Andrzej Werblan
Adam Schaff, jakim go znałem
Tygodnik Przegląd nr 47/2006
Przyjmowali go najwięksi - Jan Paweł II, prezydenci,
premierzy wielu państw.
Wraz z odejściem Adama Schaffa kończy się epoka w dziejach myśli lewicowej i
socjalistycznej, wyrastającej z marksistowskich korzeni i do końca dochowującej
im wierności. W drugiej połowie XX w. był on najwybitniejszym tego nurtu twórcą
i przedstawicielem. Stał się instytucją, najpierw w Polsce Ludowej, później w
świecie.
W pierwszym 20-leciu Polski Ludowej należał do najwybitniejszych krzewicieli
marksizmu, wywierał też znaczący wpływ na organizację nauki i atmosferę życia
naukowego w humanistyce. Zawsze, nawet w latach młodzieńczych fascynacji i w
dobie ideologicznych ofensyw stalinizmu, strzegł wysokiego standardu
intelektualnego własnej twórczości, a w polityce kierował się poczuciem zdrowego
rozsądku i wiarą w przewagę siły argumentu nad argumentem siły. Nieraz mitygował
młodszych adeptów "nowej wiary" i miarkował ich wojowniczość. Stał się wybitną
postacią październikowego zwrotu 1956 r. Należał do głównych autorów liberalnego
i otwartego kursu popaździernikowej polityki naukowej, odegrał szczególnie
doniosłą rolę w nawiązaniu współpracy z humanistyką zachodnią. Były to
jednocześnie lata jego największych osiągnięć naukowych w dziedzinie filozofii.
Powstałe wówczas jego dzieła tłumaczone na wiele języków i wielokrotnie
wznawiane weszły do kanonu lektur uniwersyteckich.
Ważnym nurtem przemyśleń Adama Schaffa w tej popaździernikowej fazie rozwoju
Polski Ludowej staje się krytyczna analiza samego marksizmu, dogmatycznych
zniekształceń i wulgaryzacji, a także anachronizmów i nieadekwatności wobec
nowych osiągnięć myśli. Płodem tych przemyśleń są liczne publikacje i przede
wszystkim nowatorskie studium "Marksizm a jednostka ludzka". Było ono wyzwaniem
dla oficjalnej ideologii, autor doznał goryczy politycznej niełaski i
krzywdzących posądzeń. Odpierał je z godnością i stanowczością. Jako
uczestnikowi i po części organizatorowi ówczesnych debat godzi mi się
podkreślić, że to Adam Schaff miał wówczas rację, a nie jego adwersarze i
krytycy. Toczył mężnie walkę o swoją wizję marksizmu również w krytycznym 1968
r., gdy doznał wielu krzywd, nagonki i szykan, utracił stanowiska partyjne i
kierownictwo instytutu.
Od tego czasu zmienia się kierunek głównych zaangażowań intelektualnych Adama
Schaffa. Na plan dalszy schodzi filozofia, uwagę skupia na społecznych i
politycznych problemach ludzkości i roli współczesnej lewicy. Bierze udział w
pracach Klubu Rzymskiego, publikuje przenikliwą pracę "Ruch komunistyczny na
rozdrożu", w kolejnych książkach pogłębia tę problematykę. Pracował
niezmordowanie. Przemawiał z pozycji myśliciela społecznego i politycznego.
Coraz głębiej i bardziej krytycznie analizował marksizm i doświadczenie
"realnego socjalizmu". Pozostał jednak zdecydowanie człowiekiem lewicy. Obca mu
była - dość częsta wśród "rewizjonistów" i dysydentów - postawa apostaty i etyka
zaprzaństwa. Mimo dotkliwych w pewnym okresie szykan w kraju, a ponętnych
propozycji za granicą nigdy nie brał pod uwagę emigracji. Mimo ciężkich przejść
w 1968 r. zachował wielkie uznanie dla Władysława Gomułki i do końca
podtrzymywał z nim kontakt. Najostrzejszymi słowy piętnował wynaturzenia swojej
partii, nigdy jednak nie podał w wątpliwość moralnej zasadności swojego
młodzieńczego akcesu do ruchu komunistycznego. Zawsze też ze swadą bronił
osiągnięć społecznych i kulturowych Polski Ludowej i zdecydowanie negatywnie
oceniał kapitalistyczną restaurację 1989 r. Był heroldem nowej lewicy,
poszukiwał intelektualnie jej kształtu, wierzył w jej odrodzenie.
Przyjmowali go najwięksi - Jan Paweł II, prezydenci, premierzy wielu państw.
Miał szeroki krąg przyjaciół w kraju i na świecie, w różnych środowiskach.
Szczególnie wysoko jednak cenił spotkania z młodymi ludźmi lewicy w kręgu
kultury iberyjskiej. Był ich guru, dla nich na starość opanował język
hiszpański.
Adam Schaff był moim nauczycielem akademickim w INS, później wiele lat
współpracowaliśmy. Połączyła nas zażyłość, która przerosła w wieloletnią
serdeczną przyjaźń. Wytrzymała ona próbę czasu, burze napięć i chwilami różnic
politycznych, choć najczęściej wspierała się na zbieżności poglądów. Był
wspaniałym człowiekiem, wolnym od małostkowości, niezawodnym w przyjaźni. Miał
wrodzony optymizm i ufność do ludzi. Lubił dyskutować, był hojny w dzieleniu się
wiedzą, pomysłami, przypuszczeniami, także zwątpieniami i obawami. Wiele mu
zawdzięczam.
Żegnaj, Przyjacielu
Przemysław Wielgosz
Łaskawy strażnik świętego ognia
Trybuna Robotnicza nr 8/2006
Kiedy 14 listopada serwisy informacyjne przyniosły wiadomość
o śmierci Adama Schaffa, nie wzbudziło to prawie żadnego zainteresowania. Notki
o odejściu filozofa, który przez większość długiego, 93-letniego życia związany
był z marksizmem i partią powołującą się na autorytet marksizmu, były małe i
lakoniczne. Nic w tym dziwnego, ponieważ przez ostatnich 15 lat Schaff był
człowiekiem niemal zupełnie zapomnianym. Faktu tego nie zmienia nawet to, że
opublikował w tym czasie kilka książek.
Sytuacja ta w niczym nie przypominała lat 40., 50. i 60., gdy Schaff był
prawdziwym władcą polskiej filozofii. Jako wszechmocny szef założonego przez
siebie Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych, a także Instytutu Nauk Społecznych
przy KC PZPR i Instytutu Filozofii i Socjologii PAN pełnił rolę oficjalnego
ideologa partii. Szczególnymi wpływami cieszył się w okresie stalinowskim. Był
wtedy strażnikiem świętego ognia. Zgodność z poglądami Schaffa stanowiła
gwarancję słuszności każdej książki filozoficznej, rozbieżność mogła kosztować
autora karierę zawodową, a nawet więcej. Schaff pozostanie symbolem stalinizmu i
ewolucji oficjalnej ideologii PZPR. Nie zmieniły tego ani jego niewątpliwe
zasługi w ochranianiu wielu filozofów i socjologów przed represjami, ani
promowanie myśli niemarksistowskiej, ani wsparcie inicjatyw, takich jak Klub
Poszukiwaczy Sprzeczności Adama Michnika. Nawet wtedy, gdy popadł w niełaskę
władz partii, a w 1968 r. został wyrzucony z Komitetu Centralnego, nie przestał
być ideologicznym koniunkturalistą. Wyznawał poglądy modne i wtórne, mimo że
zawsze uważał się za pioniera nowych dróg myśli społecznej. W gruncie rzeczy
nigdy do końca nie zerwał z filozoficznym stalinizmem ukrywającym się pod nazwą
marksizmu-leninizmu, nigdy nie przestał być myślicielem "reżimowym".
W latach 70. i 80. zdobył pewną popularność na świecie jako jeden z pierwszych
zwolenników tezy o rewolucji informatycznej i końcu pracy. Według niej komputery
miały wyeliminować zapotrzebowanie na ludzką pracę, a tym samym przesądzić o
nieuchronnym schyłku ruchu robotniczego. Po upadku Muru Berlińskiego, zgodnie z
duchem czasu, stał się marksistą demokratycznym.
Schaff starał się stać okrakiem na barykadzie. Nie zdecydował się na otwartą
krytykę władz PRL, choć jego poglądy odbiegały od oficjalnej linii. Nie był w
tym osamotniony. Niestety, reprezentował całą rzeszę filozofów, dla których
marksizm funkcjonował jedynie na uniwersytetach, klasa robotnicza była kategorią
wyłącznie teoretyczną, a socjalizm kojarzył się przede wszystkim z lojalnością
wobec konkretnej marki partyjnej. Przemysław Wielgosz
Ewa Balcerek, Włodek Bratkowski
Nieutulonym w żalu
Dykatura Proletariatu
Nowolewicowe zachwyty nagrobne nad myślą prof. Adama Shaffa
uwypuklają różnice między ortodoksyjnym marksizmem a jego nowolewicową odmianą i
ukazują rzeczywiste tło i istotę historycznego sporu między spadkobiercami
klasycznej myśli Marksa a jej rewizjonistami, spadkobiercami, m.in. Schaffa. Ta
kontrowersja ma swoje historyczne podłoże i trwa do dziś, a jej treścią jest
istota koncepcji Marksa. Nowolewicowa rewizja marksizmu jest wynikiem
historycznego procesu, konsekwentnie trwającego po dziś dzień, a sposób
zwalczania marksistowskiej "ortodoksji" jako głównego wroga, czyli etykietowanie
mianem "stalinizmu", również pozostał niezmienny.
Schaff przyznaje, że w okresie 1948-1953 marksizm przybrał karykaturalną postać
religijnego dogmatu będącego swoim zaprzeczeniem. Problem w tym, że to nie on
był ofiarą tego zjawiska, ale jego nosicielem (wraz z Kołakowskim, Łaskim czy
Baczką), a prawdziwymi ofiarami byli młodzi naukowcy, którym ów dogmat zamykał
usta i łamał kariery już na starcie. A jednak "reklama dźwignią handlu" - Schaff
ubolewa nad sobą i stawia siebie na równi ze zgnojonymi przez siebie wówczas
młodymi naiwnymi. Wyjątkowa perfidia tego procederu polega na tym, że po wojnie
"marksizm" był propagowany w jego stalinowskiej wykładni, zaś ludzie pokroju
Schaffa mieli tego pełną świadomość i sami unikali "zbrukania" uciekając w
dziedziny pozapolityczne, jak np. filozofię jednostki (Schaff w odniesieniu do
siebie mówi wręcz o "eskapizmie"). Nie podejmując jednak kwestii politycznych,
tacy ludzie skutecznie chronili w owym najgorszym okresie swoje kariery naukowe
(inną postawę potrafił wszakże prezentować, choćby Ludwik Hass). Na tym nie
koniec - tych młodych adeptów, którzy krytykę panującego stalinizmu opierali na
rozumieniu marksizmu jako nauki o wyzwoleniu klasy robotniczej, a nie na
robieniu z niej lepszej lub gorszej odmiany egzystencjalizmu czy
chrześcijańskiego personalizmu, utożsamiano wówczas, podobnie jak dziś, ze
stalinowcami.
Schaff chwalił się, że chronił "starych" filozofów ze szkoły
lwowsko-warszawskiej. Ale na pewno jego sympatia nie rozciągała się na tych,
którzy zadzierali z władzami akademickimi z pozycji rewolucyjnego marksizmu. Ten
wątek utożsamiania ortodoksyjnego czy rewolucyjnego marksizmu ze stalinizmem był
i pozostaje po dziś dzień straszakiem jego nowolewicowej rewizji.
Nowolewicowcy, w tym "nowolewicowi komuniści", chwalą Schaffa. Jednak w
odniesieniu do niego samego, słowo "komunista" jest nowotworem językowym i nie
oznacza bynajmniej tego, co w ślad za tym pojęciem się nasuwa. "Komunista", to
według Schaffa, "radykalny socjalista", który uznaje przecież konieczność
zniesienia kapitalizmu.
Przede wszystkim, Schaff odróżnia swój typ "komunizmu" od "komunofaszyzmu",
czyli bolszewickiego wypaczenia myśli Marksa. "Grzech pierworodny" komunizmu
interpretuje, m.in. jako targnięcie się na "świętą własność prywatną", tę
materialną podstawę wolności jednostki! Następnie, na fali powszechnej zgody i
banału, "grzechem" tym obejmuje cierpienia mas ... w wyniku "sprzecznej" z nauką
Marksa rewizji bolszewickiej, która zaowocowała rewolucją w kraju zacofanym.
Wiedząc o tym, że rewolucja w Rosji nie była celem samym w sobie, bynajmniej nie
poddaje krytycznej analizie postawy socjaldemokracji. Powołując się na Różę
Luksemburg nie uważa jednocześnie za stosowne wspomnieć o jej wrogim stosunku do
niemieckich socjaldemokratów. Wreszcie, ogranicza się do stereotypowego dla
sowietologów stwierdzenia, że gdyby Trocki zwyciężył w rywalizacji ze Stalinem,
jego rządy byłyby nie mniej krwawe.
Dla Schaffa marksizm oczywiście nie jest "dogmatem". Trudno tu jednak mówić o
metodologii marksistowskiej, skoro dzisiejsze "problemy świata" chce on
rozwiązywać za pomocą dostępnego każdemu rozumowania logicznego, które wszakże
pozwoliło postawić prawidłowe diagnozy różnym badaczom niemarksistowskim, takim
choćby, jak Jeremy Rifkin, który, bądź co bądź, zauważył zjawisko końca pracy,
choć nie jest przecież lewicowcem. W tej perspektywie problemy kapitalizmu stają
się nie tyle specyficznymi problemami tego systemu, co ponadczasowymi problemami
cywilizacji jako takiej.
Dla marksisty Schaffa jest to kolejny dowód na to, że marksizm w swej klasycznej
postaci się przeżył, jako że nie ma już klasy będącej nosicielką podstawowych
tez Marksa - klasy robotniczej ("Jeśli obumiera proletariat, to obumiera sprawa
wartości dodatkowej jako podstawy walki klasowej, obumiera spór o dyktaturę
proletariatu"; patrz: A. Schaff, "Książka dla mojej żony", Warszawa 2001).
W rezultacie, cywilizację pracy zastępuje cywilizacją "zajęć", którą sfinansować
mają kapitaliści rozumiejący konieczność nowej dystrybucji zysku uwolnionego od
pejoratywnego piętna wartości dodatkowej. Odwracając Marksa, Schaff stawia tezę,
iż to burżuazja grzebie swoich niedoszłych grabarzy i wolna od miana
wyzyskiwacza może stać się nareszcie racjonalna w swoich działaniach.
Racjonalności tej sprzyja zapewne fakt, iż podlega ona jednocześnie aparatowi
przymusu, którego nie należy utożsamiać z aparatem przemocy, gdyż w państwie
(które skądinąd bynajmniej nie obumiera) funkcja przymusu wiąże się czysto
technicznie z funkcją zarządzania rzeczami nie powodując konfliktu klasowego.
Problem w tym, że jeśli nie ma klasy robotniczej, to skąd bierze się zysk, który
według Marksa był tylko fenomenalnym wyrazem istotnego społecznego stosunku
wyzysku, jakim jest wartość dodatkowa? Z rozumowania Schaffa nie wynika
jednoznacznie, czy kapitaliści nadal produkują zysk nie potrzebując do tego
klasy robotniczej ani wartości dodatkowej - czyli nie są już kapitalistami, czy
też - jak chcą tego nowolewicowcy - wyzyskując wszystkich, jak leci, pracowników
najemnych, również ze sfery nieprodukcyjnej. "Cywilizacja zajęć" miałaby
utrzymywać się albo z bardzo wąskiej i aklasowej sfery produkcji materialnej,
albo polegać na wyzysku intelektualnym.
W tej ostatniej optyce, kraje Trzeciego Świata są oczywistymi wyzyskiwaczami
twórczego intelektu Pierwszego Świata, czyli są na garnuszku
kapitalistów-niekapitalistów. W ogóle cały świat znalazł się na garnuszku
kapitalistów (wielkich korporacji), którzy dadzą (nie bez udziału
alterglobalistów) środki finansowe na rozwój cywilizacji uwolnionej od
konieczności pracy materialnej.
Ocenę, czy jest to twórczy wkład do marksizmu, czy jego rewizja wykraczająca
poza ramy tej koncepcji pozostawiamy refleksji nieutulonych w żalu po śmierci
swego guru przedstawicieli nowej lewicy skupionych ostatnio, przede wszystkim,
wokół Polskiej Partii Pracy, której trzon stanowi związek zawodowy grupujący
głównie górników czy - ogólnie - pracowników przemysłu ciężkiego.
16 listopada 2006 r.