianie nowych działów, lecz fakt, iż coraz to nowi krewni i członkowie partii czekają na miejsce i możność stania się jednym z kół maszynerii. Każdy marzy o jednym: zamieszkać w stolicy i zdobyć dla siebie ochłap. Mniejsze miejscowości wyludniają się, masy wiejskie, nie zorganizowane, nie kształcone i opuszczone, porzucają źle uprawianą ziemię i kierują się ku przedmieściom, niebezpiecznie zasilając lumpenproletariat.

Zbliża się nowy kryzys.

Zapobiec mu może uprzywilejowanie "interioru", obszarów leżących w głębi kraju. Można też przenieść siedzibę rządu poza stolicę. Trzeba zdesakralizować stolicę i pokazać wydziedziczonym masom, że odtąd pracować się będzie dla nich. W pewnym sensie właśnie to próbował zrobić rząd brazylijski, wznosząc miasto Brasilię. Trupiarnia, jaką było Rio de Janeiro, obrażała uczucia brazylijskiego ludu. Niestety, Brasilia stała się jeszcze jedną stolicą, równie monstrualną jak pierwsza. Jedyny zysk z tego przedsięwzięcia to droga zbudowana na pustkowiu. Nie ma żadnych poważnych argumentów przeciw wyborowi nowej stolicy, przeciw przeniesieniu siedziby rządu do jednego z najbardziej zaniedbanych regionów. Stolica kraju rozwijającego się jest centrum handlowym odziedziczonym po okresie kolonialnym. W kraju rozwijającym się kontakt z masami wiejskimi jest absolutną koniecznością. Naszym zadaniem jest polityka narodowa, to znaczy przede wszystkim polityka obejmująca masy. Nie wolno nam nigdy stracić kontaktu z ludem, który walczył o swoją niepodległość i rzeczywistą poprawę warunków życia.

Urzędnicy i technicy, zamiast studiować diagramy i statystyki, muszą poznawać lud. Nie powinni obruszać się na samo wspomnienie o możliwości przeniesienia "w głąb kraju". Nie powinno być miejsca dla konfliktów grożących rozwodem, w przypadku gdy mężowi nie da się uniknąć "zesłania" na prowincję. Biuro polityczne partii powinno uprzywilejowywać upośledzone regiony kosztem stolicy, której życie, pozorne i sztuczne - obce ciało w narodowej rzeczywistości - winno zajmować jak najmniej miejsca w życiu narodu, sprawie głównej i świętej.

W kraju rozwijającym się partii nie może wystarczyć kontakt z masami. Partia musi być wyrazicielką mas. Partia to nie biuro, którego zadaniem jest przekazywanie poleceń rządu. Musi być stanowczym porte-parole i niezłomnym obrońcą mas. Aby dojść do takiej koncepcji partii należy przede wszystkim wyzbyć się przekonania (na wskroś zachodniego i burżuazyjnego, a więc godnego pogardy) o niezdolności mas do kierowania państwem. Doświadczenie dowodzi, że masy są w stanie zrozumieć najbardziej skomplikowane sprawy. Jedną z największych przysług, jakie rewolucja algierska oddała algierskim intelektualistom, było to, że pozwoliła im ujrzeć bezgraniczną nędzę ludu, a jednocześnie moment budzenia się jego inteligencji i postępy czynione przez jego świadomość. Naród algierski - wygłodzona rzesza analfabetów, mężczyźni i kobiety od wieków pogrążeni w ciemnocie i zacofaniu - oparł się czołgom i samolotom, napalmowi i działaniom psychologicznym, a przede wszystkim korupcji, praniu mózgów, zdrajcom i "narodowej" armii generała Bellunisa. Naród wytrwał mimo słabych, niezdecydowanych, domorosłych dyktatorów. Wytrzymał, gdyż podczas siedmiu lat walki otworzyły się przed nim obszary, których istnienia nawet nie podejrzewał. Dziś w środku dżebel [3] pracują fabryki broni; trybunały ludowe funkcjonują na wszystkich szczeblach; miejscowe komisje planowania zajmują się podziałem wielkich majątków ziemskich - tworzy się Algieria przyszłości. Pojedynczy człowiek może nie być zdolny do zrozumienia problemu, lecz zespół, grupa ludzi pojmie wszystko ze zdumiewającą szybkością. Oczywiście, w przypadku gdy celowo używa się języka zrozumiałego wyłącznie dla magistrów prawa czy ekonomii, nietrudno dowieść, że masami trzeba kierować. Lecz gdy się mówi językiem jasnym i zrozumiałym, jeżeli zrezygnuje się ze sztuczek, których celem jest zniechęcenie ludu, dostrzega się, że masy wyczuwają wszelkie intencje, na nic nie dają się nabrać. Dziś rola języka fachowego polega na uczynieniu z mas profanów. Język zdradza chęć mówców wyprowadzenia ludu w pole, pozostawienia go na marginesie. Proces zaciemniania języka jest maską, pod którą rysuje się znacznie rozleglejszy proces ograbiania mas. Wraz z możliwością zrozumienia odbiera się ludowi jego własność i suwerenność. Ludowi można wytłumaczyć wszystko pod warunkiem, że rzeczywiście się chce, aby zrozumiał. A jeśli ktoś uważa, że lud jest niepotrzebny, że tylko przeszkadza w sprawnym funkcjonowaniu prywatnych towarzystw o ograniczonej odpowiedzialności, których celem jest pogłębić jeszcze jego nędzę, to trzeba sprawę postawić jasno.

Jeśli ktoś sądzi, że można kierować krajem bez udziału ludu, jeśli ktoś uważa, że lud samą swą obecnością przeszkadza w grze, opóźniając ją bądź sabotując z powodu swej naturalnej nieświadomości, wówczas pozostaje tylko jedno: trzeba lud odsunąć. Bywa jednak, że lud zachęcony do rządzenia krajem nie opóźnia procesu, lecz go przyspiesza. My, Algierczycy, mieliśmy podczas tej wojny okazję i szczęście poznania wielu zupełnie nowych spraw. W okręgach wiejskich przywódcy polityczno-wojskowi rewolucji nieraz stawali wobec sytuacji wymagającej rozwiązań radykalnych. Rozpatrzmy kilka takich przypadków.

W latach 1956-57 francuski kolonializm objął pewne strefy zakazem wstępu i swobodny ruch ludności w tych regionach został w dużym stopniu ograniczony. Uniemożliwiono w ten sposób chłopom dostęp do miast, a w konsekwencji uzupełnianie zapasów. Z powstałej sytuacji ogromne korzyści czerpali właściciele sklepów spożywczych. Herbata, kawa, cukier, tytoń, sól osiągały nieprawdopodobne ceny. Niepodzielnie królował czarny rynek. Chłopi, nie mogąc  zapłacić gotówką,  zastawiali  zbiory  i  ziemię albo po kawałku rozbierali ojcowiznę, by w końcu wypłacać się właścicielowi sklepu robocizną. Komisarze polityczni, zorientowawszy się w niebezpieczeństwie, zareagowali natychmiast. Zorganizowano racjonalny system zaopatrzenia: właściciel sklepu spożywczego udający się do miasta został zobowiązany do zakupów u hurtownika, który wydawał mu rachunek z wyszczególnionymi cenami wszystkich artykułów. Kupiec detaliczny powróciwszy do duaru miał obowiązek zameldować się komisarzowi politycznemu, który sprawdzał rachunek, ustalał marżę zysku i ostateczną cenę sprzedaży. Ustalone ceny wywieszano w sklepie, a jeden z mieszkańców duaru, rodzaj kontrolera, informował fella-chów, po jakich cenach mają być sprzedawane towary. Detalista szybko wpada na pomysł i po kilku dniach oświadcza, że nie ma towaru. W tym samym czasie po kryjomu rozprowadza towar na czarnym rynku. Reakcja władzy polityczno-wojskowej jest natychmiastowa. Ustanawia się wysokie kary, grzywny przelewa do kasy miasteczka i przeznacza bądź na urządzenia socjalno-bytowe, bądź na roboty publiczne. W kilku wypadkach zdecydowano się na czasowe zamknięcie sklepu. Następnie, w przypadku recydywy, wybrany zarząd przejmuje prowadzenie interesu, a byłemu właścicielowi wypłaca się pensję. Na przykładzie podobnych zdarzeń wyjaśnia się ludowi podstawowe prawa ekonomii, wychodząc zawsze od konkretnych przypadków. Akumulacja kapitału przestaje w ten sposób być teorią i staje się czymś konkretnym. Lud zrozumiał, że prowadząc interes można się wzbogacić i rozwinąć firmę. Dopiero wtedy posypały się dodatkowe informacje: chłopi zaczęli opowiadać, jak kupiec pożyczał im na lichwę; inni przypominali, jak wyzuł ich z ziemi i jak z właścicieli stali się wyrobnikami. Im więcej lud rozumie, tym bardziej staje się czujny; tym bardziej staje się świadom, że wszystko zależy od niego i że ocalenie związane jest z dwiema nierozerwalnie ze sobą złączonymi sprawami: uświadomieniem sobie swych interesów i rozpoznaniem wrogów. Ludzie zaczynają rozumieć, że bogactwo innych nie jest owocem pracy, lecz wynikiem dobrze zorganizowanej i chronionej grabieży. Bogacze przestają wzbudzać szacunek; masy zaczynają w nich widzieć mięsożerne zwierzęta; szakale, kruki skąpane we krwi ludu. Ponadto komisarze polityczni muszą rozpowszechniać przeświadczenie, że odtąd nikt nie będzie na nikogo pracował. Ziemia należy do tych, którzy ją uprawiają. Ta dokładnie wyjaśniona zasada stała się podstawowym prawem rewolucji algierskiej. Rolnicy zatrudniający wyrobników zostali zmuszeni do oddania części ziemi dawnym pracownikom.

Wkrótce spostrzeżono, że wydajność z hektara wzrosła trzykrotnie mimo ataków Francuzów, bombardowań z powietrza, trudności z zaopatrzeniem w nawóz. Fellahowie, którzy w czasie zbiorów mieli możność dokładnego zorientowania się w ilości uzyskanych produktów rolnych, zaczęli zastanawiać się nad tym zjawiskiem. Szybko doszli do wniosku, że praca nie jest pojęciem prostym, że niewolnictwo uniemożliwia pracę i że nieodłącznym warunkiem pracy jest wolność, odpowiedzialność i świadomość.

Na terenach naszych obserwacji, wszędzie tam, gdzie byliśmy świadkami kształtowania człowieka przez rewolucję, wieśniacy doskonale przyswajali sobie zasadę, wedle której praca jest tym większą przyjemnością, im bardziej świadomy jest wkładany w nią wysiłek. Udało się przekonać masy, że praca nie jest wyłącznie wydatkowaniem energii czy wysiłkiem mięśni i że znacznie większy jest w niej udział mózgu i serca niż mięśni i potu. Na obszarach wyzwolonych, lecz równocześnie wyłączonych z dawnego obiegu handlowego, trzeba było przestawić produkcję, dawniej nastawioną wyłącznie na miasto i eksport. Zorganizowano produkcję wyrobów konsumpcyjnych na użytek ludu i jednostek armii wyzwolenia narodowego. Czterokrotnie powiększono produkcję soczewicy i przedsięwzięto produkcję węgla drzewnego. Jarzyny i węgiel skierowano górami z północy na południe; obszary południowe zaczęły wysyłać mięso na północ. Skoordynowanie poczynań i zorganizowanie systemu łączności wziął na siebie Front Wyzwolenia Narodowego. Nie mieliśmy fachowców ani planistów wykształconych w zachodnich uczelniach. Mimo to na obszarach wyzwolonych racja dzienna zaczęła osiągać nie znaną dotąd liczbę 3200 kalorii. Zwycięskie wyjście z tej próby ludowi nie wystarczyło. Zaczął stawiać pytania teoretyczne. Na przykład: dlaczego przed wojną wyzwoleńczą na pewnych obszarach nie znano pomarańczy, podczas gdy co roku wywożono ich z kraju kilka tysięcy ton; dlaczego wielu Algierczyków nigdy nie skosztowało winogron, podczas gdy miliony kiści zalegały europejskie stoły? Obecnie masy mają pełną świadomość, co do nich należy. Dziś lud algierski wie, że jest wyłącznym właścicielem swej ziemi i jej bogactw. Dlatego FWN jest tak nieustępliwy, jeśli idzie o zasady, reprezentuje bowiem naród dojrzały, odpowiedzialny, świadomy. Krótko mówiąc, naród będący właścicielem swego kraju.

Posłużyliśmy się przykładem Algierii nie po to, żeby chwalić własny naród, lecz aby wykazać, jak wielką rolę odegrała walka, która rozegrała się w jego świadomości. Inne narody osiągnęły niepodległość na drodze pokojowej. W Algierii próba sił była nieunikniona. Inne państwa osiągnęły suwerenność w wyniku działalności politycznej i akcji uświadamiającej prowadzonej przez partię. Przykład Algierii dowiódł, że masy potrafią sprostać sytuacji. Doświadczenie uczy, że więcej są warte rządy uświadomionego ludu niż kilkuset przygotowanych do rządzenia działaczy, nawet gdy się weźmie pod uwagę znacznie dłuższy okres przygotowawczy. "Stracony" czas poświęcony na wyjaśnianie, na uczłowieczenie pracownika zostaje odzyskany w chwili wykonywania przez niego pracy. Człowiek musi wiedzieć, dokąd idzie i dlaczego tam podąża. Polityk nie może zapominać, że dopóki świadomość ludu nie zostanie rozbudzona, postęp będzie nieosiągalny. My, politycy afrykańscy, musimy mieć pełną jasność sytuacji naszego ludu. Towarzyszyć jej winno zrozumienie dialektycznego charakteru dokonujących się przemian. Przebudzenie ludu nie dokonuje się za jednym zamachem. Jest to długofalowy proces związany z tworzeniem narodowego bytu. Powodem powolności tego procesu są niewystarczająco rozwinięte sposoby komunikowania się i środki przekazu oraz pierwotna koncepcja czasu obejmująca jedynie teraźniejszość i najbliższą przyszłość obliczoną wedle pory zbiorów. Sprzyja jej również głęboko zakorzeniony w świadomości brak wiary w skuteczność działania. Nowe rządy muszą rozwiązać wszystkie - najdrobniejsze nawet - konflikty narosłe w latach kolonialnego panowania w sferze ducha i materii. Na przykład praca w ustroju kolonialnym. Kolonizator utrzymywał, że tubylec jest leniwy. Dziś w niektórych krajach niepodległych słyszy się ten sam zarzut. W rzeczywistości kolonizator chciał widzieć u niewolnika entuzjazm. Za sprawą mistyfikacji, dającej w efekcie najbardziej  wyrafinowany rodzaj  alienacji, chciał  przekonać niewolnika, że ziemia, którą uprawia, należy do niego, że kopalnie, w których traci zdrowie, są jego własnością. Kolonizator zapominał przy tym, że bogaci się na śmiertelnej męce niewolnika. W języku konkretów mówił mu: "Zdychaj, ale przysparzaj mi bogactw." Dziś trzeba postępować inaczej. Nie wolno mówić ludowi: "Zdychaj, ale przysparzaj bogactw krajowi." Jeśli chcemy wzrostu dochodu narodowego, zmniejszenia importu niektórych niepotrzebnych bądź szkodliwych produktów, zwiększenia produkcji rolnej, likwidacji analfabetyzmu, musimy tłumaczyć i wyjaśniać. Lud musi zrozumieć wagę stawki, o jaką toczy się gra. Sprawy publiczne winny być dostępne szerokiej publiczności. Stąd potrzeba mnożenia komórek podstawowych. Zbyt często zadowalamy się tworzeniem instytucji centralnych na górze, zawsze w stolicy: Rada Kobiet, Związek Młodych, Związki Zawodowe, itd. A jeśli zajrzymy na tyły mieszczącego się w stolicy biura, jeśli wejdziemy do bocznej sali, gdzie powinny znajdować się archiwa, ujrzymy pustkę, nicość, bluff. Potrzebna jest baza, dynamiczne poszczególne komórki pełne rzeczywistej treści. Trzeba się gdzieś zbierać, dyskutować, wysuwać propozycje, otrzymywać instrukcje. Obywatele muszą mieć możność mówienia, wypowiadania się, rozwiązywania dotyczących ich zagadnień. Zebranie komórki, zebranie komitetu jest aktem liturgicznym. Jest to jedyna, wyjątkowa okazja dana człowiekowi: mówienia i słuchania innych. Na każdym takim spotkaniu mózg zwielokrotnia zasób skojarzeń, oko odkrywa coraz szerszy horyzont ludzkich spraw. Osobnym, godnym uwagi problemem jest w krajach rozwijających się duży procent ludzi młodych. Pozbawiona zajęcia młodzież miejska, często niepiśmienna, narażona jest na wszelkiego rodzaju demoralizujące kontakty. Zwykle ma dostęp do rozrywek pochodzących z krajów uprzemysłowionych. W warunkach normalnych istnieje pewna równowaga między poziomem umysłowym i materialnym członków społeczeństwa a przyjemnościami, z jakich korzystają. W krajach rozwijających się młodzież może korzystać z rozrywek przeznaczonych dla młodzieży rozwiniętych krajów kapitalistycznych, jak powieści kryminalne, gry automatyczne, literatura i zdjęcia pornograficzne, filmy dla dorosłych, a zwłaszcza alkohol... Na Zachodzie rodzina, szkoła oraz względnie wysoki poziom życia mas pracujących neutralizują negatywne działanie podobnych "rozrywek". Inaczej w krajach afrykańskich, gdzie stopień rozwoju umysłowego jest dość niski, a gwałtowne zderzenie się dwóch światów wstrząsa tradycją i niweczy dawny sposób postrzegania pewnych zjawisk, gdzie sfera emocjonalna i wrażliwość młodego Afrykanina narażone są na działanie tego, co w zachodniej kulturze najgorsze. Rodzina często okazuje się niezdolna do przeciwdziałania, gdyż brak jej stabilności i jednolitości. W tej sytuacji rola filtra i stabilizatora przypada rządowi. Komisarze do spraw młodzieży często błądzą. Pojmują pełnioną przez siebie funkcję na wzór swych odpowiedników w krajach rozwiniętych. Głoszą potrzebę duchowego rozwoju oraz ćwiczeń fizycznych wzmacniających ciało. Koncepcja taka, biorąc pod uwagę sytuację ogólnospołeczną, nie ma sensu. Młodzież najczęściej nie ma żadnego zajęcia. Należy zatem jej to zajęcie znaleźć. Dlatego działalność komisarza do spraw młodzieży powinna być instytucjonalnie związana z Ministerstwem Pracy, to zaś winno ściśle współpracować z Ministerstwem Planowania. Musimy kierować naszą młodzież na pola i do szkół, a nie - na stadiony. Stadion nie powinien być dla młodzieży oddzieloną od reszty kraju wyspą, wyizolowanym miejscem występów. Powinien być pojmowany jako niewielka część całości, którą jest przez nich karczowana, uprawiana i oddawana narodowi ziemia. Kapitalistyczna koncepcja sportu jest obca rzeczywistości krajów pokolonialnych. Polityk afrykański ma za zadanie nie formowanie sportowców, lecz kształtowanie uświadomionych, a przy tym i wysportowanych obywateli. Jeżeli wszystkie wysiłki skierujemy na hodowlę wyczynowców, jeśli odizolujemy sport od innych sfer życia, jeśli nie uczynimy z niego tylko fragmentu narodowej edukacji, nie unikniemy jego degeneracji i komercjalizacji. Sport nie może być grą, rozrywką dla burżuazji zamieszkującej miasta. Musimy zawsze, w każdej chwili, rozumieć istotę zachodzących przemian. Nie wolno nam kształtować bohaterów, wyjątkowych okazów, nowych przywódców. Musimy podnieść poziom umysłowy mas, zwiększyć ich możliwości intelektualne, musimy je uczłowieczyć.

Podkreślmy   raz   jeszcze:   wszyscy politycy afrykańscy winni zrozumieć, że ich głównym zadaniem jest uświadomienie masom sensu zbiorowego wysiłku podjętego przez naród; wyjaśnienie prawdziwego sensu pracy przez oczyszczenie go z narosłych nieporozumień. Odpowiedzialność w krajach rozwijających się polega na zrozumieniu, że wszystko zależy od kształcenia mas, od podniesienia ich poziomu umysłowego, od tego, co zbyt pochopnie nazywa się upolitycznieniem.

Jakże często i jak beztrosko utożsamiamy upolitycznienie mas z systematycznym wygłaszaniem politycznych przemówień. Sądzimy, że wystarczy, gdy przywódca lub członek rządu powie kilka słów na temat aktualnych wydarzeń. Upolityczniać to znaczy otwierać przed intelektem nowe horyzonty, pobudzać go, dostarczać mu podniet, wykorzystywać jego możliwości. Jak mówi Cesaire: "tropić dusze". Upolitycznianie mas to nie wygłaszanie przemówień. To dowodzenie im, że są władne uczynić wszystko; że to one ponoszą odpowiedzialność za klęski i że ich zasługą jest sukces; że nie istnieje czarownik zdolny czynić cuda, że to lud jest demiurgiem, a jego ręce mają moc cudotwórczą. Jedynie decentralizacja może przynieść urzeczywistnienie idei. Łączność między "górą" a "dołami" powinna się stać zasadą niepodważalną nie ze względów formalnych, lecz jako jedyna gwarancja ocalenia. Z "dołów" wypływają siły dające "górze" energię pozwalającą jej, zgodnie z prawami dialektyki, przebyć nowy etap. Również w tym przypadku my, Algierczycy, okazaliśmy przezorność nie pozwalając naszym przywódcom przybrać pozy mężów opatrznościowych. W Algierii walczą "doły", i "doły" te wiedzą, że bez ich ciężkich, bohaterskich zmagań "góra" by się nie utrzymała. Tak jak wiedzą, że bez "góry", bez kierownictwa, one same popadłyby w anarchię i się rozpadły. Wartość i trwałość "góry" zależy od istnienia walczącego ludu. Innymi słowy, to lud wedle własnego uznania obiera "górę", a nie "góra" łaskawie toleruje lud.

Masy powinny wiedzieć, że rząd i partia pełnią wobec nich rolę służebną. Lud godny, lub świadom swojej godności, to taki lud, dla którego godność jest sprawą oczywistą. Podczas okupacji kolonialnej mówiono ludowi, że powinien oddać życie za zwycięstwo godności. Ludy afrykańskie zrozumiały wkrótce, że ich godności nie zagraża wyłącznie okupant. Ludy afrykańskie szybko zrozumiały, że między godnością a suwerennością istnieje znak równości. Naród godny i wolny to naród suwerenny.  Naród godny to naród odpowiedzialny. I na nic zda się "dowodzenie", że ludy afrykańskie są niedojrzałe i słabe. Rząd i partia mają taki lud, na jaki zasługują. Z czasem - lud będzie miał taki rząd, na jaki zasłużył.

Doświadczenie dowodzi słuszności powyższych uwag. Nieraz  podczas  zebrania  bojownik  narodowej   sprawy  chcąc rozwiązać jakiś skomplikowany problem sięga po formułę: "Jest tylko jedno wyjście..." Ów samozwańczy skrót, groźna mieszanina   spontaniczności,   upraszczającego   synkretyzmu i intelektualnej niedojrzałości często tryumfują. W przypadku podobnego lekceważenia zasady odpowiedzialności nie wystarczy zwrócić uwagi mówiącemu, że się myli. Trzeba mu pomóc w odzyskaniu odpowiedzialności,  spowodować, żeby doprowadził swoje rozumowanie do końca, ukazać w całej okazałości nieludzki, często okrutny, i w końcu jałowy   charakter   owego   "jedynego   wyjścia".   Nikt   nie   ma monopolu na prawdę, ani przywódca, ani bojownik. Poszukiwanie  prawdy  w  konkretnych  sytuacjach   jest   sprawą zbiorową. Niektórzy spośród nas mają bogatsze doświadczenie, sprawniej formułują myśli; w przeszłości mieli możność nawiązać więcej kontaktów intelektualnych. Pod żadnym pozorem nie wolno im przytłaczać ludu swoją przewagą; sukces powziętych decyzji jest uzależniony od świadomego, zgodnego zaangażowania całego narodu. Wszyscy bierzemy udział w tej samej grze. Wszyscy będą bici i torturowani,  a  na  etapie  niepodległości  wszyscy  będą   głodować i razem pogrążać się w marazmie. Wspólna walka zakłada   wspólną   odpowiedzialność   "dołów"   i   kolegialną odpowiedzialność    "góry".    Wszyscy    muszą    uczestniczyć w walce o wspólne ocalenie. Nie ma czystych rąk, nie ma niewinnych, nie ma widzów. Wszyscy brudzimy sobie ręce w bagnie naszej ziemi, wszystkim zagraża złowroga pustka mózgów. Każdy bierny obserwator jest tchórzem lub zdrajcą. Przywódcy muszą sobie zjednać poparcie mas. W tym celu konieczne jest uświadomienie im i wyjaśnienie misji, jaką  mają  wypełnić;  krótko  mówiąc,  chociaż  minimalna intelektualizacja. Nie wolno oszukiwać ludu, utrzymywać go w stanie emocji i zamieszania. Dziś kraje rozwijające się pod  kierownictwem  elit  rewolucyjnych  wyłonionych z ludu mogą  umożliwić masom wstąpienie na scenę historii.  Pod  warunkiem  że  uda  się  zapobiec   narodzinom rodzimej  burżuazji,  kasty  uprzywilejowanych.   Upolitycznić masy to znaczy każdemu obywatelowi uświadomić istnienie narodu jako całości, a z doświadczenia narodu uczynić doświadczenie każdego obywatela. Jak słusznie zauważył przewodniczący Sęku Turę w swoim przesłaniu do Drugiego Kongresu Pisarzy i Artystów Czarnej Afryki: "W sferze myśli człowiek może uważać się za mózg świata, lecz w sferze konkretów, gdzie wszystko, co zachodzi, wywiera wpływ na jego istotę fizyczną i duchową, świat jest mózgiem człowieka; tam skupia się moc myślących jednostek, dynamiczne siły rozwoju i precyzji, tam jednoczą się energie i ostatecznie sumują wartości intelektualne człowieka."

Doświadczenie indywidualne jako doświadczenie narodowe, ogniwo w ciągłości narodowego bytu, przestaje być jednostkowe, ograniczone, wąskie i rozprzestrzenia się na całość prawdy o narodzie i świecie. Tak jak w czasie walki każdy człowiek biorący w niej udział miał poczucie fizycznej bliskości narodu, tak w fazie budowania nowej narodowej rzeczywistości każdy obywatel powinien nieustannie- w swej codziennej,- konkretnej: działalności jednoczyć się z resztą narodu, ucieleśniać jego dialektyczne prawo; -tu i teraz dążyć do zwycięstwa człowieka pełnego. Jeżeli budowa mostu nie wzbogaca świadomości tych, co przy nim pracują, niech mostu nie będzie, niech ludzie dalej przebywają rzekę wpław albo promem. Most nie może spaść z nieba, nie może wtargnąć w panoramę życia społecznego jak deus ex machina; musi być wytworem mięśni i mózgu obywateli. Jeśli trzeba zatrudnić przy jego budowie inżynierów i architektów z miasta, wówczas miejscowi członkowie partii powinni czuwać, żeby technika przeniknęła łagodnie do dziewiczych umysłów obywateli; żeby most jako zbiór szczegółów i jako całość został zaakceptowany, pojęty, przyswojony. Obywatele muszą uznać most za swoją własność. Tylko wtedy wszystko jest możliwe.

Rząd narodowy powinien wziąć na siebie odpowiedzialność za cały naród. W krajach rozwijających się jedną z Jego najważniejszych grup jest młodzież: Młodych należy uświadamiać; młodym trzeba wyjaśniać. Tę samą młodzież spotkamy przecież potem w szeregach armii narodowej. Jeśli akcja uświadamiająca została wśród młodych przeprowadzona  prawidłowo,  jeśli  Związek  Młodych  wykonał zadanie polegające na integracji młodzieży z narodem, wtedy będzie można uniknąć błędów, które zachwiałyby, a może nawet zagroziły przyszłości republik Ameryki Łacińskiej. Armia nie powinna być szkołą wojny, lecz szkołą obywatelską, polityczną. Żołnierz ukształtowanego narodu nie jest najemnikiem, lecz obywatelem czuwającym nad bezpieczeństwem swego kraju z bronią w ręku. Dlatego żołnierz musi wiedzieć, że służy narodowi, a nie swemu zwierzchnikowi, choćby ten był wcieleniem samego Marsa. W celu podniesienia poziomu świadomości narodowej, detrybalizacji i zjednoczenia trzeba wykorzystać wszystkie służby cywilne i wojskowe. W kraju rozwijającym się należy możliwie jak najszybciej zmobilizować wszystkich obywateli: mężczyzn i kobiety. Nie wolno podtrzymywać feudalnych tradycji uświęcających wyższość mężczyzny. Kobiety muszą być traktowane na równi z mężczyznami, i to nie tylko w artykułach konstytucji, ale w życiu codziennym, w fabryce, w szkole, na zebraniach. Nie trzeba wiecznie naśladować systemu koszarowania wojskowych, jak to się dzieje w krajach zachodnich. Nie ma też potrzeby wcielania rekrutów do wojska. Służbę można odbywać w wojsku lub poza nim, jednakże każdy zdolny do niej obywatel musi być w każdej chwili gotów przyłączyć się do walczącej jednostki, by bronić osiągnięć polityczno-socjalnych.

Rekruci powinni pomagać przy realizacji większych inwestycji. Sprzyja to ożywieniu martwych regionów i przybliżeniu pewnej liczbie obywateli rzeczywistości rodzinnego kraju. Nie wolno przekształcać armii w bezduszny mechanizm, który prędzej czy później nie mając nic do roboty weźmie się do "polityki" i zagrozi rządowi. Marionetkowi generałowie, zbyt długo przesiadujący w przedsionku władzy, zaczynają marzyć o zamachu stanu. Uniknąć tego można przez upolitycznienie armii, czyli - unarodowienie jej. Pilne jest również zwiększenie szeregów służb porządkowych. W razie potrzeby cały naród przystępuje do wojny: walczy albo pracuje. Zawodowi żołnierze są niepotrzebni; należy zatem zmniejszyć liczbę oficerów pozostających w służbie czynnej. Po pierwsze dlatego, że oficerowie są często wybierani spośród osób posiadających wyższe wykształcenie, osób, które gdzie indziej byłyby znacznie bardziej użyteczne, gdyż inżynier jest sto razy potrzebniejszy narodowi niż oficer. Po drugie, w celu uniknięcia kastowości. Na poprzednich stronach mówiliśmy, jak poczucie narodowe, wspaniałe hasło, na którego dźwięk masy zrywają się do walki z okupantem, traci znaczenie po uzyskaniu niepodległości. Świadomość narodowa nie może być polityczną doktryną ani programem. Jeśli naprawdę chcemy wyrwać nasz kraj z zacofania, oszczędzić mu kryzysów i wstrząsów, musimy jak najszybciej przejść od haseł narodowych do działań w sferze polityki i życia społecznego. Naród zajmuje pierwsze miejsce w programie wypracowanym przez przywódców rewolucji ze zrozumieniem i entuzjazmem przyjętym przez masy. To, co uczynimy w jego imię, musi być nierozerwalnie związane z rzeczywistością kraju. Walka z głodem, ciemnotą, nędzą, zacofaniem musi stać się stałym elementem rzeczywistości krajów pokolonialnych. Praca, wola przezwyciężenia wszystkiego, co na wieki wygnało lud z historii ludzkiej myśli, powinna nieustannie zaprzątać umysł i mięśnie obywateli. Zbiorowy wysiłek jest wspólnym losem mieszkańców Trzeciego Świata. Ludów tego obszaru nie obchodzi ślub króla Baudouina ani skandale włoskiej burżuazji. Interesują go doświadczenia Argentyńczyków i Birmańczyków w walce z analfabetyzmem i dyktatorskimi posunięciami rządów. Wszystko to, co nas uczy i wzmacnia, co zwielokrotnia skuteczność naszego działania. Rząd, który dąży do wolności swych obywateli w sferze życia politycznego i społecznego, musi mieć program - program gospodarczy, plan podziału dóbr i wizję stosunków społecznych. Potrzebuje koncepcji człowieka i koncepcji przyszłej ludzkości. Żadna demagogiczna formuła, żadne próby dogadania się z byłym okupantem nie zastąpią programu. Lud, początkowo nieuświadomiony, lecz z czasem coraz bardziej dociekliwy, będzie się stanowczo domagał programu.

Narody afrykańskie, narody rozwijające się, dość szybko stają się uświadomione pod względem politycznym i społecznym - wbrew temu, co się zwykle sądzi. Pewne niebezpieczeństwo stwarza fakt, że często osiągają to stadium z pominięciem fazy narodowej. Nieraz spotykamy się z żądaniem sprawiedliwości społecznej w sposób paradoksalny odpowiadającej wymogom najbardziej prymitywnego trybalizmu. Ludy krajów rozwijających się podobne są do wygłodniałych ludzi. Zatem dni tych, co dziś igrają z Afryką, są policzone. Ich władza nie będzie trwała w nieskończoność. Burżuazja proponująca masom wyłącznie hasła nacjonalistyczne sprzeniewierza się swej historycznej misji i tylko pogarsza swą sytuację. Płytki, bezmyślny nacjonalizm, któremu nie towarzyszy uświadomienie polityczne i społeczne, któremu nie towarzyszy humanizm, wiedzie do impasu. Burżuazyjni przywódcy krajów rozwijających się ujmują świadomość narodową w kategoriach jałowego formalizmu. Zapominają, że tylko masowy udział wszystkich obywateli w przemyślanych i w pełni zrozumiałych działaniach nadaje świadomości treść i spójność. Flaga i rządowy pałac przestają być symbolem narodu. Naród opuszcza miejsca pozornej wielkości i chroni się na wsi, gdzie pulsuje prawdziwe życie. Naród objawia się w wiecznie żywej zbiorowej świadomości całego ludu. We wspólnym świadomym działaniu mężczyzn i kobiet. Zbiorowe kształtowanie losu to wzięcie na siebie odpowiedzialności o wymiarze historycznym. Jeśli tego nie uczynimy, grozi nam anarchia, represje, powstanie partii plemiennych, federalizm etc... Rząd narodowy, jeżeli ma być naprawdę narodowy, musi sprawować władzę przy pomocy ludu i dla ludu, dla wydziedziczonych i przy ich pomocy. Nawet najwybitniejszy przywódca nie zastąpi ludu. Rząd narodowy, zamiast dbać o opinię międzynarodową, powinien przede wszystkim przywrócić obywatelom swego kraju godność, zapewnić im warunki umysłowego rozwoju, zwrócić oczy każdego na sprawy wszystkich, rozszerzyć zakres pola ludzkiego widzenia; ludzkiego, bo obejmującego świat ludzi świadomych i wolnych.


[1] Mamadou   Dia,   Nations   africaines   et   solidarite   mondiale,   Paris, s. 140.

[2] Tamże.

[3] Dżebel   (arab.)    -   góra,   górzysty   teren   w   Afryce   Płn.    (Przyp. tłum.)