Tekst pochodzi z Tygodnika Przegląd nr. 51-52 31 grudnia 2006 r.
Przemysław Wielgosz
Polityka historyczna lewicy?
Moczarowszczyzna była obrzydliwszym, ale tylko bladym cieniem dmowszczyzny, której PiS stawia pomniki.
W ciągu niecałego roku Prawu i Sprawiedliwości udało się to,
czego postkomunistyczna (i żadna inna) lewica nie była w stanie zrobić przez 15
lat (w tym przez osiem lat, gdy była przy władzy). Muzeum Powstania
Warszawskiego, nowy IPN, pomniki dla ideologów (Dmowski), praktyków (Ogień) i
neofitów (Kukliński) skrajnej prawicy, podporządkowanie telewizji publicznej i
błyskawiczne uruchomienie kanału tematycznego poświęconego propagowaniu
prawicowej wizji dziejów, czystka w publicznych mediach, zapowiedź stworzenia
Muzeum Historii Polski to wszystko elementy składające się na ideologiczny
kulturkampf, którego stawką jest świadomość historyczna obywateli III RP. Układ,
który buduje w tej sferze PiS, nie opiera się na pseudopragmatycznych
powiązaniach towarzysko-biznesowych, które podważyły wiarygodność SLD.
Jego celem nie jest (a w każdym razie jest nie tylko) zapewnienie zasobnej
emerytury partyjnym notablom i zamówień rządowych ich kolegom, ale coś tak
pozornie mglistego jak hegemonia ideologiczna. Właśnie dlatego jednak układ ten
będzie znacznie trwalszy i groźniejszy niż ten, z którym wojują dziś bracia
Kaczyńscy. Trwalszy, bo gdy już powstanie, nie zagrożą mu zmiany koniunktury
politycznej. Groźniejszy, bo jego konsekwencją będzie nie tylko zakłamanie
przeszłości, ale też zmonopolizowanie idei takich jak demokracja przez prawicę i
tym samym pozbawienie lewicowych i liberalnych nurtów politycznych legitymacji
historycznej. Więcej, skutkiem może być ostateczna delegitymacja samej
demokracji, która w wydaniu prawicowym okazuje się zwykle tyranią większości
(czyż trzeba dodawać, że większości manipulowanej?), narzędziem wykluczenia
mniejszości lub plebiscytalną karykaturą.
Konieczność polityki historycznej lewicy dostrzegają już nawet czołowi działacze
SLD. Niestety od samego dostrzegania problemu owej polityki nie przybędzie.
Konsekwencje braku takiej polityki w minionych latach, gdy SLD hegemonizował
lewą część polskiej sceny politycznej, podporządkowując wszystko
krótkowzrocznemu i dostosowawczemu pragmatyzmowi, poświęcając wszelką ideologię
na rzecz fetysza skuteczności, widać doskonale przy próbach podniesienia
historycznej rękawicy rzuconej przez prawicę.
Dzisiejsza lewicowa odpowiedź na ofensywę prawicy jest słaba i nieprzekonująca.
Reprodukują się w niej wszystkie wady i ograniczenia formacji, która chciała
zdobyć głosy wszystkich Polaków, a straciła nawet własny tzw. betonowy
elektorat. Polemika, na jaką są w stanie zdobyć się dziś politycy lewicy
socjaldemokratycznej, nasiąknięta jest frazesami zaczerpniętymi z języka
prawicy. Pustka ideowa, którą przez lata pielęgnowali w szeregach swych partii
przywódcy SLD i jej klona, SdPl, skutkuje tym, że wobec agresji PiS, LPR i PO
lewica odwołuje się do defensywnej i zupełnie nieskutecznej strategii obrony
„osiągnięć III RP”, co tylko potwierdza słuszność ideologicznego podziału
narzucanego przez prawicę („IV RP kontra III RP”).
Dobrym przykładem nędzy lewicowej polityki historycznej była rocznica wydarzeń
1956 r. Podczas konferencji zorganizowanej z tej okazji w Sejmie lewicowi
intelektualiści i uczestnicy wydarzeń (wśród nich ciągle lewicowy Karol
Modzelewski i od lewicy raczej odległy Lechosław Goździk) mieli bronić prawdy o
wydarzeniach, które są dziś instrumentalizowane w ramach dekomunizacji historii
uprawianej przez ekipę rządzącą. Ten słuszny cel okazał się nieosiągalny nawet w
tak znakomitym towarzystwie. Prawicowemu mitowi o ciągłości walki katolickiego
narodu z nawałą bolszewicką lewica była w stanie przeciwstawić jedynie
analogiczny mit ciągłości procesu demokratyzacji i restauracji gospodarczej
normalności, czyli kapitalizmu. Tak jakby największą zasługą reformującej się
PZPR i antypezetpeerowskiej opozycji było otwarcie drogi do restauracji
kapitalizmu. Problem w tym, że teza, jakoby wybuchy społeczne między 1956 a 1989
r. wyrażały taką tendencję, jest nie tylko zwykłym kłamstwem, ale też
ideologicznym produktem prawicy. To zmodyfikowana wersja prymitywnej wizji, w
której zjednoczony wokół tradycji i religii naród walczy z władzą narzuconą
przez obce imperium. Modyfikacja polega tylko na próbie dowodzenia, że zdrowe
elementy owego narodu były także w instytucjach władzy i w miarę możliwości
tworzonych przez kontekst geopolityczny pchały ją w słuszną stronę. W gruncie
rzeczy mamy tu do czynienia z projekcją w przeszłość mdłej wizji polityki jako
dziedziny porozumienia ponad podziałami, która stanowiła oś prezydentury
Aleksandra Kwaśniewskiego. W rzeczywistości między 1956 a 1989 r. było wiele
radykalnych cięć. Październikowy plac Defilad w 1956 r. to zupełnie coś innego
niż Magdalenka roku 1989. Między masowym entuzjazmem dla socjalizmu z ludzką
twarzą a negocjacjami elit władzy i opozycji jest przepaść bez dna. W pierwszym
wypadku chodzi o nadzieję na zbiorową kreację nowej jakości w życiu społecznym,
w przypadku drugim już tylko o kompromis między stronami, z których żadna nie ma
dość sił, by pokonać przeciwnika. Niedostrzeganie tej różnicy jest nie tylko
uleganiem prawicowej interpretacji najnowszej historii Polski, ale też gwałtem
zadanym prawdzie historycznej. No chyba że założymy, iż robotnicy tworzący rady
fabryczne w 1956 r. walczyli jedynie o to, by prywatni pracodawcy mogli
bezkarnie ukręcać łeb związkom zawodowym, nie wypłacać pensji i dokonywać
zwolnień grupowych.
Symptomatyczny dla nędzy lewicowych prób polityki historycznej jest też wywiad,
jakiego udzielił „Przeglądowi” Zbigniew Siemiątkowski. Zgodnie z zasadami
obowiązującymi w zdominowanym przez prawicę dyskursie publicznym, aby
zdyskredytować sposób uprawiania polityki przez PiS i jego sojuszników,
przypisuje im praktyki rodem z PRL.
Najgorszym określeniem, jakiego prominentny działacz SLD używa wobec prawicowych
autorytarystów, jest „moczarowiec”. Mocne słowa, którymi Siemiątkowski oskarża
PiS, nie tylko znakomicie demaskują słabość oskarżyciela, ale też rykoszetem
biją w niego. Zostały one bowiem zaczerpnięte ze słownika prawicy. W ciągu
minionego 15-lecia ideologom i historykom konserwatywnym udało się wmówić
politykowi postpezetpeerowskiego SLD, że autorytaryzm, ksenofobia, nacjonalizm i
antysemityzm stanowią dziedzictwo realnego socjalizmu. Tak jakby polska prawica
musiała czerpać z tego okresu. Tak jakby moczarowszczyzna nie była obrzydliwym,
ale tylko bladym cieniem dmowszczyzny, której politycy PiS stawiają dziś
pomniki. Tak jakby gloryfikowana obecnie II Rzeczpospolita nie była znakomitym
źródłem inspiracji dla zwolenników tępego nacjonalizmu, popisów mocarstwowości,
agresywnego klerykalizmu i pospolitego trzymania za mordę.
Słabość SLD-owskiej reakcji na odsłonięcie pomnika Dmowskiego pokazuje
praktyczne skutki krytykowania prawicy za pomocą oskarżania jej o ciągoty do
rozwiązań rodem z PRL czy przysłowiowy już bolszewizm. W końcu Dmowskiego nikt o
moczaryzm nie oskarży... Skoro zaś moczaryzm jest najgorszym grzechem polskiego
antysemityzmu, to nie ma co się dziwić obsadzeniu twórcy endecji w roli
pozytywnego bohatera najnowszej historii Polski.
Miarą zamieszania spowodowanego odideologizowaniem SLD był artykuł wydrukowany
swego czasu przez prof. Andrzeja Jaeschkego w „Przeglądzie”. Jeden z liderów
socjaldemokracji zadeklarował w nim, że partia ta jest antykomunistyczna. Nie
użył bardziej neutralnego określenia niekomunistyczna, ale właśnie nacechowanego
ideologicznie słowa antykomunistyczna. Pomijając już fakt, że tego rodzaju
deklaracja może być przez opinię publiczną potraktowana podobnie jak religijne
wyznania składane ongiś przez premiera Oleksego, oświadczenie to dobrze
pokazuje, do jakiego stopnia lewica (skądinąd postkomunistyczna) utraciła
instynkt samozachowawczy. Nie być komunistą a być antykomunistą to dwie bardzo
różne postawy. Jest bowiem zasadnicza różnica między tymi, którzy
przeciwstawiali się komunistycznym reżimom w imię wolności, równości i
braterstwa (a zatem w imię wartości, na które te reżimy się powoływały), a tymi,
którzy przywoływali te wartości tylko dlatego, ponieważ byli wrogami komunizmu.
Pierwsi podpisaliby się pod ideami głoszonymi oficjalnie przez komunistów,
drudzy tych idei nienawidzą. Tylko tych drugich możemy określić mianem
antykomunistów. Znajdziemy wśród nich protofaszystowskie freikorpsy, Augusta
Pinocheta i Narodowe Siły Zbrojne, ale nie zachodnich trockistów i nową lewicę,
nie polskich rewizjonistów i niemieckie Neues Forum, słowem nie lewicowych
przeciwników reżimów komunistycznych.
Można tylko zadać retoryczne pytanie, dlaczego prof. Jaeschkemu nie przyszło do
głowy określenie SLD mianem partii antyfaszystowskiej czy antyrasistowskiej.
Czyż nie tak właśnie powinna brzmieć deklaracja „lewicowego antytotalitaryzmu”
Anno Domini 2006 w Polsce?
W rzeczywistości strategią każdej (także tak nieokreślonej ideowo jak SLD)
lewicy musi być sprzeciw wobec antykomunizmu. Jest on bowiem najczystszą
postacią reakcjonizmu, objawiającą się jako nihilistyczna nienawiść do nadziei
na lepszy świat. Antykomunizm nigdy nie miał żadnego programu pozytywnego, poza
pacyfikacją czerwonych buntowników w imię istniejącego porządku. Owa nadzieja i
takie wypisane na czerwonych sztandarach hasła jak demokracja, sprawiedliwość,
emancypacja, równość stanowią niezbywalny element tradycji nowoczesnej
europejskiej cywilizacji. W tym kontekście antykomunizm oznacza wrogość wobec
tej cywilizacji.
Wydaje się, że trzy omówione wyżej przykłady ukazują główne powody słabości
lewicowej polityki historycznej w wykonaniu SLD. Ulega ona trzem
obezwładniającym mitom. Pierwszy z nich to mit nieantagonistycznej historii.
Drugi to mit peerelowskich źródeł wszelkiego zła w dzisiejszej Polsce. Mit
trzeci mówi o konieczności uwiarygodniania się (chciałoby się zapytać: przed
kim?) przez podkreślanie swego antykomunizmu. To są w gruncie rzeczy filary
politycznej poprawności narzuconej przez prawicę i jako takie spełniają zadanie
dyskredytowania i tłumienia wszelkich postaw lewicowych. Doświadczenie pokazuje,
że jeżeli lewica chce skutecznie stawić opór kulturkampfowi PiS i LPR, musi się
wyzwolić od owych mitów. Dlatego właśnie lewica, która chce odzyskać historię
zawłaszczaną dziś przez dekomunizatorów, musi podjąć walkę o pamięć czerwonych
buntowników.
Odzyskać historię to odzyskać Wielki Proletariat, rewolucję 1905 r., rady
robotnicze z roku 1918, Brygady Międzynarodowe broniące republikańskiej
Hiszpanii, reformę rolną 1944 r., antystalinowską lewicę październikową,
lewicowy nurt samorządności robotniczej w pierwszej „Solidarności”. W równym
stopniu oznacza to jednak przypomnienie historii zbrodni prawicy, od endeckich
bojówek strzelających w plecy strajkującym robotnikom w 1905 r. przez krwawe
pacyfikacje strajków
chłopskich w dwudziestoleciu, obóz w Berezie Kartuskiej, pogromy antysemickie w
Jedwabnem (czubek góry lodowej), czystki etniczne na Kresach Wschodnich II RP i
antykomunistyczny terror NSZ. Historia, którą trzeba odzyskać, i o którą warto
walczyć, nie jest amorficzną historią wszystkich Polaków. To historia walki
rozdzierającej to, co ideologia burżuazyjna usiłuje zrównać pod mętnym hasłem
wspólnoty narodowej. To historia społecznych antagonizmów, które samym swym
istnieniem zadają kłam zarówno odpolitycznionym wizjom społeczeństwa konsumentów
z repertuaru neoliberałów, jak i solidarystycznej utopii Katolickiego Państwa
Narodu Polskiego.
Dzieje oporu klas ludowych, ich walki przeciw opresji i wyzyskowi to właściwa
przestrzeń dla polityki historycznej lewicy. Dlaczego? Bo po prostu ta formacja
polityczna z nich czerpie swą genezę i jedyną trwałą legitymację.
Źródłem lewicy były walki, z których zrodziły się nie tylko rewolucje, ale też
krytyczny nurt myśli społecznej, walki, w toku których uformowały się fundamenty
nowoczesnej kultury demokratycznej. Dlatego struktura „lewicowej historii” jest
nieredukowalnie antagonistyczna. Właśnie to pozostaje jej największym wkładem w
historyczną wiedzę i najgłębszą prawdą. Uświadomienie sobie tego faktu jest też
jedyną, ale za to zasadniczą nauką, jaką można z niej czerpać.
Autor jest redaktorem naczelnym polskiej edycji miesięcznika „Le Monde
Diplomatique”