Tekst pochodzi z Tygodnika Idei "Europa", dodatku do Dziennika, nr 1 (144) 6 stycznia 2007 str. 7-9.
Agata Bielik-Robson
Jak się filozofuje młotem (i sierpem)
Prawda i przemoc według Slavoja Zizka
Agata Bielik-Robson omawia dwie ostatnio wydane po polsku książki Slavoja Zizka: "Rewolucja u bram" (wyd. Korporacja Ha!art, 2006) oraz "Kukła i karzeł" (wyd. Branta, 2006). Pierwsza zawiera pisma Lenina z 1917 roku wraz z komentarzem, natomiast druga jest śmiałą reinterpretacją chrześcijańskiej nauki zawartej w Nowym Testamencie. Zizek jawi się w nich przede wszystkim jako nieco ekscentryczny reformator lewicowego kanonu, do którego stara się włączyć nie tylko Jezusa Chrystusa, ale także Carla Schmitta, a nawet Gilberta K. Chestertona. Jezus jest u niego bezwzględnym rewolucjonistą, który w imię "bezlitosnej miłości" gotów jest stosować przemoc. Motyw przemocy czystej, będącej celem samym w sobie, stanowi istotny wyróżnik obu omawianych książek - rewolucja jest dla Zizka nie tyle dążeniem do wyzwolenia ludzkości, co przede wszystkim orgią czystej destrukcji.
Co jakiś czas w naszym nudnym akademickim świecie pojawia się
postać, z którą nie wiadomo, co począć. Jest zbyt inteligentna, by zbyć ją
lekceważącą formułą szarlatana - ale też zbyt prowokacyjna, by można ją było
traktować poważnie i bez obiekcji zaprosić na salony, gdzie toczy się
cywilizowana "konwersacja ludzkości". Antropolodzy mają na takie figury
znakomite określenie, pasujące nie tylko do społeczeństw archaicznych - "trickster".
To ktoś, kto wyłamuje się z danych ról społecznych i robi wszystko, by nie
poddać się wiążącej klasyfikacji; ktoś, kto uosabia czystą energię subwersji i
świadomie używa jej do plątania szyków poważnym członkom społeczności.
Niewątpliwym prekursorem tej postawy we współczesnej humanistyce był Fryderyk
Nietzsche, który z szaleństwa uczynił metodę, czyli tak zwane "filozofowanie
młotem". Jako typowy trickster krążył między Dionizosem a Ukrzyżowanym i
przecinał wszystkie węzły gordyjskie nowożytnej filozofii mocą arbitralnej
decyzji i prowokacji.
Bez wątpienia taką właśnie postacią jest Slavoj Zizek, filozof z Lublany, który
podbił zachodnie uniwersytety swoją brawurową interpretacją Jacques'a Lacana,
notorycznie niezrozumiałego założyciela francuskiej szkoły psychoanalizy. Dzięki
Zizkowi Lacan, dotąd wykładany tylko w wąskim, ezoterycznym gronie wyznawców,
stał się niemal jasny, prawie że rewolucyjny i zstąpił pod strzechy czasopism
kolorowych (ostatnio trafił do telewizyjnego dodatku "Dziennika").
Od czasów wielkiego sukcesu z Lacanem, który uczynił Zizka sławnym, trickster z
Lublany zaczął eksperymentować z innymi postaciami myśli zachodniej, cieszącymi
się złą bądź przynajmniej ambiwalentną sławą. Wydana jako pierwsza w serii
"Krytyki Politycznej" książka "Rewolucja u bram" bierze na warsztat Włodzimierza
Iljicza Lenina, usiłując odświeżyć jego pisma rewolucyjne. Do młota jako
narzędzia filozofii prowokacji dodany zostaje więc także sierp - na znak, że nie
o czczą prowokację tu chodzi, lecz o myśl, która nie boi się wcielenia w życie,
choćby w postaci krwawej przemocy. Poddany lacanowskiemu retuszowi Lenin
zmartwychwstaje - czy raczej otrząsa się ze swej makabrycznej zmumifikowanej
postaci z moskiewskiego Kremla - jako figura odmłodzona nie do poznania.
Upiększony niczym słynny Che, ikona wszechświatowych rewolucjonistów, zostaje
podsunięty niepokornej młodzieży jako wiecznie żywy wzór do naśladowania. Ten
sam zabieg wykorzystuje książka Zizka o chrześcijaństwie - "Kukła i karzeł" -
gdzie Jezus Chrystus (znów zresztą z portretem boskiego Che Guevary w tle)
zostaje przedstawiony jako młody rewolucjonista, który zrywa z opresyjną religią
Boga Ojca i wprowadza nową formułę "religii ateistycznej" głoszącej wolność od
wszelkiej transcendencji. Lenin, Chrystus, święty Paweł, Stalin - czy to nie
nazbyt osobliwa kombinacja, zwłaszcza z punktu widzenia tradycji lewicowej, do
której Zizek, pomimo całego swego "tricksterstwa" z entuzjazmem się wpisuje? I
tak, i nie. Tak, ponieważ subwersywne zabawy Zizka istotnie grożą zawaleniem się
całego kanonu myśli lewicowej, wprowadzając doń elementy rozsadzające go od
środka. I nie, bo taka jest właśnie natura myśli radykalnie pozasystemowej, do
której uprawiania Zizek aspiruje. Wydaje się jednak, że trudno być jednocześnie
konsekwentnym tricksterem i zaangażowanym lewicowcem. To tutaj, jak sądzę, tkwi
sprzeczność, która sprawia, że intencje Zizka często jawią się jako mętne i
nieczytelne. Gdzieś w całej tej hucpie tkwi ziarenko powagi, tyle że trudno je
zlokalizować, ponieważ Zizek - jako rasowy trickster właśnie - nieustannie chowa
się za maskami i kiedy już wydaje się, że go złapaliśmy na wyrazistym
przesłaniu, on natychmiast uskakuje w bok.
Cały tryb myślenia Zizka opiera się na inwersji znanego powiedzenia Bergsona:
"Jest dokładnie tak, jak się Państwu wydaje!". Jego ulubionym zabiegiem jest
prezentacja jakiegoś fragmentu wiedzy potocznej, w rodzaju komunału "wszyscy
ludzie z natury dążą do szczęścia", a następnie jego całkowite zakwestionowanie,
rozpoczynające się od incipitu: "A co, jeśli jest dokładnie odwrotnie?". A co,
jeśli psychika ludzka jest tak skonstruowana, że jej najgłębszym pragnieniem
okazuje się pragnienie śmierci? A co, jeśli zamiast spełnienia nasze dążenia
nieświadomie oczekują tylko permanentnej klęski, która podtrzymuje je w
nieskończoność? Na tego rodzaju inwersji oparta jest cała psychoanaliza
lacanowska, jednak Zizek doprowadził ów zabieg do perfekcji, budując na nim całą
swoją filozofię kultury i polityki. Dążenie do szczęścia będące podstawą
nowożytnej koncepcji jednostki okazuje się w jego ujęciu utopijną iluzją,
skrywającą wypartą tragiczną prawdę o pragnieniu śmierci, potrzebie heroicznego
poświęcenia, oddania się bez reszty wielkiemu Innemu i jego Sprawie. I nie
byłoby może nic złego w samym przypomnieniu tej przednowoczesnej etyki
samowyrzeczenia, gdyby Zizek - za Lacanem - nie formułował jej w trybie tak
fanatycznie nakazowym. Teza, zgodnie z którą człowiek staje się człowiekiem
tylko jako bohater tragiczny - czyli na przykład naśladując Antygonę, która
godzi się na śmierć, by dochować wierności swojej sprawie - staje się w jego
ustach otwartą deklaracją wojny przeciw nowożytnemu humanizmowi broniącemu prawa
jednostki do szczęścia, jakkolwiek je ona pojmuje.
Hołdując postawie, którą Alain Badiou, pokrewny Zizkowi filozof francuski,
nazwał (także zresztą inspirując się Lacanem) "passion du réel", namiętnością do
Realnego, Zizek otacza pogardą to wszystko, co uważa wyłącznie za syndrom
ucieczki od "tragicznej" realności ludzkiej psyche. Zwykłe szczęście jako cel
liberalno-demokratycznego konsensu wydaje mu się śmiechu wartym teatrzykiem
pozorów, podtrzymywanym przez "ostatnich ludzi", którzy w "Zaratustrze"
Nietzschego stanowią schyłkową rasę mieszkańców Zachodu oddanych już tylko
pogoni za jednostkowymi mirażami szczęścia. Obca jest im wszelka etyka
heroiczna, są niezdolni do poświęcenia, nie chcą umierać za żadną Sprawę - chcą
tylko dobrze żyć. Taki właśnie pogardliwy portret współczesnych mieszkańców
Zachodu kreśli Zizek, pomstując na ich polityczną indolencję i intelektualną
hipokryzję. Najbardziej zaś w tym kontekście dostaje się Nowej Lewicy, którą
Zizek oskarża o brak zdolności do przeciwstawienia się nowoczesnemu
kapitalizmowi.
Ta namiętność do Realnego jest jednak bardzo osobliwym wtrętem - a być może
wręcz obcym ciałem - dodanym do tradycji lewicowej. Historycznie rzecz biorąc,
pasja ta lokuje się bowiem raczej po stronie prawicy: wiara w samoistną wartość
transgresji przemocą znoszącej zastany porządek "pozorów" właściwa jest
pierwotnie anarchokonserwatystom, takim jak Ernst Jünger z jego "estetyką szoku"
czy Céline z jego "podróżami do kresu nocy". To prawda, że idea oczyszczającej
przemocy pojawia się także po lewej stronie anarchizmu: przede wszystkim u
Sorela, Bakunina (by przypomnieć tylko jego słynne zdanie: "Wola niszczenia jest
tym samym, co wola tworzenia") i u Waltera Benjamina, który w swoim "Fragmencie
teologiczno-politycznym" jako pierwszy chyba zdemaskował dążenie do szczęścia
jako fałszywy ideał, znamionujący fazę najgłębszego upadku ludzkości.
Jednocześnie jednak - przynajmniej do roku 1968 - fascynacja ta stanowiła
zaledwie margines myśli lewicowej, która, zwłaszcza w swej wersji zachodniej,
opierała się na parahumanistycznym dziedzictwie Marksa. Jeśli bowiem za
najmądrzejszego przedstawiciela marksizmu zachodniego uznać Theodora Adorna, z
jego zamiłowaniem do wczesnych, całkiem jeszcze romantycznych z ducha "Rękopisów
ekonomiczno-filozoficznych" Marksa, to przemiany na lewicy zachodzące po roku
'68, głównie za sprawą Althussera i jego strukturalistycznej lektury "Kapitału",
należy interpretować jako wyraźne odejście od ideałów szkoły frankfurckiej. O
ile bowiem Adorna interesuje nade wszystko idea "szczęśliwego życia" jako
przeciwieństwa "życia poharatanego" (owego "beschädigtes Leben", któremu
poświęcił swoje "Minima moralia"), o tyle marksizm roku '68 zmierza w stronę
kultu kolektywu, partii, struktury ideologicznej, gubiąc gdzieś po drodze
jednostkę z jej idiosynkratycznym żądaniem szczęścia. I o ile jeszcze u Adorna
szczęście jawi się jako ideał zawierający w sobie romantyczną pełnię "życia
wartego życia" ("ein lebenswertes Leben"), o tyle u jego "przeciwników na
lewicy" idea szczęścia ulega degradacji, stając się tylko jednym z fałszywych
roszczeń burżuazyjnego ego. Liczne fragmenty tekstów Zizka poświęcone są
dekonstrukcji pojęcia szczęścia jako niespójnej, mgławicowej i iluzorycznej idei
regulatywnej nowoczesnego mieszczaństwa: "Szczęście nie jest - pisze w >>Kukle i
karle<< - kategorią prawdy, lecz kategorią samego bytu i jako takie jest
pogmatwane, nieokreślone, niespójne... Szczęście jest nieodłącznie hipokrytyczne:
jest to szczęście polegające na marzeniu o rzeczach, których naprawdę nie
chcemy".
Jednak w sytuacji, kiedy szczęście przestaje być kategorią liczącą się
eschatologicznie czy historycznie, natychmiast znika bariera broniąca jednostkę
przed manipulacją innych podmiotów, będących bardziej "w prawdzie". W sytuacji,
kiedy ideał szczęścia ustępuje ideałowi prawdy - a tak się właśnie sprawa ma u
Althussera, Lacana, Badiou i Zizka - roszczenia poszczególnego indywiduum
(choćby i głupie) milkną wobec wyższego autorytetu, który przemawia ponad
głowami jednostek głosem bezosobowym i uniwersalnym. Niedawno "Europa"
wydrukowała znany list Marka Lilli, który ten wystosował do Josifa Brodskiego po
otrzymaniu przezeń Nagrody Nobla; odpowiadając na mowę noblowską poety, w której
Brodski domagał się większego udziału wzniosłej "prawdy poetyckiej" w życiu
zachodniej demokracji, Lilla przytomnie zwrócił uwagę, że ideałem tejże
demokracji nie jest hołdowanie odwiecznym prawdom, lecz zgoda na pluralizm w
kwestii wyobrażeń na temat szczęścia. Uderzenie w samą kategorię szczęśliwości i
ponowna inwestycja w prawdę absolutną jest więc nie tylko ciosem w samo serce
zachodniej demokracji, ale także próbą oczyszczenia tradycji lewicowej z jej
"burżuazyjnych odchyleń" (łącznie z młodym Marksem, Adornem i wszelkimi innymi "socjalzdrajcami").
Warto w tym miejscu przypomnieć jeszcze jedno rozróżnienie, które do myśli
lewicowej wprowadził Marshall Berman w wydanej niedawno po polsku książce
"Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu": rozróżnienie na marksizm
indywidualistyczny, który nie rezygnuje z pojęcia jednostki i na jej dobru
opiera swą refleksję utopijną, oraz marksizm strukturalistyczny, który postrzega
indywidualizm jako szkodliwą, "niespójną i pogmatwaną" ideologię mieszczańską.
Opowiadając się po stronie prawdy i przeciw szczęściu, Zizek wpisuje się w tę
drugą, nielubianą przez Bermana tendencję, która znosi interes indywidualny na
rzecz jednej prawdy i reprezentującego ją "spójnego i uporządkowanego"
kolektywu. Pogarda dla szczęścia jako mrzonki "ostatniego człowieka" może z
jednej strony brzmieć niezwykle wzniośle i heroicznie, z drugiej strony jednak
otwiera drogę postępującej dehumanizacji, w której znikają wszystkie
bezpieczniki z mozołem wypracowane przez cywilizację zachodnią. Prawa człowieka
- czytamy w "Świętym Pawle" Alaina Badiou, książce, która stanowi wzorzec dla
"Kukły i karła" - nie mają sensu, ponieważ przypisują wrodzone prawa ludziom w
ich godnym pogardy stanie zwierzęcym, w żaden sposób nie zachęcając ich do tego,
by stawali się podmiotami, czyli bojownikami za sprawę (tylko bowiem fanatyczne
poświęcenie ideałowi prawdy czyni zwierzę ludzkie prawdziwym człowiekiem).
Przypomina to zdanie, które wypowiedział niegdyś prywatnie Herbert Marcuse,
kontemplując widok znad Zatoki San Francisco, zdanie spisane z niejaką zgrozą
przez Czesława Miłosza: "To miasto zamieszkane jest przez same zwierzęta". Oto
wypowiedź o ludzkich zwierzętach sformułowana przez jedynego godnego tego miana
Człowieka, czy też raczej - Nadczłowieka, który w swej nieskończonej pogardzie
dla kalifornijskiego hedonizmu upajał się ascezą politycznego działacza, czując
w sobie zimną, stalową potęgę "tego, co nieludzkie".
Stąd już jednak tylko mały, logiczny krok ku pochwale przemocy w stanie czystym,
przemocy niemaskowanej żadnym pozytywnym celem. Naraz bowiem okazuje się, że
rewolucyjna przemoc nie jest li tylko "dobrem w stawaniu się" prowadzącym ku
zrealizowanej utopii, lecz dobrem samym w sobie: oczyszczeniem pola znaczeń,
koniecznym zniszczeniem zastanego porządku, którego zmurszały gmach trzeba
wypalić do samych fundamentów. Jak pisze Sławomir Sierakowski w swoim wstępie do
"Rewolucji u bram": "Zizek zapewne powtórzyłby za Leninem znaną maksymę
Napoleona: >>On s'engage et puis on voit<<". Najpierw rzucamy się w wir
niszczącego rewolucyjnego gwałtu - a potem się zobaczy. Sentencja ta nie pozwala
łudzić się co do priorytetów Zizkowskiej rewolucji, którą tak naprawdę
interesuje tylko akt totalnego zniszczenia w imię jednej fanatycznie wyznawanej
prawdy, głoszącej, że "kapitalizm jest najwyższym złem". A zatem nie w imię
szczęścia jednostek marzących o wyzwoleniu spod panowania kapitalistycznego
molocha (jak widziałby to choćby Adorno), lecz w imię ponadjednostkowej Prawdy,
którą los ludzkości po destrukcji kapitalizmu interesuje tylko w niewielkim
stopniu. "Potem się zobaczy" - naszym największym przyjacielem nie jest wszak
ludzkość, ale głoszona przez nas Prawda.
To właśnie ta fetyszyzacja prawdy przeciw szczęściu jest w dużej mierze
odpowiedzialna za osobliwy powrót lewicy rewolucyjnej do religii (choć wiele
osób wierzących miałoby trudność z rozpoznaniem swych bohaterów w jej
interpretacji). Święty Paweł dla Alaina Badiou oraz Jezus dla Zizka to
arcyrewolucjoniści i fanatycy, gotowi poświęcić życie i rozpętać absolutne
piekło wszechświatowej przemocy w imię wyznawanej Prawdy. Pisząc o
quasi-chrystologicznym kulcie Che Guevary, Zizek proponuje zabieg odwrotny: "cheizację
samego Chrystusa - Chrystusa, którego skandaliczne słowa z Ewangelii św. Łukasza
(>>Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści ojca i matki, żony i
dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem<<)
wskazują ten sam kierunek co słynny cytat z Che: >>Może będziesz musiał być
twardy, ale nie trać swej czułości. Może będziesz musiał ścinać kwiaty, ale nie
zatrzyma to Wiosny<<". Ta męska i twarda "miłość" tym ma się różnić od
burżuazyjnego sentymentalizmu, że nie boi się gwałtu: "Autentyczne rewolucyjne
wyzwolenie zostaje tu utożsamione z przemocą - to właśnie przemoc jako taka
(gwałtowny gest odrzucenia, ustanowienia różnicy, zarysowania podziału) jest
tym, co wyzwala. Wolność nie jest błogim neutralnym stanem harmonii i równowagi
[jak głosiłaby myśl utopijna oparta na ideale szczęścia - ABR], lecz gwałtownym
aktem, który równowagę tę burzy". Stanem docelowym, antycypowanym mgliście w
nonszalanckiej frazie "et puis on voit", nie jest więc pozytywna wizja lepszego
życia, lecz "permanentna rewolucja", coś na kształt "terroru wszystkich przeciw
wszystkim", o którym pisał Alexandre Koj`eve w swoim "Wprowadzeniu do lektury
Hegla", mając na myśli alternatywny, niedemokratyczny "koniec historii". "Cheizacja
Chrystusa" pozwala tu Zizkowi na wydobycie z Ewangelii tego elementu miłości
chrześcijańskiej, który Kościół z wielką zapobiegliwością starał się ukrywać i
marginalizować przez całe wieki swego instytucjonalnego trwania: miłość
chrześcijańska nie ma bowiem nic wspólnego ze współczuciem (które szanując prawo
do szczęścia każdej jednostki, lituje się nad jej nieszczęściem), lecz dokładnie
odwrotnie - jest "nietolerancyjna i gwałtowna". To, jak głosi tytuł niemieckiej
książki Zizka, "Die gnadenlose Liebe", "miłość bezlitosna": wprowadzająca swoją
różnicę w byt ogniem i mieczem - albo sierpem i młotem. Model jest ten sam.
Pisałam już, że prowokacyjny tricksteryzm Zizka grozi rozchwianiem lewicowego
kanonu, wprowadzając doń elementy anarchokonserwatywne (transgresyjny zachwyt
czystą przemocą) czy teologiczne ("cheizacja Chrystusa"). Nawet jednak kiedy
czytelnik jako tako oswoi się z rewolucyjnym portretem Jezusa (w końcu motyw ten
podejmowali już Nietzsche i Bruno Bauer), niejakim szokiem pozostaje dołączanie
do tego kanonu takich myślicieli jak Carl Schmitt, twórca "Teologii
politycznej", czy Gilbert Chesterton, autor dzieła "Ortodoksja. Romanca o
wierze". Obaj ci pisarze hołdują wizji Boga chrześcijańskiego jako wyjątkowo
agresywnego boga wojny, nieustannie wymachującego "mieczem, który rozdziela i
wyzwala". Obaj także bez przerwy nawołują do podjęcia decyzji: czy jesteście za
tą upadłą, nic niewartą, do imentu zrelatywizowaną nowoczesnością, czy też stać
was na przeciwstawienie się jej z całą mocą waszej wiary w prawdę absolutną?
Zizek z entuzjazmem wpisuje się w tę decyzjonistyczną logikę, lokując jej źródła
w samej idei miłości chrześcijańskiej: "Lacanowski akt (decyzji, zakochania) -
pisze w >>Kukle i karle<< - jest dokładnym przeciwieństwem powrotu do
niewinności: Grzechem Pierworodnym, otchłannym naruszeniem dziewiczego pokoju,
>>patologicznym<< Wyborem bezwarunkowego przywiązania do jakiegoś określonego
obiektu". Decyzja ta sama w sobie jest przemocą ustanawiającą wyrazistą różnicę
i traktującą inne wybory jako wrogie. Nie chodzi więc o to, byśmy - jak Hegel i
inni historiozoficzni "ewolucjoniści" - traktowali przemoc jako konieczny środek
do pokojowego celu, tylko - jak to niedawno ujął Giorgio Agamben - jako
paradoksalny "środek bez celu", który spełnia się sam w sobie, w nieokiełznanej
gwałtownej ekspresji. Mówiąc po prostu, nie chodzi tu o żadną formę teodycei,
która uzasadniałaby przemoc jej służebnością wobec wyższego dobra, lecz o zwykłą
apologię przemocy, która jest już dobra sama w sobie. Inaczej więc niż bardziej
subtelni mesjaniści, także opierający się na tradycji religijnej (jak choćby
Scholem czy Benjamin w swej lepszej fazie), Zizek uprawia prosty antynomizm:
upadek już jest zbawieniem, nasza "grzeszna" skłonność do gwałtu i przemocy już
jest wyjściem na prostą prowadzącą do stanu upragnionego. "Duch święty - Zizek
cytuje Lacana, który podobnie jak Chesterton i Schmitt do końca uważał się za
ortodoksyjnego katolika - to wstąpienie znaczącego w świat. Jest to z pewnością
to, co Freud dał nam pod nazwą popędu śmierci". Popęd śmierci jest w tym sensie
nieodróżnialny od chrześcijańskiego erosa-agape, że rozbija stary kształt
świata, wprowadzając ducha radykalnej nowości dotąd w historii nieznanej: każąc
umrzeć "staremu człowiekowi", zapowiada narodziny nowego, nawet jeśli miałyby
one odwlec się w nieskończoność. Unicestwia to, co zastane, dając w zamian
jedynie obietnicę - im bardziej pustą, tym lepiej, dokładnie na zasadzie
rewolucyjnego "et puis on voit". Tylko ona bowiem pozwala na ostateczny dystans
wobec wszystkiego, co istnieje, nie pozwalając na przywiązanie do żadnej
pozytywnej treści. Jaki jest jednak cel tego negatywnego różnicowania, tych
gwałtownych wyborów "w imię nieistniejącego" i tego radykalnego dystansowania
się od bytu? U Zizka nie tylko idea szczęścia zostaje zdyskredytowana jako godna
pogardy; podobny los spotyka także ideę dobra. Jedyną ideą ożywiającą jego myśl
polityczną jest "namiętność do Realnego", umieszczająca się poza dobrem i złem.
To ona staje się dlań wiodącym globalnym kryterium nowej wspólnoty wojowników,
której nie zwiedzie demokratyczna "pasja pozoru": "Dziś jedynym sposobem na
wyrwanie się z więzów alienacji - pisze - jest wynalezienie nowej zbiorowości".
Namiętność do Realnego jest jednak dość kontrowersyjną kategorią, na której
trudno cokolwiek budować. Sam Lacan zwykł przypisywać ją psychozie, a więc
takiemu patologicznemu stanowi umysłu, w którym jednostce wydaje się, że
przekroczyła granice swej indywiduacji i wracając do fazy pierwotnego narcyzmu,
staje się tożsama z całym światem, porządkiem symbolicznym i Wielkim Innym,
który nim zawiaduje; znika iluzja pojedynczej świadomości, zastępuje ją
rzeczywistość uwikłania i uczestnictwa. Fanatyczna świadomość kolektywna, gdzie
Ja rozmywa się na rzecz anonimowego głosu Partii, zwykle korzysta z energii
psychotycznej i jej fantazji Realnego, dającej wzniosłe poczucie, że oto teraz
porzucamy fasady naszej marnej, odosobnionej egzystencji i dotykamy bytu w jego
najbardziej nagiej i brutalnej postaci.
Ujmując rzecz po prostu - a więc zdecydowanie nie po lacanowsku - owa
pompatyczna pasja Realnego zwykle skrywa ordynarną fascynację tępą siłą.
Znakomicie ilustruje to fragment o Bertolcie Brechcie z "Rewolucji u bram":
"Jeżeli chcemy ujrzeć stalinowską sztukę w najczystszej postaci - pisze nie bez
bojaźni i drżenia Zizek - wystarczy jedno nazwisko: Brecht. Badiou miał rację,
gdy twierdził, że Brecht był stalinistą, o ile rozumiemy stalinizm jako
stopienie się polityki i filozofii materializmu dialektycznego na warunkach tego
drugiego. Powiedzmy, że Brecht praktykował stalinowski platonizm. Do tego
sprowadza się w ostatecznym rachunku >>niearystotelesowski<< teatr Brechta:
teatr platoński, w którym urok estetyczny zostaje poddany ścisłej kontroli, aby
przekazać filozoficzno-polityczną Prawdę, która jest wobec niego zewnętrzna...
Brecht jest najwspanialszym >>stalinowskim<< artystą; był wielki nie pomimo
stalinizmu, ale właśnie za jego sprawą". Pełna bojaźni i drżenia romanca
pęcznieje od wzniosłości, by w zakończeniu stać się czystą już ekstazą: "Nic
dziwnego zatem, że gdy Brecht zmierzał ze swojego domu do teatru w lipcu 1953
roku, mijając kolumnę radzieckich czołgów - jadących w stronę Stalinallee, by
zdławić robotniczy bunt - pomachał im i zapisał w swoim dzienniku, że tego dnia,
w tej właśnie chwili po raz pierwszy w życiu odczuł pokusę zapisania się do
partii komunistycznej. Czyż nie jest to kapitalny przykład tego, co Alain Badiou
nazwał passion du réel i co definiuje cały XX wiek? Nie chodzi o to, że Brecht
tolerował okrucieństwo walki w nadziei, że przyniesie ono jakąś lepszą
przyszłość. Sama szorstkość przemocy była postrzegana i używana przez niego jako
znak autentyczności". Czy pomimo rzucanych tu i ówdzie półgębkiem deklaracji
dystansowania się od Stalina nie odczuwamy tu u Zizka tej samej wibracji
rozkoszy, tej samej "strasznej jouissance", która zgodnie z jego relacją
obdarzyła Brechta wspaniałym totalitarnym dreszczem? Czy sama "szorstkość
przemocy" nie jest tym, co sprowadza na pasjonatów Realnego owo sekretne frisson?
I czy to rzeczywiście tylko prowokacyjna zgrywa, kiedy Zizek w filmie
poświęconym swej osobie i twórczości każe zrobić sobie ujęcie na tle portretu
Stalina? Doprawdy przy nich Bataille ze swoimi transgresyjnymi obscenami wydaje
się równie niewinny jak pastereczka rodem z XVIII-wiecznej idylli.
Jeśli więc Zizek jest tricksterem i uprawia z nami swoje gry i zabawy (owszem,
da się sfotografować pod portretem Stalina, ale za chwilę powie, że to tylko
żart i że portret ten bynajmniej nie wisi nad jego przytulnym lublańskim
kominkiem), to jest w tej paradzie masek coś głęboko niepokojącego i ponurego.
Jak każdy myśliciel filozofujący młotem (i sierpem) jest w rezultacie zupełnie
nieśmieszny. Żerując na oczywistych słabościach Nowej Lewicy, która zagubiła się
w obsługiwaniu partykularnych interesów kolejnych mniejszości, i na równie
oczywistej niechęci do kapitalizmu w jego ostatniej, drapieżno-neoliberalnej
odsłonie, przypomina Zaratustrę, który prowadzi uwiedzione przez siebie, wesoło
tańczące zwierzęta ku przepaści. Albo jeszcze lepiej: zważywszy że na jego
przesłanie wrażliwa jest szczególnie młodzież ("Rewolucję u bram" wydała wszak
najmłodsza reprezentacja polskiej lewicy), przypomina raczej Muzykanta
Szczurołapa z baśni braci Grimm, który zamiast szczurów wyprowadził z wioski
wszystkie dzieci. Stosowane przezeń chwyty mają coś z uwodliwej mocy bajań,
które Platon całkiem słusznie chciał wygnać ze swego państwa.
Benjaminowska mieszanka marksizmu i mesjanizmu, polityki i religii;
anarchokonserwatywna fascynacja siłą i decyzją; typowe dla faszystowskiej
estetyki zamiłowanie do etyki heroicznej; quasi-kapłańskie umiłowanie ascezy w
imię Prawdy; modny antyhumanizm a` la myśl '68; domieszka transgresyjnej
rozkoszy w postaci namiętności do Realnego; a w końcu styl przesycony grepsami z
kultury popularnej - wszystko to stanowi miksturę, której żadne dziecię
polityczne nie może się oprzeć. Ot, kolejna faza "dziecięcej choroby
lewicowości", choć tym razem zaprawiona ekstraktem z najgorszego śmietnika wieku
XX.
Jeżeli jednak Zizek rzeczywiście jest tylko tricksterem, to lektura dlań
najżyczliwsza postrzegałaby w nim nade wszystko przedstawiciela kierunku, jaki
można by nazwać totalitarnym campem. To chyba nie przypadek, że jego ulubionym
zespołem jest także wywodzący się z Lublany, kultowy Laibach, który tworzy na
scenie obłędne inscenizacje teatralno-muzyczne, czerpiące z pomieszanych wątków
faszystowskich, stalinowskich i realsocjalistycznych. Laibach znakomicie
sprzedaje się na Zachodzie, gdzie totalitarny camp ma swoich licznych
zagorzałych wielbicieli. Wcale bym się więc nie zdziwiła, gdyby w kolejnym
poświęconym mu filmie Zizek wystąpił u boku lidera Laibachu, śpiewając razem z
nim najbardziej chyba znany przebój tej formacji: "Barbarians Are Coming"...
Zizek w swojej pochwale rewolucyjnej przemocy, którą określa mianem "namiętności
do Realnego", nie waha się używać motywów kojarzonych z anarchokonserwatyzmem
czy wręcz z faszyzmem. "Ta namiętność do Realnego jest bardzo osobliwym wtrętem
- a być może wręcz obcym ciałem - dodanym do tradycji lewicowej. Historycznie
rzecz biorąc, pasja ta lokuje się bowiem raczej po stronie prawicy: wiara w
samoistną wartość transgresji przemocą znoszącej zastany porządek >>pozorów<<
właściwa jest pierwotnie anarchokonserwatystom, takim jak Ernst Jünger z jego
>>estetyką szoku<< czy Céline z jego >>podróżami do kresu nocy>>". Zizek
deprecjonuje całkowicie ideę szczęścia czy pozytywnego wyzwolenia tak
charakterystyczną dla humanistycznej lewicy. Opowiada się za "prawdą", która w
jego przypadku zaczyna być jednak niebezpiecznie tożsama "tępą siłą".
Nieustannie prowokując i mieszając motywy pochodzące z różnych tradycji, Zizek
stwarza szalenie frapujący intelektualny koktajl. "Stosowane przezeń chwyty mają
coś z uwodliwej mocy bajań, które Platon całkiem słusznie chciał wygnać ze swego
państwa. Benjaminowska mieszanka marksizmu i mesjanizmu, polityki i religii;
anarchokonserwatywna fascynacja siłą i decyzją; typowe dla faszystowskiej
estetyki zamiłowanie do etyki heroicznej; quasi-kapłańskie umiłowanie ascezy w
imię Prawdy; modny antyhumanizm a` la myśl '68; domieszka transgresyjnej
rozkoszy w postaci namiętności do Realnego; a w końcu styl przesycony grepsami z
kultury popularnej - wszystko to stanowi miksturę, której żadne dziecię
polityczne nie może się oprzeć". Jeśli traktować tę mieszankę poważnie, mamy tu
do czynienia z ostatecznym wyczerpaniem lewicowego myślenia, które od dialektyki
przechodzi w czysty fanatyzm.
Agata Bielik - Robson, ur. 1966, filozof. Pracuje w
Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, wykłada także w Collegium Civitas, Szkole
Nauk Społecznych PAN i Ośrodku Studiów Amerykańskich. Zajmuje się głównie
filozofią nowożytną i współczesną. Znawczyni filozofii europejskiego romantyzmu,
której poświęciła m.in. monografię "Duch powierzchni. Rewizja romantyczna i
filozofia" (2004). Oprócz tego opublikowała książki: "Na drugim brzegu
nihilizmu" (1997) oraz "Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę
duchowości" (2000). Na łamach "Europy" wielokrotnie publikowaliśmy jej teksty -
ostatnio w nrze 48 z 2 grudnia ub.r. opublikowaliśmy debatę z jej udziałem "Czy
III RP wyzwoliła kobiety".
AGATA BIELIK