Ewa Balcerek
Gra w chowanego
(na marginesie tekstu Mieczysława Krajewskiego
"Wewnątrzustrojowa przebudowa socjalizmu w Polsce")
Minione 40-lecie nie skąpiło nam mocnych wrażeń, a jednak lata 80. trudno
zlekceważyć jako kolejne ogniwa, nie ostatnie, długiego łańcucha bezskutecznych
prób i błędów w dziele reformowania naszej gospodarki. Załamanie obecnej dekady
jest bezprecedensowe z tego chociażby względu, że jest to najdłuższy z
dotychczasowych kryzysów (od 1979 r., kiedy to po raz pierwszy mieliśmy do
czynienia ze spadkiem dochodu narodowego). Poziom życia rodzin pracowniczych nie
powrócił do tego sprzed 10 lat, w zamian zaś mamy nasilenie zróżnicowania
społecznego, nieokiełznaną inflację oraz rozczłonkowanie gospodarki na
niewspółdziałające ze sobą atomy, pozbawione nawet dotychczasowej fikcji
centralnego planowania (np. niespójności CPR dotyczące nakładów na budownictwo
mieszkaniowe i oczekiwanych-zakładanych wyników). Reforma gospodarcza,
zapoczątkowana przed 7 laty, nie doprowadziła do tego, by mechanizm gospodarczy
z większą skutecznością zaczął odpowiadać potrzebom społecznym. Reforma, nie
rozwiązując dawnych problemów, dołożyła nowe. Zasadnicze znaczenie mają jednak
problemy zadawnione, skumulowane skutki minionych dziesięcioleci.
Nieefektywność gospodarki polskiej nie była długo tajemnicą. Od zakończenia
planu 6-letniego datuje się ciąg prób reformowania gospodarki narodowej, a
tendencja polega na przechodzeniu od modelu przeciwstawnego modelowi
kapitalistycznemu do coraz bardziej zbliżonego. Okazuje się, że aby gospodarka
była efektywna muszą istnieć chociażby elementy mechanizmu rynkowego. Walka, w
minionych okresach, toczyła się o to, jak szeroki miałby być zasięg tego
mechanizmu.
Zmiany w systemie zarządzania doprowadziły do weryfikacji koncepcji
parametrycznych. Okazało się, że instrumentalne potraktowanie mechanizmu
rynkowego z kontrolą organu centralnego nie zdało egzaminu. Jednocześnie,
państwo jako centrum zarządzające gospodarką i planujące uważane jest za
gwarancję realizacji interesu ogólnospołecznego. W reformie lat 80. doszło do
głosu przekonanie, że interes ten najlepiej zabezpieczy jednak mechanizm
rynkowy. W zasadzie więc, ostatnie okopy są tutaj wykopane. Doświadczenie
wskazuje wszak, że utrzymywanie się silnej pozycji centrum nie zapewnia
bezpieczeństwa socjalnego społeczeństwu. Tę legitymizację centrum usiłuje
zastąpić inną, chociaż brak tu argumentów. Pozostaje więc przy tej, uzasadniając
swą nieudolność tym, że poprawa sytuacji jest uzależniona od dobrej woli
społeczeństwa, mającej się przejawić w jego zwiększonej skłonności do
podejmowania wysiłków produkcyjnych.
1. Przyspieszenie strukturalne a doganianie kapitalizmu
Niezależnie od ideologicznych frazesów, punktem odniesienia dla biurokracji
pozostaje zawsze kapitalizm z jego wyższą efektywnością gospodarowania. Było tak
i w okresie powojennym, kiedy to od 1948 r. zaczęto realizować "model
radziecki", który przyniósł w konsekwencji podstawową industrializację. Jak
pisze M. Krajewski, dzięki niej Polska znalazła się na poziomie przedwojennych
krajów kapitalistycznych, co przedstawia jako fakt ze wszech miar pozytywny.
Jednak nie jest tak, iżby kraje rozwijały się powtarzając etapy rozwoju innych
krajów. Struktura przemysłowa Polski, w wyniku tego pierwszego "przyspieszenia
strukturalnego" stała się nieco mniej zacofana, niemniej jednak zacofaną
pozostając... Nie dawała bowiem możliwości wyrobienia sobie ewentualnie dobrej -
związanej ze źródłami postępu technicznego i technologicznego - pozycji.
Jednocześnie, ze względu na cechy modelu społeczno-politycznego, zepchnięte
przez autora na margines jako wtórne wobec spraw techniczno-ekonomicznych, model
socjalizmu nie nabrał cech odpowiadających za instytucjonalizację potrzeb
społecznych. Nie został więc stworzony mechanizm wiążący owe potrzeby z
decyzjami gospodarczymi. Istniało tu więc duże pole dla arbitralności
biurokratycznej i chociaż powoływanie się na przypadkowości w historii nie jest
związane z taką samą aurą powagi, jak podpieranie się prawami konieczności, to
jednak nie należy obrażać się na fakt, że konieczności realizują się mimo
wszystko poprzez przypadki. Nie miejsce tu na powtarzanie znanych krytyk
organizacji zarządzania gospodarką narodową, chodzi nam o podkreślenie tezy, że
od samego początku socjalizm nie był w Polsce tworzony jako alternatywa wobec
kapitalizmu, ale jako jego "zawistny rywal". (Aby nie być posądzonym o
utopijność, musimy stwierdzić, że próba modelu alternatywnego została podjęta w
Jugosławii, na tyle jednak niekonsekwentnie, że i tam skończyło się na
sfalsyfikowaniu hipotezy o możliwości wyjścia z zacofania metodami rynkowymi
przy istnieniu biurokratycznego rozdzielnictwa i dyspozycji dochodem narodowym).
Według opinii dzisiejszych ekonomistów, polski model reformy idzie coraz
bardziej w kierunku przejmowania reguł i mechanizmów gospodarki rynkowej. Triumf
zwolenników tego rozwiązania byłby jednak przedwczesny, albowiem wszystkie
dotychczasowe reformy wykazywały, że rozbijają się one o bariery biurokratyczne.
Z jednej strony, mamy obiektywną niemożność "dogonienia" wysoko rozwiniętych
krajów kapitalistycznych z przyczyn prozaicznych - mianowicie moce produkcyjne
krajów kapitalistycznych są tak rozwinięte, że wejście jeszcze jednego
konkurenta byłoby z mety ukrócone. Wystarczy wziąć pod uwagę doświadczenia
walecznych "małych tygrysów" z Azji południowo-wschodniej, żeby przekonać się,
iż dostosowanie gospodarki do międzynarodowego, kapitalistycznego podziału pracy
musi rozrywać stare struktury tradycyjnej gospodarki jednocześnie je
petryfikując, gdyż nawet najnowocześniejszy przemysł nie jest w stanie wchłonąć
całości siły roboczej danego kraju. Układy tradycyjne "pracują" na niskie koszty
gałęzi nowoczesnych - stąd atrakcyjność owych obszarów dla lokalizowania filii
wielkich, ponadnarodowych korporacji.
Z drugiej strony, argument o koniecznych kosztach "przyspieszenia" wykorzystuje
biurokracja pragnąc uchodzić w oczach społeczeństwa za strażnika interesu
ogólnospołecznego. Wiadomo bowiem, że kapitalizm nie jest rozwiązaniem dla
Polski, ale czy jedynym pozostającym nam rozwiązaniem jest panowanie
biurokracji? 40 minionych lat pokazało, że biurokracja potrafi jedynie szukać
rozwiązania i wyjścia z nieefektywności w metodach gospodarki kapitalistycznej,
chociaż warunkiem czyniącym całe to przedsięwzięcie utopijnym jest niemożność
zrezygnowania biurokracji z przywilejów. Pora tu wyjaśnić, że pod pojęciem
biurokracji nie kryją się specjaliści różnych dziedzin zarządzania i kierowania
gospodarką, ale te stanowiska, które jako pozornie specjalistyczne są obsadzone
na zasadzie nomenklatury, a ludzie je zajmujący pełnią funkcję wąskiej
specjalizacji - stosunków ze szczeblami wyższymi hierarchii biurokratycznej.
Działania tej grupy pozorują organizację pracy oraz planowanie, a w gruncie
rzeczy są grą o maksymalizowanie korzyści w stosunkowo krótkim czasie na
zasadzie rabunkowego wyzyskiwania sił wytwórczych. M. Krajewski pomstuje na
"lobby węgla i stali", nie chcąc przyjąć do wiadomości, że jest to tylko przejaw
mechanizmu działania biurokracji. Inne lobby nie uzdrowi kraju, gdyż reguły gry
biurokratycznej polegają na marnotrawieniu środków, a każda próba gospodarności
osłabia automatycznie pozycję danej dziedziny ekonomiki narodowej, a raczej -
stojącej za nią biurokracji. Globalna nieefektywność jest wygodnym parawanem i
tylko spadnięcie poniżej przeciętnej jest karalne. "Normalna" rotacja w ramach
szukania kozła ofiarnego jest mechanizmem zmuszającym do maksymalizowania
korzyści z czasowej dyspozycji środkami produkcji, bez względu na koszty
marnotrawstwa. Chroniczny stan kryzysowy gospodarki sprawia, że kolejne ekipy na
różnych szczeblach muszą odchodzić, a wraz z tą koniecznością narasta
konieczność marnotrawstwa.
Tymczasem, M. Krajewski usiłuje przerzucić odpowiedzialność za ten mechanizm na
barki pracowników. Dziwi się, że marnotrawstwo pleni się na każdym stanowisku,
od robotnika do premiera. I na zdziwieniu poprzestaje, jakby wymiar
marnotrawstwa na stanowisku roboczym był porównywalny z tym, jakie ma miejsce na
stanowisku premiera.
Szczególnie oburzającym jest insynuowanie, że drugie przyspieszenie strukturalne
nie nastąpiło w Polsce, w latach 1956-1959, z winy "postawy roszczeniowej" (jak
to zostało w latach 80. zgrabnie określone w raporcie Kubiaka) społeczeństwa, a
zwłaszcza wielkoprzemysłowej klasy robotniczej ukrywającej swe partykularne
interesy za parawanem "lobby przemysłu ciężkiego". Wystarczyłoby przypomnienie
nagich faktów: według przewidywań, realizacja planu 6-letniego miała przyczynić
się do podniesienia poziomu życia o 40-60%. Po zakończeniu planu, oficjalnie
podano, że liczba ta wynosi 27%, natomiast po dojściu do władzy Gomułki,
statystycy skorygowali ją na... 13%, czyli rocznie następował wzrost stopy
życiowej w granicach błędu statystycznego. Dodać tu warto jeszcze jeden wskaźnik
obrazujący "lukratywność interesu", jaki wielkoprzemysłowa klasa robotnicza
zrobiła na planie 6-letnim. Wypadki śmiertelne w górnictwie w 1954 r. zamknęły
się liczbą 668 (w tym 592 w KWK), podczas gdy w 1964 r. było ich 262 (197 w KWK),
a w 1986 r. - 149 (108), Stopa życia spadała więc, a wymuszanie powstrzymania
tego spadku i lekka zwyżka w latach 1956-1959 była wynikiem postawy obronnej
robotników. Natomiast zastanawiać powinno niewystępowanie efektu podażowego
owych wielkich inwestycji planu 6-letniego. M. Krajewski wystąpienie tego efektu
obwarowuje dodatkowo koniecznością wykorzystania rezerw prostych systemu. Autor
dostrzega jedynie techniczny aspekt marnotrawstwa, nie interesuje go
marnotrawienie pracy ludzkiej. Kolejne ekipy marnowały bądź zaprzepaszczały
szanse, jakie dawały rezerwy wewnętrzne czy zewnętrzne, ale krytyce podlegają
przyczyny, że takie zjawiska mogły zachodzić. Nie interesuje go zaprzepaszczanie
szans budowy modelu alternatywnego wobec kapitalizmu.
2. Uspołecznienie a reprywatyzacja - pozorny dylemat?
Tezę, że problem reprywatyzacji wobec uspołecznienia jest dylematem pozornym
argumentuje autor w ten sposób, że silnie osadzone struktury społeczeństwa
socjalistycznego są nam dane. Socjalizm stanowi uznane zjawisko w świecie
współczesnym. Chociażby codzienność gospodarcza temu brutalnie przeczyła.
Twierdzi nawet, że napływ obcego kapitału można odfetyszyzować patrząc na to
zjawisko z innego punktu widzenia. A mianowicie, należy odwrócić zwroty wektorów
i stwierdzić, że w kontakcie z socjalizmem... kapitał socjalizuje się. Są to
kalambury, a te pozostawmy mistrzom słowa...
Rzeczywiście, można zgodzić się, że zabsolutyzowane pytanie: reprywatyzacja czy
uspołecznienie jest pytaniem źle postawionym. Nasuwa się tylko refleksja, że nie
istnieje teoria dowodząca, iż przechodzenie od własności społecznej do prywatnej
jest procesem wzrostu efektywności gospodarowania, podczas gdy teorie dowodzące
prawidłowości odwrotnej w celu usunięcia bariery przestarzałych stosunków
społecznych dla rozwoju sił wytwórczych były konstruowane. Praktyka praktyką,
ale gdy przez parę lat z rzędu daje jak najgorsze rezultaty, to czas pokusić się
o spokojne rozważanie teoretyczne. Dotychczas teoria bywała dopisywana do
decyzji politycznych.
Prawdziwość konkretnych tez zależy od konkretnej sytuacji historycznej. Zmiana
formy własności nie będzie miała większego wpływu na szanse Polski w
międzynarodowym, kapitalistycznym podziale pracy... Będzie miała za to wpływ na
możliwości zarobkowe poszczególnych przedsiębiorczych jednostek, chociaż
niekoniecznie w oczekiwanym kierunku, jeśli wziąć pod uwagę, że podłożem
dobrobytu owych pełnych inicjatywy osobników jest nieformalne ciągnięcie
korzyści z braku zainteresowanych własnością państwową ze strony powołanych do
tego ludzi. Czy z faktu, że własność państwowa bywa słusznie określana jako
własność "niczyja", wynika postulat jej uprywatnienia? Ale podążanie tym torem
myślenia byłoby niezrozumieniem intencji autora. Tu chodzi o wyższe, użyjmy tego
nadużywanego słowa - dialektycznie - rozwiązanie sprzeczności między własnością
prywatną a społeczną. Autorowi chodzi bowiem o to, że socjalizm jako ustrój
zaznaczający na każdym kroku swą wyższość nad niższością, asymiluje formy
własności pozaspołeczne - rzecz nie w formie własności wszak, lecz w tym, w
jakim interesie ta własność "działa". Gdyby socjalizm był realizacją
podmiotowości klasy robotniczej, wtedy rzeczywiście nie byłby to problem
drugorzędny. Rzecz w tym, że korzyści ze zmian przypadają zazwyczaj w udziale
dotychczasowym beneficjentom. Tak więc, problem własności staje się dopiero
problemem po tym, jak uda nam się go poprawnie metodologicznie sformułować dla
konkretnych warunków, nie zaś "załatwić" prawiąc banały o neutralności w ogóle
pewnych pojęć. Już Hegel określił, co należałoby rozumieć pod słowem "pojęcie",
aby nie mylić go z pustymi sofizmatami.
W naszych warunkach, reprywatyzacja jest szansą dla nielicznych. W skali kraju
zmiany form własności muszą dokonywać się w sposób niezwykle ostrożny (vide
ciągnący się całe lata proces reprywatyzacji hutnictwa w Wielkiej Brytanii).
Powodzenie takich zmian jest uzależnione od ogólnego stanu gospodarki narodowej.
Zupełnie zaś nieistotne są te uwarunkowania, gdy korzyści ocenia się nie z
punktu widzenia interesu społecznego, ale politycznego interesu biurokracji.
Powstaje uzasadniona refleksja, że chyba należało ostrożniej podchodzić do
kwestii upaństwowienia własności w latach 40., żeby nie trzeba było uzasadniać
po latach, że wycofywanie się z tego jest tylko wycofywaniem się na "z góry
upatrzone pozycje". Wskazuje się dziś słusznie, że proces upaństwowienia objął
niepotrzebnie działy nie należące do przemysłu kluczowego. Do tego okresu
bardziej pasowałyby leninowskie koncepcje kapitalizmu państwowego czy nawet
NEP-u. Natomiast szukanie analogii dziś jest nieporozumieniem.
Tkwi tu pewien problem niezupełnie należący do sfery ekonomicznej. Otóż program
upaństwowienia był koniecznością polityczną partii walczącej o władzę. To był
wyróżnik. Inaczej można by było uznać, że pretendentów do realizacji każdego
innego, mniej radykalnego programu, byłoby więcej. Kompromis był wykluczony. Nie
idzie o prawienie morałów wstecz. Faktem jest jednak, że zbiurokratyzowana
partia wciąż utrzymuje stanowisko wykorzystując do tego instrumentalnie programy
- dziś nawet program reprywatyzacji. Zasady, takie jak upodmiotowienie klasy
robotniczej są pomijane wśród rewindykacji norm leninowskich. Dziś wszak mamy
sytuację, że program reprywatyzacji mogą realizować siły konkurencyjne, odpada
wiec monopol programowy. Cóż pozostaje? Frazes o interesie ogólnospołecznym,
którego gwarantem ma być ponoć biurokracja, ta sama, która społeczne fundusze
spożycia wykorzystywała w celu zapewnienia sobie i tylko sobie komunistycznych
zasad podziału, a po wykorzystaniu - systematycznie obniżała udział SFS w
podziale dochodu narodowego. Jak więc chce biurokracja realizować swą
"opiekuńczą funkcję"? W tej kwestii program nie istnieje, a brak takiego
wyróżniającego programu jest zwykłym bankructwem politycznym. Trudno więc nie
dziwić się zdziwieniu M.F. Rakowskiego, który żalił się nie tak dawno, że
"komunista" czuje się pod pręgierzem opinii publicznej. Przepraszam, ale jakim
programem legitymuje się "komunista"? Gdyby miał program, żadna etykietka nie
byłaby kryterium rozstrzygającym.
Wydaje się, że to, co zostało powiedziane dotychczas w kwestii pozorności
dylematu: uspołecznienie czy reprywatyzacja, jest wystarczające. Wdawanie się w
ponadczasowe rozważania o wyższości nad niższością jest zajęciem jałowym i
oddaje mu się wystarczająca liczba naukowców, byśmy mogli sobie ten trening
mózgu w popperowskim "trzecim świecie" spokojnie darować. Kryterium
rozstrzygającym dla dalszych rozważań jest zawarte w powyższym stanowisku.
Reszta jest wyciąganiem wniosków.
3. Kilka odkryć autora
Tekst M. Krajewskiego dostarcza nam również pewnych wrażeń intelektualnych,
zwłaszcza gdy autor dochodzi do sformułowania pewnych prawidłowości wieńczących
jego analizę współczesnego stanu społeczno-gospodarczego Polski, z której pomimo
tu i ówdzie padających gromów i gradobicia, wynurza się jasny obraz wyprany ze
sprzeczności charakteryzujących każdy szanujący się proces historyczny.
Historia, okazuje się, raźno kroczy szlakiem wytyczonym niezachwianą linią
partii, co potwierdzają tezy KC i referatów tow. Gorbaczowa. Choćby dziś autor
miał wątpliwości, jego analiza nie pozostawia niedomówień. Każda wątpliwość
wymagała będzie "przepisania" na nowo całej analizy po to, by z równą pewnością
siebie głosić tezy uładzone między sobą, aby nie rzucały się w oczy sprzeczności
zasadnicze. Dopuszczalne są tylko sprzeczności subiektywne, przypadkowe. Jak je
zwał, tak je zwał, grunt, że i one potrafią rozsadzić konstrukcję - nie pomagają
szamańskie zaklęcia.
Pierwszym "odkryciem" M. Krajewskiego jest to, że kraje kapitalistyczne wysoko
rozwinięte pobierają rentę techniczno-technologiczną na kształt renty
przyrodniczej, daru przyrody. Ani słowem nie wspomina się tu o "nawozach"
niezbędnych, by ta przyroda rodziła swoje dary. Wystarczy wziąć pestkę i
zasadzić, a wyrośnie drzewo cytrynowe.
O to chodzi, że nie wyrośnie. W części, w której M. Krajewski składa rytualne
pokłony na rzecz wyższości socjalizmu nad niższością kapitalizmu (tj. na
początkowych stronach), wspomina się o nierównomierności rozwoju kapitalizmu.
Ale też bez wyjaśnienia. Okazuje się, że zacofanie jest wynikiem niechęci
wyjścia z zacofania.
Przeniesiona na grunt polski, teza o przyrodzonym charakterze renty
techniczno-technologicznej okazuje się płaską apologią quasi-rynkowego (a raczej
pseudo-rynkowego) mechanizmu eliminacji przedsiębiorstw słabszych na rzecz
silnych. W gruncie rzeczy chodzi tu o postulat społecznego darwnizmu - żeby tak
tknął to cholerne "lobby węgla i stali". Można by długo uzasadniać i ilustrować
tezę, że zła struktura gospodarki narodowej decyduje, które przedsiębiorstwo
jest słabsze, a które silniejsze, a więc mechanizm rynkowy sprzyja utrwaleniu
złej struktury. Natomiast, aby mogło decydować kryterium "preferencja
konsumenta", to ten musi być po prostu bogaty, aby mógł być suwerenny. Przy
mechanizmie rynkowym, aby ukształtowała się prawidłowa struktura, społeczeństwo
musi być bogate. Przekonywanie o tym jest jednak ewidentną stratą czasu wobec
demagogii reformatorów, którzy uznali, iż jest akurat na odwrót, czyli, aby
społeczeństwo mogło być "mądre", najpierw musi zaciskać pasa. (Działa tu
prostackie podstawienie wyborów w mikroskali, czy nawet poziomu indywiduów, na
miejsce deklarowanego przedstawienia kryterium wyboru w makroskali). Oczywista
trudność polega na tym, co zrobić, aby społeczeństwo stało się bogate. Na
pocieszenie można sobie powiedzieć, że to nie tylko nasz polski problem, a i
rozwiązanie nie może być indywidualnym osiągnięciem pojedynczego kraju. Na pewno
jednak nie osiągniemy deklarowanych rezultatów obiecując ludziom, że dzięki
zróżnicowaniu i kombinowaniu metod rynkowych z biurokratycznymi bogactwo stanie
się naszym udziałem. Taki cud nie byłby możliwy nawet w Kanie Galilejskiej.
Pozorność problemu w jego sformułowaniu przez M. Krajewskiego jest analogiczna
do tej, jaką sam wskazał na przykładzie kwestii uspołecznienie czy
reprywatyzacja. Znowu słuszna teza, że nie należy bać się rynku została
zafałszowana przez kontekst, w którym została postawiona. Biurokracja nie jest w
stanie nie blokować mechanizmu rynkowego, gdyż poza nieistotnym faktem, że
wywołałoby to skutki bardzo niekorzystne dla społeczeństwa, jednocześnie
zlikwidowałoby możliwości czerpania przez biurokrację bezpośrednich korzyści z
dyspozycji dochodem narodowym. Sposób, w jaki M. Krajewski przedstawia sprawę
jest czysto "usługowy" i taki charakter ma jego "odkrycie". Rozumowanie autora
ma na celu wykazanie, że Polskę gubią roszczeniowe postawy pracowników
gospodarki państwowej.
Kolejnym odkryciem jest sformułowanie prawa podziału dla okresu II etapu reformy
gospodarczej: "każdemu według pracy społecznie niezbędnej". Autor sugeruje nam,
że osiągnęliśmy wyższy etap komunizmu, albowiem aby praca społecznie niezbędna
mogła stać się bezpośrednim miernikiem wartości siły roboczej, sama praca musi
mieć charakter pracy bezpośrednio społecznej. Alternatywą jest rynkowe
uzgadnianie, post factum, ile pracy okazało się społecznie niezbędną, ile zaś
zbędną. Kryterium niezbędności pracy w systemie antagonistycznym, tj. klasowym,
jest względne, zależne od interesu klasy panującej, która określa użyteczność
wysiłku produkcyjnego według kryterium własnego zysku. Kryterium to z reguły
całkowicie rozmija się z potrzebami reszty społeczeństwa, czyli tego, co byłoby
społecznie niezbędne w sytuacji, gdyby pracownicy wywalczyli swoją podmiotowość
jako wytwórcy.
Tak więc, i to odkrycie M. Krajewskiego okazuje się tylko dorobioną teorią do
potrzeb aktualnego etapu reformy, absolutyzującego konieczność ponoszenia
kosztów nietrafionych alokacji przez społeczeństwo, a zwłaszcza przez
pracowników gospodarki upaństwowionej.
Na zakończenie, może nie odkrycie, ile maleńka idylla taka. Temat: egalitaryzm.
Jak na tle tego wszystkiego, co napisał zrodził się autorowi koncept doczepienia
tu pojęcia egalitaryzmu - pozostanie zapewne na zawsze jego tajemnicą. Chyba, że
autor liczy na zacietrzewienie tzw. opozycji, która nie zaneguje tu logicznego
wynikania, albowiem dla niej, wszystko, co spod pióra "komunistów" - to obrona "urawniłowki".
W ten sposób tworzy się legendę o płaskim egalitaryzmie jako idei podstawowej
rządzącej biurokracji. Bliźniaczo muszą być skonstruowane mózgi, które w teorii
i praktyce 40-lecia doszukują się i tępią egalitaryzm.
W jednym z numerów "Przeglądu Organizacji" prof. A.M. Zawślak rzuca retoryczne
pytanie: gdzie są ci wszyscy "fundamentaliści" socjalizmu z ich "rewizjonizmami",
"anarchosyndykalizmami", "fetyszyzmami"?... I sugeruje, że prawdopodobnie
przechodzą oni przyspieszone kursy przestawiania się na nowe myślenie.
Pogłębiając optymizm prof. Zawiślaka sądzę, że pierwsi absolwenci tych kursów
już chwycili za pióra...