Artykuł ten jest czymś więcej niż zwykłą przedmową. Fidel Castro rozprawia się ze wszystkimi kawiarnianymi rewolucjonistami, którzy potępiają każde realne działanie. Dotyczy to z jednej strony zdrajców z Komunistycznej Partii Boliwii, a z drugiej cały międzynarodowy ruch robotniczy pogrążony w rozłamowych konfliktach i wiecznych dyskusjach. "Dziennik z Boliwii" rozszedł się w milionach egzemplarzy na całym świecie i razem z tym wstępem był inspiracją dla wielu rewolucjonistów.
Fidel Castro
Konieczny wstęp
Che miał zwyczaj dokładnie notować w swym prywatnym dzienniku obserwacje z
każdego dnia swego życia partyzanta. W długich marszach po terenach stromych i
trudnych, wśród wilgotnych lasów, kiedy jego ludzie, zawsze zgarbieni pod
ciężarem plecaków z amunicją i bronią, zatrzymywali się na chwilę, aby odpocząć,
albo kiedy kolumna pod koniec męczącego dnia otrzymywała rozkaz postoju i
rozbijała obozowisko, widać było Che — tak go od początku czule ochrzcili
Kubańczycy — jak wyciągał notatnik i swoim drobnym, prawie nieczytelnym pismem
lekarza zapisywał wrażenia. Te z notatek, które udało mu się zachować, służyły
mu potem do napisania wspaniałych relacji historycznych z wojny rewolucyjnej o
Kubę, relacji pełnych treści rewolucyjnych, wychowawczych i ludzkich. Tym razem,
dzięki owemu niezmiennemu zwyczajowi notowania głównych wydarzeń z każdego dnia,
możemy dysponować informacją szczegółową, ściśle dokładną i bezcenną, owych
bohaterskich ostatnich miesięcy jego życia w Boliwii. Te notatki nie pisane
specjalnie do druku służyły mu za narzędzie pracy do ustawicznej oceny faktów,
sytuacji i ludzi, a jednocześnie stanowią one wyraz jego wybitnego daru
obserwacyjnego, analitycznego i często - - jego finezyjnego humoru. Są pisane w
sposób zwięzły i posiadają od początku do końca integralną spoistość.
Trzeba pamiętać, że były one pisane w bardzo rzadkich chwilach odpoczynku pośród
heroicznych, nadludzkich wysiłków fizycznych, w czasie kiedy Che pełnił
wyczerpujące obowiązki dowódcy oddziału partyzanckiego na trudnym, początkowym
etapie walki, odbywającej się w warunkach niewiarygodnie ciężkich — fakt, który
ukazuje jeszcze raz jego styl pracy i żelazną wolę. W tym Dzienniku, przy
szczegółowej analizie wypadków każdego dnia, mówi się o błędach, pojawia się
krytyka i nagana — zjawiska nieodłączne i nieuniknione w rozwoju walki
rewolucyjnej.
W łonie oddziału partyzanckiego krytyka musi pojawiać się nieustannie - - przede
wszystkim w okresie, kiedy oddział ten składa się z małej grupy ludzi,
znajdującej się w warunkach szczególnie niekorzystnych i mającej przeciw sobie
nieprzyjaciela o ogromnej przewadze liczebnej, a więc w warunkach, kiedy
najmniejsza nieostrożność lub najdrobniejszy błąd mogą okazać się fatalne i
kiedy dowódca musi być maksymalnie wymagający, a jednocześnie musi umieć
wykorzystać każdy fakt i epizod, choćby wydawał się jak najbardziej nie znaczący
dla szkolenia partyzantów i przyszłych dowódców oddziałów.
Proces formowania się partyzantki jest nieustannym apelem do sumienia i honoru
każdego z jej uczestników. Che umiał poruszać najbardziej delikatne struny uczuć
rewolucjonistów. Kiedy Marcos, wielokrotnie ganiony przez Che, otrzymał w końcu
ostrzeżenie, że może zostać wyrzucony z partyzantki, odpowiedział: „Wolę być
rozstrzelany!" W jakiś czas później zginął śmiercią bohaterską. Podobna była
postawa wszystkich ludzi, którym Che zaufał, kiedy mu przyszło zganić któregoś z
nich w trakcie działań. Jako dowódca braterski i ludzki, umiał być też
wymagający i w razie potrzeby — surowy; ale był nim w pierwszym rzędzie i w
większym stopniu wobec samego siebie niż wobec innych. Che opierał dyscyplinę na
świadomości moralnej partyzanta i na potężnej sile swojego własnego przykładu.
Dziennik Che zawiera również liczne wzmianki o De-brayu i wykazuje, jak wielką
troskę wywołały w Che aresztowanie i uwięzienie pisarza rewolucyjnego, któremu
zlecił on pewną misję w Europie, chociaż w rzeczywistości wolałby, żeby Debray
pozostał w partyzantce. Stąd też Dziennik ujawnia pewne rozbieżności — a w
niektórych miejscach - - pewne wątpliwości Che co do postępowania Debraya.
Che nie miał możności poznania odysei przebytej przez Debraya w szponach organów
represji oraz nie mógł się już dowiedzieć o twardej i dzielnej postawie, którą
zachował Debray wobec tych, którzy go ujęli i torturowali.
Podkreślił jednakże olbrzymią wagę polityczną procesu, a 3 października, na
sześć dni przed swoją śmiercią, wśród gorzkich i napiętych wydarzeń notuje:
„Usłyszeliśmy bardzo odważne wypowiedzi Debraya podczas konfrontacji ze
studentem-prowokatorem". Te słowa są jego ostatnią wzmianką o Debrayu.
Ponieważ w tym Dzienniku mówi się niejednokrotnie o rewolucji kubańskiej i jej
związku z ruchem partyzanckim, niektórzy mogliby uważać, że opublikowanie przez
nas Dziennika stanowi akt prowokacji, który dostarczy argumentów wrogom
rewolucji — imperialistom USA i ich sojusznikom - - oligarchom Ameryki
Łacińskiej do wzmożenia blokady, izolacji i agresji przeciw Kubie.
Tym, którzy tak sądzą, dobrze będzie przypomnieć, że imperializm USA nigdy nie
potrzebował pretekstów, aby popełniać swoje zbrodnie w jakimkolwiek miejscu na
świecie. Jego wysiłki zdławienia rewolucji kubańskiej rozpoczęły się od momentu
pierwszej uchwalonej w naszym kraju ustawy rewolucyjnej, z tej oczywistej i
znanej przyczyny, że imperializm ten jest żandarmem światowej reakcji, stałym
inspiratorem kontrrewolucji, protektorem najbardziej wstecznych i nieludzkich
struktur społecznych, jakie jeszcze istnieją na świecie.
Solidarność z ruchem rewolucyjnym może być wyzyskana jako pretekst, ale nigdy
nie może stanowić rzeczywistej przyczyny agresji USA. Negować solidarność, aby
negować pretekst — jest polityką śmieszną, strusią, nie mającą nic wspólnego z
internacjonalistycznym charakterem współczesnych rewolucji społecznych. Brak
solidarności z ruchem rewolucyjnym nie jest negacją pretekstu, lecz faktycznym
solidaryzowaniem się z imperializmem USA, z jego polityką dominacji i
ujarzmiania świata.
Kuba jest małym krajem o słabo rozwiniętej gospodarce, podobnie jak wszystkie te
kraje, które przez wieki były opanowane i wyzyskiwane przez kolonializm i
imperializm, krajem leżącym zaledwie 90 mil od brzegów USA, z amerykańską bazą
morską na swoim własnym terytorium, krajem, który walczy z licznymi przeszkodami
w realizowaniu swego rozwoju społeczno-gos-podarczego. Wielkie niebezpieczeństwa
zawisły nad naszą ojczyzną od chwili zwycięstwa rewolucji, ale imperializm nie
będzie w stanie jej zgnieść i nie powinniśmy się obawiać trudności, jakie niesie
z sobą konsekwentna linia rewolucyjna.
Z rewolucyjnego punktu widzenia opublikowanie Dziennika Che z Boliwii było
bezsprzecznie konieczne. Dziennik Che znalazł się w rękach Barrientosa, który
natychmiast przekazał jego kopie CIA, Pentagonowi i rządowi USA. Dziennikarze
współpracujący z CIA mieli dostęp do tego dokumentu w samej Boliwii i zrobili
fotokopie, zobowiązując się powstrzymać przez jakiś czas z ich publikacją.
Rząd Barrientosa i najwyżsi dowódcy wojskowi mają dostateczne powody, aby nie
publikować Dziennika, którego wymowa świadczy o niezmiernej nieudolności armii
boliwijskiej, Dziennika, w którym mówi się o niezliczonych klęskach poniesionych
przez tę armię z rąk garstki zdecydowanych partyzantów. W ciągu kilku tygodni
partyzanci zdobyli w walce blisko 200 sztuk różnego rodzaju broni. Ponadto Che
opisuje Barrientosa i jego reżim słowami, na które zasługuje i których nie
będzie można wykreślić z historii.
Z drugiej strony, imperializm też miał powody, aby ukryć Dziennik: Che i jego
nadzwyczajny przykład nabierają coraz większej siły na świecie. Jego idee, jego
postać, jego imię są sztandarami walki uciśnionych i wyzyskiwanych przeciw
sprawiedliwości, wywołują gorące zainteresowanie wśród studentów i
intelektualistów całego świata.
W samych Stanach Zjednoczonych ruch murzyński i ruch studentów postępowych — oba
coraz liczniejsze — przyjęły postać Che za swojego bohatera. W najbardziej
bojowych manifestacjach o prawa cywilne i przeciw agresji w Wietnamie portrety
Che stanowią emblematy walki. Rzadko kiedy w historii, a może nawet nigdy, żadna
postać, imię lub przykład nie upowszechniły się tak szybko i z tak porywającą
siłą. A to dlatego, że Che uosabia w najczystszej, najbardziej bezinteresownej
formie ducha internacjonalizmu, który charakteryzuje świat dzisiejszy i coraz
bardziej — jutrzejszy.
Z kontynentu uciskanego wczoraj przez potęgi kolonialne, wyzyskiwanego dzisiaj i
utrzymywanego w najbardziej haniebnym zacofaniu przez imperializm USA — wyrasta
ta niezwykła postać, która staje się powszechnym natchnieniem do walki
rewolucyjnej, nawet w samych stolicach imperializmu i kolonializmu.
Imperialiści USA boją się siły tego przykładu i wszystkiego, co mogłoby
przyczynić się do jego upowszechnienia. To co nie pozwoliło im dotychczas na
opublikowanie Dziennika Guevary, to immanentna wartość tego dokumentu — żywy
wyraz niezwykłej osobowości jego autora, lekcja partyzancka pisana w ogniu i
napięciu każdego dnia, proch zapalny, dowód konkretny, iż człowiek Ameryki
Łacińskiej nie jest bezsilny wobec cie-miężycieli ludu i ich najemnych wojsk.
Mogliby też być zainteresowani w tym, aby Dziennik ten nigdy się nie ukazał,
różni pseudorewolucjoniści, oportuniści i frazesowicze, którzy nazywając siebie
samych marksistami, komunistami itp. nie zawahali się przed stwierdzeniem, że
Che się mylił, przed określeniem go jako awanturnika i - - w najlepszym wypadku
— jako idealistę, którego śmierć jest łabędzim śpiewem rewolucyjnej walki
zbrojnej w Ameryce Łacińskiej. „Jeżeli Che — wołają oni — najwyższy reprezentant
koncepcji walki zbrojnej i doświadczony partyzant zginął w partyzantce, a jego
ruch nie wyzwolił Boliwii, to jest to dowodem, jak dalece się mylił!" Iluż z
tych nędzników musiało się cieszyć ze śmierci Che nie czerwieniąc się nawet na
myśl, że ich stanowisko i rozumowanie zbiegają się całkowicie ze stanowiskiem i
rozumowaniem imperializmu i najbardziej reakcyjnych oligarchii!
W ten sposób usprawiedliwiają oni samych siebie lub usprawiedliwiają tych
zdradzieckich przywódców, którzy w pewnym określonym momencie nie zawahali się
zabawić w walkę zbrojną z zamiarem — jak się potem można było przekonać - -
zniszczenia oddziałów partyzanckich, zahamowania akcji rewolucyjnej i narzucenia
swoich haniebnych i śmiesznych kompromisów politycznych, ponieważ byli
całkowicie niezdolni do żadnej innej linii politycznej; w ten sposób
usprawiedliwiają tych, którzy nie chcą walczyć i nigdy nie będą walczyć za lud i
jego wyzwolenie i którzy skarykatu-rowali idee rewolucyjne czyniąc z nich opium
dogmatyczne, pozbawione treści i oderwane od mas, którzy zamienili organizacje
walki ludu w narzędzie ugody z wyzyskiwaczami wewnętrznymi i zewnętrznymi,
głosząc politykę nie mającą nic wspólnego z rzeczywistymi interesami
wyzyskiwanych ludów tego kontynentu.
Che uważał swoją śmierć za coś naturalnego i możliwego w procesie walki i starał
się podkreślić, szczególnie w swoich ostatnich pismach, że ta ewentualność nie
powstrzyma nieuchronnego postępu rewolucji w Ameryce Łacińskiej. W swoim orędziu
do Konferencji Trzech Kontynentów potwierdził te idee: „Cała moja działalność
jest okrzykiem wojennym przeciw imperializmowi... Gdziekolwiek mnie zaskoczy
śmierć, powitam ją z radością, byle mój okrzyk wojenny dotarł do tych, którzy
chcą mnie usłyszeć, i inna ręka wyciągnęła się, aby przejąć moją broń".
Uważał siebie samego za żołnierza tej rewolucji, nie troszcząc się o to, czy ją
przeżyje. Ci, którzy dopatrują się w rezultatach jego walki w Boliwii klęski
jego idei, mogliby w równie uproszczony sposób negować słuszność idei i walki
wszystkich wielkich prekursorów i myślicieli rewolucyjnych — w tym twórców
marksizmu — którzy nie zdążyli dokończyć swojego dzieła i ujrzeć za życia owoców
swoich szlachetnych wysiłków.
Na Kubie ani śmierć Marti, ani Maceo — po których nastąpiła później interwencja
USA, niwecząca pod ko-niec wojny o niepodległość cel tych walk, ani śmierć
Wybitnych bojowników rewolucji socjalistycznej, jak nP- Julio Antonio Mella,
zamordowanego przez agentów imperializmu - - nie mogły na dłuższą metę
powstrzymać zwycięskiego procesu, który rozpoczął się przed stu laty, i nikt nie
mógłby podać w wątpliwość głębokiej słuszności sprawy i linii walki owych
bohaterów ani wartości ich idei, które zawsze były natchnieniem rewolucjonistów
kubańskich.
Na podstawie Dziennika Che można stwierdzić, jak bardzo realne były możliwości
jego triumfu i jak niezwykła jest siła katalityczna partyzantki - - jak on to
określa w swoich notatkach. W pewnym momencie, wobec widocznych objawów słabości
i szybkiego załamywania się reżimu boliwijskiego notuje: „W rządzie szybko
postępujący rozkład. Szkoda, że nie mam w tej chwili jeszcze stu ludzi".
Che wiedział ze swojego doświadczenia na Kubie, ile razy nasz mały oddział
partyzancki był o krok od likwidacji. Mogłoby się tak zdarzyć w wyniku prawie
absolutnej zależności od przypadków i nieobliczalnych czynników wojny, ale czy
taka ewentualność dałaby komuś prawo do uznania naszej linii za błędną oraz do
użycia tego za przykład, który miałby zniechęcać do rewolucji i utwierdzać ludy
w ich bezsilności? Bardzo często w historii procesy rewolucyjne poprzedzały
niepomyślnie zakończone epizody. Np. my, na Kubie, czyż nie mieliśmy
doświadczenia Moncady, zaledwie na sześć lat przed ostatecznym zwycięstwem
ludowej walki zbrojnej? Dla wielu — między 26 lipca 1953 roku, czyli atakiem na
koszary Moncada w Santiago de Cuba, a 2 grudnia 1956 roku, czyli desantem „Granma",
walka rewolucyjna na Kubie przeciw nowoczesnej i dobrze uzbrojonej armii nie
miała żadnej perspektywy, a akcja garstki bojowników była traktowana jako
chimera idealistów i marzycieli, „którzy gruntownie się mylili". Przytłaczająca
klęska' i całkowite rozbicie niedoświadczonego oddziału partyzanckiego 5 grudnia
1956 wydawały się całkowicie potwierdzać pesymistyczne wróżby... Ale zaledwie 25
miesięcy później resztki owej partyzantki zdobyły już potrzebną siłę i
doświadczenie, aby zniszczyć armię.
Na to, aby nie walczyć, zawsze i we wszystkich okolicznościach znajdzie się moc
pretekstów, lecz będzie to jedynie droga, na której nigdy nie uzyska się
wolności. Che nie dożył zwycięstwa swoich idei, ale zdołał użyźnić je swoją
krwią. Z całą pewnością jego pseudorewo-lucyjni krytycy ze swoim tchórzostwem
politycznym i swoją wieczną bezczynnością ujrzą oczywistość własnej głupoty.
Znamienne jest, jak się okaże z lektury Dziennika, że jeden z owych okazów fauny
rewolucyjnej, która staje się już coraz bardziej typowa w Ameryce Łacińskiej —
Mario Monje *, szermując tytułem sekretarza KP Boliwii, usiłował zakwestionować
prawo Che do kierownictwa politycznego i wojskowego partyzantki. A ponieważ
ponadto wyraził chęć uprzedniego ustąpienia ze swego stanowiska w partii w
zamian za objęcie dowództwa partyzantki, najwidoczniej, jego zdaniem, wystarczył
fakt, że kiedyś je piastował, aby zażądać tego przywileju.
Mario Monje, rzecz jasna, nie posiadał żadnego doświadczenia partyzanckiego i
nigdy nie wziął udziału w żadnej bitwie, w dodatku ten fakt, że uważał się za
komunistę, nie uwolnił go od prymitywnego i banalnego szowinizmu, którego
pozbyli się jeszcze w ubiegłym stuleciu twórcy niepodległości Ameryki
Łacińskiej.
Przy takim traktowaniu tego, czym ma być walka antyimperialistyczna, tacy
„przywódcy komunistyczni" nie przekroczyli nawet internacjonalistycznego poziomu
szczepów tubylczych, które zostały podbite przez kolonialistów europejskich w
epoce konkwisty.
W ten sposób przywódca partii komunistycznej kraju, który nazywa się Boliwia i
którego stolica historyczna nazywa się Sucre — a obie te nazwy nadano na cześć
oswobodzicieli kraju, którzy byli Wenezuelczykami (Bo-livar i Sucre) — w ten
sposób, powtarzam, przywódca partii w walce o ostateczne wyzwolenie swojego
ludu, mając możność pozyskać współpracę prawdziwego tytana rewolucyjnego, wraz z
jego talentem politycznym, organizacyjnym i wojskowym, którego idee zresztą nie
ograniczały się do wąskich, sztucznych i nawet niesprawiedliwych granic tego
kraju — nie umiał uczynić niczego innego, jak tylko prawować się o niegodne,
śmieszne, niesłuszne pretensje do władzy.
Boliwia, pozbawiona dostępu do morza, bardziej niż jakikolwiek inny kraj
potrzebuje dla własnego usamodzielnienia i dla uniknięcia groźby blokady —
triumfu rewolucyjnego swoich sąsiadów. Che dzięki swemu olbrzymiemu prestiżowi,
swoim zdolnościom i doświadczeniu był tym, który mógł przyspieszyć ten proces.
Che nawiązał stosunki z kierownictwem i działaczami KP Boliwii, jeszcze zanim w
tej partii doszło do rozłamu, i uzyskał od nich obietnice pomocy dla ruchu
rewolucyjnego w Ameryce Łacińskiej. Niektórzy z tych działaczy, za zgodą partii,
pracowali z nim od lat na różnych odcinkach. Kiedy we wspomnianej partii
nastąpił rozłam, powstała szczególna sytuacja, ponieważ wielu działaczy, którzy
współpracowali z Che, znalazło się w jednej z dwóch grup. Che jednakże nie
uważał walki w Boliwii za zjawisko odosobnione, traktował ją jako część ruchu
wyzwoleńczo-rewolucyjnego, który rychło rozszerzyłby się na inne kraje Ameryki
Łacińskiej. Jego zamiarem było zorganizowanie ruchu pozbawionego sekciarstwa,
ruchu, do którego mogliby przystąpić wszyscy, którzy chcieli walczyć o
wyzwolenie Boliwii i innych narodów latynoamerykańskich ujarzmionych przez
imperializm. Ale w początkowej fazie przygotowywania bazy partyzanckiej zależał
on głównie od pomocy wartościowych i rozumnych współpracowników, którzy w
momencie rozłamu w KP Boliwii pozostali w partii Monje. Ze względu na nich
zaprosił on w pierwszym rzędzie Monje, aby odwiedził jego obóz, choć nie
odczuwał do niego szczególnej sympatii. Później zaprosił Moisesa Guevarę - -
przywódcę górników, który odłączył się od partii Monje, aby wziąć udział przy
tworzeniu innej organizacji. Moises Gueva-ra opuścił następnie i tę drugą partię
poróżniwszy się z Oscarem Zamorra, „drugim Monje", który w swoim czasie
zobowiązał się był wobec Che pracować przy organizowaniu walki zbrojnej w
Boliwii, ale później nie dotrzymał swoich obietnic i w godzinie akcji stanął po
tchórzowsku na uboczu, a po śmierci Che stał się w inrę „marksłzmu-leninizmu"
jednym z jego najbardziej zjadliwych krytyków. Moises Guevara przyłączył się bez
wahań do partyzantki, tak jak to obiecał Che na długo przed jego przybyciem do
Boliwii, udzielił mu pomocy i zginął bohatersko za sprawę rewolucji.
Tak samo uczyniła grupa partyzantów boliwijskich, którzy do owego czasu
pozostawali w partii Monje. Pod dowództwem Inti i Coco Peredo, którzy potem
okazali się dzielnymi i wybitnymi partyzantami, odeszli od Monje i poparli
zdecydowanie Che. Monje, niezadowolony z takiego rozwoju wypadków, zaczął
sabotować ruch, powstrzymując w La Paź aktywistów komunistycznych, którzy
chcieli dołączyć się do partyzantki. Te fakty dowodzą, że w szeregach
rewolucyjnych ist-nieją ludzie skłonni i zdolni do walki, jednakże rozwój tej
walki zbrodniczo hamują nieudolni działacze, fraze-sowicze i krętacze.
Che był człowiekiem, którego osobiście nigdy nie interesowały stanowiska, władza
ani zaszczyty. Ale był on głęboko przeświadczony o tym, że w partyzanckiej walce
rewolucyjnej — którą uważał za podstawową formę akcji mogącej wyzwolić narody
Ameryki Łacińskiej w konkretnej sytuacji ekonomicznej, politycznej i społecznej
krajów tego kontynentu — kierownictwo wojskowe i polityczne partyzantki musi być
skupione w jednym ręku i że walką można kierować jedynie z obozu partyzanckiego,
a nie z wygodnych i biurokratycznych urzędów znajdujących się w miastach. Z tego
względu nie chciał ustąpić i oddać grupy partyzanckiej, mającej w dalszej fazie
rozwinąć walkę na szerokim froncie latynoamerykańskim, w ręce niedoświadczonego,
pustogłowego i ograniczonego szowinisty. Che uważał, że ten szowinizm lokalny,
który bardzo często zaraża prawdziwie rewolucyjne elementy krajów Ameryki
Łacińskiej, powinien być zwalczany jako postawa reakcyjna, śmieszna i jałowa.
„Niech się rozwija prawdziwy internacjonalizm proletariacki — pisał w swoim
orędziu do Konferencji Trzech Kontynentów — niech sztandarem, pod którym
walczymy, stanie się święta sprawa wybawienia całej ludzkości... tak, aby śmierć
pod barwami Wietnamu, Wenezueli, Gwatemali, Laosu, Gwinei, Kolumbii, Boliwii...
by wymienić tylko aktualne pola walki zbrojnej, była równie zaszczytna i godna
dla Amerykanina, Azjaty, Afrykanina, nawet Europejczyka. Każda kropla krwi
przelana na ziemi, pod której sztandarem ktoś się urodził, jest doświadczeniem,
jakie podejmą ci, co przeżyli, aby zastosować je później w walce o wyzwolenie
własnego kraju. I wyzwolenie każdego ludu stanowi zwycięstwo w walce o
wyzwolenie własnej ojczyzny".
Che pragnął, aby w oddziale partyzanckim brali udział bojownicy z różnych krajów
Ameryki Łacińskiej, aby partyzantka w Boliwii była szkołą rewolucyjną, w której
bojownicy zdobywaliby praktykę w walce. Oprócz Boliwijczyków chciał mieć ze sobą
grupę doświadczonych partyzantów, z których prawie wszyscy byli jego
towarzyszami z Sierra Maestra w czasach walki rewolucyjnej o Kubę i których
zdolność, odwagę i ofiarność już znał. Wszyscy oni bez wahania stanęli na jego
wezwanie, żaden go nie opuścił i żaden się nie poddał.
Che wykazał w czasie swojej kampanii w Boliwii wytrwałość, talent, stoicyzm i
wzorową postawę, które były u niego przysłowiowe. Można by powiedzieć, że
przejęty powagą misji, której sam się podjął, poste-' pował w każdym momencie z
nienaganną odpowiedzialnością. W tych sytuacjach, kiedy partyzanci popełnili
jakąś nieostrożność, natychmiast zwracał na to uwagę, naprawiał błąd i notował
to w swoim Dzienniku.
Przeciwności zbiegły się w niewiarygodny sposób przeciw niemu. Mające trwać
kilka dni oddzielenie części partyzantki, w której znajdowała się grupa
wartościowych ludzi, po stracie kontaktu z powodu niezwykłych trudności
terenowych, przeciągnęło się w nie kończące się miesiące i poszukiwanie tej
grupy zaabsorbowało Che. Astma - - choroba, którą łatwo przezwyciężał prostymi
lekarstwami, ale która wobec ich braku stawała się dla niego straszliwym wrogiem
— atakowała go bezlitośnie, stając się poważnym problemem, ponieważ lekarstwa,
jakie w sposób przewidujący nagromadził dla partyzantów, zostały znalezione i
skonfiskowane przez nieprzyjaciela. Ten fakt oraz unicestwienie pod koniec
sierpnia owej części partyzantki, z którą stracił kontakt, stały się czynnikami,
które poważnie zaciążyły na rozwoju wypadków. Ale Che —człowiek o stalowej woli
- - pokonywał swoje cierpienia, w żadnym momencie nie osłabiając akcji ani nie
upadając na duchu.
Che utrzymywał liczne kontakty z chłopami boliwijskimi. Ich charakter — z natury
niezmiernie nieufny i ostrożny — nie był dla niego niespodzianką, znał doskonale
ich mentalność, ponieważ spotykał się z nimi już dawniej i wiedział, że po to,
aby zdobyć ich dla swojej sprawy, trzeba długiego i ciężkiego wysiłku, trzeba
cierpliwości. Ale nigdy nie wątpił, że z czasem to nastąpi.
Siedząc uważnie bieg wydarzeń widzimy, że choć liczba ludzi, którzy byli z nim
we wrześniu, na kilka tygodni przed śmiercią, była mała, to jednak partyzantka
zachowała swoją zdolność rozwoju, a niektórzy działacze boliwijscy, jak bracia
Inti i Coco Peredo, wyróżnili się już jako przyszli wybitni dowódcy. Dopiero
zasadzka w Higueras — jedyna udana akcja armii boliwijskiej przeciw oddziałowi
kierowanemu przez Che — zasadzka, w której zginęła szpica i zostało rannych
kilku innych ludzi, ta zasadzka dokonana w biały dzień w czasie przenoszenia się
oddziału na tereny, gdzie chłopów cechowała większa świadomość polityczna (ta
decyzja nie znalazła odbicia w Dzienniku, lecz wiemy o niej od tych, którzy
przeżyli) -- stworzyła dla Gue-vary sytuację bez wyjścia. Musiał być
niewątpliwie niebezpieczny ten marsz w biały dzień, droga, którą posuwali się
przez szereg dni nie mogąc uniknąć częstego kontaktu z mieszkańcami owej strefy
i widząc, że wojsko w końcu musi gdzieś na nich trafić. Ale Che, mając pełną
świadomość tego faktu, zdecydował się podjąć ryzyko, aby pomóc lekarzowi grupy,
którego zdrowie znajdowało się w ciężkim stanie.
W przeddzień zasadzki pisze: „Dotarliśmy do Pujio, ale tam byli ludzie, którzy
widzieli nas poprzedniego dnia na dole, wieści o nas rozchodzą się pocztą
pantoflową..." „Jazda na mułach staje się niebezpieczna, ale staram się, żeby
lekarz miał jak najlepsze warunki, ponieważ jest bardzo słaby".
Następnego dnia zanotował: „O 13 wyruszyła szpica w kierunku Jagiiey, aby tam
podjąć decyzję w sprawie mułów i lekarza". Szukał więc rozwiązania dla chorego,
aby móc opuścić ten szlak i powziąć należyte środki ostrożności. Ale tego samego
wieczora, zanim szpica dotarła do Jagiiey, wpadli w ową fatalną zasadzkę, która
postawiła oddział w sytuacji bez wyjścia.
W kilka dni później, osaczony w wąwozie Yuro, stoczył swoją ostatnią walkę.
Waleczność tej garstki rewolucjonistów wywiera ogromne wrażenie. Samą walką z
nieprzyjazną przyrodą, wśród której działali, zapisali niezrównane stronice
bohaterstwa. Nigdy w historii tak mała liczba ludzi nie podjęła zadania tak
gigantycznego. Wiara i całkowite przekonanie, że ogromny potencjał rewolucyjny
narodów Ameryki Łacińskiej może być rozbudzony, wiara w samych siebie i
zdecydowanie, z jakim oddali się temu celowi, mówią nam o wymiarze tych ludzi.
Pewnego dnia Che powiedział powstańcom w Boliwii: „Ten rodzaj walki daje nam
możność przekształcenia się w rewolucjonistów, którzy stanowią najwyższy stopień
rodzaju ludzkiego; pozwala każdemu z nas zasłużyć sobie na tytuł człowieka; ci,
którzy nie są w stanie osiągnąć żadnego z tych dwóch szczebli, powinni to
powiedzieć i wycofać się z walki".
Ci, którzy walczyli z nim aż do końca, zasłużyli sobie na te zaszczytne
określenia. Symbolizują oni typ rewolucjonisty i człowieka, którego w tej
godzinie historia wzywa do zadania prawdziwie twardego i trudnego: rewolucyjnego
przekształcenia Ameryki Łacińskiej.
Przeciwnikiem, z którym mieli do czynienia bohaterowie pierwszych walk o
niepodległość, były potęgi kolonialne w stanie upadku. Dzisiejsi rewolucjoniści
mają za wroga najpotężniejszy bastion obozu imperialistycz-nego, wyposażony w
najnowocześniejszą technikę i posiadający najnowocześniejszy przemysł. Wróg ten
nie tylko zorganizował i wyposażył od nowa wojsko boliwijskie, rozbite w swoim
czasie przez lud, nie tylko udzielił temu wojsku natychmiastowej pomocy w
postaci sprzętu i doradców militarnych, aby mogło ono walczyć przeciw
partyzantce; wróg ten udziela tej samej pomocy wojskowej i technicznej wszystkim
siłom represji na tym kontynencie. I jeżeli to nie wystarcza, dokonuje
bezpośredniej interwencji używając własnych wojsk, jak to zrobił w Republice
Dominikany.
Aby walczyć przeciw temu wrogowi, potrzeba rewolucjonistów i ludzi tego typu, o
którym mówił Che. Bez nich, gotowych zrobić to, co zrobili ludzie Guevary; bez
tej odwagi stawiania czoła gigantycznym przeszkodom, którą oni mieli; bez tej
gotowości na śmierć, która im towarzyszyła w każdej chwili; bez głębokiego
przekonania o słuszności swojej sprawy, bez żywionej przez nich niewzruszonej
wiary w siłę narodów, stojących przeciw takiej potędze, jak imperializm USA,
których militarna, techniczna i ekonomiczna siła daje się odczuć na całym
świecie — bez takich ludzi wyzwolenie ludów tego kontynentu nie będzie możliwe.
Nawet sam naród Stanów Zjednoczonych, który zaczyna uświadamiać sobie, że
monstrualny ustrój polityczny istniejący w jego kraju nie jest już od dawna tą
idylliczną republiką burżuazyjną, którą jej twórcy powołali do życia przed
blisko dwoma wiekami, zaczyna odczuwać w coraz większym stopniu barbarzyństwo
moralne tego systemu irracjonalnego, wyobcowanego, odczłowieczonego i
brutalnego, który pochłania coraz więcej ofiar spośród narodu amerykańskiego,
ofiar swoich wojen agresywnych, swoich zbrodni politycznych i swoich zboczeń
rasistowskich, ofiar swojej nędznej nierówności społecznej, swojego
odpychającego marnotrawstwa bogactw gospodarczych, naukowych i ludzkich, ofiar,
których żąda jego przeogromny aparat wojska, reakcji i ucisku, utrzymywany
pośród świata, który w trzech czwartych głoduje i jest zacofany.
Ale tylko dzięki rewolucyjnym zmianom w Ameryce Łacińskiej naród Stanów
Zjednoczonych mógłby rozliczyć się z imperializmem w swoim własnym kraju, przy
czym rozwój tej walki przeciw polityce imperialistycz-nej mógłby zamienić go w
decydującego sojusznika ruchów rewolucyjnych Ameryki Łacińskiej.
I jeżeli w tej części półkuli zachodniej nie dokonają się głębokie przemiany
rewolucyjne, ogromne różnice i dysproporcje wytworzone na początku naszego wieku
między prężnym narodem - - który się gwałtownie uprzemysławiał, wznoszony na
szczyty imperialne działaniem praw dynamiki społecznej i ekonomicznej — a grupą
krajów słabych i zacofanych, leżących w pozostałej, zbałkanizowanej części
kontynentu amerykańskiego, podporządkowanych władzy oligarchii feudalnych i
reakcyjnych armii, te różnice będą zaledwie słabym odbiciem już nie tylko
wielkich rozpiętości istniejących obecnie w płaszczyźnie gospodarczej, naukowej
i technicznej, ale przede wszystkim straszliwych dysproporcji, jakie w tempie
coraz bardziej przyspieszonym w ciągu najbliższych 20 lat narzuci narodom
Ameryki Łacińskiej nadbudowa imperialistyczna.
Na tej drodze jesteśmy skazani na to, aby być coraz słabsi, coraz biedniejsi,
coraz bardziej zależni, coraz bardziej spętani przez imperializm. Ta ponura
perspektywa w równym stopniu rysuje się przed narodami zacofanych kontynentów
Afryki i Azji.
Jakaż przyszłość może oczekiwać narody Ameryki
Łacińskiej, jeżeli rozwinięte i uprzemysłowione kraje Europy, posiadające swój
Wspólny Rynek i swoje ponadnarodowe instytucje naukowe, niepokoi możliwość
pozostania w tyle i trwożna perspektywa przekształcenia się w kolonie
ekonomiczne imperializmu USA?
Jeżeli w obliczu tej sytuacji, oczywistej i niezaprzeczalnej, która w stopniu
decydującym kształtuje losy naszych narodów, jakiś liberał lub burżuazyjny
refor-mista, bądź niezdolny do działania pseudorewolucyjny szarlatan, posiada
inną odpowiedź, niż byłaby nią głęboka i pilna przemiana rewolucyjna, przemiana,
która pozwoliłaby zjednoczyć wszystkie siły moralne, materialne i ludzkie tej
części świata, aby pójść naprzód, aby nadrobić wiekowe i coraz bardziej wyraźne
za-późnienie gospodarcze i naukowo-techniczne w stosunku do świata
uprzemysłowionego, którego jesteśmy lennikami i będziemy w coraz większym
stopniu, zwłaszcza lennikami Stanów Zjednoczonych; i jeżeli ten ktoś, poza tym,
że wymyślił ową formułę, zna magiczny sposób na jej realizację, inny sposób od
tego, jaki głosił Che, inny od tego, aby wymieść oligarchię, despotów,
poli-tykierów, a więc -- sługusów; aby wymieść monopole USA — to znaczy panów
sytuacji; i jeżeli istnieje ktoś, kto potrafi to zrobić tak szybko, jak tego
wymagają okoliczności - - to niech ten ktoś podniesie rękę na Guevarę.
Ale ponieważ nikt nie zna uczciwej odpowiedzi ani nie zna środków konsekwentnego
działania, które dawałoby rzeczywistą nadzieję 300 milionom ludzi żyjącym w
Ameryce Łacińskiej, rozpaczliwie biednym w swojej przytłaczającej większości,
ludziom, których będzie 600 milionów w ciągu najbliższych 25 lat, ludziom,
którzy mają prawo do dobrobytu, kultury i cywilizacji, ponieważ nikt nie zna
takiej odpowiedzi, najbardziej godnym byłoby milczenie wobec gestu Che i tych,
którzy padli wraz z nim, broniąc odważnie swojej idei. Czyn, którego dokonała ta
garstka ludzi, wiedziona szlachetnym ideałem wyzwolenia kontynentu, pozostanie
najwyższym przykładem woli, heroizmu i wielkości ludzkiej, przykładem, który
rozbudzi świadomość i będzie przyświecał walce narodów Ameryki Łacińskiej,
ponieważ bohaterskie wezwanie Che dotrze do biednych i wyzyskiwanych, za których
on oddał życie, i wyciągną się ręce, aby chwycić za broń i wywalczyć ostateczne
wyzwolenie.
7 października Che zapisał w swoim Dzienniku ostatnie zdanie. Następnego dnia, o
godzinie 13, w wąskim wąwozie, gdzie zamierzali oczekiwać nocy, aby wyrwać się z
okrążenia, zaatakował ich liczny oddział nieprzyjacielski. Mała grupa ludzi,
która w tym czasie składała się na oddział partyzancki, walczyła bohatersko aż
do zmroku, zajmując pozycje na dnie i na zboczach wąwozu, przeciw otaczającej
ich i atakującej masie żołnierzy. Nikt z tych, którzy walczyli na pozycjach
najbliższych Che, nie pozostał przy życiu. Ponieważ obok niego znajdował się
lekarz, o którego ciężkim stanie zdrowia była już mowa, oraz równie chory
partyzant peruwiański, wszystko zdaje się wskazywać, że Che starał się osłaniać
odwrót swoich towarzyszy w miejsce bardziej bezpieczne. Czynił to aż do chwili,
kiedy padł ranny. Lekarz nie zginął w tej walce, lecz kilka dni później
niedaleko wąwozu Yuro. Stromizny skalistego, nieregularnego terenu bardzo
utrudniały, a często uniemożliwiały kontakt wzrokowy między partyzantami. Ci,
którzy bronili pozycji u drugiego wejścia do wąwozu o kilkaset metrów od Che,
wśród nich Inti Peredo, stawiali opór atakom aż do zmroku, kiedy to udało im się
oderwać od nieprzyjaciela i skierować do uprzednio wyznaczonego punktu zbiórki.
Dało się ustalić, że Che walczył ranny aż do chwili, kiedy lufa jego karabinu
M-2 została całkowicie zniszczona przez pocisk. Pistolet, który miał ze sobą,
był bez magazynku, 'ie niezwykłe okoliczności wyjaśniają, dlaczego mogli go
schwytać żywego. Rany nóg uniemożliwiały mu chodzenie bez pomocy, ale nie były
śmiertelne.
Przewieziony do osady Higueras, żył jeszcze około 24 godzin. Nie chciał zamienić
ani jednego słowa z tymi, którzy go schwytali, a pijany oficer, który próbował z
niego drwić, został przez Che spoliczkowany.
Zebrani w La Paź Barrientos, Ovando i inni wyżsi dowódcy wojskowi podjęli na
zimno decyzję o zamordowaniu Guevary. Znane są szczegóły, w jaki sposób
przystąpiono do wykonania tej haniebnej zmowy. Działo się to w budynku szkolnym
w Higueras, w którym trzymano Guevarę. Mjr Miguel Ayoroa i płk An-dres Selnich,
obaj komandosi wyszkoleni przez jan-kesów, wydali rozkaz podoficerowi Mario
Teran, aby dokonał morderstwa. Kiedy ten, zupełnie pijany, wszedł do
pomieszczenia, Che - - słysząc wystrzały, którymi dobijano partyzanta
boliwijskiego i peruwiańskiego — i widząc, że kat się waha, powiedział mu z
godnością: „Strzelaj! Nie bój się!" Teran wyszedł i jego zwierzchnicy Ayoroa i
Selnich musieli powtórzyć rozkaz, aby go w końcu wykonał ładując w Gue-varę
serię z pistoletu maszynowego od pasa w dół. Upowszechniono już bowiem wersję,
że Che zmarł w kilka godzin po walce i dlatego jego kaci mieli instrukcje, aby
nie strzelać w piersi ani w głowę, unikając w ten sposób ran powodujących
natychmiastową śmierć. Przedłużyło to strasznie agonię Gueyary do chwili, kiedy
pewien sierżant — także pijany — dobił go wystrzałem z pistoletu w lewy bok.
Takie postępowanie jest brutalnym przeciwieństwem poszanowania, jakie wykazywał
Che, bez żadnego wyjątku, dla życia licznych oficerów i żołnierzy wojska
boliwijskiego wziętych do niewoli.
Jego ostatnie godziny w mocy niegodnych wrogów musiały być dla niego gorzkie;
ale żaden człowiek riie był lepiej przygotowany niż Che do stawienia czoła tej
próbie.
Sposób, w jaki ten Dziennik znalazł się w naszych rękach, nie może być obecnie
ujawniony; wystarczy powiedzieć, że stało się to bez żadnego wynagrodzenia.
Zawiera on wszystkie notatki spisane między 7 listopada- 1966 - - dniem, w
którym Che przybył do Na-cahuasu, a 7 października 1967 - - to jest w przede
dniu walki w wąwozie Yura. Brakuje tylko niewielu stron *, które nie znalazły
się jeszcze w naszym posiadaniu, ponieważ jednak odpowiadają one dniom, w
których nie miały miejsca ważne wydarzenia, nie zmienia to absolutnie treści
dokumentu.
Mimo że dokument sam przez się nie nasuwa żadnych obiekcji co do swojej
autentyczności, wszystkie fotokopie zostały poddane szczegółowemu badaniu, aby
nie tylko potwierdzić jego wspomnianą autentyczność, ale również uniknąć
najdrobniejszych choćby zniekształceń. Poza tym dane zostały porównane z
dziennikiem jednego z ocalałych powstańców i fakty w obu dokumentach całkowicie
się pokrywają. Autentyczność danych zawartych w Dzienniku potwierdzają również
relacje partyzantów, którzy byli świadkami każdego z opisanych wydarzeń. Daje to
absolutną pewność, że wszystkie fotokopie stanowią wierną kopię Dziennika
Che.
Ponieważ wysiłkiem było odczytanie drobnego i niewyraźnego pisma, zostało to
dokonane przy pracowitym udziale żony Che - - Aleidy MarclT de Gue-vara.
Dziennik został opublikowany mniej więcej w tym samym czasie we Francji przez
wydawnictwo Frangois Maspero; we Włoszech przez wydawnictwo Feltrinelli, w NRF
przez Trikont Yerlag, w USA w czasopiśmie „Ramparts", po hiszpańsku przez
wydawnictwo Ruedo Iberico, w Chile w czasopiśmie „Punto Finał" i w innych
krajach.
Zawsze naprzód do zwycięstwa!
FIDEL CASTRO
* W wyniku swojej oportunistycznej postawy wobec partyzantki boliwijskiej Mario Monje został w 1968 roku usunięty ze stanowiska sekretarza KP Boliwii.
* Niniejsze wydanie Dziennika zawiera również przekład stron brakujących.