Tekst pochodzi z Tygodnika Idei "Europa", dodatku do Dziennika, nr 1 (144) 6 stycznia 2007 str. 5-6.
Sławoj Zizek
Ostatni ludzie to my
Zderzenie cywilizacji na końcu historii
Slavoj Zizek zastanawia się nad dzisiejszą kondycją
ludzkości. Jego zdaniem mieszkańcy Zachodu przypominają Nietzscheańskich
"ostatnich ludzi" - apatycznych, wyzutych z wszelkich autentycznych namiętności
i pogrążających się w jałowym hedonizmie. Zachód ma obsesję na punkcie inności,
którą jednak jest w stanie zaakceptować tylko pod warunkiem, że upodobni się ona
jak najbardziej do niego samego. Frazesom o tolerancji towarzyszy zaostrzanie
polityki imigracyjnej, a hasłom "otwartości na innego" - paniczny strach przed
wybuchem prawdziwych namiętności. "Innego można tolerować, dopóki jego obecność
nie jest nachalna, dopóki inny nie jest naprawdę inny. Tolerancja współwystępuje
ze swoim przeciwieństwem: mój obowiązek bycia tolerancyjnym wobec innego w
praktyce oznacza, że nie powinienem się do niego za bardzo zbliżać, ingerować w
jego przestrzeń".
W opowieści hollywoodzkiej bogate tło historyczne to jedynie dodatek do tego, o
czym naprawdę jest film - do podróży inicjacyjnej bohatera lub pary bohaterów. W
"Czerwonych" rewolucja październikowa służy za tło dla pojednania kochanków w
namiętnym akcie seksualnym. W "Dniu zagłady" gigantyczna fala, która zalewa całe
wschodnie wybrzeże USA, jest tłem dla kazirodczego związku córki z ojcem; w
"Wojnie światów" inwazja kosmitów daje Tomowi Cruise'owi szansę na odnalezienie
się w roli ojca. W "Ludzkich dzieciach" Alfonsa Cuarona jest jednak inaczej -
tutaj tło odgrywa główną rolę. W typowym hollywoodzkim filmie
fantastycznonaukowym przyszły świat może być pełen nieznanych przedmiotów i
wynalazków, ale nawet cyborgi zachowują się dokładnie tak samo jak my, a raczej
jak nasi przodkowie w starych hollywoodzkich melodramatach i filmach akcji. W
"Ludzkich dzieciach" nie ma nowych gadżetów, Londyn wygląda dokładnie tak samo
jak teraz; Cuaron wydobył jedynie jego ukryty potencjał poetycki i społeczny -
szarość i rozkład zaśmieconych przedmieść czy wszechobecność wideonadzoru. Film
przypomina nam, że ze wszystkich dziwnych rzeczy, które umiemy sobie wyobrazić,
najbardziej zwichrowana jest sama rzeczywistość. Hegel zauważył dawno temu, że
portret jakiejś osoby jest do niej bardziej podobny niż ona sama. "Ludzkie
dzieci" to film SF o naszej teraźniejszości.
Jest rok 2027, rodzaj ludzki stał się bezpłodny - najmłodszy mieszkaniec Ziemi,
urodzony przed 18 laty, został właśnie zabity w Buenos Aires. W Wielkiej
Brytanii od lat obowiązuje stan wyjątkowy, oddziały antyterrorystyczne ścigają
nielegalnych imigrantów, władza państwowa zarządza kurczącą się ludnością, która
wegetuje w warunkach jałowego hedonizmu. Czy te dwa elementy, hedonizm plus nowe
formy społecznego apartheidu i kontroli opartej na strachu, nie stanowią cech
definiujących dzisiejsze społeczeństwa? I w tym miejscu pojawia się przebłysk
geniuszu Cuarona, który powiedział w jednym z wywiadów: "Wiele historii o
przyszłości mówi o czymś podobnym do Wielkiego Brata, ale uważam, że jest to
XX-wieczny pogląd na tyranię. Dzisiejsza tyrania stroi się w nowe przebrania. W
XXI wieku tyrania określa się mianem >>demokracji<<". Dlatego władcy świata nie
są Orwellowskimi "totalitarnymi" biurokratami w szarych mundurach, lecz
światłymi, tryskającymi erudycją demokratycznymi administratorami, każdy ze
swoim stylem życia. Kiedy bohater filmu odwiedza dawnego przyjaciela, teraz
wysokiego urzędnika państwowego, aby załatwić specjalne zezwolenie dla uchodźcy,
wchodzimy do mieszkania, które przypomina loft bogatej homoseksualnej pary z
Manhattanu. Ubrany w swobodny sposób urzędnik siedzi za stołem ze swoim kalekim
partnerem.
"Ludzkie dzieci" z pewnością nie są filmem o bezpłodności jako problemie
biologicznym. Bezpłodność, o jakiej mówi Cuaron, została już dawno zdiagnozowana
przez Friedricha Nietzschego, który zauważył, że cywilizacja zachodnia ciąży w
stronę "ostatniego człowieka", apatycznej istoty bez większych pasji i
zaangażowań: ostatni człowiek nie umie stawiać sobie wielkich celów, jest
zmęczony życiem, boi się ryzyka, pragnie tylko wygody i bezpieczeństwa będącego
funkcją powszechnej tolerancji. "Nieco trucizny kiedy niekiedy. Od czasu do
czasu trochę trucizny: to darzy słodkimi snami. A w końcu dużo trucizny, aby
mile zemrzeć umrzeć. (...) Ma się swą przyjemnostkę na dzień i swą przyjemnostkę
na czas nocy; lecz zdrowie ceni się nade wszystko. (...) >>Myśmy szczęście
wynaleźli<<, mówią ostatni ludzie i mrużą oczy" (przeł. St. Wyrzykowski).
Ostatni Człowiek nie chce, by mu przeszkadzać w snuciu marzeń i dlatego
kluczowym słowem w jego mentalnym wszechświecie jest "molestowanie". Na swoim
najbardziej podstawowym poziomie termin ten oznacza brutalne fakty gwałtu,
pobicia i innych form społecznej przemocy, które oczywiście należy z całą
bezwzględnością potępić. W ogólnym uzusie sens tego słowa niepostrzeżenie
przesuwa się jednak w stronę potępienia wszelkiej nadmiernej bliskości innego
człowieka, z jego pragnieniami, lękami i przyjemnościami.
Tolerancyjną postawę wobec innych, której domaga się dzisiejszy liberalizm,
określają dwa wątki: z jednej strony szacunek dla inności i otwartość na nią, z
drugiej obsesyjny strach przed molestowaniem. Innego można tolerować, dopóki
jego obecność nie jest nachalna, dopóki inny nie jest naprawdę inny. Tolerancja
współwystępuje ze swoim przeciwieństwem: mój obowiązek bycia tolerancyjnym wobec
innego w praktyce oznacza, że nie powinienem się do niego za bardzo zbliżać,
ingerować w jego przestrzeń. Innymi słowy, muszę uszanować jego nietolerancję
dla mojej nadmiernej bliskości. Prawo do niebycia molestowanym, tj. do trzymania
się na bezpieczną odległość od innych, powoli staje się podstawowym prawem
człowieka w naszych społeczeństwach.
W większości państw zachodnich sądy wydają zakaz zbliżania się do domu powoda,
kiedy pozwany ma zarzut molestowania seksualnego. Jest to wprawdzie środek
konieczny, ale stanowi swego rodzaju obronę przed traumatyczną rzeczywistością
żądzy innego: czyż nie jest oczywiste, że jawne okazywanie namiętnych uczuć do
innego człowieka zawiera w sobie przemoc? Namiętność z definicji rani swój
obiekt i nawet jeśli jej adresat z radością godzi się zajmować to miejsce, musi
przeżyć moment strachu i zaskoczenia.
To samo dotyczy nawet powiększającego swój zakres zakazu palenia. "Bezdymne"
najpierw stały się biura, potem samoloty, restauracje, lotniska, puby, prywatne
kluby, a nawet - na niektórych kampusach - teren wokół wejść do budynków i
wreszcie, w ramach dydaktycznej cenzury, która kojarzy się ze słynną stalinowską
praktyką retuszowania zdjęć nomenklatury, amerykańska poczta państwowa usunęła
papierosa ze znaczków z fotoportretami gitarzysty bluesowego Roberta Johnsona i
malarza abstrakcjonisty Jacksona Pollocka. Zakazy te biorą na cel nadmierną i
ryzykowną przyjemność innego, zawartą w akcie "nieodpowiedzialnego" zapalania
papierosa i zaciągania się głęboko dymem z bezwstydną rozkoszą (w odróżnieniu od
yuppies epoki clintonowskiej, którzy palili bez zaciągania się, uprawiali seks
bez penetracji i byli na diecie beztłuszczowej). Jak to ujął Jacques Lacan, "po
śmierci Boga nic już nie jest dozwolone".
Na rynku można dzisiaj znaleźć całą gamę produktów pozbawionych swoich
trucicielskich właściwości: kawę bezkofeinową, śmietanę odtłuszczoną, piwo
bezalkoholowe... Lista jest długa. Mamy też seks odseksualniony w postaci seksu
wirtualnego, wojnę bez działań wojennych, czyli wojnę bez ofiar (oczywiście po
naszej stronie) z doktryny Colina Powella, politykę odpolitycznioną w postaci
nowej definicji polityki jako rządów fachowców, mamy wreszcie lansowane przez
tolerancyjny liberalny multikulturalizm doświadczenie Innego wypreparowane z
Inności (wyidealizowany Inny tańczy fascynujące tańce i ma ekologicznie zdrowe,
holistyczne podejście do rzeczywistości, natomiast takie elementy jak bicie żony
czy kazirodczy gwałt nie mieszczą się w jego obrazie).
Mieszkańcom krajów Pierwszego Świata coraz trudniej jest wyobrazić sobie
publiczną czy uniwersalną Sprawę, za którą byliby gotowi oddać życie. Coraz
bardziej wygląda na to, że granica między Pierwszym a Trzecim Światem pokrywa
się z linią oddzielającą pragnienie długiego, satysfakcjonującego, zamożnego
życia wypełnionego materialnymi i kulturalnymi przyjemnościami od chęci złożenia
swego życia na ołtarzu jakiejś wyższej Sprawy. Czy nie jest to opozycja między
"biernym" i "czynnym" nihilizmem, jak to nazwał Nietzsche? Na Zachodzie jesteśmy
ostatnimi ludźmi, zanurzonymi w głupich codziennych przyjemnościach, natomiast
muzułmańscy radykałowie są gotowi zaryzykować wszystko w nihilistycznej walce,
która prowadzi ich do samozniszczenia. Nic dziwnego, że w "Ludzkich dzieciach"
jedynym miejscem, gdzie utrzymuje się dziwne poczucie wolności, swego rodzaju
terytorium wyzwolonym, bez tej wszechobecnej, dławiącej opresji, jest Blackpool,
miasto otoczone murem i zamienione w obóz dla uchodźców kierowany przez jego
mieszkańców. Pod koniec filmu obóz zostanie bezlitośnie zbombardowany z
powietrza. Kwitnie tam życie, fundamentaliści islamscy organizują demonstracje
militarne, ale jednocześnie można tam doświadczyć aktów autentycznej
solidarności. Nic dziwnego, że właśnie tam rodzi się dziecko.
W 2004 roku na antenie NBC odbyła się dyskusja na temat losu więźniów Guantanamo.
Jeden z najbardziej kuriozalnych argumentów za tym, że ich status jest etycznie
i prawnie akceptowalny, brzmiał następująco: jeńcami są ci, w których nie
trafiły bomby - ponieważ byli celem amerykańskiego bombardowania i przypadkiem
je przeżyli i ponieważ bombardowanie stanowiło element legalnej operacji
wojskowej, nie można potępiać wzięcia ich do niewoli po zakończeniu działań
wojennych. Ich obecna sytuacja, jakkolwiek byśmy ją oceniali, jest lepsza niż
bycie martwym. Rozumowanie to zawiera w sobie pewne niezamierzone implikacje:
prawie dosłownie robi z więźniów żywe trupy, ludzi w jakimś sensie już martwych
(stracili prawo do życia, ponieważ byli celem legalnych bombardowań, które miały
za zadanie ich zabić). Należą więc do gatunku, który Giorgio Agamben nazywa
"homo sacer": są ludźmi, których można bezkarnie zabić, ponieważ w świetle prawa
ich życie już się nie liczy. Jeśli więźniowie Guantanamo lokują się w
przestrzeni "między dwoma śmierciami" i należą do kategorii "homo sacer",
prawnie martwych (pozbawionych określonego statusu prawnego), ale biologicznie
wciąż żywych, to przypadek Terri Schiavo, który zawładnął naszą wyobraźnią w
marcu 2005 roku, mieści się na przeciwległym biegunie. W 1990 roku Schiavo
doznała uszkodzeń mózgu na skutek chwilowego zatrzymania akcji serca
spowodowanego przez niedobór potasu, przypuszczalnie będący konsekwencją
zaburzeń łaknienia. Wyznaczeni przez sąd lekarze orzekli, że kobieta znajduje
się w utrwalonym stanie wegetatywnym, nierokującym nadziei na wyzdrowienie. Jej
mąż domagał się odłączenia jej od aparatury, natomiast rodzice Terri twierdzili,
że jej stan może się jeszcze poprawić i że ona sama nie zgodziłaby się na taki
krok. Sprawa dotarła do najwyższych instancji państwowych, zaangażował się w nią
Sąd Najwyższy i prezydent, a Kongres w trybie ekspresowym wydawał kolejne
uchwały. Kiedy spojrzymy na tę sprawę w szerszym kontekście, to jej absurdalność
wprawi nas w osłupienie: na całym świecie dziesiątki milionów ludzi umiera na
AIDS i z głodu, a społeczeństwo amerykańskie skupia całą uwagę na pojedynczym
przypadku przedłużania czysto biologicznego życia, utrwalonego stanu
wegetatywnego, pozbawionego wszelkich specyficznie ludzkich cech. Te dwie
skrajności wyznaczają dzisiaj kontekst praw człowieka: z jednej strony "ci, w
których nie trafiły bomby" (fizycznie i psychicznie pełnosprawni, ale pozbawieni
prawa do życia), z drugiej strony istota ludzka zredukowana do czysto
wegetatywnego życia, które jest chronione przez cały aparat państwowy.
Co się więc z nami stało? Każdy uważny czytelnik markiza de Sade'a dostrzeże
następujący paradoks: niczym nieskrępowany seksualizm Sade'a, całkowicie wyzuty
z transcendentnego wymiaru duchowego, zamienia seks w mechaniczną czynność
pozbawioną autentycznej zmysłowej namiętności. Czy ofiarą podobnego procesu nie
padają dzisiejsi ostatni ludzie, "postmodernistyczne" jednostki, które odrzucają
wszelkie wyższe cele na rzecz jałowego życia wypełnionego coraz bardziej
wyrafinowanymi i sztucznie generowanymi przyjemnościami? Dawne społeczeństwa
hierarchiczne tłumiły siły żywotne za pomocą rygorystycznych systemów
ideologicznych i aparatów państwowych, natomiast dzisiejsze społeczeństwa
paradoksalnie tracą żywotność za sprawą swego permisywnego hedonizmu - wszystko
jest dozwolone, ale w postaci bezkofeinowej, pozbawionej swej istoty.
Powyższe dotyczy nie tylko naszych przyjemności, ale również naszej demokracji:
jest to demokracja coraz bardziej bezkofeinowa, pozbawiona swego politycznego
ostrza. Stulecie temu G.K. Chesterton napisał: "Ludzie, którzy rozpoczynają
walkę z Kościołem w imię wolności i człowieczeństwa, kończą na odrzuceniu
wolności i człowieczeństwa, byle tylko móc dalej walczyć z Kościołem". Dzisiaj
należałoby przede wszystkim dodać, że to samo odnosi się do obrońców religii:
wielu religijnych fanatyków rozpoczęło od gwałtownych ataków na współczesną
świecką kulturę, a skończyło na wyrzeczeniu się samej religii (ich walka
zatraciła wszelki wymiar religijny). Czy nie można per analogiam prognozować, że
dzisiejsi liberalni bojownicy tak namiętnie pragną walczyć z antydemokratycznym
fundamentalizmem, że skończą na odrzuceniu wolności i demokracji, byle tylko
mogli dalej walczyć z terrorem? Pragną za wszelką cenę udowodnić, że
niechrześcijański fundamentalizm stanowi główne zagrożenie dla wolności, toteż
nie cofną się przed stwierdzeniem, że musimy ograniczyć naszą wolność tu i
teraz, w naszych rzekomo chrześcijańskich społeczeństwach. Terroryści są gotowi
zniszczyć świat z miłości do innego, natomiast antyterrorystyczni bojownicy są
gotowi zdewastować swój demokratyczny świat z nienawiści do muzułmańskiego
innego. Jonathan Alter, Alan Dershowitz i Sam Harris tak bardzo cenią ludzką
godność, że godzą się na legalizację tortur - największego poniżenia ludzkiej
godności - dla jej obrony.
Dzisiejsza polityka jest przede wszystkim polityką strachu: przed imigrantami,
przestępczością, bezbożnym seksualnym rozpasaniem, nadmiernie rozbudowanym
państwem (pobierającym zbyt wysokie podatki), katastrofami ekologicznymi,
wiktymizacją i molestowaniem (dlatego wzorcową liberalną formą polityki strachu
jest polityczna poprawność). Tego rodzaju polityka zawsze polega na mobilizacji
wystraszonych ludzi metodą dalszego straszenia. Wielkim wydarzeniem pierwszego
półrocza 2006 roku w Europie był fakt, że polityka antyimigracyjna zyskała prawo
obywatelstwa w życiu politycznym. Przestała być kojarzona wyłącznie z
marginalnymi partiami skrajnie prawicowymi. We Francji, Niemczech, Austrii i
Holandii, w nowym klimacie dumy ze swojej tożsamości kulturowej i historycznej,
główne partie dają sobie prawo do podkreślania, że imigranci są gośćmi, którzy
muszą sobie przyswoić wartości kulturowe wyznawane przez przyjmujące ich
społeczeństwo. "To jest nasz kraj, pokochajcie go albo wynoście się".
Dlatego "zderzenie cywilizacji" jest współczesną odmianą choroby Huntingtona.
Jak stwierdził Samuel Huntington, po zakończeniu zimnej wojny "żelazną kurtynę
ideologii" zastąpiła "aksamitna kurtyna kultury". Ta pesymistyczna wizja może
się wydawać zupełnym przeciwieństwem prognozy Francisa Fukuyamy, który radośnie
przewidywał, że liberalna demokracja ogarnie cały świat, co będzie oznaczało
Koniec Historii. W rzeczywistości "końcem historii" jest właśnie "zderzenie
cywilizacji": konflikty etniczno-religijne są wpisane w charakter globalnego
kapitalizmu. W naszej "postpolitycznej" epoce, kiedy politykę sensu stricto
konsekwentnie wypiera fachowe administrowanie społeczeństwem, jedynym
uprawnionym źródłem konfliktów, jakie pozostało, są napięcia kulturowe
(etniczne, religijne).
A zatem - by posłużyć się antyterrorystycznym zawołaniem bojowym prezydenta
Busha - doceńmy "Ludzkie dzieci" Cuarona, bo ten film "uderza w samo serce"
naszych kłopotów.
przeł. Tomasz Bieroń
Dzisiejsza polityka - twierdzi Zizek - stanowi przede wszystkim odzwierciedlenie rozmaitych lęków Zachodu. To sprawia, że w praktyce realizuje ona coś odwrotnego względem własnych deklarowanych celów - obrońcy liberalnego konsensusu opartego na poszanowaniu ludzkiej godności głoszą potrzebę wprowadzenia tortur, a chrześcijańscy fundamentaliści nawołują do całkiem niechrześcijańskiej rozprawy z wrogami zachodniej cywilizacji. "Dzisiejsza polityka jest przede wszystkim polityką strachu: przed imigrantami, przestępczością, bezbożnym seksualnym rozpasaniem, nadmiernie rozbudowanym państwem (pobierającym zbyt wysokie podatki), katastrofami ekologicznymi, wiktymizacją i molestowaniem (dlatego wzorcową liberalną formą polityki strachu jest polityczna poprawność). Tego rodzaju polityka zawsze polega na mobilizacji wystraszonych ludzi metodą dalszego straszenia".
Slavoj Zizek, ur. 1949, filozof, publicysta. W latach 80.
należał do środowiska zajmującego się rewizją i uwspółcześnieniem marksizmu. W
swoich poglądach inspiruje się głównie psychoanalizą Jacques'a Lacana. W Polsce
opublikowano m.in. jego "Wzniosły obiekt ideologii" (2001). Wielokrotnie gościł
na łamach "Europy" - ostatnio w nrze 36 z 9 września ub.r. zamieściliśmy jego
tekst "Pięć lat wojny z terrorem".
SLAVOJ ZIZEK