Mamy przyjemność opublikować książek Ernesto CHE Guevaray -"Epizody wojny rewolucyjnej", która opisuje losy rewolucji kubańskiej 1956-1959. Jest to mniej więcej 25 % tej pracy - ciąg dalszy także niedługo opublikujemy na łamach LBC


Rewolucja, która się zaczyna

 

Historia agresji wojskowej 10 marca 1932 roku — krwawego zamachu stanu kierowanego przez Fulgencio Baiislc — wyprzedza znacznie sam dzień koszarowego puczu. Szukając jej korzeni, należałoby cofnąć się w głąb przeszłości Kuby, w okres poprzedzający interwencję północnoamerykańskiego ambasadora Summera Wellesa w roku 1933 oraz Poprawkę Platta w roku 1901, należałoby sięgnąć do czasów wcześniejszych niż ładowanie Narciso Lopeza, bezpośredniego wysłannika aneksjonistów z USA, i wreszcie dotrzeć do epoki Johna Quincy Adamsa, który na początku wieku osiemnastego ustalił zasady polityki swego kraju wobec Kuby — złotego jabłka, które odebrane Hiszpanii winno wpaść nieuchronnie w ręce Unclc Sama. Wymienione tu daty stanowią ogniwa długiego łańcucha agresji kontynentalnych, dokonywanych nie tylko wobec Kuby.
Owe etapy przypływów i odpływów fali imperialistycznej polityki decydowały z kolei o upadkach rządów demokratycznych lub o tworzeniu się nowych rządów, powstałych dzięki niepowstrzymanemu dążeniu mas. Proces ten kształtował się podobnie w całej Ameryce Łacińskiej: rządy oparte na dyktaturze wyrażały tu wolę znikomej mniejszości i powstawały dzięki zamachom stanu, zaś rządy demokratyczne, działające w oparciu o szerokie masy ludowe, dochodziły do władzy bardzo żmudną drogą i często, jeszcze przed jej zdobyciem, musiały się godzić na szereg ustępstw, byłe tylko osiągnąć swój cel. I chociaż Rewolucja Kubańska stanowi pod tym względem zupełny wyjątek w historii całej Ameryki, nie od rzeczy było powołać się w tym miejscu na wcześniejsze ogniwa procesu politycznego. Tym bardziej że piszący te słowa, uniesiony przez fale ruchów społecznych, jakie wstrząsają Ameryką Łacińską, miał właśnie dzięki nim możność poznania innego latynoskiego wygnańca: Fidela Castro.
Poznałem go podczas jednej z chłodnych meksykańskich nocy i przypominam sobie, że nasza pierwsza dyskusja dotyczyła spraw międzynarodowych. Po paru godzinach — już o świcie — stałem się jednym z członków przyszłej wyprawy. Niemniej zamierzam tu przede wszystkim wyjaśnić, jak i dlaczego poznałem w Meksyku obecnego szefa rządu Kuby. Było to w roku 1954, pod koniec rządów demokratycznych, kiedy to resztki rewolucyjnej demokracji amerykańskiej działającej na tym obszarze — mam tu na myśli Jacobo Arbenza Guzmana — musiały ulec agresji przygotowanej przez Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i zrealizowanej przez nie do końca dzięki zasłonie dymnej kontynentalnej propagandy. Sztandarową postacią tej polityki był sekretarz stanu Foster Dul-les, który dziwnym zbiegiem okoliczności był również adwokatem i udziałowcem United Fruit Company, najważniejszego imperia-listycznego koncernu w Gwatemali.
Stamtąd właśnie wracałem: pokonany, złączony wspólnym bólem z Gwatemalczykami, szukając z nadzieją w sercu jakiegoś sposobu przywrócenia lepszej przyszłości temu udręczonemu krajowi. Natomiast Fidel przybył do Meksyku w poszukiwaniu neutralnego gruntu, gdzie mógłby przygotować ludzi do mającego nastąpić zrywu. Po szturmie na koszary Moncada nastąpił wewnętrzny rozłam; miało to miejsce w Santiago de Cuba, gdzie odłączyli się wszyscy słabsi duchem, wszyscy ci, którzy potem, z takich czy innych przyczyn, wstąpili do partii lub grup rewolucyjnych nie wymagających od swoich członków nazbyt wielkich poświęceń. Lecz oto już nowi kandydaci stawali w szeregach „Ruchu 26 Lipca", zwanego tak dla upamiętnienia daty ataku na koszary Moncada w roku 1953. Zaczęła się niezwykle trudna praca polegająca na przeszkoleniu tych ludzi, przebiegająca w warunkach niezbędnej na terenie Meksyku konspiracji, wśród ciągłych utarczek z rządem meksykańskim, agentem FBI i agentami Batisty, w walce przeciwko tym trzem siłom, które w ten czy inny sposób współdziałały ze sobą i które wiele zawdzięczały sile pieniądza oraz przekupstwu. Poza tym należało zmagać się ze szpiegiem Trujilla, z nie najlepiej dobraną kadrą — przede wszystkim w Miami — a po przezwyciężeniu wszystkich tych trudności musieliśmy dokonać rzeczy najważniejszej: wypłynąć... i dotrzeć, albowiem cała reszta wydawała nam się wówczas rzeczą zupełnie łatwą. Dziś wiemy jednak, jak wiele wysiłków, ofiar, w tym i ofiar w ludziach, musiało to za sobą pociągnąć,
Fidel Castro, wspomagany przez małą grupkę swych najbliższych, z niezwykłym wprost zapałem i wolą działania oddał się pracy nad organizowaniem zbrojnej ekspedycji, która miała wyruszyć na Kubę. Prawie nigdy nie prowadził wykładów z zakresu taktyki wojskowej, gdyż nie miał na to czasu. My, pozostali, mogliśmy się nauczyć dość dużo od generała Alberta Bayo. Po wysłuchaniu jego pierwszych uwag instruktażowych, uwierzyłem w możliwość zwycięstwa, w które, prawdę mówiąc, wątpiłem w momencie przyłączenia się do grupy powstańczego przywódcy, z którym - - już od samego początku — łączyły mnie więzy romantyczno-awanturniczej sympatii oraz świadomość, że dla tak wzniosłych ideałów warto położyć głowę na jakiejś nie znanej mi plaży.
W ten sposób upłynęło kilka miesięcy. Nasze umiejętności strzeleckie zaczęły ulegać poprawie i wyłoniono nawet spośród nas prawdziwych mistrzów w tej dziedzinie. Przebywaliśmy w pewnej meksykańskiej posiadłości, gdzie pod kierunkiem generała Bayo — ja sam byłem szefem grupy — dokonywaliśmy ostatnich przygotowań przed wyruszeniem w marcu 1956 roku. Jednakowoż w tym właśnie okresie dwie jednostki policji meksykańskiej, opłacone przez Batistę, zorganizowały łowy na Fidela Castro. Jedna z nich dostąpiła tego szczęścia — wymiernego w brzęczącej monecie — i pojmała go, lecz popełniła ten absurdalny błąd — również wymierny w stratach finansowych — że nie uśmierciła go natychmiast. W ręce policji wpadło także wielu naszych łudzi, a oprócz tego — nasza wiejska posiadłość, leżąca w okolicach Ciudad de Mexico, toteż wszyscy trafiliśmy do więzienia.
Wydarzenie to przedłużyło początek ostatniej części pierwszego etapu. Niektórzy z nas przebywali w więzieniu pięćdziesiąt siedem dni, liczonych jeden po drugim, żyjąc pod ciągłą groźbą ekstradycji (major Calixto Garcia i ja możemy coś na ten temat powiedzieć). Ale w żadnej z tych chwil nie straciliśmy zaufania do Fidela Castro. A to dlatego, że Fidel zdobył się na kilka postępków, które — można by wręcz powiedzieć — podporządkowały jego przekonanie rewolucyjne wymogom przyjaźni. Pamiętam, że przedstawiłem mu całą swoją sytuacje: byłem cudzoziemcem, przebywałem w Meksyku nielegalnie i miałem nieźle zapaskudzoną przeszłość. Oświadczyłem mu, że nie powinien pod żadnym względem wstrzymywać z mego powodu dzieła rewolucji i że może mnie tu pozostawić. Że rozumiem sytuację i spróbuję podjąć walkę tam, dokąd mnie wyślą, i że chodzi jedynie o to, bym trafił do któregoś z pobliskich krajów, byle nie do Argentyny.
Przypominam sobie również stanowczą odpowiedź Fidela: „Nie zostawię cię tutaj". I tak też się stało, lecz przyszło mu poświęcić wiele czasu i pieniędzy, zanim wydobył nas z meksykańskiego wiezienia. Ów stosunek Fidela do ludzi, których ceni?, stanowi klucz do zrozumienia postaw łudzi, jacy go otaczali, gdzie wierność wobec zasad łączyła się z wiernością wobec przyjaciół, czyniąc z Armii Powstańczej niepodzielny monolit.
Dni upływały, a my kontynuowaliśmy naszą nielegalną robotą, korzystając z wszystkich możliwych kryjówek, unikając wystąpień publicznych i prawie nie wychodząc na ulicę. Po paru miesiącach dowiedzieliśmy się, że w naszych szeregach znalazł się zdrajca, którego nazwiska nie znaliśmy, a który sprzedał całe nasze zapasy broni. Wiedzieliśmy także, iż sprzedał jacht i radiostację, jakkolwiek dotąd sprzedaż ta nie została jeszcze objęta „legalną umową". To pierwsze posunięcie miało wykazać władzom kubańskim, że zdrajca istotnie posiada dostęp Jo naszych spraw wewnętrznych. W istocie jednak zdrajca udowodnił to również ł nam, co pozwoliło zapobiec klęsce. Począwszy od tego momentu musieliśmy rozwinąć nader ożywioną działalność. „Granma" została przygotowana w nadzwyczajnym wprost tempie, zgromadziliśmy zaps-sy żywności — rzecz jasna, że niezbyt wielkie, a ponadto zdobyliśmy mundury, karabiny, ekwipunek i dwie rusznice przeciwpancerne, prawic bez amunicji. Wreszcie, 25 listopada 1956 roku, o drugiej w nocy, poczęło się urzeczywistniać zdanie Fidela, które, jak dotąd, stanowiło tylko przedmiot kpin prasy oficjalnej: „W roku 1956 zdobędziemy wolność albo zginiemy jako męczennicy".
Wypłynęliśmy y. portu Tuxpan przy zgaszonych światłach, pośród piekielnego natłoku wszelkiego rodzaju ekwipunku oraz ludzi. Pogoda była fatalna i choć tego dnia wstrzymano żeglugę, wody ujścia rzeki były spokojne. Minęliśmy wejście do wspomnianego już jukatańskiego portu, a wkrótce potem zapaliliśmy światła. Eoz-poczęły się gorączkowe poszukiwania tabletek przeciw chorobie morskiej, których akurat nie mieliśmy pod rrką. Odśpiewaliśmy hymn kubański i hymn Ruchu 23 Lipca, co trwało w sumie jakieś pięć minut. A potem już cały pokład przedstawiał jeden tragikomiczny obraz: gromada ludzi o udręczonych twarzach, trzymających się za brzuchy. Jedni pochylali się nad wiadrami, inni zaś spoczywali nieruchomo w jakichś dziwnych pozycjach, upaprani własnymi rzygowinami. Z wyjątkiem dwóch lub trzech marynarzy i może jeszcze jakichś pięciu osób cala reszta osiemdziesięciotrzyosobowej załogi uległa chorobie morskiej. Ale czwartego lub piątego dnia sytuacja nieco się poprawiła. Stwierdziliśmy, że jeden z otworów w pokładzie nie mógł już teraz służyć do czerpania wody, gdyż stanowił otwarty ściek. Zdołaliśmy bowiem ulżyć żołądkom wyrzucając z nich cały balast.
Wybrana przez nas trasa zataczała wielki łuk na południe od Kuby, mijała Jamajkę, wyspy Grań Caiman i wiodła aż do miejsca naszego ładowania, znajdującego się nieopodal osady Niąuero, w prowincji Oriente. Wyznaczone zadanie realizowaliśmy dość powoli: dnia 30 listopada usłyszeliśmy przez radio wiadomość o rozruchach w Santiago de Cuba, które zorganizował nasz nieoceniony Frank Pais, zamierzając zsynchronizować je z przybyciem ekspedycji. Następnego dnia, l grudnia, skierowaliśmy dziób statku ku wybrzeżom Kuby, szukając rozpaczliwie wzrokiem latarni morskiej z Cabo Cruz, nie mieliśmy już wody, ropy naftowej ani jedzenia. O godzinie drugiej, wśród ciemnej nocy i przy sztormowej pogodzie, sytuacja zaczęła nas coraz bardziej niepokoić. Wachtowi bezskutecznie wypatrywali na horyzoncie smugi światła. Roąue, były porucznik marynarki wojennej, wspiął się raz jeszcze na najwyższy mostek, aby rozejrzeć się za światłami Cabo, lecz stracił równowagę i wpadł do wody. Kiedy znów ruszyliśmy naprzód, światło latarni było już przed nami, jednak astmatyczny silnik naszego stateczku sprawił, że ostatnie godziny podróży przeciągały się w nieskończoność. Na Kubę dotarliśmy o świcie, w miejscu określonym nazwą Belic, na plaży Las Coloradas.
Spostrzegł nas jakiś statek żeglugi przybrzeżnej i przetelegrafo-wał wiadomość armii batistowskiej. Ledwie tylko wylądowaliśmy, unosząc w pośpiechu cały niezbędny sprzęt i brodząc przez bagniste tereny, zaatakowało nas nieprzyjacielskie lotnictwo. Rzecz jasna, porosłe mangrowcami bagna sprawiały, że lotnictwo nic mogło nas dostrzec ani wytropić, niemniej na nasze spotkanie wysłano już oddziały dyktatury. Straciliśmy wiele godzin na wydostanie się z moczarów, na które trafiliśmy dzięki jednemu z naszych lekkomyślnych towarzyszy, twierdzącemu, ie zna tę okolicę. Gdy wreszcie stanęliśmy na twardym gruncie, słaniając się na nogach i idąc na przełaj, wyglądaliśmy już jak zastęp cieni lub zjaw, poruszających się jedynie dzięki jakimś ponurym bodźcom psychicznym. Po siedmiu dniach głodu i choroby morskiej nastąpiły teraz koszmarne trzy dni spędzone na ladzie. Dokładnie w dziesięć dni po wyruszeniu z Meksyku, rankiem 5 grudnia, po długim nocnym marszu przerywanym jedynie dla odpoczynku albo w przypadku omdlenia któregoś z towarzyszy, dotarliśmy do miejsca znanego pod paradoksalną nazwą Alegria do Pio
Była to mała kępa drzew otoczona z jednej stroiw polom trzciny cukrowej, z pozostałych stron znajdował się już teren otwarty dzielący nas od zwartego masywu leśnego. Miejsce to nie nadawało się na obozowisko, ale urządziliśmy postój, iżby spędzić tam dzień i natychmiast wieczorem ruszyć w dalszą drogę.


Alegria de Pio

 

Alegria de Pio to miejscowość w prowincji Oriente, w gminie Ni-ąuero, nie opodal Cabo Cruz, gdzie dnia 5 grudnia 1956 roku zostaliśmy zaskoczeni przez oddziały reżimowe.
Przyszliśmy wyczerpani marszem, nie tyle długim, co uciążliwym. Dokonaliśmy desantu 2 grudnia w miejscu znanym jako plaża Las Coloradas, tracąc prawie cały nasz ekwipunek i maszerując przez wiele nie kończących się godzin po bagnistych nadmorskich terenach, do tego jeszcze w nowych butach, co spowodowało, że prawie cały oddział miał pęcherze na stopach. Ale buty i grzybica nie były jedynymi naszymi wrogami. Przybywaliśmy na Kubą po siedmiu dniach przeprawy przez Zatokę Meksykańską i Morze Karaibskie bez żywności i na lichym statku; prawie wszyscy cierpieli na morską chorobę, gdyż nie byli przyzwyczajeni do morza ani nie znali sztuki nawigacji. Wypłynęliśmy 25 listopada z portu Tuxpan, kiedy nadszedł sztorm z północy i wyjście w morze było zabronione. Wszystko to wywarło swój wpływ na oddział złożony z nowicjuszy, którzy nigdy przedtem nie brali udziału w walce.
Za cały arsenał pozostał nam tylko jeden karabin, pas z ładownicami i kilka przemoczonych naboi. Nasz ekwipunek medyczny zniknął; prawie wszystkie plecaki pozostały na bagnach. Poprzedniej nocy i na drugi dzień szliśmy wzdłuż pól trzciny cukrowej należących do Cukrowni Niąuero, będącej podówczas własnością Julia Lobo. Z powodu braku doświadczenia zaspokajaliśmy głód i pragnienie jedząc na skraju drogi trzciną i pozostawiając tam odpadki; ponadto żandarmi nie musieli stosować żadnych specjalnych metod pościgu, gdyż nasz przewodnik — o czym dowiedzieliśmy się wiele lat później — był naszym głównym zdrajcą i skierował ich na nasze ślady. Poprzedniej nocy wypuszczono przewodnika na wolność, popełniając tym samym ogromny błąd, który częstokroć powtarzaliśmy później podczas walki, dopóki nie nauczyliśmy się, że przedstawiciele ludności cywilnej, których przeszłości nie znamy, powinni być poddani ścisłej obserwacji z chwila wejścia w sferę zagrożenia. Nigdy nie powinniśmy zezwolić naszemu fałszywemu przewodnikowi na odejście.
O świcie 5 grudnia niewielu już było takich, którzy byliby zdolni zrobić choć jeden krok, zmęczeni ludzie już po krótkim odcinku marszu prosili o dJugie wypoczynki. Z tego powodu zarządzono postój na skraju jakiejś plantacji trzciny cukrowej, w małym i rzadkim zagajniku, w stosunkowo niewielkiej odległości od dużego masywu leśnego. Większość z nas przespała ten poranek.
Dopiero po południu zaczęło się coś dziać, kiedy Bibery i inne rodzaje samolotów, tak wojskowych jak prywatnych, zaczęły krążyć w pobliżu nas. Niektórzy z naszych spokojnie ścinali trzcinę, samoloty przelatywały, a oni nawet nie zdawali sobie sprawy, jak wyraźnie było ich widać przy tej niewielkiej szybkości i pułapie. Moim zadaniem, jako lekarza oddziału, było leczenie zaropiałych stóp. Usiłuję sobie nawet przypomnieć mojego ostatniego pacjenta tego dnia. Ów towarzysz nazywał się Humberto Lamotte, i był to ostatni dzień jego życia. Mam ciągle przed oczami tę wyczerpaną i udręczoną postać, niosącą w ręku buty, których nie zdążył założyć, przechodząc z namiotu opatrunkowego na swój posterunek.
Towarzysz Montane i ja staliśmy oparci o pień, wspominając nasze dzieci; jedliśmy właśnie skromny posiłek — pół kiełbasy i dwa suchary — kiedy rozległ się wystrzał. Potem przerwa paru sekund i nastąpił huragan ognia — przynajmniej tak myśleliśmy w głębi udręczonych dusz podczas tej bojowej próby — który zwalił się na 82 ludzi. Mój karabin nic należał do najlepszych, sam o taki prosiłem, gdyż po ataku astmy, jaki rozpętał się w czasie morskiej przeprawy, byłem w opłakanym stanie i nie chciałem, aby dobra broń marnowała się w moich rękach. Nie wiem, w którym momencie ani w jaki sposób rozpoczął się bieg wypadków, gdyż te wspomnienia zatarły mi się w pamięci. Przypominam sobie, że wśród strzelaniny, Almeida — wówczas kapitan — podszedł do mnie, aby zapytać o rozkazy, ale już nie było nikogo, kto mógłby je wykonać. Jak dowiedziałem się potem, Fidel na próżno usiłował zgrupować ludzi w pobliskim polu trzciny, na które można się było dostać tylko forsując ogrodzenie. Zaskoczenie było ogromne, gdyż kule padały gęsto.
Almeida znów objął dowództwo nad swoją grupą. W tym momencie któryś z towarzyszy porzucił skrzynkę z amunicją, niemal u moich stóp. Wskazałem mu ja, a on odpowiedział mi skrzywieniem twarzy, jakby chciał powiedzieć: „Nic pora teraz myśleć o skrzyniach z nabojami", i natychmiast ruszył w stronę plantacji (potem zginął zamordowany przez jednego ze zbirów Batisty). Chyba wtedy stanąłem po raz pierwszy w obliczu dylematu: moje powołanie lekarza a moje obowiązki żołnierza rewolucji. Miałem przed sobą plecak medykamentów i skrzynie z nabojami, obie te rzeczy były zbyt ciężkie, by nieść je jednocześnie. Zabrałem skrzynkę z amunicją, pozostawiając plecak, aby przebyć otwartą przestrzeń, jaka dzieliła mnie od trzcin. Pamiętam doskonale Faustino Pereza klęczącego w rowie, strzelającego z pistoletu maszynowego. Obok mnie biegł w kierunku pola trzciny towarzysz, o nazwisku Arben-to.sa. Dosięgła nas jakaś seria, której nie sposób było wyróżnić na tle ogólnej strzelaniny. Poczułem mocne uderzenie w piersi i ranę w szyi, myślałem, że już nie żyję. Arbentosa krwawił z nozdrzy, z ust i z wielkiej rany od pocisku kaliber 45, krzyknął coś jakby: „zabili mnie", i zaczął strzelać jak oszalały, choć akurat nie było widać nikogo. Powiedziałem Faustinowi z ziemi „uszkodzili mnie" (tyle, że używając mocniejszego słowa), a Faustino robiąc nadal swoje — rzucił na mnie okiem i powiedział, że nic się nic stało, ale w jego oczach widać było prawdziwą ocenę mojej rany.
Leżałem nadal; wystrzeliłem w kierunku lasu, naśladując w tym ponurym zapamiętaniu rannego towarzysza. Zaraz też zacząłem obmyślać najlepszy sposób śmierci, bowiem w tej chwili wszystko już wyglądało na stracone. Przypomniałem sobie pewne stare opowiadanie Jacka Londona, gdzie bohater, wsparty o pień drzewa, postanawia godnie zakończyć swe życie, ponieważ doszedł do wniosku, że jest skazany na śmierć przez zamarznięcie w mroźnych strefach Alaski. To jedyny obraz, jaki pamiętani. Ktoś, na kolanach, wolał, że trzeba się poddać, a z tylu słychać było czyjś głos, który — jak później się dowiedziałem — należał do Camila Cien-fuegos, wołający: „Tu nikt się nie poddaje...", a potem jeszcze mocne słowo. Ponce zbliżył się podniecony, zdyszany, ukazując ranę postrzałowa, która zdawała się przeszywać na wylot płuco. Powiedział, że jest ranny, a wtedy odpowiedziałem z całą obojętnością, że ja też. Ponce poc/ołgał się ku plantacji, tak jak inni ranni towarzysze. Przez chwilę zostałem sam, leżąc w oczekiwaniu na śmierć. Almeida dotarł do mnie i zachęcał, żebym podpełznął dalej, zrobiłem tak mimo bólu, i dotarliśmy do plantacji. Tu zobaczyłem naszego dobrego towarzysza Raula Suareza z palcem strzaskanym przez kulę i Faustina Pereza, który obok mnie nakładał mu bandaże; potem nastało wielkie zamieszanie, samoloty przelatywały tuż nad nami, ostrzeliwując nas z broni maszynowej i powodując sceny niekiedy dantejskie, kiedy indziej znów groteskowe, jak na przykład ta z otyłym partyzantem, który chciał się ukryć za łodygą trzciny, lub innym, który prosił o ciszę pośród piekielnej ulewy strzałów, nie wiedząc dobrze, po co.
Utworzono grupę, którą dowodził Almeida, a w ktf.rej poza tym byli Kamiro Yaldes — wówczas kapral, dziś major, a także towarzysze Chao i Benitez; z Ałmeidą na czele minęliśmy ostatni rów plantacji, aby dotrzeć do zbawczego lasu. W tym momencie dały się słyszeć pierwsze krzyki, „ognia!", wśród trzcin podniosły się słupy dymu, choć nie jestem tego pewien, bo rozmyślałem wtedy raczej o goryczy porażki i nieodwracalności niej śmierci niż o przebiegu walki. Maszerowaliśmy, dopóki ciemności nam na to pozwalały, a potem zdecydowaliśmy się spać, wszyscy razem, jeden obok drugiego, atakowani przez moskity, osaczeni przez pragnienie i głód. Tak wyglądał nasz chrzest bojowy, 5 grudnia 1956 roku w okolicach Niąuero. W ten sposób zaczęła się hartować późniejsza Armia Powstańcza.
 


W nieznane

 

Na drugi dzień po zaskoczeniu w Alegria de Pio szliśmy przez las, gdzie czerwona ziemia ustąpiła miejsca sterczącym ostrzom raf koralowych, słysząc ze wszystkich stron pojedyncze wystrzały i nie obierając żadnego sprecyzowanego kierunku. Chao, który miał już za sobą wojnę hiszpańską, twierdził, że taki marsz wpędzi nas niewątpliwie w jakąś zasadzkę wroga, i proponował znaleźć stosowne miejsce, żeby spędzić tam noc i wtedy dopiero ruszyć dalej.
Praktycznie rzecz biorąc, byliśmy bez wody, a jedyną puszkę mleka — tubkę po witaminach wypełnialiśmy mlekiem i odrobiną wody — spotkało nieszczęście: Benitez, mający się nią opiekować, niósł ją w kieszeni swojego munduru otworkami w dół i kiedy chcieliśmy rozdzielić nasze porcje, stwierdziliśmy z żalem, że całe mleko wsiąkło w kieszeń munduru Beniteza.
Zdołaliśmy się ulokować w czymś w rodzaju groty, z której rozpościerało się dobre pole widzenia z jednej strony, lecz miała ten defekt, że nie można było zauważyć nadejścia wroga skądinąd. Jednak więcej myśleliśmy o tym, by stać się niewidzialnymi, niż o samej obronie i postanowiliśmy zostać tu cały dzień, tym bardziej że w pięciu złożyliśmy przysięgę, że będziemy walczyć aż do śmierci. Byli to Kamiro Valdes, Juan Almeida, Chao, Benitez i narrator. Wszyscy przeżyliśmy straszliwe doświadczenie klęski i późniejszej walki. W nocy ruszyliśmy w drogę. Ustaliłem położenie Gwiazdy Polarnej, w oparciu o moje wiadomości w tej dziedzinie, i przez kilka dni szliśmy orientując się według niej na wschód, by dotrzeć do Sierra Maestra. (O wiele później dowiedziałem się, że gwiazda, która nam przewodziła na wschód, nie była Gwiazdą Polarną i przez czysty przypadek szliśmy aż do świtu mniej więcej we właściwym kierunku, aż dotarliśmy do jakichś skał, już niedaleko wybrzeża).

W dole rozpościerało się morze, dzieliło nas od niego urwisko o płaskim szczycie, wysokości jakichś pięćdziesięciu metrów, a kuszący obraz sadzawki z wodą, pozornie zdatnej do picia, aż ciągnął nas w dół. Naszą największą udręką było pragnienie. Tego wieczoru pojawiło się mnóstwo raków i, zmuszeni głodem, złapaliśmy ich kilka, ale ponieważ nie byliśmy w stanie rozpalić ognia, wyssaliśmy na surowo galaretowatą zawartość ich skorup, co wywołało dokuczliwe pragnienie.
Po wielu poszukiwaniach natrafiliśmy na uczęszczana ścieżkę, która prawdopodobnie prowadziła do źródła słodkiej wody, ale kiedy tak chodziliśmy tam i z powrotem, widziana z góry kałuża gdzieś nam zniknęła i mogliśmy ugasić pragnienie tylko resztkami wody deszczowej zgromadzonej w szczelinach pomiędzy głazami. Odnalazłszy taką szczelinę, wydobywaliśmy wodę przy pomocy inhalatora przeciw astmie i piliśmy ledwie po parę kropel.
Szliśmy zniechęceni, bez określonego kierunku. Od czasu do czasu nad morzem przelatywał jakiś samolot. Wędrówka pośród raf koralowych była niezwykle uciążliwa i niektórzy proponowali, by maszerować wzdłuż przybrzeżnych skał. Jednakże ta trasa kryła w sobie poważną niedogodność: bylibyśmy tam widziani. W końcu rozłożyliśmy się w cieniu krzaków i czekaliśmy, aż słońce zajdzie. Wieczorem znaleźliśmy małą plażę i wykąpaliśmy się.
Próbowałem przypomnieć sobie pewną rzecz, o której czytałem kiedyś w książkach popularnonaukowych lub w jakiejś powieści, gdzie tłumaczono, że woda słodka zmieszana z jedną trzecią wody morskiej daje doskonałą wodę pitna i w ten sposób można powiększyć zapas płynu. Tak też zrobiliśmy z resztką wody z manierki, a wynik okazał się godny pożałowania; była to przesolona breja, która ściągnęła na mnie krytykę wszystkich towarzyszy. Nieco odświeżeni kąpielą poszliśmy dalej. Ściemniało się i chyba nawet, jeśli dobrze pamiętam, księżyc świecił dość jasno. Almeida i ja, idąc na czele, zauważyliśmy nagle w jednym z szałasów, jakie rybacy budują zazwyczaj na brzegu morza dla osłony przed niepogodą, sylwetki śpiących ludzi. Myśleliśmy, że to żołnierze, ale byliśmy zbyt blisko, aby się móc wycofać, więc przyspieszyliśmy kroku. Almeida zbliżył się do śpiących, by zmusić ich do poddania się, i wtedy spotkała nas miła niespodzianka: byli to trzej członkowie załogi „Granmy", Camilo Cienfuegos, Pancho Gonzales i Pablo Hurtado. Natychmiast dokonaliśmy wymiany wrażeń, doświadczeń i posiadanych przez nas wiadomości o każdym uczestniku oddziału i o każdej potyczce. Grupa Camila poczęstowała nas kawałkiem trzciny cukrowej wyrwanym z poła podczas ucieczki, a który posłużył nam do oszukania żołądka swa słodką i soczystą masą. Nato-niast oni pożerali zachłannie raki. Znaleźli sposób na ugaszenie pragnienia, ssąc wodę ze szpar przy użyciu rurki lub pustej łodygi.
Już wspólnie ruszyliśmy w dalszą drogę. Całość ocalałego oddziału z „Granmy" liczyła teraz ośmiu ludzi, lecz nie mieliśmy informacji o reszcie naszych, którzy utrzymali się przy życiu. Wywnioskowaliśmy, że musiało być jeszcze kilka grup podobnych do naszej, ale nawet nie mogliśmy określić miejsca swego pobytu, wiedzieliśmy jedynie, że idąc naprzód i mając morze po prawej stronie, będziemy szli na wschód, a więc do Sierra Maestra, w miejsce gdzie mogliśmy się schronić. Nie uszedł naszej uwagi fakt, że nadbrzeżne urwisko i morze udaremniłoby ucieczkę w wypadku, gdybyśmy napotkali jakiś oddział nieprzyjaciela. Nie pamiętam już, jak długo szliśmy tak wzdłuż brzegu, dzień czy dwa, wiem tylko, że jedliśmy małe owoce kaktusów — po jednym lub dwa na każdego — które rosły na brzegach. Ale to nie wystarczało, żeby oszukać głód, pragnienie dobijało nas, toteż musieliśmy niezwykle skrupulatnie rac jonować pozostałą odrobinę wody.
Pewnego świtu, zupełnie wyczerpani, doszliśmy do brzegu morza i zdrzemnęliśmy się trochę, dopóki nie rozjaśniło się na tyle, by móc ruszyć dalej, ponieważ wydawało nam .się teraz, że ściany brzegu nagle się obsunęły.
Ledwie się rozwidniło, zaczęliśmy badać teren i zobaczyliśmy przed sobą duży dom kryty palmowymi liśćmi; wszystko wskazywało na to, ii należy on do jakiegoś zamożnego chłopa. Od razu byłem zdania, że do takiego domu nie należy się zbliżać, gdyż prawdopodobnie jest zamieszkany przez naszych wrogów iub też zatrzymało się tam na kwaterze wojsko. Benitez wyrażał odmienny pogląd, i w końcu ruszyliśmy w stronę domu.
Pozostałem na zewnątrz, tymczasem on przeszedł przez ogrodzenie z drutu kolczastego (był z nami jeszcze ktoś trzeci, ale już nie pamiętam). Nagle dostrzegłem wyraźnie w cieniu postać umundurowanego mężczyzny f, karabinem M-1 w ręku, pomyślałem sobie, ze to nasza ostatnia chwila, przynajmniej Benlteza, którego nie zdołałbym ostrzec, bowiem znajdował się teraz bliżej tamtego niż R;nie. Benitez niemal otarł się o żołnierza i wrócił tą samą drogą, oświadczając prostodusznie, że zawrócił, ponieważ zobaczył „jakiegoś pana ze strzelbą" i uznał, iż będzie rozsądniej o nic go nie Pytać. Istotnie wszyscy wraz z Benitezem doznaliśmy nagłego wstrząsu, ale to jeszcze nie był koniec naszej odysei. Zataczając ostrożnie łuk, próbowaliśmy wspiąć się po urwisku, tutaj już znacznie niższym, gdyż dotarliśmy do strefy zwanej Ojo dcl IJuey, gdzie do morza wpada niewielka rzeczka i wyszczerbia nieco stromy brzeg.
 

Dzień zastał nas, zanim jeszcze pokonaliśmy pagórek i doszliśmy zaledwie do groty, z której można było doskonale obserwować całą okolicę; panował tu zupełny spokój, jakiś okręt wojenny wysadzał swój oddział desantowy, podczas gdy inny oddział właśnie wsiadał na pokład. Wyglądało (o na operację zluzowania jednej formacji przez drugą. Zdołaliśmy naliczyć około trzydziestu żołnierzy, potem dowiedzieliśmy się, że byli to ludzie Laurenta, groźnego oprawcy z Marynarki Wojennej, który po spełnieniu makabrycznej misji wymordowania jednej z naszych grup, uzupełniał swoje oddziały.
Zdziwiony Benitez zobaczył teraz „panów ze strzelbami" w całej ich tragicznej okazałości. Sytuacja była dość trudna, bo gdyby nas odkryli, nie byłoby najmniejszej szansy ratunku i pozostałoby nam tylko walczyć aż do końca.
Spędziliśmy cały dzień bez kęsa pokarmu, wydzielając skrupulatnie wodę w soczewce lunety karabinu, gdyż była to dokładna miara, a wieczorem ruszyliśmy dalej, by opuścić tę strefę, gdzie przeżyliśmy jeden z najbardziej rozpaczliwych dni tej kampanii, spragnieni i głodni, świadomi porażki i oczywistości bliskiego i nieuniknionego zagrożenia, które sprawiało, że czuliśmy się jak szczury w pułapce.
Po dalszych perypetiach dotarliśmy do strumyka, który wpadał do morza lub do jakiejś większej rzeki. Leżąc na ziemi żlopaliśmy zachłannie, jak konie, tak długo, dopóki nasze zgłodniałe żołądki nie zaczęły się wzbraniać przed dalszym zalewem. Napełniliśmy manierki i ruszyliśmy dalej. O świcie doszliśmy do szczytu wzgórza, gdzie rosło parę drzew. Tu rozdzieliliśmy się, tak jakbyśmy chcieli zorganizować obronę i ukryć się jak najlepiej. Spędziliśmy cały dzień, obserwując przelatujące tuż nad naszymi głowami samoloty, wyposażone w megafony, z których dobiegały jakieś niezrozumiałe dźwięki, niemniej Almeida i Benitez, weterani ataku na Monsada, zrozumieli je jako wezwanie do poddania się. W lesie od czasu do czasu rozlegały .się trudne do zidentyfikowania okrzyki.
Tej nocy kontynuowaliśmy naszą wędrówkę, aż doszliśmy w okolice jakiegoś domu, gdzie rozlegały się dźwięki orkiestry. Rozpętała się nowa dyskusja: Kamiro, Almeida i ja byliśmy zdania, że w żadnym wypadku nie należy iść na zabawę ani pojawiać się tam, gdyż chłopi natychmiast — choćby nawet przez zwykłą gadatliwość — przekazaliby wiadomość o naszej obecności w tej strefie; Benitez i Camilo Cienfuegos utrzymywali, że tak czy inaczej należy tam pójść i coś zjeść. W końcu Kamiro i ja zostaliśmy wybrani, aby pójść do domu, ażeby zdobyć wiadomości i prowiant. Kiedy byliśmy Już blisko, muzyka ucichła i rozległ się w oddali głos męski mówiący coś jakby: ,,a teraz wypijmy zdrowie wszystkich naszych towarzyszy broni, za nasze wspaniałe..." itd. itd. To wystarczyło, abyśmy czym prędzej zawrócili i poinformowali naszych, kto bierze udział w tej hulance.
Ruszyliśmy dalej, ale ludzie coraz bardziej wzbraniali się iść; tej nocy, a chyba i następnej, wszyscy towarzysze odmawiali dalszego marszu i musieliśmy się udać da jakiejś chaty na skraju gościńca, w miejscowości zwanej Puercas Gordas, w dziewięć dni po zaskoczeniu.
Przyjęto nas tam uprzejmie i wydano nie kończącą się ucztę. Jedliśmy całymi godzinami, aż w końcu nastał dzień i nie mogliśmy opuścić chaty. Rano przyszli inni chłopi, powiadomieni o naszej obecności; zjawili się zaciekawieni i usłużni, aby móc nas poznać, dostarczyć prowiantu lub obdarować upominkami.
Mała chata, w której się znajdowaliśmy, zamieniła się nagle w piekło. Almeido pierwszy dosta! gwałtownej biegunki, po nim osiem dalszych rozgniewanych żołądków okazało swą niewdzięczność, zatruwając to małe pomieszczenie; niektórzy wymiotowali. Pablo Hurtado, wyczerpany parodniowym marszem, zmęczeniem, mdłościami, głodem i pragnieniem, nie mógł w ogóle powstać.
Postanowiliśmy iść dalej nocą. Chłopi mówili, że mają wiadomości, iż Fidel żyje, i że mogą nas zaprowadzić w okolice, gdzie najprawdopodobniej przebywa wraz z Crescendo Perezem, ale musielibyśmy porzucić mundury i broń. Almeida i ja zachowaliśmy nasze pistolety maszynowe „Star", a osiem karabinów i wszystkie naboje zostały pod opieką gospodarza. Tymczasem my, podzieleni na dwie grupy -- trzech i czterech ludzi -- mieliśmy się rozlokować w domach chłopów, by potem, w kilku etapach, osiągnąć Sier-ra Maestra.
Jeśli dobrze pamiętam, w skład pierwszej grupy wchodzili Pan-cho Gonzales, Ramiro Vald.es, Almeida i ja, w drugiej byli Camilo Benitez i Chae. Pablo Hurtado pozostał chory w domu.
Zaledwie wyszliśmy, właściciel domu uległ pokusie przekazania wiadomości jednemu ze swych przyjaciół, aby omówić sprawę ukrycia broni, ten zaś przekonał go, że można by ją sprzedać, nakazując kontakt z kimś trzecim. Ten ostatni doniósł o wszystkim w*jsku, toteż w kilka godzin po opuszczeniu przez nas pierwszego gościnnego domu na Kubie nieprzyjaciel wkroczył do akcji. Uwięziono Pabla Hurtado i skonfiskowano całą broń.
Przebywaliśmy wtedy w domu adwentysty, Argelia Rozabala, znanego wszystkim jako El Pastor. Towarzysz ów, kiedy dotarła doń zła wiadomość, skontaktował się natychmiast z innym chłopem z tych okolic znającym dobrze teren, o którym mówiono, że sympatyzował z powstańcami. Tego wieczoru przyszli po nas i przeprowadzili do innej, bardziej bezpiecznej kryjówki. Chłopem, którego poznaliśmy tego dnia, był Guillermo Garcia, obecny major Armii Zachodniej i członek Komitetu Narodowego naszej Partii. Potem przebywaliśmy w paru innych domach: u Carlosa Mas, potem wcielonego do wojska, u Perucho i innych towarzyszy, których nazwisk nie pamiętam. Pewnego poranka, kiedyśmy przecinali szosę do Pilon i szliśmy bez przewodnika, kierowaliśmy się do posiadłości Mongo Pereza, brata Crescenda, gdzie przebywała — przynajmniej czasowo — ocalała reszta uczestników wyprawy, członków naszego oddziału, który dokonał desantu, mianowicie: Fidel Castro, Universo Sanchez, Faustino Perez, Raul Castro, Ciro Redondo, Efigenio Ameijeiras, Renę Ilodrigez i Armado Rodrigez. W parę dni później przyłączyli się Moran, Crespo, Julito Diaz, Ca-lixto Garcia, Calixto Morales i Bermudez.
Nasz mały oddział nie miał umundurowania ani broni, gdyż te dwa pistolety stanowiły wszystko, co udało nam się ocalić z katastrofy, i dlatego rozmowa z Fidelem miała bardzo burzliwy przebieg. Jego naganę pamiętaliśmy w czasie całej kampanii i pamiętamy ją nawet teraz: „Nigdy nie naprawicie popełnionego błędu, bo za stratę karabinu w takich okolicznościach płaci się życiem. Jedyną szansą przeżycia, jaką mielibyście w wypadku spotkania z wojskiem, była wasza broń. Porzucić ją to zbrodnia i głupota".
 


Bitwa nad La Plata

Atak na małe koszary znajdujące się u ujścia La Pląta w Sierra Maestra przyniósł nam pierwsze zwycięstwo i nabrał pewnego rozgłosu; wiadomość przekroczyła granice tego dzikiego regionu, w którym cała rzecz miała miejsce. Było to unaocznienie wszystkim faktu, że Armia Powstańcza istnieje i jest gotowa do walki. Dla nas samych było to umocnienie w wierze w nasze możliwości i ostateczne zwycięstwo.
W dniu 14 stycznia 1957 roku, trochę ponad miesiąc po zaskoczeniu w Alegria de Pio, zatrzymaliśmy się nad rzeką Magdalena, którą oddziela od La Płata masyw ciągnący się od Maestra aż do morza i dzieli te dwie małe niecki. Odbywaliśmy tam ćwiczenia strzeleckie, zarządzone przez Fidela, aby wyszkolić cokolwiek ludzi. Niektórzy z nich strzelali po raz pierwszy w życiu. Ponadto wykąpaliśmy się po wielu dniach zaniedbywania higieny, a ci, którzy mogli, zmienili bieliznę. Mieliśmy wtedy dwadzieścia trzy sztuki sprawnej broni: dziesięć karabinów z lunetami, pięć karabinów półautomatycznych, cztery zwykłe, dwa thompsony, dwa pistolety maszynowe i jedną strzelbę kaliber 16.
Tego dnia po południu wspięliśmy się na ostatnie wzgórze dzielące nas od La Pląta. Szliśmy wąską ścieżką przez las, uczęszczaną Przez niewielu ludzi i oznakowaną specjalnie dla nas ostrzem ma-czety przez chłopa z tych okolic, Meląuiadesa Eliasa. Tak go Przynajmniej nazywał nasz przewodnik Eutimio, który w tamtym kresie był dla nas niezastąpiony, a także uważaliśmy go za wzór chłopa-powstańca.
Ale w jakiś czas później został aresztowany przez Casillę, który zamiast rozstrzelać, przekupił go sumą 10 000 pesos i obietnicą stopnia wojskowego, jeśli zabije Fidela. Był już bliski spełnienia swego zamiaru, lecz zabrakło mu odwagi. Jednakowoż zrobił i tak dużo, bo zdradził miejsca naszych obozowisk.

Ale jeszcze w tamtym okresie Eutimio służył nam wiernie, był jednym z wielu chłopów walczących o swą ziemię przeciw obszarnikom, a także przeciwko żołnierzom służącym owej warstwie.
Wędrując tego dnia wzięliśmy do niewoli dwóch chłopów, którzy okazali się krewnymi przewodnika, jednego wypuściliśmy, a drugiego, na wszelki wypadek, zatrzymaliśmy. Następnego dnia, 15 stycznia, zobaczyliśmy z daleka koszary nad La Płata, będące jeszcze w budowie, pokryte cynkową blachą, a także grupę półnagich mężczyzn, pomimo to jednak nietrudno nam było rozpoznać wrogie mundury. Zauważyliśmy też, że o szóstej wieczorem, przed zachodem słońca, przybijała lam barka wypełniona żołnierzami, jedni wsiadali, zaś inni opuszczali pokład. Ponieważ nie rozumieliśmy, czemu mają służyć te manewry, postanowiliśmy odłożyć atak do następnego dnia.
Od ś\vitu 16 stycznia koszary pozostawały pod obserwacją. Straż przybrzeżna wycofała się wieczorem, badaliśmy teren, ale żołnierzy nigdzie nie było widać. O trzeciej po południu postanowiliśmy się zbliżyć do prowadzącej do koszar drogi i posuwaliśmy się brzegiem La Pląta, która nie jest głęboka, po czym zajęliśmy pozycje na skraju drogi. Po pięciu minutach zatrzymaliśmy dwóch chłopów. Jeden z nich był już kiedyś donosicielem; kiedy dowiedzieli się, kim jesteśmy i stwierdzili, że może być źle, jeśli nie będą mówić prawdy, podali nam cenne informacje.
W koszarach przebywała grupa żołnierzy, gdzieś około piętnastu, a poza tym lada chwila miał tam przybyć jeden z najważniejszych !"arządców plantacji w tych okolicach: Chicho Osorio. Owi zarządcy pracowali w posiadłości rodziny Laviti, która władała olbrzymim terytorium stosując tam terror przy pomocy takich właśnie jak Chicho Osorio. Wspomniany Chicho pojawił się niebawem, był pijany, jecha! na mule, wioząc za sobą na oklep jakiegoś Murzyna. Universo Sanchez nakazał mu się zatrzymać w imieniu policji wiejskiej, a ten natychmiast odpowiedział: „moskit". Było to hasło. Pomimo naszego szubienicznego wyglądu — być może również dzięki temu, że delikwent był solidnie pijany — zdołaliśmy oszukać Chicha Osorio. Fidel, z urażoną miną, oświadczył, że jest pułkownikiem wojsk i przyjechał zbadać, z jakich powodów nie zdołano dotąd zlikwidować powstańców, że on sam pójdzie do lasu — dlatego właśnie nosi brodę — bo to, co tu robi wojsko, to „jedno wielkie dziadostwo". Wreszcie wyraził się nie najlepiej o skuteczności akcji wrogich sił. Bardzo zafrasowany Chicho Osorio odpowiedział mu, że istotnie, żołnierze siedzą bezczynnie w koszarach i potrafią tylko żreć, że chodzą na bezsensowne patrole. Oświadczył zapalczywie, że powinno się zlikwidować wszystkich partyzantów. Ostrożnie zaczęliśmy przeprowadzać wywiad na temat liczebności naszych wrogów i zwolenników w tej okolicy, wypytując o te sprawy Chicha Osorio, rzecz jasna przedstawiając sprawę na opak. Kiedy Chicho twierdził, że ktoś jest zły, mieliśmy podstawy by uważać, iż jest wręcz przeciwnie. W ten sposób zebraliśmy dane o jakichś dwudziestu osobach, a tamten szpicel nadal ciągnął swoje, opowiedział nam, w jaki sposób zginęły w tych stronach dwie osoby: „Ale pan generał Batista natychmiast kazał mnie uwolnić". Mówił też o tym, jak niedawno stłukł po twarzy chłopów, którzy wydawali się „cokolwiek źle wychowani' i że ponadto, według jego słów, żołnierze tego nie potrafią: pozwalają chłopom mówić i wcale ich nie karcą. Fidel zapytał go, co zrobiłby, gdyby schwytał Fidela Castro, a wtedy tamten odpowiedział mu, wraz ze stosownym gestem, że powiesiłbym go za... Podobne było jego zdanie na temat Crescencia. „Niech no pan spojrzy, powiedziałem, pokazując mu nasze buty produkcji meksykańskiej, to jednego z tych s,..synów, którego zabiliśmy", i w ten sposób, bezwiednie, Chicho Osorio podpisał wyrok śmierci na samego siebie. W końcu, na prośbę Fidela, zgodził się zaprowadzić nas tak, abyśmy mogli zaskoczyć żołnierzy i wykazać im, źc nie utrzymują się w należytym pogotowiu i nie wypełniają swoich obowiązków. Zbliżyliśmy się do koszar wraz z Chichiem Osorio w roli przewodnika, choć osobiście nie byłem zbyt pewny, czy aby przypadkiem facet nic zdał już sobie sprawy z naszego podstępu. A jednak szedł dalej, pełen za ufania, gdyż był tak pijany, że ledwie mógł mówić. Sforsowaliśmy ponownie rzekę, aby podejść do koszar. Fidel oświadczył mu, że regulaminy wojskowe przewidują, iż więzień powinien być związany. Facet nie stawiał oporu i dalej powędrował istotnie jako więzień, choć nie wiedział w czym rzecz. Wyjaśnił, że jedyny stały posterunek znajduje się przy bramie do budowanych koszar i przy domu drugiego z zarządców, niejakiego Honoria. Zaprowadził nas w pewne miejsce nie opodal koszar, gdzie przebiegała droga do Macio. Towarzysz Luis Crespo, obecnie major, został wysłany na zwiady i wrócił oznajmiając, że dane przekazane nam przez zarządcę są prawdziwe, gdyż zobaczył obie budowle i czerwony punkcik papierosa wartownika w środku.
Kiedy już zamierzaliśmy ruszyć naprzód, musieliśmy się ukryć i przepuścić trzech żołnierzy na koniach, wlokących za sobą, niczym muła, jakiegoś więźnia. Przeszedł on tuż obok mnie i przypominam sobie słowa tego biednego wieśniaka: „Jestem człowiekiem, tak jak wy" i odpowiedź mężczyzny, którego potem zidentyfikowaliśmy jako kapral Basoł; „zamknij się i chodź, bo pogonimy cię batem", Doszliśmy do wniosku, że temu chłopu nic grozi niebezpieczeństwo pobytu w koszarach i nie będzie wystawiony na nasze kule w momencie ataku. Jednak na drugi dzień, kiedy rozeszła się wiadomość c potyczce i jej rezultatach, zamordowano go nikczemnie w Maeio. Musieliśmy przystąpić do natarcia tylko z dwudziestoma sztukami broni. Była to ważna chwila, gdyż brakowało nam naboi. Należało za wszelką cenę wziąć koszary, nie zdobycie ich oznaczałoby wyczerpanie całego zapasu amunicji, a wtedy pozostalibyśmy bezbronni. Towarzysz porucznik Juliio Diaz, poległy zaszczytną śmiercią w El Uvero, wraz z Camiiem Cienfuegos, Benitezem i Ca-lixto Moralesem, zbrojnymi w karabiny półautomatyczne, otoczyli palmową chatę od prawej strony. Fidel, Uniyerso Sanchez, Luis Crespo, Ca!ixio Garcia, Fajardo — obecnie pułkowuik, noszący to famo nazwisko co Piti Fajardo, nasz lekarz poległy w Escamfcay — i ja mieliśmy nacierać na wprost. Kaul ze swa grupą i Almeida ze swoją mieli oskrzydlić koszary od lewej.
W ten sposób zbliżyliśmy się do pozycji wroga na jakieś czterdzieści metrów. Księżyc świeci! jasno. Fidel pierwszy wystrzelił dwie serie z pistoletu maszynowego, a potem odezwała się cała nasza broń. Natychmiast wezwaliśmy żołnierzy do poddania się, a!e bez skutku. Wraz z rozpoczęciem strzelaniny został wykonany wyrok na mordercy i donosicielu, Chichu Osorio.
Natarcie zaczęło się o drugiej czterdzieści nad ranem, a żołnierze stawiali większy opór, niż można się było spodziewać. Był tam pewien sierżant uzbrojony w M-l i odpowiadał strzałami na każde nasze wezwanie, aby się poddał. Wydaliśmy rozkaz użycia naszych brazylijskich granatów starego typu. Luis Crespo rzucił swój i ja również. Ale nie wybuchły. Raul Castro rzucił golą laskę dynamity, również bez skutku. Należało się więc przybliżyć i podpalić zabudowania, nawet ryzykując życic. Universo Sanchez spróbował mu brcń, i nadal ostrzeliwaliśmy budynek. Camilo Cienfuegos, wreszcie Luis Crespo i ja zbliżyliśmy się do szałasu, i mojemu towarzyszowi udało się go podpalić. W świetle pożaru mogliśmy stwierdzić, że było to po prostu miejsce, gdzie składano orzechy z pobliskiej palmy kokosowej, niemniej wystraszyliśmy żołnierzy, którzy zaprzestali walki. Jeden z nich, uciekając, omal nie nadział się na karabin Luisa Crespo. a ten, zraniwszy go w pierś, odebrał mu broń i nadal ostrzeliwaliśmy budynek. Camilo Cienfuegos, obwarowany za drzewem, strzelał do uciekającego sierżanta i zużył parę naboi, jakimi dysponował.
Żołnierze, teraz prawie bezbronni, byli niemiłosiernie poranieni od naszych wystrzałów. Camilo Cienfuegos jako pierwszy wszedł do domu, gdzie rozległy się okrzyki poddania.
Natychmiast oceniliśmy efekty tej potyczki, jeśli chodzi o broń: osiem springfieldów, jeden pistolet maszynowy Thompson i jakieś tysiąc naboi. My zużyliśmy blisko pięćset naboi. Poza tym zdobyliśmy ładownice, paliwo, noże, odzież i trochę prowiantu. Oni mieli dwóch zabitych i pięciu rannych, a oprócz tego trzech trafiło do niewoli. Niektórzy, wraz z donosicielem Honoriem, uciekli. Po naszej stronie • ani zadraśnięcia. Podpaliliśmy domy żołnierzy i wycofaliśmy się, udzielając przedtem należytej pomocy rannym, trzem bardzo poważnie, którzy, jak dowiedzieliśmy się już po ostatecznym zwycięstwie, potem umarli. Zostawiliśmy ich pod opieką uwięzionych żołnierzy. Jeden z tych żołnierzy wstąpił potem do oddziału majora Raula Castro, osiągnął stopień porucznika i zginął w katastrofie lotniczej, już po zwycięstwie rewolucji.
Staraliśmy się zawsze traktować rannych inaczej, niż to robiło wojsko, które nie tylko dobijało naszych rannych towarzyszy, lecz i porzucało własnych. Ta różnica, z upływem czasu, przyniosła coraz większe efekty i stanowiła jeden z czynników naszego sukcesu. I tutaj właśnie, pomimo moich ubolewań jako lekarza, który widział potrzebę oszczędzania lekarstw dla naszego oddziału, Fidel rozkazał, ażeby oddać jeńcom do dyspozycji wszystkie leki, by mogli się zaopiekować rannymi. Tak też zrobiliśmy. Wypuściliśmy również na wolność cy\vi!ów: o pół do piątej rano, dnia 17 stycznia ruszyliśmy w kierunku Palma Mocha, dokąd dotarliśmy o świcie i pogrążyliśmy się w lesie, szukając bardziej niedostępnych stref Sierra Maestra.
Naszym oczom ukazał się żałosny widok: jakiś kapral i jeden z zarządców poprzedniego dnia oświadczyli wszystkim obecnym rodzinom, że lotnictwo zbombarduje cały ten region, wobec czego nastąpił exodus w stronę wybrzeża. Ponieważ nikt nie wiedział o naszej obecności, był to oczywisty manewr zarządców majątków i policji wiejskiej, mający na celu pozbawienie chłopów ich gruntu i własności. Ale ich kłamliwe oświadczenie zbiegło się z naszym atakiem, więc teraz wszystkich ogarnął prawdziwy strach i nie sposób było powstrzymać chłopów-wychodźców.
Była to pierwsza zwycięska potyczka oddziałów powstańczych, °na to, podobnie jak ś następna, były wyjątkowymi przypadkami w życiu naszego oddziału, kiedy mieliśmy więcej broni niż ludzi...Chłopi nie byli jeszcze gotowi przyłączyć się do walki, a łączność z organizacją miejską praktycznie nie istniała.
 


Bitwa nad Arroyo del Infierno

 

Arroyo del Infierno to mała. niezbyt długa rzeczka, która wpada do rzeki Palma Mocha. Idąc wzdłuż jej brzegów — oddalając się od Palma Mocha i wspinając się po zboczach wzgórz, wśród których płynie — doszliśmy do niewielkiej i łagodnej przełęczy w lesie, gdzie stały dwie małe chaty i tam założyliśmy nasz obóz, oczywiście nie korzystając z domostw chłopskich.
Fidel uważał, że wojsko ruszy w ślad za nami i że zdoła nas w przybliżeniu zlokalizować. Postanowił więc przygotować w okolicy zasadzkę, aby wziąć do niewoli kilku żołnierzy, I zgodnie z tym podzielił ludzi.
Fidel ciągle kontrolował nasze pozycje i dokonywał obchodów dla sprawdzenia skuteczności obrony. Poziomice na mapie zostały zaznaczone właśnie wtedy i znaczyły — bardzo niedokładnie — każde kolejne pięć metrów wysokości. 19 stycznia rano, gdy dokonywaliśmy przeglądu oddziału, przydarzył się wypadek, który mógł pociągnąć za sobą poważne następstwa. Miałem wtedy na głowie, jako trofeum znad La Pląta, hełm kaprala wojsk batistow-skicłi i nosiłem go bardzo dumnie. Ale sprawdzając posterunki zapuściliśmy się w głąb lasu, wartownik usłyszał nas już z daleka i zobaczył grupę ludzi, na czele których szedł ktoś w hełmie. Na szczęście w tym momencie czyszczono właśnie broń, i tylko karabin Camila Cienfuegos był gotów do strzału. Camilo wystrzelił do nas, lecz od razu zrozumiał swoją pomyłkę. Pierwszy strzał chybił celu, a karabin automatyczny zaciął się, uniemożliwiając dalsze prowadzenie ognia. Ten fakt dowodzi napięcia, jakie przeżywaliśmy wszyscy, czekając — jak wybawienia — samego momentu walki. Bywają chwile, kiedy nawet ludzie o najbardziej silnych nerwach odczuwają lekkie drżenie kolan i wszyscy pragną, aby jak najprędzej nastąpił ten kulminacyjny punki wojny, jakim jest bitwa. Ą jednak wcale tak bardzo nic pragnęliśmy walki: musieliśmy ją podjąć, gdyż była to konieczność.
Dnia 22 stycznia o świcie rozległo się w okolicach rzeki Palma Mocha parę pojedynczych strzałów i to nas zmusiło do utrzymania naszych linii w jeszcze większym pogotowiu i oczekiwania na pewne już w tej chwili pojawienie się oddziału nieprzyjaciela.
Ponieważ przypuszczaliśmy, że żołnierze są już blisko, nie było śniadania ani obiadu. Z Crespo, który był wieśniakiem, znaleźliśmy kurnik ł rozdzieliliśmy jaja, pozostawiając w gnieździe — jak każe zwyczaj — tylko jedno, by kury dalej się niosły. Tego dnia, po nocnej strzelaninie, Crespo postanowił, że powinniśmy zjeść również to ostatnie jajko. I tak też zrobiliśmy. Było już po południu, kiedy w jednej z chat zauważyliśmy postać ludzką. W pierwszej chwili myśleliśmy, że ktoś nie posłuchał rozkazu, aby żaden z naszych towarzyszy nie zbliżał się do tych zabudowań. A jednak sprawa miała się inaczej, to żołnierz reżimu penetrował chaty. Potem pojawiło się ich aż sześciu, wreszcie odeszli i w naszym polu widzenia pozostało tylko trzech. Widzieliśmy, jak jeden z nich, rozejrzawszy się wcześniej dokoła, zerwał garść trawy, zatknął ją na czapce dla zamaskowania się i przysiadł spokojnie w cieniu, bez najmniejszego śladu obawy na twarzy, wyraźnie widocznej poprzez lunetę karabinu. Wystrzał Fidela, który zapoczątkował ogień, poraził tamtego natychmiast, toteż zdążył zaledwie wydać okrzyk, coś w rodzaju „o matko" i upadł, aby już więcej nie powstać. Ogień nasilił się i padli również dwaj towarzysze niefortunnego żołnierza. Nagle stwierdziłem, że w chacie znajdującej się bliżej mojej pozycji, był jeszcze jeden żołnierz, który próbował schronić się przed naszym ogniem. Mogłem widzieć tylko jego nogi, gdyż znajdowałem się wyżej i zasłaniał mi go dach chaty. Wystrzeliłem w tamtym kierunku i spudłowałem, drugi wystrzał trafił go w sam środek piersi, toteż spadł upuszczając karabin, który wbił się bagnetem w ziemię. Osłaniany przez g u a j i r o Crespo dotarłem do chaty i obejrzałem zwłoki. Zabrałem naboje zabitego 1 parą innych rzeczy z oporządzenia. Żołnierz dostał w samą pierś, więc pocisk musiał naruszyć serce i śmierć nastąpiła od razu. Jego zwłoki przejawiały już wszelkie symptomy pośmiertnego stężenia, co należałoby chyba przypisać również zmęczeniu będącemu wynikiem ostatnich godzin walki.
Potyczka była niezwykle zacięta, więc po osiągnięciu przewidzianego wcześniej celu, wycofaliśmy sio czym prędzej w stronę naszych.
Dokonując podsumowania stwierdziliśmy, że zużyliśmy około 900 naboi, a zdobyliśmy 70, które znajdowały się w pasie na amunicję, oraz karabin. Był to garand, otrzymał go major Efigenio Amei-jeiras i posługiwał się nim przez znaczną część naszej kampanii. Po stronie nieprzyjaciela doliczyliśmy się czterech ofiar, ale po pewnym czasie — gdy pojmaliśmy szpiega — okazało się, że zabitych było pięciu. Trudno to nazwać zwycięstwem w pełnym tego słowa znaczeniu, ale nie było to również zwycięstwo pyrrusowe. Zmierzyliśmy się bowiem z wojskiem w zupełnie nowej sytuacji i próba wypadła pomyślnie.
Wszystko to podniosło nas na duchu i pozwoliło kontynuować przez cały dzień marsz pod górę, w kierunku bardziej niedostępnych lasów, gdzie mogliśmy schronić się przed pościgiem przeważających sił nieprzyjaciela. W ten sposób osiągnęliśmy przeciwległe zbocze i posuwaliśmy się równolegle do oddziałów batistowskich, które również wykonały odwrót i sforsowały te same wzniesienia, zmierzając na drugą stronę. W ciągu dwóch dni maszerowaliśmy niemal ramię w ramię z oddziałem wroga, nie zdając sobie z tego sprawy. Raz zdarzyło się nam nawet nocować w dwóch chatach oddzielonych od siebie zaledwie małą rzeczką, jaką jest La Płata, i paroma jej zakolami. Dowódcą patrolu wroga był porucznik San-chez Mosąuera, a jego nazwisko stało się potem sławne w całej Sierra Maestra z powodu grabieży, jakich dokonywał. Warto w tym miejscu wyjaśnić, że odgłosy wystrzałów, słyszane przez nas na parę godzin przed akcja, dotyczyły egzekucji wykonanej na pewnym Haitańczyku z pochodzenia, który wzbraniał się poprowadzić oddziały do naszej kryjówki. I gdyby nie ten mord, zdołaliby nas zaskoczyć.
Teraz znów uginaliśmy się pod ładunkiem, wielu z nas musiało dźwigać po dwa karabiny. W tej sytuacji droga nie należała do łatwych, niemniej ogólne nastroje różniły się od tych, jakie zawładnęły nami po porażce w Alegria de Pio. Kilka dni wcześniej odnieśliśmy zwycięstwo nad znacznie niniejszą grupą, oszańcowaną w koszarach, obecnie zaś pokonaliśmy cała kolumnę marszową przewyższającą nas liczebnie i mogliśmy doświadczyć wagi odpowiedniego manewru: likwidowania straży przednich, ponieważ brak straży przedniej unieruchamia oddział wojska.


Atak powietrzny

 

Po zwycięskiej bitwie, stoczonej z oddziałami Sancheza Mosąuery, maszerowaliśmy wzdłuż brzegów rzeki La Pląta, a potem sforsowawszy Magdalenę, zawróciliśmy w strefę poznaną już przez nas w Caracas. Jednakowoż nastroje, jakie zapanowały tam wśród nas, były zgoła inne od tych, które przeżywaliśmy będąc w tej okolicy po raz pierwszy, ukryci na tym wzgórzu i pewni poparcia miejscowej ludności. Niedawno przeszły tędy oddziały Casillasa, siejąc terror w całym rejonie. Chłopi odeszli i pozostały po nich jedynie puste chaty lub parę sztuk bydła, które służyło nam za pożywienie. Doświadczenie nauczyło nas, że nie było wskazane nocować w chatach, toteż spędziwszy noc w jednej z nich, udaliśmy się do lasu i rozbiliśmy obóz nie opodal źródełka, prawie na samym szczycie wzgórza nad Caracas.
Tam właśnie odbyłem rozmowę z Manuelem Fajardo. Dopytywał o możliwość przegrania przez nas kampanii. Nasze odpowiedzi, niezależnie od euforii z racji bieżących zwycięstw, brzmiały zawsze tak samo: tę wojnę bezwarunkowo wygramy. Tłumaczył mi, że Pyta mnie o to dlatego, że Hiszpan Moran powiedział mu, iż ostateczne zwycięstwo jest rzeczą niemożliwą, a my jesteśmy skazani na zagładę i namawiał go do opuszczenia obozu. Powiadomiłem o tym Fidela, lecz dowiedziałem się, że Hiszpan Moran uprzedził go już wcześniej o zamiarze dokonania sondaży dla zbadania nastrojów, jakie panowały w oddziale. Doszliśmy do wniosku, iż sposób ten nie należał do najlepszych, a Fidel wygłosił swoje zdanie na temat konieczności wzmożenia dyscypliny, aby uniknąć wszelkich niebezpieczeństw, jakie mogą wyniknąć z zaniedbań względem niej. Ponadto ogłosił, że trzy wykroczenia: dezercja, niesubordynacja i sianie defetyzmu będą karane śmiercią.
Sytuacja \v tych dniach nie należała do wesołych, oddział nasz, nie okrzepły jeszcze w walce i pozbawiony sprecyzowanej świadomości ideologicznej, nie był podatny na integracje. Towarzysze opuszczali nas dzień po dniu, prosili o zadania w mieście, które niejednokrotnie były znacznie bardziej niebezpieczne, niemniej jednak oznaczało to zawsze ucieczkę przed trudnymi warunkami walki w polu. Pomimo to życie obozu nadal toczyło się swoim torem; Hiszpan Moran przejawiał niestrudzoną aktywność, zabiegał o żywność i nawiązywał kontakty z chłopami z pobliskich miejscowości. W takich właśnie warunkach znajdowaliśmy się dnia 30 stycznia rano. Eutimio Guerra, zdrajca, poprosił o pozwolenie na odwiedziny chorej matki, a Fidel wyraził zgodę, dając mu jeszcze trochę pieniędzy tia podróż. Według Eutimia miała ona trwać kilka tygodni, a my nie rozumieliśmy jeszcze całego szeregu faktów, które potem stały się zupełnie jasne w świetle dalszego postępowania wymienionego osobnika. Dołączając ponownie do oddziału, Eutimio oświadczył, że przebywał właśnie w okolicach Palma Mocha, gdy dowiedział się, iż siły rządowe podążają naszym śladem i że chciał nas o tym powiadomić, ale w chacie Delfina zastał tylko kilku zabitych żołnierzy oraz chłopa, na którego gruntach rozegrała się bitwa nad Arroyo de Infierno. I że szedł w ślad za nami przez Sierra, dopóki nas nie odnalazł. W rzeczywistości jednak został wzięty do niewoli, a teraz pracował już na rzecz wroga, gdyż w zamian za mord na Fidelu miał otrzymać pieniądze i stopień wojskowy.
Zgodnie z częścią planu Eutimio opuścił obóz poprzedniego dnia i już 30 rano, kiedy przebudziliśmy się po spędzeniu chłodnej nocy, usłyszeliśmy warkot nadlatujących samolotów, które nie mogły nas zlokalizować, ponieważ byliśmy w lesie. Palenisko kuchni znajdowało się dwieście metrów niżej, obok niewielkiego źródła, nie opodal straży przedniej. Nagle usłyszeliśmy pikującą maszynę myśliwską, grzechot broni maszynowej, a po chwili wybuch bomb. W owych czasach nie mieliśmy zbyt wielkiego doświadczenia, toteż zdawało nam się, że strzelanina rozległa się ze wszystkich stron. Pociski kaliber 50, wybuchające przy uderzeniu o ziemię wokół nas, sprawiały wrażenie, iż zostały wystrzelone z głębi lasu równocześnie z rozlegającymi się w powietrzu seriami karabinów maszynowych. I to zasugerowało nam, że zostaliśmy zaatakowani przez siły lądowe.
Otrzymałem rozkaz, by zaczekać na ludzi z naszej straży przedniej, a także zebrać część ekwipunku porzuconego w chwili nalotu. Punktem zbornym miała być Cueva del Ifurno. Towarzyszył mi 'tedy Chao, weteran wojny domowej w Hiszpanii. Czekaliśmy rzeź jakiś czas na powrót rozproszonych towarzyszy, ale nie tkaliśmy niiiOg0. Toteż podążyliśmy za całą kolumna, posuwa-. sję po niewyraźnych śladach; byliśmy tak obładowani, że v; pewnej chwili postanowiliśmy odpocząć na polanie w lesie. Po jakimś czasie słysząc odgłosy i obserwując wszystko dokoła, stwierdziliśmy, że tym samym tropem podążają obecny major Guillermo Garcia i Sergio Acujia. Należeli oni do straży przedniej i teraz zamierzali dołączyć do grupy. Po krótkiej naradzie Guillermo i ja zawróciliśmy do obozu, ażeby zbadać sytuację, ponieważ nie było już słychać huku motorów, a samoloty odleciały. Zastaliśmy tam żałosny widok: pociski nieprzyjacielskie trafiały zadziwiająco celnie — co na szczęście nie powtórzyło się już w ciągu dalszego przebiegu wojny - - w samą kuchnię. Palenisko zostało doszczętnie rozbite przez odłamki, a jedna z bomb wybuchła dokładnie w środku obozu straży przedniej, ale — rzecz jasna — nikogo już tam wtedy nie było. Hiszpan Moran i nasz towarzysz poszli zbadać teren, powrócił tylko Moran, oznajmiając, że widział w oddali pięć samolotów, a ponadto, że nigdzie w pobliżu nie ma wojska. Ruszyliśmy dalej w pięciu, uginając się pod ładunkiem i maszerując wśród przygnębiającej scenerii spalonych domów, będących własnością naszych dawnych przyjaciół. Zastaliśmy w nich jedynie żałośnie miauczącego kota i świnię, która czując naszą obecność zaczęła pochrząkiwać. Jeśli chodzi o Cueva del Humo, to znaliśmy zaledwie na^wę, ale nie wiedzieliśmy dokładnie, w którym miejscu może się ona znajdować. W ten sposób spędziliśmy pełną obaw noc, wypatrując naszych towarzyszy, lecz także bojąc się spotkania z nieprzyjacielem.
Dnia 31 zajęliśmy pozycję na szczycie wzgórza wznoszącego się nad uprawnymi polami. Ponieważ przypuszczaliśmy, że to właśnie może być Cueva del Humo, dokonaliśmy szeregu poszukiwań, ale bez skutku. Sergio, jeden z naszej piątki, twierdził, że widział jakieś dwie osoby ubrane w czapki graczy w base-balla, jednak ne zawiadomił nas w porę i na pościg było już za późno. Wybrałem się wraz z Guillermeni, żeby zbadać dalszy ciąg doliny, aż ' Brzegów Aji, gdzie pewien jego przyjaciel nakarmił nas; niemniej cała okoliczna ludność była bardzo wystraszona. Ów przyja-p. doniósł nam, iż żołnierze zarekwirowali wszystkie towary Ciro iasa i spalili je. Zatrzymali również muły i zabili poganiacza. Sam sklep Ciro Friasa został podpalony, a jego żona aresztowana. Ludzie, którzy przeszli tędy rano, należeli do oddziału majora masa, który sam nocował nie opodal domu.
l lutego pozostaliśmy w naszym niewielkim obozie praktycznie pod gołym niebem, odpoczywając po wysiłku, jaki stanowiły dla nas marsze poprzedniego dnia. O jedenastej rano po drugiej stronie wzgórza rozległa się strzelanina, a potem, już bliżej, jakieś rozdzierające krzyki, jak gdyby ktoś prosił o ratunek. To najprawdopodobniej sprawiło, że Sergio Acufia nie wytrzymał nerwowo, porzucił cichaczem swój pas z ładownicami, karabin i opuścił powierzony mu posterunek. W naszym dzienniku kampanii odnotowaliśmy, że zabrał ze sobą chłopski kapelusz, puszkę zgęszczonego mleka i trzy kiełbasy. Bardzo wtedy żałowaliśmy tego mleka i kiełbasy. W parę godzin później usłyszeliśmy jakieś odgłosy i przygotowaliśmy się do obrony, bowiem nie byliśmy pewni, czy nie jest to przypadkiem efekt zdrady dezertera, jednakże był to Crescencio wraz z całą długą kolumną, w skład której wchodzili prawie wszyscy nasi, a także jacyś nowi, którzy przyłączyli się do nas w Manzanillo, pod dowództwem Roberta Pesanta. Brakowało Sergia Acuńi, dezertera, a także towarzyszy, Calista Moralesa, Calixta Garcii, Manuela Acuńi i jednego z nowo zaciągniętych, który zaginął gdzieś podczas strzelaniny pierwszego dnia.
Ponownie zeszliśmy w głąb doliny Aji i już w marszu rozdzieliliśmy między siebie część rzeczy, jakie przynieśli ze sobą ci z Manzanillo, łącznie z instrumentami chirurgicznymi i zmianą bielizny dla wszystkich, zaopatrzona w inicjały wyhaftowane przez dziewczęta z wspomnianej miejscowości. Następnego dnia, a był to drugi dzień lutego, upłynęły dwa miesiące od desantu „Granmy". Oddział znów był zwarty i jednolity, przyłączyło się do nas ponadto dziesięciu ludzi z Manzanillo, toteż czuliśmy się silniejsi i bardziej pewni siebie niż kiedykolwiek. Prowadziliśmy długie dyskusje na temat zaskoczenia i ataku z powietrza i wszyscy doszliśmy do wniosku, że stało się to za sprawą kuchni, płonącego w niej przez cały dzień ognia i dymu, który naprowadził samoloty na nasz trop. W ciągu wielu miesięcy, a może i całej wojny, wspomnienie tego zaskoczenia ciążyło na samopoczuciu oddziału, toteż aż do końca nie rozpalaliśmy ognisk w dzień i na otwartej przestrzeni w obawie przed przykrymi następstwami.
Wydawało nam się czymś nieprawdopodobnym — i sądzę, że nawet nikomu nie przyszłoby to do głowy, iż na pokładzie samolotu zwiadowczego znajdował się człowiek uznany przez nas za donosiciela, zdrajca, Eutimio Guerra, który wskazał Casillasowi miejsce naszego pobytu. Niemniej jednak tak było naprawdę. Choroba matki stanowiła dlań pretekst, by móc nas opuścić i udać się na poszukiwanie mordercy, Casillasa.
Lecz jeszcze przez pewien czas Eutimio Guerra miał kontynuować swą zdradziecką rolę, która wywarła wpływ na dalszy bieg Wydarzeń naszej wojny wyzwoleńczej.


Zaskoczenie w Altos de Espinosa

 

Po ataku z powietrza, o którym była mowa wcześniej, opuściliśmy wzgórze Caracas, próbując wrócić tą samą trasą do znanych nam już rejonów, gdzie moglibyśmy nawiązać bezpośredni kontakt z Manzanillo, otrzymać większą pomoc i mieć nieco lepsze rozeznanie; w sytuacji, jaka panowała w reszcie kraju.
Dlatego też udaliśmy się w drogę powrotną, sforsowaliśmy Aji i posuwaliśmy się przez znane nam wszystkim tereny, osiągając w końcu dom starego Mcndozy. Dawno nie uczęszczane ścieżki, prowadzące wzdłuż grzbietu pasma, musieliśmy torować na nowo maczetami, toteż nasz marsz odbywał się w bardzo powolnym tempie. Noc spędziliśmy na jednym ze szczytów, w zasadzie nie mając nic do jedzenia. Dotąd wspominam, niczym jedną z większych uczt mojego życia, ów moment, gdy zjawił się g u a j i r o Crespo, przynosząc puszkę, która zawierała cztery parówki, efekt jego wcześniejszych oszczędności, mówiąc, iż przeznacza ją dla przyjaciół. G u a j i r o, Fidel, ja i jeszcze jeden z naszych towarzyszy rozkoszowaliśmy się tą mizerną porcją, jakbyśmy uczestniczyli w wystawnym bankiecie. Maszerowaliśmy dalej i w końcu dotarliśmy do domu leżącego na prawo od Caracas, gdzie stary Mendoza przygotował nam coś do jedzenia. Był bardzo wystraszony, lecz, kierując się nakazem swej chłopskiej lojalności, przyjmował nas ilekroć tamtędy przechodziliśmy, wierny przyjaźni łączącej go z Crescencio Perezem i paroma innymi chłopami, którzy znajdowali się w oddziale.
Dla mnie marsz ten był niezwykle uciążliwy, gdyż miałem atak febry, toteż w przetrwaniu meczącego dnia pomagali mi guajiro Crespo i niezapomniany towarzysz Julio Zenon Acosta. Przebywając w tych okolicach, nigdy nie zatrzymywaliśmy się na noc domach, niemniej mój stan zdrowia oraz stan słynnego Hiszpana Morana, który zawsze znajdował okazję do choroby, sprawił, iż kazano nam nocować pod dachem, natomiast reszta oddziału patrolowała najbliższe okolice, przychodząc do domu tylko na posiłki. Istniała konieczność oczyszczenia naszych szeregów, gdyż znajdowało się wśród nas kilka osób o bardzo słabych zasadach moralnych, a także kilku, którzy doznali poważnych kontuzji. Do tych ostatnich zaliczał się obecny Minister Spraw Wewnętrznych, Ra-miro Yaldes oraz Ignacio Perez, jeden z synów Crescenda, który potem w stopniu kapitana zginął bohaterska śmiercią, Ramirito miał mocno stłuczone kolano, to samo, w które wcześniej był ranny w koszarach Moncada, toteż musieliśmy z niego zrezygnować. Wycofało się też paru innych chłopaków, których odejście mogło raczej wyjść oddziałowi na dobre. Przypominam sobie jednego z nich, który doznał ataku histerii i zaczął krzyczeć na cały głos pośród leśnych pustkowi i wobec całego zagubionego w nich oddziału, że wysłano go do obozu, który miał być odpowiednio zaopatrzony w prowiant i środki obrony przeciwlotniczej, a zamiast tego musi się kryć przed samolotem, nie ma pewnego schronienia, nie ma co jeść, brakuje nawet wody do picia. Bo takie zresztą wrażenie odnosili członkowie naszego oddziału po pierwszych dniach życia w obozie. Potem ci, którzy pozostali i znieśli pierwsze próby, zdołali się przyzwyczaić do brudu, braku wody i jedzenia, do niebezpieczeństw oraz do życia, w którym można zaufać jedynie własnemu karabinowi, jedności i woli oporu małej grupki partyzanckiej.
Przybył Ciro Frias, przyprowadził paru nowych towarzyszy wcielonych do partyzantki. Dostarczył także szeregu wiadomości, które dziś skłaniają nas raczej do śmiechu, ale wówczas były podstawą wielu mylnych wniosków. Że Diaz Tamayo przygotowuje się do zmiany frontu i „kombinuje" z siłami rewolucyjnymi, że Faustino zgromadził ładnych parę tysięcy pesos i wreszcie że w całym kraju szerzą się akcje sabotażowe, a kryzys rządowy jest już tylko kwestią czasu. Poza tym była jeszcze wiadomość smutna, lecz pouczająca: 5ergio Acuńa, który zdezerterował przed paroma dniami, odwiedził Ipm swoich krewnych i opowiadał kuzynkom o swych partyzanckich wyczynach. Przysłuchiwał się temu niejaki Pedro Herrera i doniósł o wszystkim policji. Zjawił się słynny kapral Rosello (już lżony przez naród), poddał go torturom, wpakował cztery kule najprawdopodobniej jeszcze go powiesił. Posłużyło to w oddziale za lekcję potrzeby solidarności i wykazało, jak daremna jest próba ucieczki jednostki przed losem kolektywu. Ponadto jeszcze stwarzało konieczność zmiany naszego miejsca pobytu, gdyż tamten na pewno wsypał nas przed śmiercią, a znał dom Florentina, w którym przebywaliśmy. Zdarzył się wówczas jeszcze jeden ciekawy fakt, który zdołaliśmy wyjaśnić dopiero po zebraniu wielu danych, Futimio Guerra mówił, ic śniło mu się, iż otrzymał wiadomość o śmierci Sergia Acuńi, a ponadto, że zabił go kapral Rosello. To wywołało długą dyskusje filozoficzna, czy jest możliwe przewidywanie wydarzeń za pośrednictwem snów. Szkolenie kulturalno-polityczne oddziału stanowiło część moich obowiązków, toteż oświadczyłem wyraźnie, że podobne zjawisko jest rzeczą niemożliwą, że mamy tylko do czynienia z wyjątkowym przypadkiem, ponieważ wszyscy rozmyślaliśmy o prawdopodobieństwie takiego zakończenia sprawy Sergia Acuńi, zaś Rosello znęcał się nad wszystkimi aresztowanymi w tej okolicy itp. Swoje zdanie dorzucił jeszcze Unherso Sanchez, mówiąc, że Eutimio był „bajczarzem", i ktoś musiał mu o tym powiedzieć, gdyż poprzedniego dnia wyjechał po pięćdziesiąt puszek mleka i latarkę wojskową. Jednym 7. tych, którzy najbardziej domagali się rozwiązania problemu oświetlenia, był czterdziestopięcioletni chłop analfabeta, wcześniej już wspomniany Julio Zenon Acosta. Był rnoini pierwszym uczniem w Sierra, dokładałem wielu wysiłków, aby nauczyć go czytać i w czasie naszych postojów pokazywałem mu pierwsze litery. Byliśmy już na etapie odróżniania A, O, E oraz J. Z ogromnym zapałem, nie biorąc pod uwagę swego wieku, lecz lata, które miał jeszcze przed sobą, Julio Zenon podjął się swego zadania. Mógłby posłużyć jako przykład dla wielu swoich towarzyszy, chłopów mieszkających w tej okolicy podczas lat wojny lub dla wielu innych, którzy znają jego historię. Ponieważ Julio Zenon Acosta stanowił dla nas w tamtych czasach ogromną pomoc, był niestrudzonym przewodnikiem po całej okolicy, dopomagał zawsze swym towarzyszom w chwilach nieszczęścia, a także towarzyszom z miasta, którzy borykali się z nie znanymi im dotąd problemami. To właśnie on chodził po wodę do najbardziej odległych źródeł, rozpalał błyskawicznie ognisko, znajdował susz potrzebny do rozniecenia ognia podczas deszczu, w ogóle był człowiekiem niezastąpionym.
Jednej z ostatnich nocy przed ujawnieniem jego zdrady Eutimio oświadczył, że nie ma koca i spytał, czy Fidel mógłby mu pożyczyć jakiś swój. Lutowe noce spędzane na szczytach wzgórz były cłiłodne. Fidel odpowiedział, że w ten sposób zmarzną obydwaj, że lepiej jeśli będzie spał obok niego, a wtedy oba koce posłużą im skuteczniej. I tak się też stało: Eutimio Guerra spędził noc u boku Fidela, mając przy sobie pistolet kaliber 45, przy pomocy którego Casillas polecił mu go zabić, a także kilka granatów, które miały osłonić jego odwrót zo szczytu wzgórza. Wypytywał zarówno mnie, jak l Universo Sancheza, albowiem w tym okresie znajdo-Baliśmy się zawsze blisko Fidela, o kwestię rozstawienia wart. Powiedział: „Bardzo interesuję się tymi wartami, bo zawsze trzeba mieć się na baczności". Wyjaśniliśmy mu, że nie opodal znajduje się trzech wartowników, a poza tym jesteśmy my, weterani z „Granmy" i zaufani ludzie Fidela, i kolejno, na zmianę czuwamy w nocy nad jego bezpieczeństwem. W ten oto sposób Eutimio spędził noc obok Wodza Rewolucji, trzymając palce na spuście pistoletu i czekając na okazję, by móc go zamordować. Nie odważył się jednak na ten krok; w ciągu wspomnianej nocy wiele spraw związanych z Rewolucja Kubańską zależało jedynie od wyniku rozterek umysłu, od bilansu zmagań pomiędzy odwagą i strachem, pomiędzy przerażeniem i, być może, wyrzutami sumienia, żądzą władzy, zysku i zdrady. Ale na szczęście czynniki pozytywne wzięły górę i ranek nie dostarczył nam żadnych wydarzeń.
Opuściliśmy już dom Florentina i .rozbiliśmy obóz w wyschłym wąwozie jakiegoś strumienia. Ciro Frias poszedł do swego domu, gdyż znajdował się on stosunkowo blisko i pr/yniósł nam kilka kur oraz trochę żywności, toteż owa długa noc, spędzona na nieustannym deszczu, prawic bez żadnych nieprzemakalnych ubiorów, znalazła swą poranna rekompensatę w postaci gorącego rosołu i innego prowiantu. Otrzymaliśmy wiadomość, że Eutimio był tam również. Eutimio mógł wychodzić, kiedy chciał, mieliśmy do niego zaufanie, spotkał nas w domu Florentina i tłumaczył, że po tym, jak udał się w odwiedziny do swej chorej matki, miał możność widzieć wszystko, co nastąpiło w Caracas i ruszył naszym śladem, aby zorientować się w skutkach wydarzeń. Tłumaczył, że jego matka czuje się dobrze. Cechował go nieprawdopodobny tupet. Znajdowaliśmy się nie opodal pasma wzgórz, takich jak El Lomón, Loma del Burro i Caracas, ostrzeliwanych ciągle z broni pokładowej samolotów. Eutimio zwykł wtedy twierdzić z miną człowieka przepowiadającego przyszłość: „powiadam wam, że dziś ostrzelają Loma del Burro". Samoloty istotnie ostrzeliwały Loma del Burro, a on aż skakał z radości, uradowany trafnością swoich przepowiedni. 9 lutego 1957 roku Ciro Frias i Luis Crespo wyszli na zwykły zwiad w poszukiwaniu żywności, dokoła panował spokój, gdy wtem 0 dziesiątej rano wiejski chłopak nazwiskiem Labrada, jeden z niedawno wcielonych, pojmał jakiegoś mężczyznę, który kręcił się w Pobliżu. Okazało się, że jest krewnym Crescenda i subiektem *e sklepu Celestina, w którym zatrzymał się oddział Casillasa. Poinformował nas, że w domu tym przebywa stu czterdziestu żołnierzy. Rzeczywiście, można ich było dostrzec nawet z naszych Pozycji, w oddali, na nagim szczycie wzgórza. Ponadto zatrzymany doniósł nam, iż rozmawiał z Eutimiem, a ten powiedział, że następnego clnia okolica zostanie zbombardowana. Oddziały Casillasa poruszały się w ten sposób, że nie można było przewidzieć kierunku, w którym zmierzały. Wtedy Fidel nabrał podejrzeń; fakt dziwnego zachowywania się Eutimia dotarł wreszcie do naszej świadomości, i zaczęliśmy rozpatrywać całą sprawę. O godzinie 1.30 Fidel zarządził zmianę miejsca pobytu, i wspięliśmy się na szczyt wzgórza, gdzie czekaliśmy na towarzyszy, którzy udali się na patrol. Niebawem też zjawili się Ciro Frias i Luis Crespo. Nie zauważyli nic szczególnego, wszystko było w normie. Właśnie rozmawialiśmy, kiedy Cirowi Redondo wydało się, że widzi jakiś poruszający się cień. Nakazał nam milczenie i uniósł karabin. W tej samej chwili rozległ się wystrzał, a po nim cała salwa. Powietrze zadrżało od wystrzałów i eksplozji, ześrodkowanych tam, gdzie poprzednio znajdował się nasz obóz. Cała przestrzeń natychmiast opustoszała. Dopiero później dowiedziałem się, że Julio Zenon Acosta pozostał już na zawsze na szczycie wzgórza. Prosty g u a j i r o, analfabeta, który umiał zrozumieć ogrom zadań, jakie oczekiwały zwycięska Rewolucję i który starał się do nich przygotować, poczynając od nauki pierwszych liter, już nie zdoła osiągnąć swego celu. A my, cała reszta, poszliśmy w rozsypkę. Pozostawiłem tam plecak zawierający medykamenty, zapasy żywności, książki i koce i stanowiący przedmiot mojej dumy. Zdołałem zabrać tylko jeden wojskowy koc, trofeum z La Pląta, i uciekłem.
Niebawem dołączyłem do grupy: byli tu Almeida, Julito Diaz, Uniyerso Sancliez, Camilo Cienfuegos, Guillermo Garcia, Ciro Frias, Motola, Pesant, Emilio Labrada, Yayo i ja. Wybraliśmy drogę na ukos, próbując uniknąć ognia nieprzyjaciela i nie wiedząc nic o losie pozostałych towarzyszy. Słyszeliśmy pojedyncze wystrzały, rozległy się one gdzieś z tyłu, a nietrudno nas było wytropić, gdyż w pośpiechu ucieczki nie mogliśmy zacierać śladów. O 5.15, według mojego zegarka, dotarliśmy w pewne trudno dostępne miejsce na skraju lasu; po pewnych wahaniach doszliśmy do wniosku, że lepiej zaczekać na nocp bo maszerując za dnia zostalibyśmy zauważeni. Skoro nieprzyjaciel posuwał się po naszych śladach, należało zorganizować obronę na dogodnych dla nas pozycjach. Jednakże tamci nie nadeszli i mogliśmy wędrować dalej, pod niezbyt pewnym przewodnictwem Ciro Friasa, który znał trochę okolicę. Powstała propozycja, aby rozdzielić się na dwie grupy, a tym samym przyspieszyć marsz i nie zostawiać tylu śladów, lecz Almeida i ja sprzeciwiliśmy się temu, chcąc zachować integralność oddziału. Rozpoznaliśmy miejsce, nazywano je Limo-nes i po pewnych wahaniach — ponieważ część towarzyszy chciała się oddalić -- Almeida, jako dowódca ł racji swego stopnia kapitana, zarządził marsz aż na El Lomón, ponieważ był to punkt zborny wyznaczony przez Fidela. Niektórzy towarzysze wysuwali argumenty, że Eutimio zna El Lomón, więc teraz na pewno znajduje się tam wojsko. Nie mieliśmy już najmniejszych wątpliwości, że Eutimio był zdrajcą, lecz Almeida postanowił wykonać rozkaz Fidela. Po trzech dniach niewidzenia, 12 lutego połączyliśmy się z Fidelem nie opodal El Lomón, w miejscu zwanym Derecha de la Caridad. Tutaj znaleźliśmy już potwierdzenie, że zdrajcą był Eutimio Gucrra, i zdołaliśmy odtworzyć całą historię. Zaczęła się ona w momencie, kiedy po La Pląta Eutimio został pojmany przez Casillasa, a ten, zamiast go rozstrzelać, zaoferował mu pewną sumę w zamian za życie Fidela. Dowiedzieliśmy się, że to on donosił o miejscach naszego pobytu na Caracas, a także spowodował wydanie rozkazu ataku na Loma del Burro, gdyż znał nasza marszrutę (zmieniliśmy ją w ostatniej chwili) i ponadto skoncentrowanego natarcia na małą kotlinę, w jakiej schroniliśmy się w Canon del Arroyo, dzięki odwrotowi, który zarządził Fidel, skąd wydostaliśmy się kosztem jednego zabitego. W dodatku mieliśmy potwierdzone wiadomości o śmierci Julio Acosty i przynajmniej jednego z wartowników, a mówiono, że paru naszych odniosło rany. Muszę tu wyznać, że liczba ofiar w żaden sposób mnie nie obciąża, gdyż jedyne, co mogłem zrobić, to dokonać jak najszybszego „strategicznego odwrotu" z miejsca potyczki. Teraz byliśmy znów razem, nasza dwunastoosobowa grupa, już bez Labrady, który zgubił się poprzedniego dnia, plus reszta: Raul, Ameijeiras, Ciro Redondo, Manuel Fajardo, Echeverria, Hiszpan Moran ł Fidel, w sumie 18 osób. Były to „Ponownie Zjednoczone Siły Rewolucji", stan z dnia 12 lutego 1957 roku. Wielu towarzyszy zaginęło podczas odwrotów, zaś kilku nowicjuszy wycofało się z partyzantki, poległ również weteran z „Granmy". Nazywał się Armando Rodriguez i był uzbrojony w pistolet maszynowy Thompsona. Podczas ostatnich dni, ilekroć tylko rozlegała się strzelanina wokół naszych pozycji, miał tak bardzo przerażoną i zgnębioną minę, że określiliśmy to mianem miny „osaczonego kota". Ilekroć tylko ktoś przybierał ten wyraz twarzy, wyraz zwierzęcia opanowanego przez lęk, jak miało to miejsce w wypadku naszego byłego towarzysza w dniach poprzedzających Altos de Espinosa, natychmiast widzieliśmy w tym zapowiedź jakiegoś przykrego zajścia Postawa „osaczonego kota" była rzeczą nie do pogodzenia z życiem w partyzantce. „Osaczony kot" nawalił, jak zwykliśmy "określać w naszej gwarze partyzanckiej, a jego pistolet znaliśmy dopiero znacznie później w odległej chłopskiej chacie. Po prostu oddał pierwszeństwo decyzji swoim nogom.
 


Koniec zdrajcy

 

Kiedy udało się znów skonsolidować nasze niewielkie siły zbrojne, postanowiliśmy opuścić strefę El Lomón i skierować się ku innym terenom; tymczasem nawiązywaliśmy kontakty z okolicznymi chłopami i stwarzaliśmy podstawy niezbędne dla naszego działania. Jednocześnie oddalaliśmy się od Sierra Maestra i posuwaliśmy w stronę równin, gdzie mieliśmy się spotkać / ludźmi z organizacji miejskiej.
Minęliśmy miejscowość o nazwie La Monteria, a polem rozbiliśmy obóz na niewielkiej porębie, nie opodal strumienia. Posiadłość należała do Epifania Diaza, którego synowie brali udział w Rewolucji.
Pojawienie się w tej okolicy było niezbędne dla zacieśnienia kontaktów z Kuchem, gdyż nasze koczownicze życie i podziemna działalność uniemożliwiały współprace pomiędzy obydwiema częściami Ruchu 2& lipca.
Praktycznie były to dwa oddzielne odłamy, o zupełnie różnych założeniach taktycznych i strategicznych. Jak dotąd nie dochodziło jeszcze do poważnych rozbieżności, które w wiele miesięcy później zagroziły jedności Ruchu, niemniej różnice zdań zaczęły się już rzucać w oczy.
Na terenie tej samej posiadłości spotkaliśmy się z najwybitniejszymi działaczami Ruchu w mieście, wśród nich z trzema kobietami, znanymi dziś całemu narodowi kubańskiemu: z Wilrna Espin, obecnie przewodniczącą Federacji Kobiet i towarzyszką Raula, z Haydee Santamaria, przewodniczącą „Casa de las Amćricas", i towarzyszką życia Armanda Harta oraz z Celią Sanchez, naszą drogą towarzyszką wszystkich momentów walki, która w końcu przyłączyła się ostatecznie do partyzantki i nigdy nas już więcej nie opuszczała. Przybył ponadto nasz stary znajomy, Faustino Perez, towarzysz z „Granmy", który wypełniał kilka zadań w mieście, a teraz powrócił, by poinformować nas, że nadal będzie pełnił swoją misję miejską. (Wkrótce potem został uwięziony).
Oprócz tego poznaliśmy Armanda Harta, a ja osobiście miałem okazję spotkać wybitnego działacza z Santiago, Franka Paisa.
Frank Pais był jednym z tych ludzi, którzy już od chwili poznania wywierają silne wrażenie; jego wygląd zewnętrzny odpowiadał mniej więcej aktualnie publikowanym fotografiom, jednakże miał oczy o niezwykłej głębi spojrzenia.
Trudno jest dzisiaj mówić o nieżyjącym towarzyszu, którego widziało się tylko jeden raz i którego historia życia jest obecnie znana całemu narodowi. W tamtej chwili mogłem tylko stwierdzić, iż jego spojrzenie zdradzało natychmiast człowieka oddanego sprawie, pełnego wiary i przekonania, sugerowało, że jest jakąś istotą o cechach wręcz nadprzyrodzonych. Dziś mówi się o nim „niezapomniany Frank Pais" i dla mnie, który widziałem go zaledwie jeden jedyny raz, pozostał właśnie takim. Frank jest jednym spośród wielu towarzyszy, którzy w kwiecie wieku poświęcili swe życie wspólnej sprawie Rewolucji Socjalistycznej, stanowi część słonej ceny, jaką musiał zapłacić naród, aby osiągnąć swą wolność.
Udzielił nam milczącej lekcji porządku i dyscypliny, czyścił naszą brudną broń, przeliczał naboje i układał je porządnie, aby się nie pogubiły. Tego dnia przyrzekłem sobie, że będę bardziej dbał o swą broń (i przyrzeczenia dotrzymałem, choć nie mogę o sobie powiedzieć, iżbym był wzorem porządku).
Wspomniany zakątek lasu był również miejscem innych wydarzeń. Pierwszy raz miał nas odwiedzić pewien dziennikarz, do tego dziennikarz zagraniczny; był nim słynny Matthews, który zabrał na tę rozmowę mały aparat fotografic/ny i przy jego pomocy porobił nam zdjęcia, tak bardzo potem rozpropagowane i sprzecznie komentowane wskutek idiotycznych oświadczeń jednego z ministrów Batisty. Tłumaczem był wówczas Javier Pazos, który potem wstąpił do partyzantki i spędził w niej jakiś czas.
Matthews, jak mi potem opowiadał Fidel, gdyż, sam nie uczestniczyłem w tym wywiadzie, zadawał same konkretne pytania, nie Próbując żadnych sztuczek. Oświadczył, że jest sympatykiem Rewolucji. Przypominam sobie wypowiedź Fidela: odpowiedział twierdząco na pytanie, czy jest antyimperialistą i udowodnił, że broń dostarczana Batiście nie posłuży systemowi obrony kontynentalnej, lecz będzie tylko środkiem presji wobec narodu.
Wizyta Matthewsa trwała, rzecz jasna, bardzo krótko. Zaraz potem zostaliśmy sami; byliśmy gotowi do wymarszu. Jednakże otrzymaliśmy wiadomość, w której zalecano nam, abyśmy podwoili czujność, gdyż Eulimio przebywa właśnie w tej okolicy. Natychmiast wydaliśmy Almeidzie rozkaz pojmania go żywcem. W skład patrolu weszli ponadto: Julito Diaz, Ciro Frias, Camilo Cienfuegos i Efigenio Ameijeiras. Ciro Friasowi przypadło zadanie obezwładnienia go; wszystko poszło sprawnie, zdrajca został doprowadzony do miejsca naszego pobytu i znaleźliśmy przy nim pistolet kaliber 45, 3 granaty i przepustkę podpisaną przez Casiliasa. Oczywiście, widząc się naszym jeńcem i wobec faktu odkrycia wszystkich tych przedmiotów, nie miał już żadnych złudzeń co do swego losu. Upadł przed Fidelem na kolana i prosił, żeby go po prostu zastrzelić. Powiedział, iż wie, że zasługuje na śmierć. W tym momencie sprawiał wrażenie mocno postarzałego, na jego skroniach widać było sporo siwych włosów, czego wcześniej jakoś nie zauważyłem. Była to chwila nieprawdopodobnego napięcia. Fidel oskarżał go surowo o wszystkie jego zdrady, zaś Eutimio przyznawał się do winy, pragnąc tylko, aby go zabito. Nigdy nie zapomnimy momentu, kiedy przemówił doń jego kum, Ciro Frias: przypomniał mu wszystko, co dla niego uczynił, wspomniał o pewnych przysługach, które wraz ze swym bratem oddali rodzinie Eutimia, zaś Eutimło zdradził; najpierw przyczyniając się do śmierci brata Frlasa — zamordowanego przez żandarmów o kilka dni wcześniej wskutek jego donosu — a potem próbując doprowadzić do zguby cały oddział. Mówił długo i patetycznie, zaś Eutimio słuchał w milczeniu, ze spuszczona głową. Zapytany, czy ma jakieś życzenie, odparł że tak, że chciałby, aby Rewolucja albo my zajęli się jego dziećmi.
Rewolucja spełniła swe zadanie. Imię Eutimia Guerry pojawia się znowu w tych notatkach, ale zostało już chyba zapomniane nawet przez jego dzieci, które pod innym nazwiskiem uczęszczają teraz do jednej z wielu szkół i korzystają z takich samych uprawnień jak wszystkie inne, przygotowując się do lepszego życia. Niemniej któregoś dnia dowiedzą się, że ich ojciec został skazany na śmierć przez władze rewolucyjne, ponieważ dopuścił się zdrady. Byłoby również rzeczą słuszną, ażeby dowiedziały się, że ów człowiek, który uległ pokusie wiarołomstwa, zaślepiony żądzą sławy i pieniędzy, przyznał się do winy i nie błagał nawet o litość, bo wiedział, że na nią nie zasługuje, lecz przypomniał sobie w ostatniej chwili o dzieciach i prosił dla nich o opiekę i troskę ze strony naszego dowódcy. Wtedy właśnie rozpętała się niezwykle silna burza i niebo zupełnie pociemniało. Wśród nieprawdopodobnej ulewy i grzmotu piorunów, pod niebem ciętym zygzakami błyskawic, wraz z jednym z pobliskich uderzeń gromu Eutimio Guerra zakończył swe życic. W ten sposób, że nawet ci z towarzyszy, którzy akurat znajdowali się w pobliżu, nie usłyszeli odgłosu wystrzału.
Na drugi dzień pochowaliśmy go w tym samym miejscu i przypominam sobie, że doszło do pewnego drobnego incydentu. Manuel Fajardo chciał postawić krzyż, a ja oponowałem, gdyż mógłby to być bardzo niebezpieczny dla właścicieli hacjendy dowód wymierzenia sprawiedliwości. Wobec tego wyrył niewielki krzyż na pniu najbliższego drzewa.
I ten właśnie znak wskazuje miejsce ostatniego spoczynku zdrajcy.
W owych chwilach Hiszpan A. Moran odsunął się od nas, wiedział już, jak mało go ceniliśmy i że wszyscy uważali go za potencjalnego dezertera (zdarzyło się mu już zniknąć na dwa czy trzy dni pod pretekstem tropienia Eutimia, a potem mówił, że zabłądził w lesie).
Kiedy przygotowywaliśmy się do wymarszu, rozległ się wystrzał i zastaliśmy Morana z przestrzeloną nogą. Wywołało to w ciągu najbliższych dni zajadłe dyskusje wśród towarzyszy, którzy akurat znajdowali się w pobliżu: jedni twierdzili, że był to po prostu przypadek, inni zaś utrzymywali, że postrzelił się celowo, aby nie iść z nami dalej.
Późniejsze dzieje Morana, wraz z jego zdradą i śmiercią poniesioną z rąk rewolucjonistów z Guantanamo, wskazują, że najprawdopodobniej postrzał ten był celowy.
Na pożegnanie Frank Pais obiecał nam przysłać grupę ludzi w pierwszych dniach marca; jako punkt zborny wyznaczono chatę Epifania Diaza położoną w okolicach Jibaro.
 


Gorzkie dni

 

Dni, które nastąpiły po naszym wyjściu z domu Epifania Diaza, stanowią dla mnie osobiście najbardziej ponury etap tej wojny. W niniejszych notatkach próbuję stworzyć obraz tego, czym była dla wszystkich naszych bojowników owa pierwsza część walki rewolucyjnej. I jeśli w tym fragmencie wspomnień poświęcam więcej uwagi niż gdzie indziej mojej własnej działalności, to jedynie dlatego, iż pozostaje ona w ścisłym związku z dalszymi epizodami i nic sposób byłoby jej oddzielić bez obawy o ciągłość relacji.
Kiedy opuściliśmy dom Epifania, nasza grupa rewolucyjna składała się z 17 ludzi pochodzących jeszcze z pierwszego oddziału oraz trzech nowych towarzyszy: Gila, Sotolongo i Raula Uiaza. Cała ta trójka przybyła na „Granmie"; ukrywali się przez jakiś czas w okolicach Manzanillo, a dowiedziawszy się o naszym istnieniu, postanowili przyłączyć się do oddziału. Ich koleje losu nie odbiegały od naszych: zdołali ujść pościgowi policji, ukryli się w chacie wieśniaka, potem przenieśli się do innej, aż wreszcie dotarli do Manzanillo, gdzie także przebywali w ukryciu. Teraz połączyli swe losy z losami całej kolumny. Jak widać, w tamtym okresie powiększenie szeregów naszej armii było rzeczą niezwykle trudną, przybywali wprawdzie nowi ludzie, za to inni odchodzili. Warunki fizyczne walki były bardzo trudne, tym bardziej wymogi moralne, więc żyło się pod wrażeniem nieustannego oblężenia.
W tamtych chwilach posuwaliśmy się bardzo powoli, bez ustalonego kierunku, kryjąc się w niewielkich kępach zarośli, gdyż były to okolice, gdzie bydło wyniszczyło roślinność i pozostały zaledwie małe skrawki lasu. Którejś nocy, dzięki małemu radiu Fidela, wysłuchaliśmy wiadomości o ujęciu towarzysza z „Grammy", który wycofał się wraz z Crescendo Perezem. Wiedzieliśmy już o jego aresztowaniu z zeznania Eutimia, ale jak dotąd nie mieliśmy oficjalnego potwierdzenia. Otrzymawszy je mieliśmy pewność, że znajduje się przy życiu. Nie zawsze można było wyjść z życiem /, przesłuchań, jakie organizowało wojsko Batisty. Co jakiś czas w różnych okolicach rozlegały się serie z broni maszynowej, wymierzone przez oddziały policji w stronę kęp leśnych; jakkolwiek strzelali często, z reguły nie ośmielali się zagłębiać w gęstwinę.
W moim dzienniku kampanii odnotowałem, że dnia 22 lutego nastąpiły u mnie pierwsze objawy czegoś, co mogło okazać się silnym atakiem astmy, ponieważ brak mi było przeciw astmatycznego środka w płynie. Data najbliższego spotkania z łącznikiem została wyznaczona na 5 marca, w ten sposób więc wypadało nam czekać jeszcze parę dni.
W tamtym okresie maszerowaliśmy bardzo powoli, bez ustalonego kierunku, po prostu robiliśmy wszystko dla zabicia czasu, oczekując na datę 5 marca, na dzień, w którym Frank Pais obiecał nam przysłać grupę uzbrojonych ludzi. Już wcześniej doszliśmy do wniosku, że zanim nastąpi jakiś wzrost liczebny, należy umocnić nasz niewielki oddział i dlatego wszelka broń, jaka była do dyspozycji w Santiago, winna zostać przetransportowana do Sierra Maestra. Świt zastał nas nad brzegiem małej rzeczki, gdzie prawie nie było żadnej roślinności. Spędziliśmy w tym miejscu dzień pełen obaw, w dolinie leżącej blisko Las Mercedes, która — jak sadzę — nazywała się La Majagua (nazwy zatarły się już trochę w mej pamięci), zaś w nocy dotarliśmy do domu starego Emiliana, jednego z wielu chłopów, których w owych czasach już sam nasz widok przejmował potwornym lękiem, jednakże ryzykowali dla nas życie i swym wysiłkiem przyczyniali sią do rozwoju Rewolucji. VV Sierra trwała wtedy pora deszczowa i co noc byliśmy przemoczeni do nitki, dlatego też nie bacząc na niebezpieczeństwo chroniliśmy się w chłopskich chatach, chociaż w całej okolicy było pełno wojska.
Astma dawała mi się tak mocno we znaki, że ustawałem w marszu i musieliśmy spędzić noc na małej plantacji kawy, nie opodal jakiejś chłopskiej chaty, gdzie odzyskaliśmy siły. W dniu, o którym opowiadam, 27 lub 28 lutego, w kraju została zniesiona cenzura, toteż radio bez przerwy nadawało wiadomości o wydarzeniach, jakie miały miejsce w ciągu minionych miesięcy. Mówiono 1 aktach terroru i o wywiadzie przeprowadzonym przez Matthewsa Fidelem: wówczas to właśnie Minister Obrony wygłosił swą słynną mowę, że cały ten wywiad Matthewsa to kant i oświadczył w formie wyzwania, że należałoby opublikować zdjęcia.
Hermes był chłopem, synem starego Emiliana i towarzyszem, który wspomagał nas w tamtych dniach żywnością, a przynajmniej wskazywał nam właściwą trasę marszu. Ale dnia 28 rano nie odbył swego zwykłego obchodu, więc Fidel natychmiast rozkazał ewakuację i przejście w inne miejsce, na tereny, gdzie znaliśmy już wszystkie drogi, gdyż nie wiadomo, co mogło się stać. Około czwartej po południu Luis Crespo i Uniyerso Sanchez patrolowali drogi i ten ostatni, na trasie prowadzącej z Las Vegas, spostrzegł liczny oddział wojska, który zmierzał dokładnie w stronę, naszych pozycji. Trzeba było biec ile sił, aby osiągnąć skraj zbocza i przedostać się na drugą stronę pasma, zanim wojsko przetnie nam drogę; biorąc pod uwagę fakt, iż zauważyliśmy ich w porę, nie było to zadanie zbyt trudne. Ogień moździerzy i karabinów maszynowych skierowany został na miejsce, w którym przebywaliśmj7, co oznaczało, że oddziały batistowskie miały dobre informacje o rozmieszczeniu naszych pozycji. Wszyscy bez większego trudu zdołali osiągnąć szczyt i przejść na drugą stronę, lecz dla mnie było to koszmarne zadanie. Doszedłem, ale w trakcie takiego ataku astmy, że właściwie zrobienie jednego kroku było dla mnie rzeczą praktycznie niemożliwą. Przypominam sobie, ile trudu poniósł w drodze g u a j i r o Crespo, który pomagał mi iść; kiedy byłem już zupełnie bezsilny i prosiłem, żeby mnie zostawili, powiedział używając „specjalnych" określeń przyjętych w naszym oddziale: „zas..ny Argentyńczyku, poleziesz czy mam cię pogonić kolbą?" Pomimo tych słów dźwigał cały mój ładunek, mnie i mój plecak, wspinając się po stromym zboczu, pod ulewą, która chłostała nasze plecy.
W ten sposób dotarliśmy do małej chaty, gdzie dowiedzieliśmy się, że przebywamy w miejscu zwanym Purgatorio. Tu właśnie Fidel przedstawił się jako major Gonzalez, oficer wojsk Batisty i oświadczył, że szuka powstańców. Gospodarz z chłodną uprzejmością udzielił nam gościny, ale był tu jeszcze ktoś inny, pewien jego przyjaciel, mieszkaniec pobliskiej chaty, a ten okazał się niezwykłym wprost gadułą. Mój stan fizyczny nie pozwolił mi jednak nacieszyć się w pełni arcyrozkosznym dialogiem Fidela, grającego nadal rolę majora Gonzaleza z wojsk rządowych, z tamtym chłopem, który udzielał mu rad i opowiadał o tym chłopaku, Fidelu Castro, który siedzi sobie teraz w górach i strzela.
Trzeba było podjąć jakąś decyzję, gdyż nie byłem w stanie maszerować dalej. Kiedy już niedyskretny sąsiad sobie poszedł, Fidel Castro zdradził gospodarzowi domu, kim jest naprawdę. Tamten natychmiast wziął go w ramiona, mówiąc że jest ortodoksa, że zawsze popierał Chibasa i że czeka na rozkazy. W owym czasie potrzebowaliśmy kogoś, kogo by można wysłać do Manzanillo dla nawiązania kontaktu, a przynajmniej, żeby zakupić lekarstwa. Toteż ukrył mnie w pobliżu swego domu, w ten sposób, że na\vet jego żona nie wiedziała o mojej obecności.
Do towarzystwa przydzielono mi człowieka niedawno wcielonego do oddziału, kierował się on dość wątpliwymi zasadami moralnymi, lecz był niezwykle silny. Fidel hojna ręką pozostawił mi automatyczny karabin Johnscri, jeden z prawdziwych skarbów naszego oddziału, na wypadek konieczności obrony. Udawaliśmy, że wszyscy wychodzimy w tym samym kierunku, ale po paru krokach ów towarzysz (któremu nadaliśmy pseudonim Nauczyciel) i ja zagłębiliśmy się w las, zmierzając ku wyznaczonemu miejscu, gdzie mieliśmy oczekiwać na dalszy bieg wypadków. Tego dnia usłyszeliśmy wiadomość, iż Matthews odbył rozmowę telefoniczną i że opublikuje owe słynne już zdjęcia. Diaz Tamayo oświadczył, że to niemożliwe, ponieważ nikt nie zdołałby się przecisnąć przez pierścień okrążających wojsk. Armando Hart został aresztowany i postawiony w stan oskarżenia, jako zastępca dowódcy Ruchu. Było to 28 lutego.
Wieśniak wypełnił polecenie i zaopatrzył mnie w dostateczną ilość adrenaliny. Od tego momentu miało nastąpić dziesięć najcięższych dla mnie dni pobytu w Sierra. Szedłem opierając się o drzewa lub o karabin, w towarzystwie wystraszonego partyzanta, który drżał, ilekroć tylko zaczynała się strzelanina, i wpadał w histerię za każdym razem, kiedy astma przyprawiała mnie o atak kaszlu w jakimś niezbyt bezpiecznym miejscu. W sumie przebyliśmy odcinek niewiele większy niż przewidywała to norma dzienna i w ten sposób po dziesięciu długich dniach dotarliśmy ponownie do domu Epifania. Ustaloną datą spotkania był dzień 5 marca, lecz było rzeczą niemożliwą, aby dało się to zrealizować. Pierścień okrążenia i niemożność szybkiego poruszania się sprawiły, że zjawiliśmy się pod dachem gościnnego domu Epifania Diaza dopiero 11 marca.
Tymczasem nastąpiło kilka wydarzeń, znanych już mieszkańcom tego domu. 18-osobowy oddział Fidela rozdzielił się — wskutek błędnej oceny sytuacji i przewidywań, że znów zostaną zaatakowani przez wojsko — w miejscu zwanym Altos de Merińo. Dwunastu ludzi poszło wraz z Fidelem, a sześciu z Ciro Friasem. Potem grupa Ciro Friasa wpadła w zasadzkę, jakkolwiek wszyscy wyszli z niej cało i dotarli w te okolice. Tylko jeden, Yayo, powrócił bez karabinu i napotkał dom Epifania Diaza zmierzając do Manzanillo. Od niego dowiedzieliśmy się o wszystkim. Poza tym czekał już w pogotowiu oddział, który miał nam przysłać Frank, choć on sam znajdował się w wiezieniu w Santiago. Spotkaliśmy się z dowódcą oddziału; nazywał się Jorge Sotus i miał stopień kapitana, Nie mógł pr/ybyć 5 marca, gdyż otrzymał wiadomość, że wszystkie drogi znajdują się pod kontrolą. Podjęliśmy wszystkie środki ostrożności, aby umożliwić szybkie pr/ybycie ludzi, których było około pięćdziesięciu.


Posiłki

 

Dnia 13 marca, podczas gdy czekaliśmy na nowy oddział rewolucyjny, radio podało wiadomość o próbie zamachu na Batistę, a także nazwiska niektórych ofiar. Na pierwszym miejscu znalazł się tam Jose Antonio Echeverria, przywódca studencki, a potem inni, jak na przykład Menelao Mora. Wyczytano również nazwiska ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z całym wydarzeniem; na drugi dzień podano do wiadomości, że Pelayo Cuervo Navarro, działacz ortodoksa, który przejawiał zdecydowaną antybatistowską postawę, został zamordowany, a jego ciało porzucono w jakimś ośrodku ekskluzywnego Country Clubu, znanym jako „El Laguito". Warto podkreślić zadziwiający paradoks, iż mordercy Pelaya Cuervo Navarro oraz synowie zabitego brali potem wspólnie udział w owej daremnej inwazji na Playa Girón, mającej na celu „wyzwolenie" Kuby spod „jarzma komunistycznego".
Przez sito cenzury przedostały się pewne szczegóły o nieudanym ataku, tak pamiętnym dla narodu kubańskiego. Osobiście nie zdołałem poznać owego przywódcy studenckiego, lecz w Meksyku poznałem jego towarzyszy, kiedy to uzgodniliśmy wspólną akcję, którą podjąć miał Ruch 26 Lipca i Kierownictwo Studenckie. Tymi towarzyszami byli: obecny ambasador w ZSRR, major Faure Cho-món, Fructuoso Rodrigez. i Joe Westbrook. Wszyscy oni wzięli udział w tym ataku.
Jak nietrudno sobie przypomnieć, zabrakło im tylko odrobinę s»y natarcia, by dotrzeć na trzecie piętro, gdzie znajdował się dyktator, toteż akcja, która mogła stanowić skuteczny cios, zamieniła S!ę w rzeź jej uczestników, nie będących w stanie na czas wydostać się z pułapki, w jaką przekształcił się Pałac Prezydencki.
Przybycie posiłków wyznaczono na dzień 15 marca; czekaliśmy długo w wyznaczonym miejscu, w wąwozie potoku, gdzie droga wrzynała się w teren i łatwo było się ukryć, ale nikt nie nadszedł. Potem wyjaśnili nam, że mieli pewne kłopoty. Przyszli dopiero o świcie 16 marca i L-yli bardzo zmęczeni; cały oddział z trudem przebył jeszcze kawałek drogi i zatrzymał się w kępie leśnej, aby odpoczywając przeczekać do następnego dnia. Właścicielem ciężarówek był jeden z tutejszych plantatorów ryżu i przerażony biegiem wydarzeń poprosił o azyl w Kostaryce, skąd powrócił w glorii bohatera, przywożąc stamtąd samolotem trochę broni. Nazywał się Hubert Matos.
Na posiłki składało się około pięćdziesięciu ludzi, z czego tylko trzydziestu było uzbrojonych. Przynieśli dwa karabiny maszynowe: jednego madzena i jednego jolmsona. Po paru miesiącach spędzonych w Sierra byliśmy już weteranami i dostrzegaliśmy u członków nowego oddziału wszelkie braki typowe dla załogi „Granmy"; brak dyscypliny, brak przystosowania do trudnych warunków, brak zdecydowania, trudności z przyzwyczajeniem się do nowego trybu życia. Owymi pięćdziesięcioma ludźmi dowodził Jorge Sotus, posiadający stopień kapitana, cały oddział był podzielony na pięć plutonów, po dziesięciu ludzi z porucznikiem na czele. Wspomniane stopnie nadawała organizacja 7. równin i wymagały one jeszcze zatwierdzenia. Plutonami dowodzili: towarzysz o nazwisku Domin-guez, który -- jak mi się zdaje — wkrótce później poległ w Pino del Agua; towarzysz Kerić Ramos Latour, poległy bohaterską śmiercią pod koniec ostatecznej ofensywy sił dyktatury, organizator sił zbrojnych na równinach; Pedrin Soto, nasz stary towarzysz z „Granmy", który wreszcie zdołał dołączyć do nas, również poległy w walce i awansowany pośmiertnie przez Raula Castro na Drugim Froncie Wschodnim „Frank Pais" do stopnia majora; ponadto towarzysz Peńa, student z Santiago, który osiągnął stopień majora i odebrał sobie życie po Rewolucji, a wreszcie porucznik Hermo, jedyny 7. dowódców grup, który zdołał przeżyć niemal dwa lata wojny.
Spośród problemów jednym z najważniejszych był brak wprawy w marszu; dowódca, Jorge Sotus, należał tu do najgorszych i zawsze pozostawał w tyle dając zły przykład oddziałowi. Ponadto miałem rozkaz, by przejąć dowództwo nad ta grupą, ale podczas rozmowy Sotus oświadczył, że to właśnie jemu je powierzono i polecono przekazać oddział Fidelowi, toteż nie może przekazać swej funkcji wcześniej nikomu, bo nadal on tu dowodzi, itd., itd. W owych czasach odczuwałem jeszcze swój kompleks cudzoziemca, toteż nie chciałem podejmować zbyt drastycznych środków, jakkolwiek zły stan oddziału rzucał się coraz bardziej w oczy. Po krótkich odcinkach marszu, które jednak wydawały się bardzo długie wskutek braku stosownego przygotowania, doszliśmy do miejsca w Derecha, gdzie mieliśmy czekać na Fidela Castro. Była tam już niewielka grupka towarzyszy, która wcześniej odłączyła się od Fidela: Manuel Fajardo, Guillermo Garcia, Juventino, Pe-sant, trzech braci Sotomayor, Ciro Frias i ja.
W owych dniach spostrzegłem, jak bardzo różniły się oba te oddziały: nasz zdyscyplinowany, zwarty, oswojony z walką, zaś ten nowicjuszy — ciągle trapiony przez choroby okresu wstępnego. Nie byli przyzwyczajeni do tylko jednego posiłku dziennie, a jeśli porcje im nie smakowały, nie jedli nic. Nieśli w plecakach mnóstwo zupełnie bezużytecznych rzeczy, a jeśli te zbytnio ciążyły im na grzbiecie, woleli -- na przykład -- oddać puszkę mleka skondensowanego niż pozbyć się ręcznika (zbrodnia z punktu widzenia partyzantki), toteż musieliśmy wykorzystywać sytuację, zbierając wspomniane puszki i inną żywność porzucona po drodze. Po ulokowaniu się w Derecha atmosfera stała się wyjątkowo napięta: powodu dostarczały ciągłe starcia pomiędzy Jorge Sotusem, człowiekiem bardzo apodyktycznym, nie umiejącym trafić innym do przekonania, a resztą oddziału. Musieliśmy podjąć specjalne środki zapobiegawcze, zaś Renę Ramos, noszący pseudonim partyzancki Daniel, został obarczony odpowiedzialnością za plutcn karabinów maszynowych, usytuowanych przy wejściu do naszej kryjówki, by można mieć gwarancje, że nie nastąpi nic nieprzewidzianego.
W jakiś czas później Jorge Sotus został wystany w misji specjalnej do Miami. Tu zdradził Rewolucję przechodząc na stronę Felipe Pazosa, którego chorobliwa żądza władzy sprawiła, iż zapomniał o porozumieniach i został przewodniczącym całego tego „pasztetu", w którym Departament Stanu odegrał tak ważną rolę.
Jeszcze później kapitan Sotus zaczął przejawiać chęć zrehabilitowania się, więc Raul Castro dał mu tę możliwość, jakiej Rewolucja nikomu nie odmawiała. Jednakowoż zaczął on spiskować przeciwko Rządowi Rewolucyjnemu i został skazany na dwadzieścia lat więzienia. Zdołał uciec dzięki współudziałowi jednego ze strażników, który potem schronił się wraz z nim w idealnej kryjówce wszystkich gusanos — w Stanach Zjednoczonych. Niemniej jednak w tamtym okresie staraliśmy się pomagać mu, e tylko się dało, łagodzić wszelkie zadrażnienia z nowymi towa-rzyszami i przekonywać go o potrzebie dyscypliny. Guillermo
Garcia udał się w okolice Caracas na poszukiwanie Fidela, tymczasem ja odbyłem niewielki marsz, by sprowadzić Ramira Val-desa, niezupełnie sprawnego wskutek kontuzji nogi. Fidel zjawi} się 24 marca w nocy; jego przybycie wraz z dwunastoma towarzyszami, którzy bezwzględnie go popierali, zrobiło wrażenie. Rzucała się w oczy różnica pomiędzy brodaczami, z ich nieszczególnymi plecakami, związanymi byle jak, a nowymi partyzantami w jeszcze czystych mundurach, ogolonymi i zaopatrzonymi w jednakowe, schludne plecaki. Powiadomiłem Fidela o problemach, jakie powstały, i zebraliśmy małą radę, aby uzgodnić kierunki postępowania na przyszłość. W skład rady wszedł sam Fidel, Raul, Almeida, Jorge Sotus, Ciro Frias, Guillermo Garcia, Camilo Cienfuegos, Manuel Fajardo i ja. Wtedy właśnie spotkałem się z krytyką Fidela, ponieważ nie skorzystałem z posiadanej władzy i pozostawiłem ją w rękach dopiero co przybyłego Sotusa, wobec którego nikt nie żywił żadnej wrogości, lecz z którego postępowaniem — według opinii Fidela — nie można się było w danej chwili zgodzić. Utworzono także nowe plutony, dzieląc oddział na trzy grupy, dowodzone przez kapitanów Raula Castro, Juana Almeide i Jorge Sotusa. Camilo Cienfuegos miał dowodzić strażą przednią, a Efigenio Ameijeiras — strażą tylną. Ja pełniłem funkcję lekarza Naczelnego Dowództwa, gdzie Universo Sanchcz był szefem Plutonu Dowództwa.
Nasz oddział, po wcieleniu doń tylu ludzi, nabra! zupełnie nowego charakteru, ponadto mieliśmy już dwa karabiny maszynowe, jakkolwiek skuteczność tych ostatnich była dość wątpliwa, gdyż były stare i sfatygowane. Niemniej stanowiliśmy już znaczną siłę. Dyskutowano problem naszych najbliższych zadań; ja uważałem, że powinniśmy zaatakować pierwszy napotkany posterunek i zahartować nowych towarzyszy w walce. Ale Fidel i cała reszta rady uznali, że lepiej zaprawić ich do długich marszów, aby przyzwyczaili się do wymogów życia w lesie i w górach oraz przemierzania dzikich wzgórz. Ostatecznie postanowiono wyruszyć w kierunku wschodnim, odbywając możliwie długie odcinki marszowe i szukając sposobności do zaskoczenia jakiegoś oddziału wojska. Wcześniej jednak miano przeprowadzić podstawowe przeszkolenie partyzanckie.
Oddział przygotowywał się z wielkim entuzjazmem i ruszył, by stawić czoło czekającym go zadaniom, a jego chrzest krwi miał nastąpić w' El Uvero.