Zlecenie na GSR
 


Legendy zazwyczaj rodzą się po śmierci. Coś takiego najwyraźniej przydarza się właśnie Czerwonemu Salonowi. Za życia Salonu, prowadzący dyskusję Marek Gański, głosem wołającego na puszczy, zagrzewał do wypowiadania się na temat perspektyw lewicy w XXI wieku. Nie doczekał echa. Miał jednak Salon, jak się okazuje pośmiertnie, wiernych, acz niemych wówczas kibiców (nie licząc listy dyskusyjnej, która świadczyła o istnieniu owych kibiców, ale już nie o ich woli zajęcia się czymś szerszym niż ich własne grupy czy formacje).
Czymże bowiem innym dałoby się wytłumaczyć fakt, że dziewięć miesięcy od rozpoczęcia polemiki (czyżby ciążą?) między ex-GSR a Zbigniewem M. Kowalewskim, Magdaleną Ostrowską i Markiem Gańskim, powstaje tekst wyglądający na rezultat kwerendy iście archiwalnej i jakże wstępnej egzegezy materiałów omszałych ze starości, trudnych, jak widać do odcyfrowania i nie postrzeganych w kontekście innych tekstów GSR (może ich autorstwo wymaga jeszcze potwierdzenia przez grafologów i historyków-archiwistów?), jakby minęło nie 9 miesięcy, ale co najmniej 90 lat.
Tekst Cezarego Cholewińskiego "Wspomnienia o najciekawszej debacie w historii <<Czerwonego Salonu>>" (portal Lewica bez cenzury), bo o nim mowa, jest pod tym względem zdumiewający. Autor twierdzi, że to, co działo się na łamach Czerwonego Salonu śledził od początku, chociaż aktywność jego przejawiała się raczej na kartach Księgi Gości, a wraz z jej zamknięciem przez M. Gańskiego pozostało mu już tylko "śledzić ukazujące się w Salonie artykuły, przedruki, tłumaczenia, polemiki itd.". Czyżby Cezary Cholewiński na salony nie był wpuszczany i dlatego nie mógł zabrać głosu na bieżąco?
Jak by nie było, z zadowoleniem witamy ustosunkowanie się do "najciekawszej debaty w historii Czerwonego Salonu", choćby i po miesiącach od jej zakończenia.
Niemniej, nie zostają rozwiane wątpliwości w kwestii wyboru tekstów, do których autor się ustosunkowuje, ani w kwestii jego konsekwentnego ignorowania tekstów, które ukazały się równolegle do artykułów zaliczonych arbitralnie przez Marka Gańskiego do cyklu "XXI", nie mówiąc już o tekstach późniejszych, które, choć nie w komplecie, jednak były publikowane w Czerwonym Salonie, a także, od września ubiegłego roku, na portalu Nurtu Radykalnego PPS, czy obecnie dostępnych, bez problemu, na portalach Niezwykli Ludzie Rewolucji i Lewica bez cenzury. Zrozumienie omawianych tekstów jest osobną kwestią.
W zasadzie jedynym wytłumaczeniem tego zjawiska - choć nie śmiemy się łudzić nadzieją - jest to, że autor chyba zamierza zająć się systematycznym rozbiorem naszych tekstów, a artykuł, który pojawił się na portalu Lewica bez cenzury jest tylko pierwszym odcinkiem, pilotem dłuższego serialu.
Tym bardziej, że pilot serialu już na wstępie wyjawia zamysł i konstrukcję intrygi - jest nią przeprowadzenie dowodu na nasz beznadziejny reformizm. Teza interesująca, wręcz rewolucyjna.
Szkoda tylko, że tak obiecujący autor, jak Cezary Cholewiński (Anty-burżuj) poszedł na łatwiznę i nie ustrzegł się tendencyjności, nie licującej z powagą marksisty, którym się wszak mieni.
Miano marksisty bowiem zobowiązuje. Szczególnie dziś, kiedy różne wartości uległy dewaluacji, a postawy rozmyciu w związku z przesuwaniem się lewicy na prawo w wyniku ewolucji grup i partii, zmiany sytuacji gospodarczej na świecie i efektów taktyki stosowanej w okresie odpływu nastrojów rewolucyjnych.
W tej sytuacji odwoływanie się do marksizmu może służyć za drogowskaz, wskaźnik czy kryterium oceny tego, co się dzieje na lewicy. Marksizm może być kryterium granic możliwego kompromisu i oceny taktyki.
Porozmawiajmy więc jak marksista z marksistą.
*
Jesienią 2001 r., wracając po 4 latach przerwy na scenę polityczną nie spieszyliśmy się z artykulacją naszego credo. Credo nasze zresztą nie uległo zmianie. Przyjęliśmy zasadę rozpoznania poprzez kontakt i rozmowy, najlepiej polityczne. Nie zamierzaliśmy odtwarzać Grupy Samorządności Robotniczej.
Po 1 maja 2002 r. i C22 (nieudanym marszu antykapitalistycznym i imprezach mu towarzyszących) przyspieszyliśmy, nie czekając na koniec wakacji. Czas był po temu.
Pierwszy nasz tekst "Przechodzimy do ofensywy" (z 30 czerwca), podobnie jak trzy następne ("Frontem do <<Frontu>>" z 6.07, "Ostatni gasi światło" z 7.07 i ten na czasie - "W obliczu fali protestów" z 13.07) ukazały się w Czerwonym Salonie w połowie lipca. Ogółem, do końca wakacji powstało 15 materiałów, 13 z nich (tzn. poza dwoma ostatnimi z 22 sierpnia) opublikował Marek Gański w Czerwonym Salonie.
Za oznaczenie niektórych tekstów liczbą "XXI" i podpisanie naszymi nazwiskami wyłączną odpowiedzialność ponosi Marek Gański, który nie zamierzał lansować "nowej formacji". Wszystkie nasze teksty podpisywane są skrótem GSR w "klepsydrze". Próby grupowania ich w jakieś cykle są zabiegiem sztucznym, nie mającym nic wspólnego z intencjami autorów.
Faktem jest, że część tych tekstów wpisuje się w dyskusję o "froncie lewicy", która miała miejsce w ubiegłym roku. Ponad 70 naszych tekstów powstało już w XXI wieku; wszystkie dotyczą kondycji lewicy i ruchu robotniczego.
*
Grupa Samorządności Robotniczej nigdy nie była postrzegana jako "lewica postsolidarnościowa". W momencie jej powstania, żadna z osób współtworzących grupę i redakcję pism GSR nie była członkiem Solidarności. GSR zresztą nigdy nie odwoływała się do tradycji, symboli i dorobku NSZZ "Solidarność". Przeciwnie, od początku nawiązywała wprost do tradycji lewicy rewolucyjnej i rewolucyjnego ruchu robotniczego (nie tylko KPP). To nie znaczy, że nie współpracowała ze strukturami podziemnymi związku (MRK"S" i MKW"S"). Współpracowaliśmy zresztą i z trockistami różnej maści oraz, w myśl zasady, że "podziały idą w poprzek", ze wszystkimi związkami zawodowymi (w miarę, oczywiście, możliwości - był to okres stanu wojennego).
W przeciwieństwie do Zbigniewa M. Kowalewskiego (i formacji, do której należy) nigdy nie wiązaliśmy szczególnych nadziei z "podziemną Solidarnością".
Zgodzić się możemy jednak z historykiem i świadkiem historii Solidarności, prof. Karolem Modzelewskim, że: "Między sierpniem 1980 r. a grudniem 1981 r. <<Solidarność>> była ruchem masowym, nie mającym sobie równego w dziejach nowoczesnej Europy. We wszystkich fabrykach, szpitalach, szkołach i biurach pojawiły się spontanicznie dziesiątki, a może setki tysięcy naturalnych przywódców, którzy pociągnęli za sobą kolegów i dokonali bezprzykładnego dzieła społecznej samoorganizacji. To oni byli twórcami <<Solidarności>> i nie pozwalali sobie odebrać zbiorowych praw autorskich do tego dzieła.
Kto nie widział tamtych zebrań, kto nie był świadkiem odkrywania i docierania się demokratycznych, a często anarchicznych mechanizmów podejmowania decyzji, ten z trudem zrozumie, co krępowało swobodę ruchów najwyższego przywództwa związku. Najlepszym tego przykładem jest rola Lecha Wałęsy. Jego pozycję umacniali zresztą doradcy z kręgów intelektualnych i kościelnych, przekonani, że nie da się objaśnić tłumom wymogów politycznego realizmu, więc trzeba je narzucić za pośrednictwem wodza, który okiełzna ruch.
Ale Wałęsa, podobnie jak inni przewodniczący regionów czy nawet cała Komisja Krajowa, nie wszystko mógł. Nie krępowały go zbytnio statutowe normy demokracji. Nieraz je otwarcie lekceważył. Krępowała go obecność aktywnych tłumów jako czynnika faktycznie w <<Solidarności>> współdecydującego. Jeżeli przywódcy, kierujący się np. wymogami geopolityki lub względami tajnej dyplomacji, podejmowali decyzje niemożliwe do zaakceptowania lub niezrozumiałe dla aktywnej bazy związku, to działała ona na własną rękę. O polityce jaskrawo sprzecznej z odczuciami społecznej bazy związku nie można było nawet myśleć, gdyż spowodowałaby ona całkowitą utratę kontroli nad sytuacją.
<<Solidarność>> z 1980-81 r., pozostająca pod nieustanną presją i kontrolą swojej społecznej bazy, nie pozwoliłaby na przyjęcie, a tym bardziej na wprowadzenie w życie czegoś na kształt późniejszego planu Balcerowicza. Nikt też niczego podobnego nie proponował. Leszek Balcerowicz był wprawdzie już wtedy doradcą solidarnościowej <<Sieci>>, doradzał jednak związkowcom wzmocnienie roli samorządów pracowniczych, które dziewięć lat później próbował pozbawić znaczenia jako wicepremier.
Dlaczego druga <<Solidarność>> mogła wprowadzić w życie program gospodarczy, który dla pierwszej <<Solidarności>> był nie do pomyślenia? Co się takiego wydarzyło między 1981 a 1989 r.? Wiemy to przecież: stan wojenny" (Karol Modzelewski, "Dokąd od komunizmu?", "Kontrpropozycje", nr 2(3), ss. 24-25).
Potwierdza to również Juliusz Gardawski (w pracy Robotnicy 1991. Świadomość ekonomiczna w czasach przełomu, Warszawa 1992): "Okres pierwszej <<Solidarności>> (sierpień 1980 - grudzień 1981) może być uznany za swoisty bunt wartości socjalistycznych, zinternalizowanych głównie w robotniczej świadomości, przeciwko <<socjalizmowi realnemu>>. Niepowodzenie tego buntu - stan wojenny - doprowadził do osłabienia wzoru wartości socjalistycznych" (tamże, s. 11).
Potwierdzają to zresztą liczne prace, choćby Lekcja Sierpnia. Dziedzictwo "Solidarności" po dwudziestu latach, Warszawa 2002.
Złudzenia pozostającego na emigracji Zbigniewa M. Kowalewskiego i trockistów ze Zjednoczonego Sekretariatu co do wartości ruchu, w tym wartości bojowej Solidarności, utrzymywały się dużo dłużej (wystarczy poczytać wydanie polskie "Inprekoru" współredagowanego przez ZMK).
Carl Bernstein nie jest dla nas autorytetem, nie jesteśmy wyznawcami teorii spiskowych, ani wszechwładzy sił specjalnych. Jako marksiści stosujemy kryteria naukowe.
To, czy GSR lub "GSR w klepsydrze" ma charakter reformistyczny czy rewolucyjny nie wynika z pustych "wezwań do rewolucji, obalenia państwa kapitalistycznego i ustanowienia władzy politycznej ludzi pracy" (C. Cholewiński, "Wspomnienie o ...", s. 2).
Takie puste deklaracje składają przy każdej okazji tylko lewackie portale i grupki, licytujące się z lewicą rewolucyjną w radykalizmie i rewolucyjności. Nie wystarczy im nawet słowo "rewolucja" w nazwie, muszą być jeszcze "walczące" (jak np., Walcząca Grupa Rewolucyjna).
Wysunięcie przez nas, już w pierwszym artykule, haseł pomostowych i celowych: "uspołecznić zakłady pracy; uspołecznić państwo znosząc prywatną własność środków produkcji i wprowadzając system samorządności robotniczej; społeczny sposób wytwarzania - społeczny sposób podziału; ziemia nie jest towarem; konsekwentna i rewolucyjna partia robotnicza" - nie jest równoznaczne z programem. Są to tylko hasła pomostowe, znak rozpoznawalny niczym czerwony sztandar.
Nie odcinamy się nigdzie od "programu przejściowego" Lwa Trockiego. Uważamy jedynie, że - jak każdy rewolucyjny i przejściowy program - miał on charakter konkretno-historyczny. Część spośród tez tego programu w obecnej sytuacji jest bezprzedmiotowa (patrz nasz tekst "Równanie w górę" z 4.08.2002, pominięty milczeniem przez C. Cholewińskiego). Odcinamy się natomiast od "kalkomanii" wszelkiego typu, czyli od bezrefleksyjnego przenoszenia "sprawdzonych wzorów" na grunt krajowy.
Nie opowiadamy się za "pluralizmem", "demokracją" bezprzymiotnikową i tym podobnymi wartościami. Taktyka jednolitego frontu robotniczego ma dla nas, nie od dziś, znaczenie kierunkowe (jako azymut). Przypominamy o tym w tekście z 22 kwietnia b.r.: "podstawą, na której może być stosowana taktyka jednolitego frontu robotniczego, nie jest zacieranie różnic dzięki znalezieniu jakiegoś punktu wspólnego (...) zacierającego istotne ze stanowiska walki klasowej podziały. Warunkiem możliwości prowadzenia taktyki jednolitego frontu robotniczego jest wykrystalizowanie się różnic właśnie w zorganizowanym ruchu robotniczym" ("Zwrot nacjonalistyczny na gruncie trockizmu" z 22 kwietnia b.r.).
Postulujemy natomiast otwarte dyskusje i jednolitofrontowy charakter pism i portali internetowych, jednolitofrontowy - jak opisano w powyższym tekście. W takim rozumieniu jednolitofrontowego charakteru ton nadaje lewica rewolucyjna, ponieważ ów front tworzy się na bazie programowej, a wtedy trudno mówić o tym, że tempo narzucają maruderzy. Tylko w przypadku mimikry i manipulatorstwa rzeczywiście taka sytuacja zdarza się nagminnie. Przecież nie wolno ujawniać rozbieżności w imię oportunizmu.
Pomimo to, pisma i portale pozostają otwarte na inne tendencje, w tym reformistyczne. Zasadnicze znaczenie ma samodzielność i niezależność lewicy rewolucyjnej.
Jeśli zaś chodzi o reformizm, uważamy, że to, co można osiągnąć metodami "pokojowymi" lub "reformistycznymi" jest również warte zachodu. Nie da się jednak w ten sposób uspołecznić zakładów pracy, a tym bardziej państwa znosząc prywatną własność środków produkcji i wprowadzając system samorządności robotniczej, inaczej mówiąc dyktaturę proletariatu. Po to potrzebna jest konsekwentna i rewolucyjna partia robotnicza, która zwieńczy społeczny sposób produkcji społecznym sposobem podziału i upaństwowi ziemię, a wówczas dopiero ziemia przestanie być towarem, podobnie jak środki produkcji. Tak ujęty zestaw haseł jest na wskroś rewolucyjny. Nie ma wezwania do rewolucji, o co dopomina się autor, ponieważ nie ma sytuacji rewolucyjnej.
Tu różnimy się z lewakami, którzy zawsze i wszędzie epatują "rewolucyjnością" i radykalizmem, preferują akcje bezpośrednie, propagandę czynem rewolucyjnym, którzy uważają, że swoją działalnością są w stanie sytuację rewolucyjną stworzyć.
Strajki, poza funkcjami obronnymi i ekonomicznymi, spełniają również funkcje polityczne - sprzyjają samoorganizacji klasy robotniczej i podnoszą świadomość klasową. Temu samemu powinna sprzyjać lewica rewolucyjna, która winna pełnić funkcje służebne i partnerskie wobec ruchu robotniczego, być jego częścią.
Miejmy nadzieję, że Cezary Cholewiński wreszcie się zdecyduje - czy jest rewolucyjnym marksistą czy hurrarewolucyjnym lewakiem.
Na razie pisze artykuły "na zlecenie" i na "zamówienie społeczne" portalu Lewica bez cenzury. O ile poprzednie zlecenia wykonywał więcej niż poprawnie, obecne tylko zamarkował. Jednocześnie uderzył we własną lewacką formację (patrz: "List otwarty do tow. Iwo Czerniawskiego - w związku z utworzeniem Walczącej Grupy Rewolucyjnej"). Tym samym, Anty-burżuj znalazł się na rozstaju dróg. Dokąd pójdzie, wkrótce zobaczymy. Wybór należy do niego.



25 kwietnia 2003 r.