Zbigniew Partyka

Prawda nas wyzwoli

 

Minął rok… Ubiegłoroczne wybory parlamentarne były dla polskiej lewicy momentem skromnego, relatywnego sukcesu. Ogólnopolski start Polskiej Partii Pracy, wystąpienie na jej listach działaczy innych partii (PPS, KPP, APP Racji), poparcie listy PPP i prezydenckiej kandydatury Daniela Podrzyckiego przez Nową Lewicę stwarzało przesłanki do jednoczenia lewicy poprzez zasadniczą debatę programową. Śmierć Daniela Podrzyckiego w tajemniczym wypadku samochodowym w przeddzień wyborów nieoczekiwanie przekreśliła tę perspektywę. Kierownictwo PPP odrzuciło impuls jednościowy, wywołany emocją po stracie lidera, wyrażony przez Nową Lewicę wydaniem pamiątkowego plakatu, jak i szerszą, wielopodmiotową inicjatywą powołania koalicji RAZEM.

Trzeba podkreślić relatywny i problematyczny charakter wyborczego wyniku PPP - 92 tysiące głosów osiągnięto po wielomiesięcznym odwlekaniu decyzji samodzielnego startu, w warunkach dekompozycji i dekadencji dotychczasowych socjaldemokratycznych hegemonów, a mimo to jeszcze 2 kwietnia 2005 w gmachu Biblioteki Śląskiej Daniel Podrzycki akceptował zaproponowaną przez Janika, wspólną deklarację z SLD, SdPl, UP i UL, mówiącą o potrzebie wspólnego dla sygnatariuszy kandydata na prezydenta, uzgodnionych kandydaturach do senatu i poszukiwaniem wspólnego programu dla całej „lewicy”, co nie pozwoliło wyborcom na oswojenie się z istnieniem alternatywnej listy na lewicy. PPP nie miała znacząco lepszych wyników w mateczniku WZZ Sierpień 80 – województwie śląskim, co obnażyło brak pracy politycznej PPP w swoim hipotetycznym zapleczu związkowym. Spośród głosów oddanych na listy PPP, co warto podkreślić, aż 28 tysięcy głosów padło na kandydatów APP Racja, co świadczy o dużej mobilizacji antyklerykalnego, w większości nierobotniczego elektoratu, gdyż nie wydaje się, by - poza nielicznymi wyjątkami – kandydaci Racji prowadzili intensywną kampanię, a już na pewno nie dysponowali znaczącymi środkami materialnymi, nie wspierał ich też antyklerykalny tygodnik „Fakty i mity”, promujący raczej Joannę Senyszyn z SLD.

Unikanie bezpośrednich spotkań czy wyjaśnienia różnic zaowocowało skarleniem debaty na lewicy. Pominę milczeniem żałosne przykłady wyrzucania zaproszonych osób z otwartych spotkań, czy pseudopropagandowe chwyty, polegające na notorycznym opisywaniu 13-osobowych pikiet jako 30 osobowych, a 30-osobowych jako gromadzących 300 osób, jakże częste na jednym z lewicowych portali czy w „Trybunie”. Symptomatycznym jednak przykładem jest tu stosunek do koncepcji Centrolewu. Zarówno Nowa Lewica jak PPP odrzuciła tę koncepcje, ale z zasadniczo odmiennych przyczyn, czytelnych, jednakowoż niewyrażonych polemicznie wprost. Przypomnijmy więc, że Bogusław Ziętek w tekście „Kotomysz” odrzucił Centrolew jako niepotrzebne psucie słusznej idei jedności lewicy, (do której lekką ręką zaliczył PPP i SLD) sojuszem z Partią Demokratyczną. W wyniku przyjęcia tej optyki Ziętek ostatecznie odżegnał się od sojuszu z SLD dopiero po wielu, wielu miesiącach, gdy SLD oficjalnie poszło z PD, lekceważąc zaloty PPP. Nowa Lewica nie widziała nigdy SLD ani SDPL jako kandydatów do budowy jakiejkolwiek lewicy, zaś całą gadaninę o obronie demokracji, lewicy obyczajowej i budowie tzw. lewicy wartości traktowaliśmy jako obrzydliwą obłudę, prowadzącą, przy takim zdefiniowaniu sceny politycznej, do całkowitego zanegowania miejsca klasowej lewicy.

Odmienny był stosunek NL i reszty lewicowej rodzinki do ruchu antygiertychowskiego. Nie tylko odrzuciliśmy „podręcznikowe” podejście do tych protestów, polegające rzekomo na tym, by przyłączyć się i próbować stanąć na jego czele, dokonaliśmy też politycznej oceny powierzchowności tego ruchu, jego obiektywnej proliberalnej, drobnomieszczańskiej dynamiki. Adrian Zandberg wraz ze Sławomirem Sierakowskim w „Gazecie Wyborczej” widzieli to inaczej. Fascynując się skrajnie odmiennym i nieprzekładalnym niestety wzorem protestów francuskich pisali „Zapewne droga do ukonstytuowania się świadomego i dysponującego alternatywną wizją polityczną ruchu społecznego jest daleka. Zmieńmy jednak krytykę objawów dzisiejszego stanu rzeczy na krytykę źródeł, postawmy na bardziej zdecydowane formy kontestacji, a szybko może się okazać, że nie jesteśmy skazani ani na rządy populistów, ani na tych, którzy do nich doprowadzili”. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, co to są te „bardziej zdecydowane formy kontestacji”. Podobnie w lipcowym polskim „Le Monde Diplomatique” Z. M. Kowalewski cieszył się, że „KPiORP, zainspirowany przykładem francuskim, przeprowadził swoją pierwszą demonstrację ogólnokrajową – o szkołę świecką, bezpłatne studia i państwo socjalne. Wziął w niej udział czołowy działacz niedawnych ruchów studenckich i uczniowskich we Francji: Xavier Chiarelli”. Wziął udział, nawet przemawiał słusznie, problem jednak w tym, co mówił wówczas po nim reprezentant Inicjatywy Uczniowskiej. Przemilczane wystąpienie sprowadzało się do tego, że cieszy się on z poparcia zgromadzonych dla walki uczniów Giertychem, ale, czy popierać lewicę czy prawicę, to nie ma zdania i wcale go to nie interesuje. Najprostszą, co nie znaczy najsłuszniejszą, drogę wybrała Pracownicza Demokracja, przejmując kontrolę nad formacją „Giertych musi odejść”.

Podobnie bezrefleksyjne było poparcie dla zdominowanego przez Izby Lekarskie protestu służby zdrowia. Dla nas hasło podwyżki 30% od zaraz i 100% od Sylwestra dla wszystkich było, wbrew pozorom, mało egalitarne i trudne do poparcia dla lewicy, a mogło stanowić pretekst do prywatyzacji całej służby zdrowia lub jej funduszy po bankructwie (z innych przyczyn) NFZ.

Za tymi wszystkimi różnicami opinii w konkretnych sprawach stała jednak zasadnicza różnica w ocenie sytuacji, która dzieliła nas od bliższych i dalszych bratnich podmiotów na lewicy. Czas obecny jest dla nas w dalszym ciągu okresem odpływu aktywności społecznej, którą mierzyć można w rozmaity sposób, najpraktyczniej jednak poprzez obserwację aktywności strajkowej. Ostatnia wielka fala strajkowa przypadała na lata 1992-93 i wynosiła po około 4 tysiące strajków rocznie. Na tej fali zbudował się, między innymi, WZZ Sierpień 80. Później, w 1994 r. liczba ta spadła do kilkuset, by utrzymywać się do dziś na wysokości około kilkudziesięciu strajków rocznie. Strajki zaczynają być zastępowane manifestacjami, głodówkami, metodami walki, które nie wymagają mobilizacji całych załóg, a jedynie wąskiej grupy działaczy, związkowego aktywu. Były w tym czasie mniejsze przypływy, owocujące zazwyczaj większymi demonstracjami, powoływaniem międzyzwiązkowych komitetów strajkowych, protestacyjnych czy protestacyjno-negocjacyjnych z udziałem podstawowych central, ale nie było zasadniczego przełamania, przypływu aktywności społecznej. Na tym tle nie mógł zaistnieć też żaden istotny sukces polityczny klasowej lewicy. Analizy Jerzego Łazarza dowodnie wykazały, że wyborcza absencja robotników i bezrobotnych jest dwukrotnie wyższa od, i tak wysokiej, absencji innych grup społecznych. Także wszelkie próby budowania tzw. społeczeństwa obywatelskiego są dość rachityczne. I nie chodzi tu o to, że my, czy inne bratnie organizacje lewicy jesteśmy jakoś szczególnie nieskuteczni. Nowa Lewica, Czerwony Kolektyw – Lewicowa Alternatywa, Pracownicza Demokracja, Inicjatywa Pracownicza, Młodzi Socjaliści a także KPiORP jako całość i inne, niewymienione tu środowiska, mają za sobą w ciągu ostatnich lat ileś tam autentycznych dokonań, które nie przekraczają jednak skali laboratoryjnej, nie prowadzą do masowej rekrutacji nowych członków ani nawet do znaczącego wzrostu samoorganizacji społecznej. Nie ma jednak podstaw, by prowadziło to do nieuzasadnionych kompleksów lub do potępieńczych swarów, szukania winnych, tak po prostu jest, takie są ograniczenia wynikające ze społecznych uwarunkowań. Spójrzmy szerzej, poza nasze lewicowe opłotki. Półtora roku temu, wszystkie kamery wszystkich telewizji w Polsce szukały sławnego „pokolenia JP2”. I nic, niczego takiego nie znalazły, braku rzeczywistej aktywności społecznej nie da się zakłamać, choć w pielgrzymkach corocznie bierze udział wielokrotnie więcej młodzieży (i nie tylko młodzieży) niż w pamiętnym warszawskim Antyszczycie.

Równolegle do słabości organizacyjnej utrwalał się stan zastoju programowego i uwiąd myśli politycznej. Rywalizacje organizacyjne, ekscytowanie się możliwością wcześniejszych wyborów parlamentarnych skłaniały raczej do myślenia o wyborczych aliansach, układaniu list niż do rzetelnego obrachunku stanu formacji, także w wymiarze ideowym i ideologicznym. Dominował i dominuje dość prostacki typ analizy, polegający na tym, że przyjmuje się fakt kurczenia się wpływów SLD i SdPl jako zwolnienie się miejsca na lewicy dla potencjalnej nowej formacji, która ma po kolei zbierać to, co w konsekwentnym marszu tych partii ku centrum, (czyli ku swojej zagładzie) one pozostawiły – ruch kobiecy, związkowy, mniejsze partie lewicy, czyli powtórka ze zweryfikowanej negatywnie metody budowy Unii Lewicy. Brakuje przy tym refleksji nad ideowym charakterem tej postulowanej formacji, nad jej politycznymi i ustrojowymi celami. W cytowanym już tekście „Jak walczyć z Giertychem?” Zandberg i Sierakowski byli blisko postawienia tych pytań, ale nie poszli dalej. Bracia Kaczyńscy nazwali realny kapitalizm Trzecią Rzeczypospolitą, zanegowali ją i obiecali Czwartą, wprawdzie bardziej autorytarną, ale bardziej socjalną niż liberalną. W sporze Trzeciej z Czwartą Rzeczypospolitą radykalna ponoć lewica w większości jawi się dotąd jako zwolenniczka Trzeciej, tylko takiej poprawionej, z prawami gejów i lesbijek, bez rasizmu i antysemityzmu, pacyfistycznej, ze ścieżkami rowerowymi, równouprawnieniem kobiet, segregacją i recyklingiem odpadów oraz trochę lepszym kodeksem pracy. Zero propozycji ustrojowych, własnościowych. Nie ma ochoty do postawienia jako tematu refleksji propozycji alternatywnej, antysystemowej, jakiejkolwiek Drugiej Rzeczypospolitej Ludowej – własnego, suwerennego programu lewicy polskiej początku XXI wieku. Nie retro, nie obok, nie PRL albo Szwecja. O coś trzeba walczyć, dla czegoś warto żyć, za coś umierać. Za ścieżki rowerowe? A bez programu ideowego, bez postawienia sprawy socjalistycznej alternatywy wszelka walka sprowadzona musi być jedynie do horyzontu socjaldemokratycznego, do programu naprawczego dla kapitalizmu, w warstwie zaś politycznej do próby zastąpienia jednej socjaldemokracji przez inną, nowszą, może bardziej wiarygodną i niezużytą, a w wersji skromniejszej do sojuszu lub bieżnikowania starej przez nowych działaczy. Brak analizy ideowej i ideologicznej skutkuje też brakiem debaty nad wymiarami polskiej parlamentarnej przestrzeni politycznej, rozpatrywaniem wszystkiego jedynie wedle obyczajowej osi podziału, gdzie na lewo jest SLD, w centrum Platforma, na prawicy PiS  i LPR, zapoznając przy tym oś społeczną, gdzie na prawicy jest Platforma i SLD, w centrum PiS, na lewicy nie ma nic. Należy też wreszcie skonstatować fakt, że najbardziej wrogie polskiej obecności w Iraku są LPR i Samoobrona.

Jeśli ktoś oczekiwał mimo to jakiejś programowej wykładni strategii PPP to otrzymał ją w tekście Zbigniewa Marcina Kowalewskiego „Czas na kontrofensywę pracowniczą” opublikowanym w lipcowym numerze „Le Monde Diplomatique”. Kowalewski dostrzega wprawdzie ogólnie znane, przytoczone wcześniej dane statystyczne na temat strajków, ale nie mąci mu to jego deus ex machina wizji pracowniczej kontrofensywy. Pracownicza kontrofensywa ma być, Kowalewski tak zarządził, kto myśli inaczej jest oczywiście defetystą, zwolennikiem logiki formalnej a nie dialektycznej. Jako pierwszy argument na rzecz pracowniczej kontrofensywy autor podaje teorię cykli koniunkturalnych Kondratiewa, rozwiniętą przez Ernesta Mandela i Francisco Loucę, które to z kolei mają się w momencie zmiany tendencji, od ekspansji do depresji według Johna Kelly, pokrywać z „wodowskazami mobilizacji robotniczej, w szczególności mierzonej stopą aktywności strajkowej i członkostwem związków zawodowych”, czyli czymś, co akurat w Polsce nie jest odnotowywane. Poza tym autor nie przedstawia najmniejszych przesłanek, zgodnie z którymi taka mobilizacja, czytelna na owych wodowskazach, miałaby się odbywać akurat w Polsce, a nie powiedzmy w Hiszpanii, Szwecji, Mongolii czy Zimbabwe. Kowalewski przyzwyczaił już wielokrotnie swoich czytelników do ekstrawaganckich fajerwerków „programowych” (całkowicie negatywna opinia o trockistach w pracy „Guerilla latynoamerykańska”, odkrycie antystalinowskich rewolucjonistów w UPA czy rewolucyjnego charakteru rapu). I tym razem autor nie zawiódł oczekiwań. Pierwszym tego typu ekscesem jest przytoczenie, za Ruy Mauro Marinim, tezy o istnieniu we współczesnej Polsce zjawiska superwyzysku. Uzasadnia to ów autor od 30 lat zwiększeniem się rezerwowej armii pracy, czyli bezrobotnych, którzy zwiększają nacisk na płace oraz na bezwzględnym, „opartym na zużyciu siły roboczej” wyzysku, którym ma być właśnie ów „superwyzysk”. Budzi to zasadnicze zastrzeżenia natury metodologicznej. Jeśli kapitalizm od czasów Marksa pojmujemy jako system wyzysku wolnonajemnej siły roboczej, to „superwyzysk” implikuje istnienie „superkapitalizmu” i „supersiły roboczej”. Ponadto przypomnieć należy, że Marks i Engels analizowali wyzysk, tylko wyzysk kapitalistyczny wczasach śmiertelności kilkuletnich dzieci w fabrykach i nie był im potrzebny w tej analizie żaden superwyzysk dla większej ekscytacji. Zapewne, więc Marks i Engels to jacyś apologeci kapitalizmu, a jego (i ich!) prawdziwą twarz ujawnili dopiero Marini z Kowalewskim.

Pominę tu wszystkie apologetyczne opinie o WZZ Sierpień 80 i Polskiej Partii Pracy i niepełny, czyli nieprawdziwy opis sytuacji w ruchu związkowym po 1989 roku, a także przed tą datą. Ciekawsze jest to, jak „teoretycznie” Kowalewski uzasadnia konieczność pracowniczej kontrofensywy. Otóż przytacza on opinię wietnamskiego rewolucjonisty, później odsuniętego, generała Tran Van Tra. Najpierw, więc czytamy „Okazja sama się nie stwarza, toteż nie należy czekać na nią z założonymi rękami, do jej powstania konieczne są subiektywne warunki, ale stwarza się ją głównie subiektywnymi środkami. Dalej jest tak „W rewolucji i na wojnie sprawą zasadniczą dla odniesienia zwycięstwa jest ocena sytuacji i wykorzystanie odpowiedniej okazji oraz podejmowanie w porę właściwych decyzji i zdecydowanych działań. Wymaga to talentu i wprawy. Gdy traci się okazję, sprawy przybierają niepożądany obrót i można ponieść fiasko.” Tak to brzmi u wietnamskiego generała, a u Kowalewskiego<< „W rewolucji na wojnie” wyjaśniał Tran Van Tra, a myśl ta odnosi się do wszelkiej walki „ sprawą zasadniczą dla odniesienia zwycięstwa jest ocena sytuacji..>>. i tak dalej, już bez zmian. Widzimy więc, że to, co u Tran Van Tra odniesione jest wyłącznie do wojny i rewolucji, u Kowalewskiego cechuje – i to bez żadnej, najmniejszej próby uzasadnienia - wszelkie formy i fazy walki! Po co więc Kowalewski wydobywa z naftaliny i cytuje generała Tran Van Tra, gdy się z nim całkowicie nie zgadza, tego zaiste nie sposób pojąć. Jednym powodem może być nie to, że Kowalewski jest lepszym dowódcą partyzanckim, ale próba sprytnego pominięcia niewygodnej kwestii świadomości społecznej, świadomości klasowej, która w rewolucji i na wojnie musi być w sposób zasadniczy rozstrzygnięta. W rewolucji i na wojnie ludzie są gotowi oddać życie za coś, co uznają za cenne, muszą mieć tego świadomość. W rozważaniach Kowalewskiego w cytowanej pracy świadomość społeczna, świadomość robotników nie są wcale przedmiotem analizy, jedynymi świadomymi podmiotami w potoczystej narracji są jedynie Magdalena Ostrowska i Bogusław Ziętek, bo to Ostrowska skontaktowała Ziętka ze związkowcami - Dariuszem Skrzypczakiem z Goplany i Sławomirem Kaczmarkiem z Uniontexu i w ten sposób, jak z głowy Zeusa, narodził się KPiORP.

 Mamy w dziedzinie argumentacji dziwne materii pomieszanie – z jednej strony „obiektywistyczne” cykle Kondratiewa, z drugiej subiektywistyczne podejście do szukania okazji generała Tran Van Tra, przy pominięciu różnic między wojną, rewolucją, a innymi rodzajami walk przeradzające się w czyste awanturnictwo, przenoszące myślenie o wykorzystaniu okazji z wietnamskiej dżungli raczej do zwykłego kasyna. Żadna logika dialektyczna, typowe drobnomieszczańskie wyjaśnianie świata. I przy okazji kolejne „nowatorskie” podejście teoretyczne – „marksizm” uprawiany przy całkowitym pominięciu sfery świadomości, pominięcie świadomości klasowej jako nieistotnej tak dla analizy jak i dla działania. A bez świadomej swego przeznaczenia partii cóż dalej można z nią zrobić, to banał, że nie ma rewolucyjnej praktyki bez rewolucyjnej teorii. Czy więc nieprzypadkowo PPP jest partią białej flagi, nie czerwonego sztandaru?

Praktyczną konsekwencją zarysowanej tak „strategii” chwytania w lot okazji i stwarzania jej przez subiektywne decyzje była decyzja przystąpienia przez PPP do wyborów samorządowych, mimo widocznej niedojrzałości całości formacji. Trzeba przypomnieć, że wybory samorządowe od czasu ich ustawowego upartyjnienia rządzą się swoją logiką, że wyborcy zazwyczaj głosują na swoją partię od góry do dołu, chcąc mieć swoich kandydatów wszędzie, od Sejmiku wojewódzkiego przez powiat do gminy (a w Warszawie do dzielnicy), że lokalne komitety wyłamują się z tych reguł tam, gdzie są już silne, bo rządziły, współrządziły lub powstały ze znaczących rozłamów w establishmencie. Sprostać temu można albo na fali aktywności społecznej albo dysponując naprawdę znaczącymi zasobami finansowym. Jednego nie ma, drugiego nie będzie. Liczenie na to, że wybory są sposobem dotarcia do kogokolwiek, mniejsza o to, czy rozumianego jako elektorat czy jako konkretny adresat społeczny jest myśleniem ahistorycznym, umysłowym zaklinowaniem się w epoce Tymińskiego, który wszedł do telewizji, pokazał czarną teczkę i przebił się do milionów. Dziś już nie istnieją żadne „neutralne politycznie media”, każda telewizja jest pełnowartościowym, świadomym podmiotem politycznym, kreującym swoje własne uniwersum polityczne, swoich własnych liderów, kontrolerów występujących jako eksperci, nikt tu nie popełnia tak prostych błędów jak jeszcze15 lat temu. W danej sytuacji, społecznej apatii niespełnienie tych reguł jest działaniem samobójczym. A reguł tych spełnić nie sposób, bo cały ruch radykalnej lewicy jest obecny dziś w Polsce niestety punktowo i nawet poszukiwanie kandydatów na wyborcze listy obnażyć musiało białe plamy. O poszukiwaniu wyborców łaskawie zmilczę, do czasu ogłoszenia wyników. W tych wyborach każdy lewicowy kandydat mówi do nikogo, bo jego adresat społeczny odwrócił się do wyborów plecami i mówi o niczym, bo niema wypracowanego i uzgodnionego przekazu ideowego i politycznego. W tej sytuacji praktyczną dyrektywą w kampanii wyborczej jest próba przedstawienia się jako reprezentanta swojskości, lekkie potrącanie sentymentów do PRL-u, głoszenie, że my oto jesteśmy reprezentantami was, drodzy wyborcy, niczym ważnym się od was nie różnimy, jesteśmy oto tacy, z pól, łąk, fabryk i uczelni, wybierzcie nas. Taki przekaz próbuje lansować wznowiona „Trybuna Robotnicza”. Jest to oczywiście przekaz bezpieczny, ale jakże mało ambitny. O świadomości społecznej, o świadomości klasowej, jej konflikcie ze świadomością potoczną, o wnoszeniu rewolucyjnej, klasowej świadomości nie ma i nie może być w tym wypadku mowy. Mówienie elektoratowi, że ma niewłaściwą świadomość i powinien ją zmienić nie jest specjalnie, z punktu widzenia rezultatu wyborczego, praktyczne. A dostosowanie się do istniejącego stanu świadomości społecznej nie jest z kolei bardzo lewicowe, w sytuacji, gdy mimo wszystko, adresatem społecznych, ludowych oczekiwań na zmianę stanu rzeczy, na wyrównanie krzywd pozostaje minister Zbigniew Ziobro.

Różnica między nami jest zarówno różnicą metody analizy, różnicą wizji drogi budowy partii lewicy, charakteru tej partii ( lewicowa w ramach systemu czy antysystemowa, antykapitalistyczna) jak i różnicą oceny dojrzałości sytuacji społecznej. Kowalewski i PPP zakłada przypływ aktywności społecznej w czasie wyborów lub jeszcze przed wyborami. Jeśli żeglarz stawia na silny wiatr to nie tylko musi stawiać żagle, ale pakuje na łajbę wszystko, wszelki balast i wtedy to ma sens. Jeśli wiatru nie ma, a płynąć wszak trzeba, to stawianie żagli nie ma sensu, trzeba się chwycić wioseł i wystrzegać balastu. Pracy jest wiele, pozostanie jej jeszcze więcej po wyborach. Budowa formacji konsekwentnej lewicy nie pokrywa się z kalendarzem wyborczym. Jest czas na analizę współczesności, na krystalizowanie programu politycznego, korygowanie świadomościowego przekazu nacelowanego na świadomość mas, na nieustanne interwencje w rzeczywistość walk społecznych, empiryczną weryfikację tez programowych i tego, czy wiatr nadchodzi, czy fala się wznosi, na rozwój kadr, sprawdzanie, kto dobrym majtkiem, kto nawigatorem, kto kapitanem. Interwencja w bieżące walki społeczne to nie tylko spełnienie, naturalnej niejako, dyspozycji człowieka lewicy opowiadania się po stronie uciśnionych i wyzyskiwanych, ale proces nieustannego zbierania doświadczeń. W okresie odpływu doświadczenia te, to przede wszystkim, porażki, niemożność przekroczenia fazy laboratoryjnej. A różnica między formacją doświadczoną, a formacją przegraną to chęć i umiejętność wyciągania wniosków.

Zbigniew Partyka,

Warszawa, 6 listopada 2006 roku