Prezentujemy fragmenty książki znanego francuskiego antyglobalisty Jose Bove. Więcej informacji na jej temat można znaleźc na stronie http://www.pologne.com/bove/index.html
Jose Bove
Świat nie jest towarem
PRZEDMOWA DO POLSKIEGO WYDANIA
Nie ma potrzeby przedstawiać tu bliżej autorów, a zarazem bohaterów tej książki. Najlepiej robią to na jej kartach oni sami. Znani są już zresztą także w Polsce z licznych doniesień mediów jako czołowi "antyglobaliści". Ta etykietka w żaden sposób nie oddaje jednak istoty rzeczy. Bo czy właściwe jest opatrywanie nią tych, którzy domagają się, by prawa człowieka respektowano tak samo w każdym zakątku globu? Czy zasługują na nią ci, którzy opowiadają się za utrzymaniem różnorodności tradycyjnych kultur przeciw ujednoliconej, skomercjalizowanej i odwołującej się do najniższych instynktów kulturze masowej, kreowanej przez wielkie koncerny w imię zysku? Czy antyglobalistami są ludzie występujący w obronie bezlitośnie eksploatowanej i niszczonej natury, a tym samym przyszłości naszej planety?
Polska dziennikarka
uczestnicząca w obradach szczytu w Davos przytomnie zauważyła, że konkluzje
zebranych tam elit pobrzmiewają niczym sławetny bon mot Marii
Antoniny, która na uwagę, że wielu jej poddanych gnębi skrajny niedostatek
rzuciła: "Nie mają chleba? Niech jedzą ciastka."
Francuski politolog Dominique Moisi uważa, że dzisiejsza sytuacja bardzo
przypomina tę sprzed wybuchu rewolucji francuskiej. Odpowiednikiem ówczesnej
arystokracji są zaś dziś przedstawiciele wynarodowionych elit finansowych i
menedżerowie wielkich korporacji, którzy zachłannie zawłaszczają wszelkie
rzeczywiste bogactwa tego świata, pozbawiając tradycyjne państwa resztek
suwerenności. Tak, bez wątpienia jesteśmy świadkami triumfu ideologii
neoliberalnej, opartej na zasadzie "silniejszy pożera słabszego" . Jest to
jednak pyrrusowe zwycistwo.
Ponad pół wieku temu wybitny naukowiec, Karl Polanyi, opublikował swoją
monumentalną pracę "The Great Transformation" (Wielka transformacja), w której
ostrzega: "zgoda na to, by mechanizm rynkowy by jedynym włodarzem losu
człowieka i jego naturalnego otoczenia może przynieść efekt w postaci
spustoszenia społeczeństwa". Jestemy właśnie świadkami, jak urzeczywistnia się
ten ponury scenariusz.
Pieniądze albo życie... To zawołanie od stuleci charakterystyczne dla rabusiów
zdaje się być dewizą, mottem i hasłem przewodnim dzisiejszego korporacyjnego
kapitalizmu, który w gruncie rzeczy niewiele się różni od "wilczego",
manchesterskiego kapitalizmu początków XIX wieku. To zawołanie zarazem dobrze
oddaje istotę wyboru, wobec którego stoimy.
Żyjemy w świecie, w którym billboardy przesłaniają drzewa i słońce; w którym ostatnie enklawy niezdegradowanej jeszcze do cna natury bezwstydnie eksponuje się w reklamowych klipach, by skłonić nas do wydania swoich pieniędzy na przedsięwzięcia, które przyniosą jeszcze większe spustoszenie. Żyjemy w świecie, w którym jedna piąta ludzkości utrzymuje się jakimś cudem przy życiu za mniej niż dolara dziennie; w którym chciwość, egoizm i obojętność podniesiono do rangi cnót; w świecie rządzącym się zasadą "zwycięzca bierze całą pulę" i sprowadzonym do roli tyleż gigantycznego bazaru, co monstrualnego śmietniska.
To nie globalizacja jest
zagrożeniem. Przeciwnie, umiejętność myślenia także w skali całej planety jest
nam dziś potrzebna bardziej niż kiedykolwiek, jeśli nasz gatunek ma przetrwać.
Zagrożeniem jest natomiast dzisiejszy oligarchiczny kapitalizm, który uzurpuje
sobie szczególne prawa i przywileje, dokonując bezprzykładnej dewastacji
świata. Wyraźnie formułuje to deklaracja ideowa ATTAC Polska, którą miałem
sposobność współtworzyć. Stowarzyszenie to jest częścią międzynarodowego
ruchu, do którego należą także José Bové i François Dufour.
Nie zgadzamy się na to, by przepływ kapitału pozostawał poza jakąkolwiek
kontrolą. Nie zgadzamy się na wprowadzanie rozwiązań preferujących interesy
najmożniejszych państw i korporacji, na uzurpowanie sobie przez nie prawa do
szczególnych przywilejów, a zarazem na kłamliwe uznawanie tych praktyk za
ucieleśnienie idei wolnorynkowych.
Jesteśmy zwolennikami uczciwej konkurencji, przebiegającej według
przejrzystych kryteriów i zasad. Jesteśmy przeświadczeni, że podział dochodów
powinien być przede wszystkim wypadkową indywidualnych uzdolnień i pracy, a
nie jedynie konsekwencją akumulacji bogactwa. Nie opowiadamy się za "urawniłowką",
a za rzeczywistą równością szans. Nie zgadzamy się, by o wartości człowieka i
jego miejscu w społeczeństwie decydowała jedynie wielkość osiąganych przezeń
dochodów. Nie zgadzamy się na podporządkowywanie wszelkich sfer życia
społecznego dyktatowi rynku. Relacje międzyludzkie są zbyt złożone i
wielowarstwowe by redukować je do wymiaru kontraktów i transakcji.
W obronie prawa do zachowania
własnej tożsamości i stanowienia o sobie u siebie - a zarazem w obronie
niezbywalnych praw każdego z nas - występują dziś we wszystkich zakątkach
globu ludzie częstokroć tak różni, jak niepiśmienni meksykańscy Indianie z
ruchu zapatystów, czy sir Julian Rose, doradca księcia Karola do spraw
rolnictwa. W swoim wystąpieniu przed polskimi parlamentarzystami 29 marca 2001
roku powiedział on między innymi:
Żywność jaką można kupić w supermarketach nie ma pochodzenia, gdyż nikt
nie jest w stanie określić, w której części świata została wyprodukowana.
Wszystko jest anonimowe i tak samo smakuje. Wieś obumarła. [...] Uważam, że
powinniście powiedzieć "nie" intensywnemu rolnictwu, które zniszczyło mój kraj
w imię produkcji "taniej" żywności.
Warto zastanowić się nad tym wezwaniem, póki nie jest za późno. Skutki
bezzasadnego zadufania w moc sprzeniewierzających się naturze agrotechnologii
mogą bowiem okazać się nieodwracalne.
* * *
José Bové zyskał rozgłos
kilkoma spektakularnymi akcjami odwołującymi się do idei obywatelskiego
nieposłuszeństwa w jej najczystszym ujęciu, wywodzącym się od Henry'ego Davida
Thoreau, który uważał, że nawet jeśli ceną za przeciwstawienie się
niesprawiedliwości jest więzienie, żaden uczciwy człowiek nie powinien wahać
się przed podjęciem takiego wyzwania. Tak, w swoich protestach Bové
niejednokrotnie łamał obowiązujące prawa. Prawa, dodajmy, uchwalane pod presją
wielkich korporacji i służących ich interesom instytucji finansowych, przy
aprobacie skorumpowanych polityków i biernej postawie zdezorientowanych
obywateli.
Kiedy wjechał do McDonalds'a ciągnikiem, jedna z gazet porównała go do
rycerza, który wdziera się do jaskini smoka. Ta metafora może się wydać nieco
osobliwa, ale pamiętajmy, że rzucanie samotrzeć wyzwania możnym tego świata
wymaga nie lada odwagi. Byłbyż zatem przywódca Konfederacji Chłopskiej
rodzajem błędnego rycerza? Z pewnością nie. Smok istnieje i ma wiele głów. Jak
w jednym z wierszy Zbigniewa Herberta: dowodem istnienia potwora są jego
ofiary / jest to dowód nie wprost / ale wystarczający.
Nie jest także Bové Don Kichotem walczącym z wiatrakami, przeciwstawiającym
się temu, co nieuniknione. Historia nie jest bowiem zdeterminowana. To my ją
kształtujemy. I powinniśmy robić to odpowiedzialnie.
Myślenie i działanie w
kategoriach lokalnych wcale nie musi być przeciwieństwem myślenia w
kategoriach globalnych. Jest raczej jego podstawą. A doprawdy trudno wyobrazić
sobie zajęcie bardziej związane z miejscem, zakorzenione w tradycji lokalnych
społeczności i bliższe naturze,
niż powszedni mozół rolnika. José Bové i François Dufour z iście chłopskim
uporem i determinacją, które pozostają takie same pod każdą szerokością
geograficzną, prowadzą swą twardą, nieustępliwą walkę w dwóch wymiarach: o
ziemię i — o Ziemię. O tym, jak czynić to skutecznie, mówi właśnie ta książka.
Rozdział 1
Doświadczenie więzienia
W jaki sposób był Pan informowany w więzieniu? Co za murami mówiono o Pańskiej akcji?
José Bové:
Wszyscy więźniowie oglądają telewizję. Można tam, za dwieście franków
miesięcznie, mieć sześć kanałów. Programy 1, 2 i 3, Arte, Canal+ i Program 6.
Często chłopaki w celi składają się, aby wypożyczyć sobie telewizor. Ci, którzy
są tam już od dawna, mają również radio. Często kupują wspólnie gazety, które
krążą z celi do celi. Biorąc pod uwagę to wszystko, co pokazano na nasz temat w
telewizji, ludzie byli dobrze w sprawie. Więzień przebywający 21 godzin w celi,
ma okazję oglądać to na wszystkich kanałach. Dużo dyskutowałem z innymi
więźniami. Są oni odseparowani od społeczeństwa, często za popełnienie czynów
bardzo groźnych, ale rozumieją, że my walczymy z obecną kondycją społeczeństwa.
Nawet strażnicy więzienni przychodzili ze mną rozmawiać.
Przebywałem w takich samych warunkach jak inni, ale wyczuwałem dużo sympatii
wokół mnie, bo wiedziano, że jestem tutaj za działalność związkową. Mówili mi:
"Robiliśmy manifestacje, pełno różnych rzeczy i to, co panu się przytrafiło,
mogło nam się zdarzyć, bo kiedyś spaliliśmy bramę więzienną". Oni włączali
ryzyko w akcję związkową. Z rana chodziłem do rozmównicy, bo tam zawsze był
jeden lub dwóch strażników, którzy mi dawali gazetę, gdyż mój egzemplarz
otrzymywałem dopiero w południe. Miałem tam naprawdę dobre układy. Którejś nocy,
w czasie mojego pobytu w więzieniu powiesił się pewien młody, 18-letni Cygan.
Został skazany na sześć miesięcy więzienia za kradzież żywności. Chciał, aby go
umieścić w celi, w której przebywał jego kuzyn i w trakcie wędrówki jego prośby
po szczeblach hierarchii administracyjnej... załamał się. Było to już drugie
samobójstwo tego lata w Villeneuve-les-Maguelones.
Jak reagował Pan na więzienie?
José Bové:
Środowisko więzienne, siedmiuset więźniów, to silne przeżycie. Inaczej wyglądają
różne rzeczy, trudniej, ale czuje się serdeczność ludzi. Drobny złodziejaszek,
morderca... czy rolnik związkowiec, wszyscy są wrzuceni do jednego wora. Zostaje
się samemu ze swoją świadomością i każdy jest konfrontowany z czynami, które go
tam doprowadziły. Podczas krótkich okresów wspólnej działalności sprawdza się
zdolność każdego do życia w grupie. Ten, który nie jest w porządku, szybko
zostaje odizolowany.
Podczas pierwszych dni, na spacerach, starałem się znaleźć jednego lub dwóch
więźniów, z którymi mógłbym się lepiej poznać. Wyszukiwałem więc tych, którzy
wydawali mi się nie pasować do tego miejsca. Był np. pewien dziadek, który
zamordował zięcia-alkoholika, bijącego swoją żonę, czyli jego córkę. Po dwóch
latach takiego traktowania córka schroniła się u rodziców. Zięć przychodził
jednak, by ją szykanować i pewnego dnia, gdy wszedł do domu, dziadek wziął
strzelbę myśliwską i strzelił. Dostał osiem lat. Ten człowiek ma dziś 62 lata.
Przez czterdzieści lat pracował jako elektryk, a jego żona jest dyrektorką
szkoły w pewnej wiosce, w departamencie Hérault. Jego druga córka jest
profesorem w gimnazjum, a jego drugi zięć pracuje w fabryce. Czyli są to ludzie
całkiem normalni. Co więc robi ten dziadek w więzieniu? Przecież on nie popełni
już nigdy żadnego przestępstwa. Tak samo pewien młody, trzydziestoletni
pracownik reklamy, alkoholik od wczesnej młodości. Po kuracji odwykowej przez
rok nie tknął alkoholu. Któregoś dnia nie wytrzymał, wypił butelkę whisky i
wyszedł do miasta, gdzie zaczął się wygłupiać na Placu Komedii w Montpellier,
przed znajdującymi się tam barami, wymachując pistoletem alarmowym, nie
włączonym zresztą. Wszyscy się na niego rzucili. Był sądzony następnego dnia i
dostał trzy miesiące więzienia.
Jeszcze jeden więc, nie mający wiele wspólnego z bandytyzmem i nie mający czego
szukać w więzieniu. Później, powoli, zaczęli dyskutować ze mną więźniowie raczej
"klasyczni" i stopniowo rozmawiałem ze wszystkimi, z groźnymi przestępcami
przebywającymi tam od dawna i recydywistami. Ten, który zgromadził najwięcej
wyroków, przebywał już w więzieniu 25 lat, które podzielone były na trzy pobyty.
Oczekiwał znowu nowego procesu. To najbardziej "polityczny" ze wszystkich
więźniów. Prawdziwy buntownik społeczny. Facet czterdziestopięcioletni, który od
dwudziestego roku życia przebywał w mamrze. Ma na swoim koncie wiele prób
ucieczek.
Znał Mesrina, Basków, ludzi z Action Direct. Uczestniczył we wszystkich
wielkich protestach lat 70. przeciwko wydzielonym oddziałom więziennym o
zaostrzonym rygorze. Jego wiedza polityczna jest absolutnie zadziwiająca.
Chlubił się tym, że nie pracował w więzieniu ani jednego dnia. Traktował mnie
trochę jak towarzysza walki. Godziny rozmów z więźniami utwierdziły mnie w
przekonaniu o całkowitym braku w polityce więziennej. Kary stosowane za
popełnienie tych samych przestępstw różnią się znacznie między sobą. Wyrok jest
często loterią w zależności od tego, w którym sądzie odbywa się proces oraz od
tego, w którym momencie dnia sprawa jest rozpatrywana.
Zdarza się też tak, że wysokość kary za jakieś przestępstwo ustalona zostaje na
początku dnia i obowiązuje potem już przez całą sesję. W zależności od sądu, w
którym odbywa się proces, za to samo przestępstwo można być skazanym albo na 5,
albo na 10 lat, bez żadnego uzasadnienia. Wyrok oskarżonego zależy często od
jego wyglądu i zachowania. Mimo, że nie ma tutaj łączenia wyroków, jak w
Ameryce, bo większa kara wchłania mniejszą, to zaobserwować można pogłębiający
się proces amerykanizacji praktyk sądowniczych. Oskarżeni i podejrzani bardzo
źle to odbierają i ciągle na ten temat dyskutują.
Ponadto prawdziwym skandalem jest postępująca prywatyzacja więzień. Poza
strażnikami, którzy są funkcjonariuszami państwowymi, niemal cała reszta
znajduje się w rękach prywatnych. Dlatego też wszystko jest płatne: telewizja,
pranie, konieczne wyposażenie toalet i nawet jedzenie, gdy się chce jeść
przyzwoicie. Biedak ma niby podstawowe jedzenie, przystawka, danie zasadnicze i
deser, ale bez soli, mdłe, zaledwie ciepławe i tak ohydne, że często jest
wyrzucane przez okna! Jest to robione tak powszechnie, że więźniowie zobowiązani
są sprzątać aż trzy razy w tygodniu odpady znajdujące się pomiędzy budynkiem, a
pierwszą barierą drutów na spacerniaku. Dla bogatych, wprost przeciwnie,
znajdują się dania starannie przygotowane i świeże produkty: kaczka, kurczaki,
antrykot, cielęcina... W niektóre dni można podjadać wyszukane wyroby
piekarnicze i cukiernicze: chałki, delikatne rogaliki, bułeczki nadziewane
czekoladą, torciki i różne ciastka. To samo przedsiębiorstwo sprzedaje zarówno
ohydne posiłki, jak i dania luksusowe. W więzieniu są one tylko podgrzewane.
Jeśli wierzyć Paulowi Amar w to, co mówił podczas jednego ze swoich programów,
to McDonald finansuje różne naprawy w więzieniach, aby w zamian za to uzyskiwać
zgody władz gminnych na umieszczanie swoich restauracji na ich terenach
Rozdział 2
U źródeł określenia la malbouffe
Słowo to zaciążyło nad całym słownictwem francuskim. Jest to rodzajnik żeński poprzedzony męskim przedrostkiem, połączony z żeńskim rzeczownikiem o zabarwieniu żargonowym. Wszystko to tworzy bardzo dziwną całość. Mielemy więc słowo w ustach i nie bardzo odważamy się je wypowiedzieć. Dziwne wrażenie, tak jakby popełniało się błąd. Gdy go słuchamy, a jeszcze bardziej gdy je wymawiamy, to już zaczyna nas mdlić. Słowo z gatunku tych, które może przesłonić widok tacy z daniem, w barze typu fast-food. I trzeba sobie powiedzieć, że słowo brzmi tak, jak na to zasługuje.
Ujednolicenie pokarmów i smaków
"Podłe żarcie" - co to właściwie znaczy?
José Bové:
Pierwszy raz użyłem tego słowa podczas dyskusji z kolegami 12 sierpnia, przed
McDonaldem w Millau. Najpierw powiedziałem: "gówniane żarcie" (bouffe de
merde), ale szybko je zamieniłem na malbouffe - podłe żarcie.
Wydawało mi się ono bardziej eleganckie. Słowo to spowodowało pojawienie się
ostrzegawczego światełka. Być może dlatego, że gdy mówimy o jedzeniu, to poza
wymogami higieny, dotykamy również sposobu odżywiania się i dobrego smaku.
"Podłe żarcie" oznacza jedzenie byle czego. To nie był zamysł, nie było żadnej
teorii z tym związanej, ale tak jakoś samo wyszło. Określenie to zostało
przyjęte przez wszystkich, choć nie wszyscy nadają mu ten sam sens. Może ono
bowiem powodować również złe samopoczucie, wyrażać zarówno oskarżenie, jak
wiązać się z poczuciem winy. Dla mnie oznacza to, z jednej strony, ujednolicone
jedzenie, symbolizujące McDonalda o zasięgu całej planety, a z drugiej strony
wybór, który wiąże się bezpośrednio z naszym bezpieczeństwem, z problemem
hormonów, GMO, pestycydami, słowem z tym wszystkim, co dotyczy naszego zdrowia.
Chodzi o aspekt kulturowy i zdrowotny.
"Malbouffe" dotyczy również rolnictwa intensywnego. Tym razem mam na myśli
taśmowo produkowaną żywność. Nie musi to być koniecznie jedzenie w postaci
wykończonego dania, jak w McDonaldzie. Mogą to być produkty masowe, czyli np.
prosiaki czy kurczaki z przemysłowych farm. Pod postacią tego określenia kryje
się cała taśmowa produkcja rolnictwa przemysłowego i żywności postawionej w stan
oskarżenia. Latem 1999 roku pożywienie to stało się przedmiotem dyskusji
politycznej.
François Dufour: Dziś termin ten jest rozumiany przez całe społeczeństwo, które piętnuje rolnictwo nie liczące się ze smakiem, bezpieczeństwem sanitarnym oraz identyfikacją kulturową i terytorialną produktów. Jest to też wynikiem obracania kapitałem w taki sposób, aby na jak najmniejszym obszarze wyprodukować jak największą ilość określonego produktu. W konsekwencji chodzi o wynaturzenie misji rolnika, którego zadaniem jest produkować i żywić.
Ale McDonald to raczej czyste i pewne jedzenie.
José Bové:
Teoretycznie u McDonalda normy higieniczne są bardzo ścisłe i niekiedy nawet
bardziej surowe, niż przepisy ogólnokrajowe. Wyrobił on sobie wysoką markę w
dziedzinie higieny i czasem nawet trąci to przesadą. Problem polega na tym, że
mamy tu do czynienia z produktami całkiem wyjałowionymi i mrożonymi. Są one
produkowane centralnie: steki mielone - w Orleanie, frytki - w Lille, sałatki -
w Perpignan, chleb - w regionie paryskim. To wszystko dowożone jest kontenerami
do każdego McDonalda. Trzeba jednak wiedzieć, że pomiędzy konkretną chłodnią,
skąd zabiera się produkt, a miejscem jego sprzedaży, przerwy w chłodzeniu mogą
być częste. Mamy na to dowody złożone przez dyrektorów poszczególnych McDonaldów,
którzy tym właśnie tłumaczą obowiązek pośpiesznego wykorzystania produktów, aby
nie mieć strat. Każde z dań ma wyznaczoną godzinę spożycia i nie należy do
rzadkości, że zamienia się etykietki na sałatkach, gdy nadeszła godzina
przedawnienia.
Zeznanie to złożył były dyrektor jednego z McDonaldów w programie Philippa
Gildas na Canal+. To są praktyki, o których wiedzieliśmy, ale dobrze, że zostały
one potwierdzone publicznie. Jest także problem z napojami. Nie są one podawane
w kuflach ani w butelkach, ale w kubkach. To są napoje już przygotowane,
podłączone bezpośrednio do gazu i wody. Jeżeli np. występuje problem z jakością
wody, to... łatwo można się domyśleć, co faktycznie tam pijemy.
Normy higieniczne są bardzo dokładne, ale ciągłe poszukiwanie sposobu większych
zarobków i nieustanny pośpiech sprawiają, że mogą być one czasem całkowicie
zaniedbane, a nawet prowadzić do sytuacji z pogranicza ryzyka. Jest to
wyżywienie zupełnie ujednolicone, podawane w takiej samej postaci na całym
świecie. A ponadto jest to jedzenie znikąd.
Nie można nawet powiedzieć, że związane jest ono z kulturą amerykańską.
Obowiązuje ta sama recepta, ta sama organizacja "restauracji", gdzie można
spożyć szybki posiłek. Nie jest to jednak równoznaczne z błyskawiczną obsługą.
Taką samą propozycję znajdujemy u bezpośrednich konkurentów: Quick, Burger King
itp. Oto dlaczego w naszych oczach McDonald symbolizuje anonimową globalizację
odbierającą sens słowu "pożywienie".
Powróćmy jeszcze do owego hamburgera podawanego w McDonaldzie. Pan jest temu przeciwny, ale przecież to mięso francuskie.
José Bové: To
jest argument, który przywołują w dyskusjach z nami cały czas! Kampania
reklamowa McDonalda z 1999 roku też tak to przedstawiała. Jeżeli McDonald
zaopatruje się we Francji, to nie przez wzgląd na hodowców francuskich albo
dlatego, że nasze mięso jest lepsze, tylko dlatego, że od paru lat te części
mięsa, które ich interesują, są tutaj tańsze. Zresztą przed embargiem na mięso
angielskie spowodowanym kryzysem szalonych krów, zaopatrywali się oni poza
Francją, bo tam wówczas było taniej. Ich interesuje mięso krowie, z najniższych
jej partii, które nie nadaje się do pieczenia. Wszystkie steki muszą mieć taki
sam skład i aby proporcja tłuszczu i mięsa była jednakowa, dodaje się do mięsa
tłuszcz, nie zwracając uwagi na to skąd on pochodzi. Taka sama jest sprawa ze
sposobem gotowania.
Wszystko musi być zrobione w taki sam sposób, by otrzymać identyczną
konsystencję. Nie mówimy już o smaku. Nie ma go po prostu poza sosami i
przyprawami. To samo z kurczakami. Są one rozbierane na części w sposób nazywany
"nuggets". Paul Aries tłumaczy to wszystko bardzo dobrze w swojej znakomitej
książce poświęconej małemu światkowi McDonalda1.
Ujednolicenie produktów istnieje nie tylko w fast-foodach. Jest to ogólna
tendencja większości sektora rolno-spożywczego i jego produkcji. Wymogiem jest
pozbawianie produktu charakterystycznego smaku, tak jak ma to miejsce z serami
pasteryzowanymi i przemysłowymi, aby przyzwyczaić do tego konsumenta.
Proponuje się konsumentowi coraz częściej gotowe produkty całkowicie już przerobione. Coraz słabiej znamy więc podstawowe składniki, które spożywamy. Czy nie powoduje to strachu o nasze zdrowie?
José Bové: Z
pewnością. W przypadku, gdy odległość pomiędzy miejscem produkcji a miejscem
konsumpcji zwiększa się coraz bardziej, z konieczności wydłuża się również
proces konserwacji. Trzeba też dodać do tego wielostopniową obróbkę produktów,
ich chłodzenie itp. Pamiętajmy też, że produkt jest bardzo rzadko konsumowany w
takiej postaci, w jakiej wychodzi z gospodarstwa. Jest on ciągle przerabiany,
częstokroć zmieniany, aż przybiera postać gotowego dania, które można spożyć w
domu, bez konieczności jakiegokolwiek dodatkowego wysiłku. Rolnik został bardzo
szybko uznany przez przemysł spożywczy za dostarczyciela surowca, którego cechy
muszą odpowiadać wymogom produkcji, a nie preferencjom konsumentów. To zupełnie
co innego i ludzie już nie kupują produktów w swojej pierwotnej formie.
Ujednolicenie gotowych wyrobów i żywienie masowe, tak często banalizowane ze
względu na oszczędności finansowe mu towarzyszące, są dwiema stronami tego
samego medalu.
Ludzie często niepokoją się kupując gotowe dania. Mówią sobie jednak, że smak
ten jest już im znany i przynajmniej wiedzą, czego mogą się spodziewać w
foliowym opakowaniu. To równocześnie oszczędność czasu i pieniędzy. Ten fenomen
kulturowy jest stale stymulowany. Nie ma już przekazywania sztuki żywienia i
przyrządzania posiłków. Jest to równocześnie utrata tradycji rodzinnych i
związanych ze swoim miejscem na Ziemi. Ten sposób życia nie ma nic wspólnego z
zakorzenieniem w konkretnym terenie, z określoną kulturą. W efekcie ludzie żyją
jak gdyby "poza ziemią". Stowarzyszenia działające w Paryżu, na Wyspie Świętego
Ludwika i na przedmieściach Paryża, zajmują się tym, jak się odżywiać. Podczas
organizowanych wieczorów, instruktorzy pokazują uczestnikom, co należy kupować i
jak ważne jest, aby nauczyć się samemu robić posiłki i jakich przy tym można
dokonać oszczędności. Zapraszają na te spotkania mieszkańców całych dzielnic
albo też tylko poszczególnych budynków, by wymieniać się daniami pochodzącymi z
ich krajów czy regionów. Krótko mówiąc, kosztuje to mniej, jest smaczniejsze i
daje sporo radości. Przyjemność i jedzenie są przecież nierozłączne, a w każdym
razie powinny takie być. Zbyt często posiłki tracą swój aspekt grupowy i
świąteczny, a w dzisiejszych rodzinach coraz rzadziej spotykamy się wieczorem
przy wspólnym stole.
To prawda, że posiłki spożywane razem, w rodzinnym gronie, zdarzają się coraz rzadziej. Każdy wchodzi do kuchni, kiedy mu to odpowiada, bierze jakieś zamrożone danie, wsadza je do kuchenki mikrofalowej i często od razu bez słowa wychodzi, by zjeść je przed telewizorem.
José Bové: To
wielka strata. Z wyjątkiem kilku posiłków w niedzielę lub dni świąteczne,
jedzenie nie jest już ważnym momentem dnia, jak kiedyś. Nie jest już czasem
odprężenia i wspólnego bycia razem. Jest to równocześnie wybór kulturowy i może
sprawiać wrażenie, że na tym polega nowoczesność. Z drugiej strony jednak
spowodowane jest to również warunkami pracy, przynajmniej dla tych, którzy ją
posiadają. Nie bez znaczenia jest rozkład godzin, dojazdy, praca obojga
małżonków itp.
To wszystko ukazuje nam pewną pustkę duchową. Te uwagi nie dotyczą wyłącznie
stołu, ale odnoszą się też do narodzin i śmierci, które nie są już teraz
przeżywane tak, jak kiedyś. Ponieważ w naszych domach nie akceptuje się już
umierających, to stworzyliśmy dla nich miejsca pozbawione wszelkiej duchowości,
tak potrzebnej przed tą wielką podróżą. Wszystko jest umieszczone gdzie indziej.
I w końcu śmierć staje się przedmiotem standaryzacji, tak jak wyżywienie. To
samo można by powiedzieć o narodzinach. W rzeczywistości "technika pustki"
obejmuje coraz większe obszary naszego życia, bo "narodziny, śmierć i
pożywienie, to wszystko jest ze sobą połączone".
Rozdział 3
Ku światu obywatelskiemu
Planetarna dyktatura
Po upadku muru berlińskiego nastąpił bardzo intensywny rozwój handlu międzynarodowego. Spowodowało to ożywienie i szybkie jednoczenie się wielkich przedsiębiorstw światowych. Proces ten nie ominął także rolnictwa, a nadejście ery biotechnologii przyśpieszyło jeszcze to zjawisko. Międzynarodowe firmy agrochemiczne zawładnęły całą produkcją nawozów i innych chemikaliów wykorzystywanych w branży żywnościowej, a przemysł rolno-spożywczy zajął się dystrybucją i sprzedażą. Czy odpowiada to waszej definicji globalizacji ?
François Dufour: Globalizacja według liberałów, to chęć potraktowania całej planety jako szeroko pojętego rynku, nie poddanego żadnym regulaminom, pozwalającego na nieograniczoną, wolną wymianę handlową i nie liczącego się ani z uwarunkowaniami społecznymi, ani terytorialnymi czy etnicznymi. To wola hegemonii w handlu.
José Bové:
Stosunki międzynarodowe spełniają funkcję swoistego rodzaju technik
uzależnionych od chwili i miejsca, w które się wpisują. W czasach Cesarstwa
Rzymskiego świat ograniczał się do basenu Morza Śródziemnego. Później, w miarę
jak odkrywano nowe kontynenty, zaczął się on rozszerzać i w końcu doszło do
poznania całej planety. Pozwoliło to stworzyć nową wizję tego świata, z jego
wymianami handlowymi i coraz to nowym zdobywaniem przestrzeni. W ten oto sposób
powstało samozwańcze "centrum" kolonialne, utrzymujące długo starą Europę -
ziemię odkrywców - w dobrych stosunkach z Ameryką, Karaibami, Afryką, Oceanią i
częściowo z Azją. Dzisiaj rozwój środków transportu i komunikacji sprawia, że
rynek obejmuje rzeczywiście całą planetę. I według przywódców globalizmu cała ta
przestrzeń powinna być jemu podporządkowana, a wszystkie działania, odbywające
się na naszym globie, powinny się przekształcić na rynki i towary. My walczymy z
tą tendencją. Gdyby cała ludzka działalność miała być przedmiotem handlu, to w
społeczeństwie pojawiłyby się dwie wzajemnie zwalczające się tendencje.
Jedna pozwoliłaby rynkowi działać w oparciu o swoje własne zasady,
podporządkować wszelkie rodzaje działalności ludzkiej prawu pieniądza, do handlu
żywymi organizmami włącznie, jak proponowano już zresztą podczas negocjacji WTO,
druga natomiast zmierzałaby do zorganizowania się społeczeństwa, aby znalazło
się miejsce dla obywateli, instytucji politycznych, i różnych innych dziedzin
takich jak np. ochrona środowiska czy kultura.
François Dufour: Globalizacja jest także zrównaniem w dół, stopniową degradacją wszystkich fundamentalnych praw. Krótko mówiąc, jest to handel posunięty do skrajności, w którym nie ma miejsca dla potrzeb życiowych człowieka. Widząc w jakich warunkach politycznych poszczególne lobby próbowały nam przeciwstawić AMI, staje się oczywiste, że króluje tu dyktatura pieniądza, wspierająca tych, którzy chcą osiągać zyski za każdą cenę.
José Bové: To dyktatura w skali planety. Jeżeli nie zmieścicie się w strefie rynku, to po prostu nie istniejecie. Nie chodzi tu już o klasyczne zarządzanie terytoriami, albo o konflikty międzypaństwowe, ale o prawdziwą wojnę pomiędzy prywatnymi potęgami, gdzie pole bitwy nazywane jest rynkiem. Chcąc zobaczyć jakie to daje efekty, wystarczy zaobserwować, że przepływ pieniądza, sam w sobie, przynosi znacznie więcej korzyści, niż tradycyjna produkcja i handel. Dzisiaj pieniądz pracuje sam na siebie. Za każdym razem jak obleci świat, przynosi zyski. Gdzie jest więc tworzenie dóbr i bogactw dla innych? To władza pieniądza, akcjonariuszy, spekulantów i wszelkiego kalibru drapieżców, zmuszających przedsiębiorstwa do zwalniania pracowników, nawet w sytuacji gdy są one dochodowe. To również wykorzystywanie do takich celów funduszu emerytalnego. Widzieliśmy, jak to się odbywało w zakładach Michelin albo Valéo. To są narkomani zysku, nowy rodzaj pasożytów, czy też wampirów spragnionych pieniędzy.
W tym procesie globalizacji bardziej oskarżacie przepływ pieniędzy, czy wymianę dóbr?
José Bové: My oskarżamy ogólny model dyktowany przez wielkie przedsiębiorstwa międzynarodowe. Wróćmy jednak do rolnictwa. Na rynki światowe trafia mniej niż 5% całości produkcji rolniczej. Mimo to jednak, to właśnie ci, którzy są odpowiedzialni za wymianę tych niecałych 5%, chcą decydować o tych 95% produkcji przeznaczonej do handlu krajowego lub do wymian pomiędzy krajami sąsiedzkimi i pragną podporządkować je swojemu sposobowi myślenia. To jest dążenie totalitarne.
Świat nie jest na sprzedaż!
Powróćmy do Seattle. Odbyła się ta manifestacja, w której uczestniczyły dziesiątki tysięcy osób, paraliżując centrum miasta i uniemożliwiając delegacjom WTO opuszczenie ich hotelu, co spowodowało wpierw przesunięcie terminu obrad, a później stwierdzono, że porozumienie nie jest możliwe. Nie sposób wyobrazić sobie jednak, aby tak się stało bez presji ulicy. Jak przeżywaliście ten dzień, 30 listopada ?
François Dufour:
Zachowałem w pamięci bardzo symboliczny obraz manifestacji. Na czele szło pięciu
członków Via Campesina, w tym Rafael Alegria - jej sekretarz generalny i José, w
zielonych czapkach ruchu chłopskiego, ramię w ramię ze związkowcami największego
związku amerykańskiego - AFL-CIO. Robiło to niesamowite wrażenie. Była to
pierwsza wspólna, światowa manifestacja związkowców, ekologów i chłopów! Miało
to wielkie znaczenie dla krajów Południa, gdzie społeczeństwo jest jeszcze w
większości rolnicze i wiejskie. Przypomniało mi to Bernarda Lambert
deklarującego w Larzac, w 1973 roku, że "już nigdy więcej chłopi nie będą
Wersalczykami".
José Bové: W manifestacji tej pojawił się radykalny,
młodzieżowy, amerykański "ruch bez przemocy" skupiający dziesiątki grup z całych
Stanów Zjednoczonych. Ruch ten nosi nazwę Direct Action Network. Trzeba
było widzieć tych młodych trwających na skrzyżowaniu, przed hotelem Sheraton...
Byli oni zdeterminowani, ale spokojni, nie używający przemocy, sympatyczni i
bardzo skuteczni w paraliżowaniu centrum miasta. I do nich, po przemarszu
związków zawodowych, przyłączyli się starsi, kobiety i mężczyźni, podając im
ręce, by pomóc w zablokowaniu hoteli. Pojawiła się też taneczna grupa
folklorystyczna. Delegaci WTO zostali zupełnie zablokowani wewnątrz i
obserwowali nas przez okna. Odnosiło się wrażenie, że są oni za tymi szybami
odizolowani w swoim zwykłym świecie, podczas kiedy u ich stóp jawił się wolny
świat. Tym razem nie mogli udawać, że nic się nie dzieje. Zarówno media, jak i
wszyscy inni byli tam obecni.
Jak tłumaczycie tę wielką mobilizację, która doprowadziła w efekcie do takiego
sukcesu w Seattle?
José Bové: Dużą rolę odegrała na pewno mobilizacja, która miała miejsce przeciwko AMI w 1998 roku. Skierowanie uwagi na te niejawne negocjacje spowodowało zaniechanie projektu i narodziny spowinowaconej sieci. Akcja przeciwko McDonaldowi w Millau też przyśpieszyła rozwój wypadków. Ludzie zdali sobie sprawę, że globalizacja może dotknąć ich samych i zaważyć na ich życiu. WTO, które początkowo wydawało się tak odległe, nagle stało się realne. Teraz w naszym uprzemysłowionym społeczeństwie, uświadomienie sobie izolacji i eksploatacji pojawia się w wyniku przemyśleń. To nie jest tak samo jak w czasach neokolonializmu, czy w systemie totalitarnym, gdzie codzienne cierpienie rodzi świadomość. W Millau też udało się nam z rzeczy abstrakcyjnej uczynić coś konkretnego. Może to też przyczyniło się do sukcesu w dniu 30 listopada? Odkryliśmy bowiem, jak wielki oddźwięk miała nasza akcja przeciwko sieci McDonald, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w krajach południowych. Sukces w Seattle stał się symbolem, a ten zjednoczył nas wszystkich.
François Dufour: Jest pewna zbieżność pomiędzy ruchami społecznymi na Północy (związki zawodowe, ruchy ekologiczne, stowarzyszenia konsumentów, organizacje walczące o prawa człowieka, albo o wolność seksualną itp.), a krajami Południa. Poza różnicami i sprzecznościami, wytworzyła się tak duża łączność pomiędzy związkami zawodowymi chłopów i robotników, pomiędzy ruchem ekologicznym i ruchem obrony konsumentów, jakiej nie było w Stanach Zjednoczonych od dawna. Niektórzy Amerykanie mówili, że od czasów Chicago w 1968 roku, gdzie odbyła się wówczas manifestacja przeciwko wojnie w Wietnamie, nie widzieli nigdy podobnej mobilizacji społeczeństwa.