Jacek Tittenbrun
PRYWATYZACJA A KLASA ROBOTNICZA
DIVIDE ET IMPERA
Każdy autor używający języka teorii klas jest - wobec wręcz
oszałamiającej wielości i różnorodności interpretacji tej ostatniej -
zobowiązany do określenia własnego rozumienia tego, czym jest klasa społeczna.
Dobrym do tego punktem wyjścia jest wciąż znana definicja Włodzimierza Lenina
określająca mianem klas "wielkie grupy ludzi, różniące się między sobą miejscem
zajmowanym w historycznie określonym systemie produkcji społecznej, stosunkiem
(przeważnie utrwalonym i usankcjonowanym przez prawo) do środków produkcji, rolą
w społecznej organizacji pracy i, co za tym idzie, sposobem otrzymywania i
rozmiarami tej części bogactwa społecznego, którą rozporządzają. Klasy to takie
grupy ludzi, z których jedna może przywłaszczać sobie pracę drugiej dzięki
różnicy miejsca, jakie zajmują w określonym systemie gospodarki społecznej" (W.
Lenin, Dzieła, t. 29, Warszawa 1956, s. 415; w przekładzie została uwzględniona
poprawka, na konieczność której zwrócił uwagę Jarosław Ładosz w pracy pt.
Marksistowska teoria walki klas, Warszawa, 1969, s. 53).
Definicja Leninowska - prawdopodobnie ze względów dydaktycznych, oczywistych,
gdy weźmie się pod uwagę jej kontekst - odznacza się pewnymi uproszczeniami i
powtórzeniami. Dla materializmu historycznego bardziej specyficzne niż
określenie "system produkcji" jest pojęcie "sposób produkcji". Z drugiej jednak
strony, za cenne uznać należy zwrócenie przez Lenina w powyższej definicji uwagi
- dzięki wprowadzeniu do niej terminu "system gospodarki społecznej" - na
konieczność dostrzegania istnienia klas poza sferą samej produkcji, choć nie -
gospodarki.
Nie tyle z samej definicji, co z innych prac, zwłaszcza empiryczno-badawczych
wynika jasno, że pod występującym w przytoczonym określeniu klas
niejednoznacznym pojęciem stosunku do środków produkcji Lenin rozumiał stosunek
własności, własności odróżnianej przy tym od jej prawnego wyrazu oraz, co ma
wielkie znaczenie, obejmującej siłę roboczą. To ostatnie wynika choćby z innego
twierdzenia w tym samym tekście, w którym Lenin uznaje, że dla całkowitego
zniesienia klas konieczna jest nie tylko likwidacja prywatnej własności środków
produkcji, lecz również zniesienie podziałów między miastem i wsią (czyli
wielkimi dziedzinami społecznego podziału pracy) oraz między pracownikami
fizycznymi a umysłowymi.
Powyższe rozważania wskazują, że klasy społeczne należy wyróżniać na podstawie
różnic miejsca zajmowanego przez dane grupy ludzi w podziale pracy i własności
lub, zwięźlej i precyzyjniej - stosunków własności środków produkcji, wymiany,
usług i finansów oraz siły roboczej.
Obsługiwane przez siłę roboczą materialne i idealne warunki pracy w
poszczególnych dziedzinach gospodarki można objąć ogólną nazwą środków
gospodarowania lub weberowskim terminem środków zaopatrywania. Przyjęcie za
podstawę wyodrębniania klas stosunków ekonomiczno-socjologicznie rozumianej
własności prowadzi do stwierdzenia, że we współczesnej Polsce występuje nie
jedna (z zastrzeżeniem, o którym mowa poniżej), lecz co najmniej dwie klasy
robotnicze. Robotnicy sektora prywatnego, w odróżnieniu od swoich klasowych
odpowiedników z sektora publicznego, posiadają siłę roboczą generującą wartość
dodatkową (w drugim przypadku można mówić jedynie o produkcie dodatkowym).
Pojęcie klasy robotniczej odnosimy wyłącznie do obsługujących środki produkcji
materialnej bezpośrednich producentów. Operatorzy środków wymiany, usług itd.
nie są w tym ujęciu klas robotnikami, lecz członkami odrębnych klas
pracowniczych. Obie z wyróżnionych klas są to - w terminologii zaproponowanej
przez S. Kozyra-Kowalskiego - mikroklasy. Obok nich można mówić o globalnej czy
makroklasie robotniczej, przy budowaniu pojęcia której zwracamy uwagę na wspólne
cechy obu mikroklas pomijając cechy je różniące.
Tak określona klasa nie jest, naturalnie, wyłącznie bytem klasyfikacyjnym,
powołanym do istnienia jedynie arbitralną wolą badacza, chociaż wspólna
świadomość klasowa, zdolność do kolektywnego działania itp. socjologiczne cechy
nie są częścią definicji klasy, lecz podlegają - w przypadku każdej klasy -
konkretno-historycznemu badaniu.
W przypadku polskiej klasy robotniczej natężenie dwu wymienionych wyżej cech
uległo, w porównaniu z okresem "realnego socjalizmu", osłabieniu. Poniższe
rozważania mogą być przyczynkiem do zrozumienia, dlaczego tak się stało, bo
przecież na początku tzw. transformacji systemowej nie było to bynajmniej
oczywiste. Przeciwnie, w rządowym projekcie ustawy prywatyzacyjnej, jaki wpłynął
do Sejmu na przełomie marca i kwietnia 1990 r. zawarto ułatwienia w nabywaniu
akcji przez pracowników danego przedsiębiorstwa (sprzedaż ratalna, obniżka ceny,
częściowa nieodpłatność) w celowym - z punktu widzenia powodzenia procesu
denacjonalizacji - zamiarze uzyskania poparcia lub choćby neutralności, wciąż
potężnej klasy (pamięć Sierpnia jeszcze nie wygasła) dla tego procesu. W tym też
kierunku szedł, różniący się od rządowego m.in. koncepcją instytucji mających
wspomagać akcjonariat pracowniczy, obywatelski projekt przedłożony przez grupę
posłów.
"Upowszechnienie własności produktywnego kapitału" miało tu "łagodzić
nieuchronne napięcia społeczne" rodzone przez prywatyzację. Komisji sejmowej
mającej opracować ostateczny tekst przekazano oba projekty i w rezultacie ich
mariażu powstał Projekt Ustawy o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych wraz z
towarzyszącą jej Ustawą o urzędzie Ministra do Spraw Przekształceń
Własnościowych, który 13 lipca został przyjęty przez Sejm olbrzymią większością
głosów. Poparcie dla prywatyzacji ze strony partii będącej następczynią
organizacji, która przynajmniej oficjalnie zamierzała budować socjalizm nie
powinno dziwić wobec jej powiązania z nomenklaturową burżuazją.
Posłowie nie zmienili zasadniczego kierunku polityki prywatyzacyjnej rządu,
wedle którego podstawowe znaczenie powinna mieć ścieżka kapitałowa, tzn.
przekształcenie przedsiębiorstwa w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa (akcyjną
lub z ograniczoną odpowiedzialnością) i następnie zbywanie jej akcji lub
udziałów drobnym inwestorom, krajowym nabywcom większych pakietów akcji,
nabywcom zagranicznym. W gronie nowo wykreowanych właścicieli znalazło się też
miejsce dla pracowników; zachętą dla załóg, a zarazem niejako wykupieniem ich
dotychczasowych praw współdecydowania (z chwilą zamiany przedsiębiorstwa w
spółkę kończy automatycznie swój byt samorząd pracowniczy), miało być
umożliwienie pracownikom nabycia do 20% akcji swojego przedsiębiorstwa na
warunkach preferencyjnych, tzn. po cenie obniżonej o połowę (w stosunku do ceny
ustalonej dla osób fizycznych, obywateli polskich, oferowanej w pierwszym dniu
sprzedaży). Łączna wartość ulg przypadających załodze każdego przedsiębiorstwa
została określona jako iloczyn średniego wynagrodzenia w gospodarce państwowej z
12 miesięcy poprzedzających prywatyzację i liczby pracowników nabywających
akcje.
Aby móc badać skutki tego, jak i późniejszych aktów i wywołanych przez nie
procesów prywatyzacyjnych, musimy najsampierw zdać sobie sprawę z dwoistego
oblicza własności akcji lub udziałów. Treścią ekonomiczno-socjologicznie
ujmowanej własności są korzyści, czyli dochody, jakich dostarczają
akcje/udziały. Te zaś mogą pochodzić bądź ze sprzedaży danych tytułów własności,
ich zamiany na pieniądz lub z przynoszonych przez nie dywidend. W pierwszym
przypadku można mówić o pośredniej własności kapitału akcyjnego czy zakładowego,
w drugim - o własności bezpośredniej. Różnicę tę można także wyrazić w
kategoriach dystynkcji między własnością kapitału fikcyjnego a materialnego.
Jednak dla celów analizy socjologiczno-ekonomicznej jeszcze większe znaczenie ma
inny podział: na własność realną i formalną.
Własność realna i formalna
Z punktu widzenia przyjętej tu koncepcji, bynajmniej nie wszyscy akcjonariusze
czy udziałowcy zasługują na miano właścicieli kapitału. Zawężając naszą uwagę do
klas pracowniczych można powiedzieć, że własność formalna czy nominalna wyraża,
w ich przypadku, własność siły roboczej, a nie kapitału. Posiadane akcje są, w
takich wypadkach, swoistą postacią płacy roboczej. Nasze rozróżnienie nie
miałoby większej wartości, gdyby nie dało się przełożyć na język konkretnych
wskaźników umożliwiających względnie precyzyjne rozróżnianie obu tych rodzajów
własności.
Jako pierwsze kryterium określania stosunku własności akcji do własności
kapitału można zaproponować zasadę polegającą na porównywaniu wartości danego
pakietu akcji z wartością inwestycji koniecznej dla utworzenia własnego zakładu.
Jeśli ta pierwsza wielkość jest wyższa od tej drugiej, dany blok akcji
reprezentuje realną własność środków produkcji. Pochodne i pomocnicze kryterium
zakłada, że akcje wyrażają realną własność kapitału, jeśli można je zamienić na
pieniądze pozwalające na zakup luksusowych środków konsumpcji, takich jak dzieła
sztuki, pałace, jachty itp., które z kolei są łatwo zamienialne na środki
produkcji. Po trzecie, można powiedzieć, że pakiet akcji reprezentuje realną, a
nie nominalną własność środków produkcji, jeżeli jego wartość przewyższa wartość
siły roboczej. Po czwarte, o realnej własności kapitału akcyjnego można mówić,
gdy dany zbiór akcji ma wartość wyższą od sumy średnich oszczędności pracowników
najemnych. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia z oszczędnościami, a nie z
kapitałem.
Powyższe cztery kryteria, jako dotyczące wartości akcji, były związane z tym
stosunkiem własnościowym, jaki nazwano wyżej pośrednią własnością środków
gospodarowania albo własnością kapitału fikcyjnego. Natomiast trzy pozostałe
wskaźniki dotyczą drugiego z podstawowych składników własności akcji, tj.
stosunku dającego się określić jako bezpośrednia własność środków produkcji
(wymiany etc.). Jeśli zatem, po piąte, dochód z dywidend jest wyższy niż dochód
z oszczędności przeciętnego posiadacza samej tylko siły roboczej, to akcje
przynoszące taką dywidendę mogą być traktowane jako wyraz realnej własności
kapitału. Zgodnie z kolejnym, szóstym kryterium, jeśli dywidendy są dla danego
pracownika najemnego ważniejszym źródłem utrzymania niż płaca robocza, to jest
on w większym stopniu właścicielem kapitału niż siły roboczej. Kryterium to,
warto zastrzec, może być mylące, gdyż w pewnych wypadkach płace, a dokładniej
mówiąc pensje, zwłaszcza 'oficerów produkcji', mogą ukrywać własność kapitału, a
nie być tylko ekwiwalentem wartości własnej siły roboczej. Do szeregowych
pracowników, w tym robotników, kryterium to jest jednak bez takich zastrzeżeń
stosowalne. Bardziej ogólny charakter posiada siódme i ostatnie kryterium, które
daje się odnosić do wszystkich posiadaczy akcji. Jeżeli dochód z dywidend
pozwala na życie na poziomie wyższym od stopy życiowej przeciętnego właściciela
samej tylko siły roboczej, to pochodzi on z realnej, a nie jedynie formalnej
własności.
Mówiąc bardziej potocznym językiem, jeśli własność pewnej liczby akcji pozwala
komuś na życie bez pracy, to wyraża ona realną własność środków produkcji. W
przypadku pracowników najemnych rola dywidend jako źródła środków utrzymania
ujawnia się szczególnie dramatycznie i bezpośrednio w sytuacji utraty pracy.
Jeżeli dochód z dywidend umożliwia utrzymanie dotychczasowego poziomu życia, to
wyraża on rzeczywistą własność.
W rezultacie zastosowania zasad określania wielkości pakietów pracowniczych, o
jakich była mowa poprzednio, w czterech spośród pięciu przedsiębiorstw (TONSIL,
KROSNO, KABLE, PRÓCHNIK, EXBUD), które objęła pierwsza oferta publiczna - dla
załogi zarezerwowano 20%, a w jednym - 17% ogółu akcji. W Exbudzie ok. 5 tys.
osób zapisało się na akcje, co wyniosło w sumie 95% (190 tys. akcji)
zarezerwowanego dla załogi pakietu ("Życie Gospodarcze", 6, 1991, s. 4). Wynika
stąd, że przeciętny pracownik uzyskał 38 akcji reprezentujących wartość - według
ceny debiutu - (1.132.400 starych zł).
Natomiast 442 pracownikom firmy Kabel przypadły ulgowe pakiety złożone średnio z
265 akcji ("ŻG", 6, 1991, s. 4). Wartość takiego pakietu, znowu przyjmując za
podstawę cenę debiutu, wynosi 21.200.000 zł.
Możemy pozostać przy podanych wielkościach, gdyż, jak wskazują inne fakty, o
których mowa poniżej, nie wydaje się, by przeciętni pracownicy - z wyjątkiem
zapewne tych najwyżej opłacanych, w tym zwłaszcza kadry kierowniczej -
skorzystali z możliwości dokupienia akcji swojego przedsiębiorstwa na zasadach
ogólnych.
Zastosowanie kryterium opartego na wartości środków produkcji nie daje podstaw
do uznania oszacowanych wyżej pakietów pracowniczych za wyraz choćby
drobnokapitalistycznej własności. Jak wynika z informacji zasięgniętych przez
autora, w okresie, do którego odnoszą się owe wielkości, rozpoczęcie "biznesu"
zatrudniającego do 5 pracowników wymagało dysponowania sumą ok. 100 mln zł.
Dla naszych celów możemy przyjąć, ryzykując - ze względu na zjawisko
niedopłacania rodzimej siły roboczej, raczej niedoszacowaniem niż
przeszacowaniem, jako podstawę określenia wartości siły roboczej jej cenę. Okaże
się wówczas, że większa z wymienionych liczb przewyższa tak oszacowaną - na
podstawie wynagrodzenia w całej gospodarce narodowej, które w 1991 r. wynosiło
miesięcznie 1.039,6 tys. zł, wartość siły roboczej.
Hipotetyczny wniosek, iż w przypadku prywatyzacji kapitałowej drogą sprzedaży
publicznej, pracowniczy akcjonariat na warunkach określonych ustawą o
prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych nie doprowadził do zmiany położenia
klasowego, a co najwyżej do uzyskania - w mniejszości przypadków - rzeczywistej
własności przez pracowników najemnych, zdają się potwierdzać inne okoliczności.
Pracownicy sprywatyzowanych przedsiębiorstw, o których mowa, interesowali się po
zmianie statusu przedsiębiorstwa głównie płacami, a dokładniej ich podwyżkami
ułatwionymi dzięki oddaleniu groźby karnego podatku znanego jako "popiwek". Brak
obowiązywania owego podatku od ponadnormatywnych wynagrodzeń stwarzał silny
bodziec pobudzający do prywatyzacji, do czego wrócimy jeszcze w dalszym ciągu.
W przypadku Próchnika, jednego z przedsiębiorstw pierwszej piątki kwestia płac
nieomal doprowadziła do strajku, którego uniknięto jedynie dzięki 50-procentowej
podwyżce; we wszystkich nowo upieczonych pięciu spółkach akcyjnych płace wzrosły
o 100% ("ŻG", 9, 1991, s. 3).
Podobnie rzeczy się miały w przypadku innych giełdowych prywatyzacji.
Najwyraźniej, udziały własnościowe uzyskane przez pracowników nie są na tyle
znaczące, by przeważyć nad interesem wynikającym z ich położenia pracownika
najemnego. Formalny jedynie charakter własności kapitału akcyjnego oferowany
pracownikom sprzedawanych w ofercie publicznej przedsiębiorstw sugeruje również
fakt, iż nie garnęli się oni zbytnio do tej własności. Na przykład, bardziej
wymowny od prasowych doniesień o poparciu dla prywatyzacji nie tylko
kierownictwa firmy, ale i pracowników Próchnika, jest fakt, iż wykupili oni
tylko 1/6 akcji z przeznaczonych dla nich 300 tys. (20%) wszystkich udziałów ("GW",
31.3.92). Jest to przejaw pewnej ogólniejszej prawidłowości; do 30 czerwca 1992
r. w ramach tzw. prywatyzacji kapitałowej przeznaczono dla pracowników 18,2%
wszystkich wyemitowanych akcji. Pracownicy wykupili jednak tylko 5,1% tych akcji
(prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych według stanu na 30.06.1994, GUS,
Warszawa, lipiec 1992, s. 21).
Do końca I półrocza 1992 r. nabywców znalazły akcje lub udziały 36 spółek,
których wartość kapitału zakładowego wyniosła ok. 2 bln zł. Łącznie wyemitowano
33.107 tys. akcji, z czego dla inwestorów strategicznych przeznaczono ok. 30%.
Podobną wielkość transzy przeznaczono do sprzedaży w formie oferty publicznej.
Zainteresowanie grup, do których adresowana była oferta sprzedaży było
zróżnicowane. I tak - inwestorzy strategiczni wykorzystali 70% przeznaczonych
dla nich akcji, a indywidualni - ok. 96%. Mniejsze niż przewidywano było
zainteresowanie pracowników kupnem akcji własnych przedsiębiorstw - pomimo
udzielonych preferencji kupili oni jedynie 17,4% przeznaczonych dla nich akcji.
W transzy menedżerskiej sprzedano 53,8%.
Tezę, iż omawiany typ prywatyzacji nie zmodyfikował położenia
ekonomiczno-własnościowego szeregowych pracowników sprywatyzowanych
przedsiębiorstw wzmacnia fakt, iż nie tylko nie kwapili się oni zbytnio do
objęcia akcji, ale już nabytych akcji masowo się wyzbywali. Skalę tego zjawiska
ujawnia wskaźnik empiryczny: praktyczne zachowania inwestorów giełdowych.
"Inwestorzy" wystrzegają się kupowania nawet najlepszych akcji, jeśli
dotychczasowi udziałowcy spółki nabywali akcje taniej. Podobnym zagrożeniem w
prywatyzowanych przedsiębiorstwach państwowych są akcje pracownicze, kupowane za
połowę ceny. Przyczyny tych obaw łatwo wytłumaczyć: akcjonariusze, którzy
płacili za swoje akcje niewiele, mogą je też tanio sprzedać na giełdzie. Np. w
zeszłym roku siedlecki Drosed zwykłym inwestorom sprzedawał akcje po 350 tys.
zł, ale wybranej grupie - tylko po 100 tys. zł. Choć wyniki finansowe firmy nie
były złe, duża podaż tańszych akcji na długo "zdołowała" giełdowy kurs ("GW",
12.10.95), co z punktu widzenia inwestorów oznacza stopnienie własności
posiadanego przez nich kapitału fikcyjnego, a z naszego punktu widzenia wyraża
brak przywiązania pracowniczych współwłaścicieli do swego świeżo nabytego
statusu.
Według badania przeprowadzonego przez Instytut Gospodarki Rynkowej w grupie
przedsiębiorstw sprywatyzowanych różnymi trybami wchodzącymi w skład metody
kapitałowej, największy spadek liczby posiadanych przez pracowników akcji miał
miejsce właśnie w kategorii spółek sprzedanych w ofercie publicznej. W 1994 r.
pracownicy firm zaliczonych w badaniu do kategorii przedsiębiorstw o
rozproszonych tytułach własności, jaką można praktycznie utożsamić ze spółkami
sprzedanymi w ofercie publicznej, posiadali od 2 do 3% akcji (s. 32). Odsetek
pracowników posiadających akcje kurczy się z upływem czasu w bardzo szybkim
tempie. Z około 80-100% pracowników posiadających akcje w momencie zakończenia
sprzedaży akcji preferencyjnych pozostaje 2-20% po upływie dwóch-trzech lat. Z
reguły akcje przedsiębiorstwa zatrzymują pracownicy średniego szczebla
zarządzania, specjaliści, część pracowników administracji.
Tym bardziej teza o wyzbywaniu się akcji dotyczy darmowych udziałów
przyznawanych na warunkach ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji, która
zastąpiła ustawę z 1991 r. Jednym z tych warunków jest zakaz sprzedaży
otrzymanych akcji przez dwa lata od dnia prywatyzacji. Po tej dacie pracownicze
akcje mogą już jednak masowo pojawiać się na rynku, do czego niewątpliwie
zachęca fakt, iż ich sprzedaż -nawet przy bardzo niskiej cenie - zawsze opłaca
się właścicielom. W 1998 r. można było obserwować efekty tego zjawiska na
przykładzie sześciu giełdowych spółek: Elektromontażu Warszawa, Polifarbu
Cieszyn-Wrocław, Stomilu Olsztyn, Kęt, Oławy i Jelfy.
Pośrednim behawioralnym wskaźnikiem relacji między własnością kapitału a
własnością siły roboczej pracowników wprowadzanych na giełdę spółek jest ich
ciągłe zaabsorbowanie warunkami ekonomicznej realizacji tej ostatniej wyrażające
się w szczególności w akcjach protestacyjnych na tle zwolnień czy obniżki płac,
takich jak spór zbiorowy wszczęty 7 listopada 2001 r. przez związki zawodowe w
kontrolowanej przez znaną rodzinę magnatów giełdowych Karkosików Hucie Oława SA.
Roman Kachowski, przewodniczący komisji zakładowej NSZZ Solidarność,
skupiającego ok. 50 (z ponad 120) pracowników wyjaśnił: "Skłoniło nas do tego
nieprzestrzeganie przez zarząd zapisów układu zbiorowego pracy. Od sierpnia
zaczęto bez konsultacji ze związkami obniżać nam premie. Zamiast 30 proc.
wypłacono je w wysokości 10-15 proc."
Procesy wywłaszczania szeregowych pracowników na korzyść, przede wszystkim, klas
menedżerskich i tym samym zacierania się pracowniczych i robotniczych znamion
spółek przeobrażających się coraz wyraźniej w spółki menedżerskie czy też, w
najlepszym wypadku, menedżersko-pracownicze charakteryzują także tzw. spółki
leasingujące.
Typowy obraz struktury własnościowej tych myląco zwanych pracowniczymi spółek to
podział na wąską elitę kapitalistyczną rekrutującą się - gdyby ograniczać się do
osób z wewnątrz firmy - z grona zarządu, nieco szerszą grupę realnoekonomicznych
właścicieli środków produkcji o statusie analogicznym do drobnomieszczańskiego
oraz najszerszą masę proletariatu pozbawionego realnej, a w znacznej liczbie
przypadków nawet formalnej, własności kapitału. Nie znaczy to, by wszystkie
spółki pracownicze można było podciągnąć pod jeden strychulec. Na specjalne
wyróżnienie zasługują, np., spółki należące do związków zawodowych.
Są to nawet spółki giełdowe jak Stalprofil, którego najwięksi akcjonariusze: to
Polskie Huty Stali, Związek Pracowników Huty Katowice i "Solidarność". PHS mają
prawie 31,48% akcji, Związek PHK-17,92%, a "Solidarność" - 7,54%, przy czym to
związkowcy rozdają karty, gdyż mają najwięcej głosów na Walnym Zgromadzeniu
Akcjonariuszy. W Radzie Nadzorczej Stalprofilu zasiadają, m.in.: przewodniczący
obu Związków, a prezes i inni kierownicy są indywidualnie posiadaczami znacznych
pakietów akcji.
Siedzenie okrakiem na płocie odgraniczającym pracodawców od pracobiorców nie
wychodzi tym ostatnim na zdrowie Jeden ze związkowych liderów oświadczył:
"Wyrzucę każdego, kto chciałby założyć związek w mojej firmie", a inna związkowa
spółka pod nazwą Consensus, zajmująca się aprowizacją hutników, prowadzi
sklepiki, w których jest znacznie drożej niż gdzie indziej ("Kurier Związkowy",
158/03).
Podobnie jak w przypadku powyższych dróg przekształceń własnościowych, w ramach
niniejszego tekstu nie można inaczej niż tylko wyrywkowo potraktować
prywatyzacji na rzecz kapitału obcego.
Za jeden z najbardziej spektakularnych przykładów prywatyzacji z udziałem
inwestora zagranicznego jest uznawany proces sprzedaży prywatyzacji Zakładów
Celulozowo-Papierniczych Kwidzyn International Paper. Najpotężniejszy koncern
celulozowo-papierniczy na świecie kupił 80% udziałów za 120 mln dolarów, a 20%
zachował Skarb Państwa, by w listopadzie 1993 r. odsprzedać je załodze. Te 20%
akcji nabyło 4.200 byłych i obecnych pracowników. Firma amerykańska zgłosiła
ofertę odkupienia akcji od pracowników, płacąc za pakiet 91.670.000 zł.
Z 4.200 pracowników jedynie 7 akcjonariuszy zachowało swe akcje. Pozostali,
odsprzedając je, otrzymali w zamian łącznie 400 mld zł. Ta globalna suma
niewątpliwie robi wrażenie i stanowiła ona też na pewno istotny zastrzyk dla
miasta, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej przeznaczenie w całości lub nieomal w
całości właśnie na zakupy lokalnie oferowanych dóbr i usług. Do kas sklepów i
restauracji popłynęła rzeka pieniędzy: wideo dla córki, miniwieża dla syna,
telewizor dla żony - taka była na ogół sekwencja szaleńczych zakupów. Kupowano
bez zastanowienia, ustawiając się pod sklepami na długo przed godziną otwarcia.
Co bardziej przedsiębiorczy dowozili luksusowe towary z Gdańska i sprzedawali z
zyskiem wprost z samochodów. Stare meble, których kolor przestał się podobać,
wyrzucano przez okno - ich miejsce zajmowały nowe. Podobnie używane lodówki. Na
pniu poszły wszystkie mieszkania, jakimi dysponowały miejscowe spółdzielnie. W
listopadzie 1993 r. zarejestrowano ponad 700 nowych samochodów i ponad 400
używanych (zwykle miesięcznie rejestrowano ok. 80). Swoje wielkie dni przeżywały
też kwidzyńskie lokale. Prawie dziesięciokrotnie wzrosło w tym czasie
zainteresowanie Powierniczym Funduszem Pioneer, a 1,5 tys. osób kupiło akcje
Banku Śląskiego ("GW", nr 39, wyd. P, 1994-02-16.94\5). Owo wykorzystanie
dochodu z akcji na reinwestycje w kapitał akcyjny może sugerować, iż ów dochód
był rezultatem ekonomicznej realizacji własności o rzeczywistym, a nie tylko
formalnym charakterze. W świetle analizy teoretycznej impresja ta uzyskuje
potwierdzenie i uściślenie; pieniężny ekwiwalent wartości pracowniczego pakietu
przewyższa np. cenę siły roboczej w podsektorze sektora prywatnego w przemyśle
reprezentowanym przez przedsiębiorstwa z udziałem kapitału zagranicznego (4,60
mln starych złotych na miesiąc), lecz jest znacząco niższa od sumy niezbędnej do
otworzenia własnej firmy (ok. 300 mln).
Owe ograniczone rozmiary własności pracowników Celulozy ujawniły się bardzo
szybko. Jak wspominano później z nostalgią w restauracji Kaskada: "Szaleństwo
trwało miesiąc, a po pół roku ślepe kocięta przejrzały na oczy. (...) Na ulicy
naprzeciw dworca czekał sznur samochodów z karteczkami za szybą, żeby ktoś
odkupił, bo na utrzymanie już nie starczało. Wielu też nie stać było na spłatę
kredytów mieszkaniowych."
Ujawnia się zatem istotna bariera trwałego klasowego awansu dzięki prywatyzacji:
położenie sprzedawcy własnej siły roboczej uzyskującego za nią niewystarczającą
cenę skłania do natychmiastowej zamiany nabytej własności kapitału akcyjnego na
uniwersalny ekwiwalent wszelkich towarów, a tym samym wyzbywania się tej
własności i powrotu do lekko tylko, by użyć wyrażenia jednej z pracownic
Celulozy, podreperowanego położenia pracownika najemnego. O przewadze
zainteresowań i motywacji związanych z tą właśnie rolą nad epizodyczną rolą
prywatnego współwłaściciela zakładu świadczą liczne fakty podawane w prasowych
relacjach. I tak zainteresowanie pracowników samym uzyskaniem tytułów własności
swego zakładu brało się z pogłosek, że ten, kto nie wykupi akcji, będzie za 18
miesięcy zwolniony. Pracownica sortowni, gdzie dziennie trzeba przerzucić i 10
ton papieru: "Tak naprawdę, to na wielkie podwyżki nie liczymy, ale wszystko
będziemy robić, żeby tylko praca była".
O ile pracownicy Celulozy choć na krótko, ale weszli jednak w stosunek
realnoekonomicznej własności kapitału akcyjnego, to formalną jedynie własność
uzyskali pracownicy sprywatyzowanej w grudniu 1992 r. Mikołowskiej Fabryki
Transformatorów Mefta, którzy zdecydowali się sprzedać swoje udziały głównemu
inwestorowi - niemieckiemu koncernowi AEG. AEG za 2 mln 160 tys. dolarów kupiło
51% udziałów w Mefcie. 20% udziałów przeznaczono dla pracowników spółki. Prawo
ich kupna miały 583 osoby, które pracowały w Mefcie w chwili przekształcenia jej
w spółkę. Każdy z nich mógł kupić 20 udziałów po cenie preferencyjnej 674 tys.
zł za jeden. Tylko dziesięciu z liczącej w momencie przekształcenia 400 osób
załogi Mefty zdecydowało się zatrzymać swe udziały, a 380 zadeklarowało od razu,
że odsprzeda je AEG. Pozostali mieli do 3 marca 1994 r. czas na decyzję, co z
nimi zrobią. Nie wiemy, co postanowili owi szczątkowi pracowniczy udziałowcy,
ale wiemy za to, jaką wartość rynkową reprezentowały ich pakiety. Na sprzedaży
udziałów niemieckiemu koncernowi każdy pracownik zarobił ok. 13,5 mln zł.
Większość osób zdecydowała się na zbycie udziałów z powodu braku pieniędzy
("Gazeta Wyborcza", nr 100, wyd. W, 1993-04-29, str. 22).
Tymczasem, w 1993 r. przeciętna płaca na stanowiskach robotniczych w
przemysłowych firmach z przewagą kapitału zagranicznego wyniosła 3,5 mln zł.
Gdyby potraktować tę sumę jako odpowiednik wartości robotniczej siły roboczej
tego podsektora (co jest prawdopodobnie zbyt optymistycznym założeniem), to
wartość pracowniczego udziału w kapitale zakładowym Mefty stanowiła tylko
niespełna 1/3 tej sumy (relacja ta byłaby jeszcze niższa, gdyby przyjąć za
podstawę - wyższe - zarobki roku 1994).
Podobnie, w przypadku Zakładów Wyrobów Sanitarnych Wrocław każdemu zatrudnionemu
oferowano 2.950,86 nowych zł (tj. 29.508.600 starych zł). Tymczasem, przeciętna
płaca w gospodarce narodowej w okresie październik-grudzień 1996 r. wyniosła
985,32 zł, z czego wynika, nawet bez potrzeby zastanawiania się nad różnicami
między ceną a wartością siły roboczej, że powyższy nadział pracowniczy
reprezentuje formalną jedynie własność kapitału akcyjnego, co potwierdzają także
inne kryteria, takie jak wielkość inwestycji potrzebnej do rozpoczęcia
samodzielnej działalności gospodarczej. Na przykład, plan reformy górnictwa
wiceministra przemysłu, Markowskiego, przewidywał, że 2 tys. osób mogłoby
skorzystać z jednorazowych odpraw w wysokości 60 tys. zł na podjęcie
działalności gospodarczej (96\12). Nawet gdyby, według naszych informacji, jak
wzmiankowano wcześniej, suma taka mogła być faktycznie nieco mniejsza, daleko
pracownikom ZWS do uzyskania pozycji prywatnego posiadacza środków produkcji.
Takie samo znaczenie ekonomiczno-własnościowe ma ustawowe 49 udziałów w spółce z
o.o. Daewoo FSO Motor w Warszawie o wartości nominalnej 63,73 zł, co po
przemnożeniu daje 3.122 zł. (31.220.000 zł). Pracownicy ICN Polfa Rzeszów SA
zostali akcjonariuszami notowanego na nowojorskiej giełdzie papierów
wartościowych koncernu ICN Pharmaceuticals Inc. Każdy z uprawnionych 634
pracowników spółki otrzymał 75 akcji ICN o wartości ok. 3800 dolarów (http://balonik.biz.net.pl/news/98.05.18-23/pip98.05.18-23.html),
czyli - przy średnim kursie NBP 3,4937 zł za 1 USD ("Rzeczpospolita", 6.5.99) -
13.276 zł. Tymczasem, wypłacana odchodzącym z kopalń górnikom jednorazowa
odprawa w wynosiła 44,4 tys. zł brutto. Po podzieleniu się z fiskusem suma ta,
wszak znacznie wyższa od powyższej wartości pracowniczego udziału, nie
wystarczała na podjęcie samodzielnej działalności gospodarczej. Przykładowo,
Ireneusz Sienkiewicz, mający za sobą 17 lat pracy na dole, wziął jednorazową
odprawę. Na rękę, po potrąceniu podatku, wyszło 35 tysięcy: "Za mało, żeby
założyć firmę, za dużo, żeby przepić" ("Polityka", 33/98).
Potwierdzają to inne przypadki, takie jak górnika przodowego z kopalni Kleofas,
który wraz żoną (pozostającą bez pracy) uznali, że "No nie, 36 tysięcy to oferta
nie dla nas. Za dużo, żeby umrzeć z głodu, za mało, żeby założyć coś własnego.
Tak naprawdę, to nie pozwalają nam się odczepić od kopalni" ("GW", 18.8.98).
Daniel Podrzycki, przewodniczący związku zawodowego "Sierpień '80" również był
przekonany, iż "za 36 tys. zł nie da się zorganizować nowoczesnego stanowiska
pracy."
Sięgając do przykładu z późniejszego okresu prywatyzacji, w rezultacie
wniesienia Polfy Grodzisk do spółki z węgierskim firmy Gedeon Richter, nieco
ponad 7 proc. udziałów przypadło pracownikom (Gedeon zobowiązał się do odkupu
tych udziałów po 100% ceny, czyli razem 18 mln zł). Załoga Polfy uzyskała też
3,5-letnią gwarancję zatrudnienia, 3 tys. zł tzw. premii prywatyzacyjnej i
zwiększenie funduszu podwyżek ("Prawo i Gospodarka", 12.3.02). Biorąc pod uwagę,
że przedsiębiorstwo zatrudniało ok. 1.100 osób oraz, nawet doliczając do sumy
pieniędzy za wykupywany pakiet pracowniczy wspomnianą premię prywatyzacyjną,
otrzymuje się kwotę ok. 19,5 tys. zł na głowę, co przy średnim wynagrodzeniu w
sektorze przedsiębiorstw w lutym 2002 r. wynoszącym 2.189 zł, jest wielkością
niższą od dwunastokrotności tej ostatniej sumy, którą z pewnym uproszczeniem
można dla celów obecnej dyskusji uznać za odpowiednik wartości siły roboczej.
Formalni, ale także realni właściciele kapitału akcyjnego znaleźli się natomiast
wśród pracowniczych udziałowców Nidy, gdzie inwestor kupował od załogi akcje za
3,75 dol. (ok. 15 zł), czyli za tyle, za ile kupił je od państwa. 550
pracowników dostało za nie od 20 tys. do 50 tys. zł w zależności od stażu pracy.
W 1999 r. przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw
wyniosło 1.834,82 zł ("Wprost", 7/00), co daje 22.018 zł w stosunku rocznym. W
podobnie zróżnicowanym położeniu znaleźli się pracownicy Elektrociepłowni
Warszawskich. Osobom pracującym krócej niż rok MSP przyznało po 60 akcji, a
najwięcej, bo 960, pracownikom z ponaddwudziestoletnim stażem. Najmłodsi
pracownicy zarobili więc (przy cenie za jedną akcję w wysokości 20,7 dol.) na
akcjach ponad 1200 dol. (ok. 4,5 tys. zł), a najstarsi prawie 20 tys. dol.
(ponad 75 tys. zł). Średnio 12,3 tys. dol. (ok. 48 tys. zł) na jednego
pracownika EW. W 2000 r. roczna płaca traktowana tutaj jako miernik wartości
siły roboczej wyniosła 22,8 tys. zł. Jeszcze bardziej zdecydowanie ku
rzeczywistej własności kapitału zostały przesunięte proporcje wśród załogi
elektrowni w Połańcu, gdzie inwestor zobowiązał się do wykupu ponad miliona
akcji pracowniczych po 50 euro za sztukę, co oznacza, że średni pakiet każdego z
2,8 tys. uprawnionych osób wart jest 18,5 tys. euro (ok. 75 tys. zł)
("Polityka", 3/03).
Również przypadek cementowni Nowa Huta przejętej przez turecki koncern Rumeli
Cement International Corporation należy umieścić w strefie realnej własności
kapitałowej. 15% akcji rozdano pracownikom cementowni, którzy od razu
odsprzedali je nowym właścicielom. Pracownicy zainkasowali średnio po 30 do 50
tysięcy złotych, czyli sumy zbliżające się do granicy własności
drobnokapitalistycznej ("Polityka", 12/97). Zbliżone efekty własnościowe miała
prywatyzacja dla pracowników Cementowni Ożarów - 75% akcji nabył Holding Cement
Polski, którego akcjonariuszami są dwie polskie firmy: Elektrim (55 proc. akcji)
i Świętokrzyska Agencja Rozwoju Regionalnego (5 proc.) oraz irlandzki cementowy
potentat CRH (40%). Zatrudnia 1.050 osób. Na mocy ustawy o prywatyzacji i
komercjalizacji pracownicy fabryki (zatrudniającej 1050 osób) mieli prawo do
darmowych 15% akcji. Kolejne 5% akcji otrzymali od inwestora, którą to operację
sfinansował fundusz prywatyzacyjny zakładu. Załodze zagwarantowano też 10% akcji
z kolejnej emisji. Jak twierdzi prezes cementowni, Andrzej Ptak, każdy z
pracowników może liczyć na zarobienie w ciągu trzech lat na czysto 45 tys. zł ("GW",
8.10.95). Prawdopodobnie w tej samej kategorii należy umieścić przypadek
połączonej tym razem ze wprowadzeniem akcji do obrotu publicznego prywatyzacji
innej cementowni: Górażdży. 22 lipca 1993 r. strategiczny pakiet akcji kupił
belgijski koncern cementowy CBR. Belgowie, którzy zainwestowali także w
cementownię w Strzelcach Opolskich, stali się właścicielami 30% akcji Górażdży z
perspektywą objęcia pozostałych 21% w ciągu dwóch lat. Niespodziewanie dla
naszego resortu prywatyzacji CBR przeszedł wkrótce pod kontrolę niemieckiej
firmy Heidelberger Zement, która kupiła 42,58% akcji CBR. 1.910 pracowników
otrzymało za darmo 740 tys. akcji (10%), a następne 3,9% rozprowadzono na
zasadach preferencyjnych, tzn. za połowę ceny. Dodatkowo CBR wykupił 4% akcji.
Utworzyły one specjalny fundusz pracowniczy. Ponad 400 pracowników Górażdży i
Strzelec otrzymało w zarządzanie akcje tego funduszu. W ten sposób załoga
Górażdży jest współwłaścicielem cementowni w Strzelcach - i odwrotnie.
Przekładając to na język konkretnego, indywidualnego przypadku: przewodniczący
branżowych związków w Górażdżach dostał, z racji długiego stażu pracy, 657
akcji. Od 21 września 1995 r. Górażdże notowane są na giełdzie, a cena akcji w
pierwszym okresie po debiucie (do pierwszych dni listopada) wahała się w
granicach 450-560 tys. zł ("GW", nr 257, wyd. W, 1995-11-04/05 dział: "Gazeta
Świąteczna", str. 10/11). Przyjmując za podstawę rachunku górny pułap tego
przedziału uzyskujemy sumę 367.920.000 zł. Fakt, iż nie mamy tu jeszcze do
czynienia z własnością o rozmiarach kapitalistycznych może potwierdzać użytek,
jaki uczynił wspomniany działacz związkowy cum właściciel z pieniędzy uzyskanych
z urzeczywistnienia jednego z dwóch stosunków składających się na własność w
sensie ekonomicznym: tzn. jej sprzedaży. Za 13 mln, wykupił on od fabryki
47-metrowe mieszkanie, którego wartość rynkową można szacować na 250 mln. Nawet
gdyby ująć ów stosunek ekonomiczny w kategoriach drugiego kryterium naszego
modelu (czego prawomocność budzi zasadnicze wątpliwości ze względu na to, iż
mieszkanie w przypadku pracownika najemnego traktować należy, generalnie rzecz
biorąc, jako niezbędny warunek reprodukcji jego siły roboczej, a nie jako dobro
luksusowe, którego można się wyzbyć w celu zamiany na kapitał pieniężny
potrzebny do podjęcia działalności gospodarczej), to wartość wymienionego dobra
jest co najmniej dwa razy niższa od sumy wymaganej dla uruchomienia własnego
przedsiębiorstwa. Natomiast ów jakościowy próg został przekroczony w niektórych
przypadkach prywatyzacji przedsiębiorstw przemysłu tytoniowego.
Dla uzyskania oddolnego wsparcia rządowych planów prywatyzacyjnych, jeszcze
przed wejściem w życie nowej ustawy przewidującej właśnie takie warunki,
minister Kaczmarek obiecał załogom i plantatorom tytoniu po 15% akcji za darmo
(5 przedsiębiorstw tego sektora sprywatyzowano z udziałem kapitału zagranicznego
na przełomie 95/96). Oznacza to, iż do ok. 9 tys. pracowników przemysłu
tytoniowego trafiły akcje warte prawie 117,5 mln dolarów. Wartość pracowniczych
akcji w poszczególnych fabrykach ukształtowała się bardzo różnie, a to, ile ich
przypadło na osobę, zależy od liczby zatrudnionych w zakładzie, w czasie gdy
przekształcano go w spółkę. Najwięcej zyskało 745 pracowników Augustowa - każdy
otrzymał średnio akcje za 27,2 tys. dolarów (w zależności głównie od stażu
pracy). Mniej zarobiło 3,9 tys. zatrudnionych w fabryce w Krakowie - na każdą
osobę przypadają tam akcje warte 13 tys. dolarów. Pracownicy poznańskiego
zakładu otrzymali w akcjach po 12,5 tys., a radomskiego - "tylko" po 6 tys.
dolarów. W fabryce augustowskiej doszło do transformacji - z punktu widzenia jej
pracowniczych beneficjentów - typu kapitalistycznego; na głowę przypadło tu
akcji za (używając wolnorynkowego przelicznika średniego kursu dolara w 1996 r.)
76.774,72 nowych złotych (767.747.200 według starego przelicznika). Już jednak
pracownicy drugiej na liście hojności wytwórni krakowskiej musieli się zadowolić
skromniejszym statusem realnego co prawda, ale co najwyżej drobnomieszczańskiego
właściciela kapitału akcyjnego; wartość przeciętnego pakietu w tej grupie
wyniosła 36.738 zł (367.380.000). Również w tej samej kategorii nieburżuazyjnych,
chociaż rzeczywistych właścicieli kapitału akcyjnego, zmieścili się pracownicy
stosunkowo najmniej szczodrej prywatyzacji radomskiej; wartość średniego pakietu
akcji wynosząca tam 13.695,6 zł (136.956.000) jest bowiem wyższa od wartości
siły roboczej ("GW", 2.4.97). W przedziale rzeczywistej własności kapitału
akcyjnego mieści się również przypadek warszawskiego Stoenu, za akcje
pracownicze którego niemiecki koncern RWE zapłacił 65% ceny, jaką za swoje
walory otrzymał Skarb Państwa, co oznaczało, że przeciętnie na jednego
pracownika stołecznej spółki przypadło z tego tytułu blisko 100 tys. zł, nie
licząc kolejnych 9 tys. zł w postaci wypłaconej jednorazowo tzw. premii
prywatyzacyjnej ("Puls Biznesu", 7.10.02), a także Celulozy w Świeciu
-największego producenta papieru w Europie Środkowej i Wschodniej - która
została sprzedana konsorcjum utworzonemu przez austriacką firmę Frantshach AG i
Mondi z Republiki Południowej Afryki. Wśród ponad 3,2 tys. pracowników został z
tej okazji rozdzielony darmowy pakiet 15% akcji przedsiębiorstwa. Średnio na
jednego zatrudnionego przypadły akcje warte ok. 40 tys. zł ("GW", 2.4.97). W
kwietniu 1995 r. Celuloza zadebiutowała na giełdzie po 21,5 zł (najnow. 35). Ta
średnia ukrywa jednak bardzo różny stosunek do własności środków produkcji
uzależniony od własności siły roboczej, w której skład wchodzi, m.in. staż pracy
stanowiący podstawę rozdziału akcji wśród ponad trzech tysięcy pracowników i
dwóch tysięcy emerytów ze świeckiej Celulozy. Zarząd Celulozy podzielił
akcjonariuszy na siedem grup. W pierwszej, najuboższej, znaleźli się ci z
rocznym stażem (pięciu). Dostali po 84 akcje. W drugiej grupie - 177 osób ze
stażem od roku do trzech lat - każdemu przypadło 220 akcji. I tak dalej, aż do
siódmej grupy. W niej znalazło się 2.100 pracowników i emerytów ze stażem
powyżej 20 lat. Każdy dostał po 2.121 akcji. Pracownicy z najniższej kategorii
zaszeregowania stali się zatem - według ceny debiutu - formalnymi jedynie
właścicielami kapitału akcyjnego (jego wartość wyniosła 1.806 zł w porównaniu do
wysokości przeciętnego wynagrodzenia w przedsiębiorstwach w kwietniu, które
wyniosło 730 zł 89 gr brutto, co w stosunku rocznym daje 8.770,68, podczas gdy
zaliczeni do najwyższej grupy jako uwłaszczeni na sumę 45.601,50 zł - jego
rzeczywistymi współwłaścicielami.
Te zróżnicowane własnościowe pozycje wywierają wpływ na zachowania i postawy
pracowniczych akcjonariuszy. Kobieta pracująca w biurze firmy, która miała
szóstą grupę akcyjną, jej mąż siódmą, a syn trzecią twierdziła, że swoich
papierów nie sprzeda ani w kwietniu (akcje można było zbywać dopiero po 22
kwietnia 1999 r.), ani po kolejnym roku. Pytała: "Samochód już z mężem mamy,
nowy, z salonu, mieszkanie mamy, po co się spieszyć? Sprzedamy, jak przyjdzie
czas. I na emeryturze pojedziemy na wycieczkę do Ziemi Świętej."
Tej postawy nie podzielała jednak większość pracowniczych i emeryckich
akcjonariuszy, nie objawiających nawet tak ograniczonego czasowo przywiązania do
uzyskanej własności. Jak zauważył mistrz w magazynie wyrobów gotowych, a
jednocześnie akcjonariusz siódmej grupy: "Ludzie niecierpliwi, do sprzedawania
się rwą, forsa ich parzy...Wyprzedadzą wszystko w kwietniu przyszłego roku, kurs
spadnie i każdy będzie stratny." Sam mistrz, realny współwłaściciel zakładu
dzień pracy zaczynał od przestudiowania tabeli kursów. Ale i on nie zamierzał
się długo napawać świeżo nabytym statusem - "chciałby kupić działkę nad Wisłą i
postawić tam domek z kominkiem w środku." Obliczył, że "z akcji starczy na
ziemię, murowaną altanę i jeszcze trochę zostanie." Jego obserwacje dotyczące
stosunku załogi do pracy na pierwszy rzut oka zdałyby się potwierdzać tezy o
motywacyjnej roli pracowniczej własności akcji, ale w rzeczywistości odnoszą się
one do stosunku własności siły roboczej, którego ekonomicznemu urzeczywistnianiu
zagroziła prywatyzacja: "Narzekania mniej i żaden na polecenia nosem nie
kręci... Po co iść <<do dyspozycji kadr>>?" Po co się spieszyć. "Do dyspozycji
kadr" znaczy w języku pracowników Celulozy: do rychłego zwolnienia. Własna
interpretacja mistrza owego lęku przed zwolnieniem jako motywowanemu nadzieją na
otrzymanie dalszych akcji wydaje się - jak świadczą o tym, m.in., stwierdzenia
pracowników, w rodzaju tego przytoczonego poniżej - bardziej projekcją własnych
marzeń związanych z już osiągniętym statusem własnościowym niż wyrazem nastawień
jego często nie tak uprzywilejowanych kolegów obawiających się po prostu utraty
głównego źródła utrzymania: "Było raz rozdawane, może będzie i drugi raz".
Można domniemywać, że zwłaszcza dla pracowników pozostałych właścicielami samej
tylko siły roboczej datą ważniejszą od kwietnia jest sierpień 1999 r., kiedy to
kończy się okres ochronny. Choć oficjalnie na temat liczby tych, którzy utracą
pracę nic nie wiadomo, to pracownicy podejrzewają, że będą ich "na pewno setki.
Na wydziale, gdzie robię worki, całymi tuzinami odsyłają do kadr. Ludzie tracą
miejsca przy maszynach, ale że ich jeszcze zwolnić nie można, to zrobią dla nich
taką zakładową zieleń miejską. Będą trawniki grabić między wydziałami, kwiatki
sadzić, zimą pewno śnieg odgarniać."
Te obawy potwierdza wypowiedź dyrektora do spraw pracowniczych: "Mamy jakieś 20
procent nadzatrudnienia." Zaznacza on wprawdzie, że "to nie znaczy, że będziemy
za rok wyrzucać ludzi na bruk. Pracujemy nad różnymi rozwiązaniami, by tego
uniknąć. Chcemy powołać firmy zajmujące się sprzątaniem zakładu, ochroną
obiektów, przeprowadzaniem remontów. Pracownicy o niskich kwalifikacjach, dla
których nie ma miejsca w nowej strukturze produkcji, mogą znaleźć zatrudnienie
tam właśnie." Pracownicy komentują jednak te uspokajające wypowiedzi nieufnie:
"Tak się mówi, ale wiadomo, że wszyscy się przy zamiataniu nie załapią... Więc
te nasze akcje, to dla wielu będą takim pożegnalnym prezentem."
Podstawową przesłanką robotniczego przyzwolenia na prywatyzację jest świadomość
jej niezbędności dla dalszej egzystencji zakładu, a tym samym obrony przed
ekonomicznym wywłaszczeniem z własności siły roboczej następującego wraz z
utratą pracy. Robotnicy zdają sobie sprawę z szans, jakie dla zakładu, a tym
samym ich miejsc pracy stwarzają środki finansowe i nowe technologie oferowane
przez zachodniego inwestora. I to właśnie dążenie do zachowania jego
ekonomicznej realności, lęk przed utratą podstawy utrzymania dostarcza jednej z
dwóch odpowiedzi na fundamentalne pytanie o powody nie sprawdzenia się jednak w
sumie obaw o jakich mówił Andrzej Olechowski: "W opinii Zachodu w 1990 roku
Polska była najbardziej niestabilnym krajem Europy Środkowej. Tu oczekiwano
demonstracji i niepokojów... Polska miała być czerwoną latarnią" ("GW",
16.11.1995).
Druga przyczyna, dla jakiej w Polsce nie zapłonął płomień antykapitalistycznej
rewolucji leży w, będącym następstwem wywołanych przez prywatyzację wewnętrznych
podziałów, osłabieniu ongiś tak potężnej i zdolnej do jednolitego działania
klasy robotniczej i, szerzej, ogółu klas i warstw pracowniczych. Niektórzy
pracownicy prywatyzowanych firm nie ze swojej winy odbierali udziały wartości 15
zł, a inni o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych. Konflikty na tle podziału
akcji występowały również wewnątrz załóg poszczególnych przedsiębiorstw.
Pięćdziesiąt działających w KGHM związków zawodowych (dziesięć central
branżowych) rywalizowało, kto wymyśli lepszy sposób podziału akcji. Pomysłów
było prawie tyle, ile związków. Od takich, żeby dać wszystkim po równo, nie
zwracając uwagi na staż pracy (to zatrudnieni najkrócej), po koncepcję, by
liczba akcji uzależniona została od wykształcenia i zajmowanego stanowiska (to
kadra techniczna). Ale główne linie podziałów przebiegały wzdłuż branż. Górnicy
dołowi uznali, że powinni dostać najwięcej akcji, bo pracują najciężej, hutnicy,
że pracują równie ciężko, a przynoszą Polskiej Miedzi większe zyski, więc
wniosek jest oczywisty. Skupiający przede wszystkim hutników Związek Zawodowy
Polska Miedź w czerwcu wystosował protest do premiera i ministra skarbu
przeciwko "absurdalnemu, nielogicznemu i niezgodnemu z prawem uprzywilejowywaniu
górników i zagroził strajkiem" ("Polityka", 28/97, s. 21). Przewodniczący
miedziowej Solidarności, Józef Czyczerski, oświadczył: "Nie może tak być, że
hutnik przy piecu będzie miał taki sam wskaźnik jak urzędnik za biurkiem".
Najwięcej emocji i konfliktów wzbudziła godzina zero, wyznaczona na dzień 12
września 1991 r. Okazało się, że spełnienie marzeń zależy tylko od tego jednego
dnia z przeszłości. Jak wyjaśnia Arkadiusz Kawecki, dyrektor departamentu
polityki kadrowej KGHM: "Jakaś data musiała być przyjęta jako punkt wyjścia...
Każde odstępstwo natychmiast rodziłoby pytanie, a dlaczego nie pójść jeszcze
dalej?" Do Mirosławy Rolnickiej, zbierającej od pracowników oświadczenia o chęci
objęcia akcji, zgłaszali się ludzie, którzy przepracowali w Polskiej Miedzi
ponad trzydzieści lat, ale skuszeni wyższymi zarobkami gdzie indziej, zwolnili
się przed godziną zero. Pracownicy, którzy nie dostaną darmowych akcji nie mają
wątpliwości: To wszystko zostało wymyślone, żeby okraść ludzi. Ktoś inny odszedł
na emeryturę po przepracowaniu w firmie 9 lat, 11 miesięcy i 3 tygodni. Nie
dostanie nic, przepisy - mówi Rolnicka - są bezwzględne... Tacy ludzie
przychodzą później do biura, krzyczą o niesprawiedliwości, straszą sądem,
trzaskają drzwiami, ale to nic nie pomoże." Najbardziej rozgoryczeni są
pracownicy Przedsiębiorstwa Budowy Kopalń, którzy wybudowali wszystkie lubińskie
kopalnie. Ale PBK nigdy nie było w strukturze Polskiej Miedzi, więc nie dostaną
akcji. Nie dostaną ich także ludzie zatrudnieni już po 12 września, ale w
skrajnym przypadku dostanie ktoś zatrudniony 11 września 1991, kto 13 wyleciał z
pracy za pijaństwo. Wiesław Franczak pracuje pod ziemią od 14 lat, najpierw w
wałbrzyskiej kopalni Victoria, a od czerwca 1992 r. w należącej do KGHM Rudnej.
"To parodia - mówi - żeby dostał akcje ktoś wyrzucony dyscyplinarnie po miesiącu
pracy, a ja nie." Franczak chce walczyć. U rzecznika praw obywatelskich, w
sądzie, u ministra. Uważa, że został potraktowany w sposób sprzeczny z
konstytucją. Ludzi zatrudnionych po godzinie zero jest już w KGHM kilka tysięcy
(jw.).
Oba wątki - konflikty na tle zasad rozdziału akcji i bezrobocie - splotły się w
prywatyzacji TP SA. Ostre strajki zapowiedziały związki zawodowe Telekomunikacji
Polskiej SA i Poczty Polskiej: pracownicy pierwszej firmy, jeśli nieodpłatne
akcje prywatyzowanej Telekomunikacji Polskiej SA dostaną pocztowcy, natomiast
pracownicy drugiej, jeśli nie dostaną akcji TPSA.
Podłoże konfliktu stanowił fakt, iż Telekomunikacja Polska SA i Poczta Polska
były, do 31 grudnia 1991 r., jednym przedsiębiorstwem. Każde poszerzenie zbioru
uprawnionych do odbioru akcji oznaczało odpowiednie obniżenie wartości
przydziału. Marek Mądrzyk, z telekomunikacyjnej "S", podkreśla': "My nie palimy
się do prywatyzacji. Dla ludzi oznacza ona utratę miejsc pracy!" ("Gazeta
Wyborcza", 28.09.1998). Szacował on - a jego ocenę potwierdzał audytor - że w
ciągu kilku lat pracę straci ok. 30 tys. pracowników Telekomunikacji - ok. 40%
wszystkich. Dlatego jego zdaniem "akcje będą zadośćuczynieniem dla ludzi, że
ponoszą trudy gospodarki wolnorynkowej". Z punktu widzenia rządowych promotorów
polityki prywatyzacji akcje dla pracowników, w szczególności robotników były nie
tylko próbą kupienia przynajmniej ich neutralności wobec tej polityki, lecz
okazały się pełnić, mówiąc językiem R. Mertona, pewną nader użyteczną funkcją
ukrytą - mianowicie czynnika wewnętrznych podziałów i rozsadnika konfliktów.
Powyższy, bardzo cząstkowy zarys pokazał, jak na strukturalne różnice
mikroklasowe nałożyły się nowe, będące konsekwencją przekształceń własnościowych
różnice w ekonomiczno-socjologicznym położeniu robotników. Związane one były z
różnicami w podstawach prawnych danych procesów prywatyzacji, zastosowanych
ścieżkach przekształceń i tuzinem innych czynników. W rezultacie, wartość
nominalna nabytych przez poszczególnych uprawnionych akcji i udziałów była
bardzo zróżnicowana i zawierała się, w 53 przebadanych przez NIK przypadkach, w
przedziale od 2 zł do 1.570 zł (w najniższej grupie uprawnionych) oraz od 250 zł
do 28.950 zł (w VII grupie uprawnionych). Stosunek największej wartości
akcji/udziałów otrzymanych przez uprawnionych danej grupy do wartości
najmniejszej wynosił odpowiednio: a/ dla grupy najniższej - 785:1, b/ dla grupy
najwyższej - 116:1. Największa wartość akcji/udziałów udostępnionych uprawnionym
w najniższej grupie uprawnionych (ze stażem pracy do 1 roku) przewyższała
najniższą wartość w grupie VII (staż pracy powyżej 20 lat) o 1.320 zł. Akcje o
największej wartości nominalnej, spośród kontrolowanych spółek, nabyli
pracownicy "Impexmetal" S.A. w Warszawie (po 28 950 zł dla zakwalifikowanych do
grupy VII. Akcje o najmniejszej wartości nominalnej (po 2 zł) nabyli pracownicy
"Orbis" S.A. w Warszawie, zakwalifikowani do I grupy. Spółki, których akcje były
nieodpłatnie udostępniane na podstawie ustawy o NFI, miały swobodę w ustalaniu
kryteriów warunkujących ilość otrzymywanych akcji, co zwiększyło możliwość
dysproporcji w liczbie nabywanych akcji. Zróżnicowanie pomiędzy 18 analizowanymi
spółkami wynosiło od 3 zł do 230 zł. Wartość rynkowa nabytych nieodpłatnie
akcji/udziałów uzależniona była od kondycji ekonomicznej danej spółki oraz
metody dokonanej prywatyzacji. W związku z tym różnice w wartości otrzymanych
akcji/udziałów uległy dalszemu zwiększeniu w stosunku do wartości nominalnej. Na
przykład, stosunek wartości rynkowej do nominalnej akcji Kombinatu
Cementowo-Wapienniczego "Kujawy" S.A. w Bielawach wynosił 6:1. Uprawnieni
zakwalifikowani do I grupy otrzymali akcje o wartości nominalnej 240 zł każdy
(wartość rynkowa wynosiła 1.435 zł), a uprawnieni zakwalifikowani do VII grupy
otrzymali akcje o wartości nominalnej 3.140 zł każdy (wartość rynkowa wynosiła
18.777 zł). Stosunek wartości rynkowej do nominalnej akcji Łódzkiej (?) Wytwórni
Papierosów S.A. wynosił 1:50. Uprawnieni, zakwalifikowani do najniższej grupy
otrzymali akcje o wartości nominalnej 1.570 zł każdy (wartość rynkowa wynosiła
31 zł), a uprawnieni zakwalifikowani do VII grupy otrzymali akcje o wartości
nominalnej 2.290 zł każdy (wartość rynkowa wynosiła 46 zł) (NIK, "Informacja o
wynikach kontroli nieodpłatnego nabywania akcji przez pracowników i innych
uprawnionych w procesie prywatyzacji przedsiębiorstw", 1999).
Te rozpiętości, powtórzmy raz jeszcze, oznaczają pogłębianie się podziałów i
dezintegrację, a tym samym dodatkową siłę sprawczą osłabienia zdziesiątkowanej
klasy robotniczej (po przemianach sprzed dziesięciu lat 2,5 mln robotników
trafiło na mniej lub bardziej trwałe bezrobocie). Ponieważ zarówno te podziały,
jak i bezrobocie są następstwami prokapitalistycznych przemian, oznacza to, iż w
przemiany owe wmontowany został korzystny z punktu widzenia ich sukcesu, bo
nadwątlający pracowniczy, a przede wszystkim robotniczy, opór mechanizm
sprzężenia zwrotnego.
Poza ograniczonymi ramami tekstu musiało pozostać omówienie uwarunkowań, porażek
i zwycięstw nie dającego się wszak wyeliminować tego ruchu oporu, podobnie jak
jednocześnie podżegających i hamujących go stosunków pracy, czyli realizacji
własności siły roboczej w sprywatyzowanych zakładach.
2