Tekst pochodzi ze strony http://socjalizm.org . Co prawda powstał 3 miesiące temu, w czasie wakacyjnego rozprzężenia gdy LBC trochę zwolniło tempo, ale w związku z ponownymi akcjami anty-Giertych dalej jest aktualny.


Przemysław Wielgosz
Anty-Giertych albo pułapka na lewicę

Od kilku tygodni przez polskie miasta przetaczają się demonstracje. Media, które w przypadku manifestacji związkowych współczują kierowcom zmuszonym stać w ulicznych korkach, tym razem są bardzo wyrozumiałe. Na ulice wychodzą studenci, uczniowie i wszyscy ci, którzy chcą wyrazić swój protest wobec powołania Romana Giertycha na stanowisko szefa Ministerstwa Edukacji Narodowej. Sprawa nie ogranicza się jednak do jednej „branży” i jednego ministra.
Wystarczy rzut oka na hasła i transparenty, by się przekonać, że opór dotyczy rządzącej koalicji, w której połączyły swe siły PiS, LPR i Samoobrona. Jej zawiązanie stało się katalizatorem społecznego ożywienia i przyczyniło do wykrystalizowania linii zasadniczego sporu politycznego dzielącego dziś Polskę. Tak w każdym razie twierdzą zaangażowane weń strony. Wszystko wskazuje na to, że żadna z nich nie ma racji. Mimo że walka prowadzona jest za pomocą efektownych środków, stanowi jedynie fasadę konsensu na bardziej fundamentalnym poziomie.
Sytuacja bardzo przypomina tę sprzed kilku lat, gdy przez Wiedeń, a także wiele miast Europy przetaczały się potężne demonstracje przeciw wejściu do rządu Austrii skrajnie prawicowej partii Jorga Haidera. Slavoj Żiżek zauważył wówczas przytomnie, że protesty przeciw prawicy tworzą pozór sporu tam, gdzie go w rzeczywistości nie ma [1]. Maskują rzeczywisty brak wyboru politycznego we współczesnych demokracjach zachodnich. Co więcej, jako że łączą różne siły określające się mianem „demokratycznych”, stanowią prawdziwy krok milowy na drodze do zlania się tradycyjnej lewicy i prawicy w jedno mętne centrum. W dzisiejszej Polsce mamy do czynienia z dokładnym niemal powtórzeniem tej sytuacji.
Analizę Żiżka trzeba jednak uzupełnić stwierdzeniem, że takie protesty służą dziś przede wszystkim blokowaniu kanałów politycznej artykulacji zasadniczego antagonizmu, który od wielu lat ustanawia ramy dynamiki społecznej nie tylko w naszym kraju. Ukazują to doskonale wypowiedzi intelektualistów solidarnych z protestami.
Krzysztof Pomian uznał na przykład, że „najważniejszym zjawiskiem polskiego życia politycznego staje się podział na nurty autorytarne (...) i na nurty demokratyczne” [2]. Podobny ton odnajdujemy w wypowiedziach Magdaleny Środy, która przekonuje, że mamy do czynienia z wyłanianiem się opozycji między społeczeństwem obywatelskim a państwem [3]. Głosy te stanowią kwintesencję dyskursu, który połączył dziś postkomunistyczną lewicę, Zielonych oraz liberałów z Platformy Obywatelskiej i Partii Demokratycznej.
Nie trzeba specjalnego wysiłku aby zauważyć, że nasi obrońcy demokracji są raczej częścią choroby, z którą chcą walczyć niż lekarstwem. Jakiż to projekt demokratyczny wyłania się z pomysłów ograniczenia reprezentatywności parlamentu i narzucenia finansowania partii politycznych przez wielki biznes (PO), deregulacji Kodeksu Pracy i wysłania wojsk do Iraku w imię serwilizmu, a wbrew woli obywateli (SLD), lansowania szefowej Konfederacji Pracodawców na Urząd Prezydencki (PD)? Minione lata pokazały, że politycy, którzy dziś bronią demokracji traktowali jej zdobycze jako zawalidrogę, którą zawsze można poświęcić w imię kompromisu z Kościołem, dla ambicji geopolitycznych czy „obiektywnych” wymogów rynku.
Wbrew temu, co mówi Giertych, demonstracje nie są prowadzone jedynie przez gejów, radykalnych lewicowców i anarchistów. Widzimy na nich prominentnych zwolenników fundamentalizmu rynkowego. Wygląda na to, że walka z nielubianym ministrem to sposób na ocalenie demokratycznego pozoru tam, gdzie demokracja jest wykluczana. To próba zorganizowania polityki wokół spektaklu antagonizmu, który nie narusza panującego stanu rzeczy i skutecznie kanalizuje sprzeczności potencjał społecznego niezadowolenia.
Teza, że dziś w Polsce mamy do czynienia z konfrontacją autorytaryzmu i demokracji okazuje się więc fałszywa. Prawdziwy antagonizm przebiega w poprzek frontu zarysowanego przez Pomiana, i przecina na pół enigmatyczne „społeczeństwo obywatelskie” minister Środy. „Autorytaryści” i „demokraci” stoją w nim po jednej stronie barykady.
To neoliberalny konsens – przekonanie, że nie ma alternatywy dla fundamentalizmu rynkowego, i że zdobycze socjalne są tylko zmienną dostosowawczą na ołtarzu zysku – stanowi największe zagrożenie dla demokracji. To ów konsens wyklucza autentyczną debatę, redukując wybór, jaki mają obywatele do sposobów ubierania i „stylu” poszczególnych polityków. To on wreszcie sprawia, że scena polityczna odrywa się od rzeczywistych aspiracji i interesów (z wyjątkiem interesów dominującego kapitału). Neoliberalna polityka realizowana przez wszystkie rządy po roku 1989 niszczy zdobycze socjalne, czyli społeczną treść demokracji, bez której jest ona tylko pustą fasadą. Nienawiść do Giertycha tak naprawdę skierowana jest przeciw tym, którzy wskazują na autorytarny charakter neoliberalizmu.
Alternatywa jest zatem zupełnie inna: neoliberalizm, czyli zagrożenie dla demokracji albo opór przeciw niemu, a zatem obrona demokracji.
Po jednej stronie mamy wyalienowaną scenę polityczną, która ma legitymację ledwie 40% uprawnionych do głosowania. Dowodem rzeczywistej jedności zapełniających ją partii jest dyskurs PO, która z braku racjonalnych argumentów politycznych i programowych odwołuje się do „przyzwoitości”, tym samym eksponując, że w sporze z PiS chodzi jedynie o urażone ambicje paru liderów zawiedzionych niepowodzeniem rozmów koalicyjnych i faktem, że teki ministerialne dostał ktoś inny. Ci, którzy odrzucają cały ten układ wciąż są poza sceną polityczną. Nie mają reprezentacji partyjnej i doraźnie mogą być zagospodarowywani przez różne siły. To potencjał protestu, który będzie narastał jeśli PiS będzie dalej odgrywał spektakl Polski solidarnej.
Prawdziwą ofiarą tego fałszywego sporu będzie oczywiście lewica. Przyłączając się do walki z Giertychem i elitarnych rytuałów pogardy dla Leppera przygotowuje swoją klęskę. Robi sama to, co za oceanem neokonserwatyści wymusili na lewicy po latach nacisków. Godzi się na walkę, na zasadach narzuconych przez przeciwnika, na wybranym przezeń polu i w dogodnym dlań czasie. [4] Zrywa związki z oskarżanym o konserwatyzm ludem. Pozwalając na zredukowanie polityki do „wojny kulturowej” wyrzeka się resztek lewicowości. Twierdzenie, że trzeba przede wszystkim bronić mniejszości zakłada wszak, że rozwiązana została podstawowa sprzeczność kapitalizmu. Ba, często zakłada, że taka sprzeczność nie istnieje i nigdy nie istniała.
Nie chodzi o przeciwstawianie sobie walki o prawa mniejszości i walki z wyzyskiem, ale o zrozumienie, że ich rozdzielenie sprawia, że stają się one podatne na wrogie przejęcia ze strony prawicy (liberałowie eksploatują dyskurs mniejszościowy, konserwatyści socjalny). Lewica musi pojąć, że jej zadaniem jest zakwestionować ów podział, zdemaskować go jako ideologię panującego porządku. Jeśli naprawdę drogie są jej ideały demokracji, musi dążyć do nadania politycznej formy zasadniczemu antagonizmowi zakorzenionemu w mechanizmie reprodukcji społecznego bytu.
Sytuacja ta każe nam sparafrazować słynne powiedzenie Maxa Horkheimera, że nie można mówić o faszyzmie pomijając milczeniem kapitalizm. Dziś nie można mówić o zagrożeniu autorytarnym wypierając fakt, że jego podłożem nie są żadne mroczne siły, ale mechanizmy rządzące kapitalizmem. Aby to zrozumieć, trzeba zakwestionować ich samooczywistość.
[1] Slavoj Żizek „Dlaczego tak uwielbiamy nienawidzić Heidera?”, Magazyn Sztuki Online 2002.
[2] „Trumny rządzą Polską” rozmowa z Krzysztofem Pomianem, Gazeta Wyborcza, 13.05.2006.
[3] Magdalena Środa „Społeczeństwo silniejsze od Kaczyńskich”, Gazeta Wyborcza, 18.05.2006.
[4] Serge Halimi „Dobra recepta amerykańskiej prawicy: społeczeństwo przeciw intelektualistom”, w bieżącym numerze Le Monde dipmomatique edycja polska.

11.07.2006.