3
OPERACJA “CRIMP”
Samolot transportowy C-130 Lotnictwa Wojskowego Stanów Zjednoczonych ryknął hałaśliwie, budząc się do życia i potoczył się niezgrabnie po pasie startowym w Phuoc Vinh. Był piątek, 7 sierpnia 1966 roku i l batalion 28 pułku, wchodzący w skład 3 brygady l dywizji piechoty, “Wielkiej Czerwonej Jedynki”, byt przerzucany drogą powietrzną do Phu Loi w ramach przygotowań do rozpoczęcia największej, jak do tej pory, amerykańskiej operacji w Wietnamie - operacji “Crimp”.
Bożonarodzeniowa przerwa w nalotach na Wietnam Północny zarządzona przez prezydenta Johnsona trwała już dwa tygodnie - ale ten gest wykonany w celu zwabienia komunistów do stołu rokowań miał przynieść niepowodzenie trzy tygodnie później. Na Południu operacja “Crimp” generała Westmorelanda miała dać komunistom nauczkę, której nigdy nie powinni zapomnieć. Jej zadaniem było ostateczne rozwiązanie problemu Cu Cni przy zastosowaniu specjalnych sił - śmigłowców, czołgów, transporterów opancerzonych i aż 8000 żołnierzy.
Niedawno odtajniony meldunek wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych wyjawia, że “Crimp” miała być “potężnym atakiem.. .uderzeniem w samo serce machiny Viet Congu w Wietnamie Południowym, w osławionym lesie Ho Bo, na zachód od Żelaznego Trójkąta”, Zgodnie z założeniem, celem tej ofensywy miało być zniszczenie istniejącej od dawna umocnionej enklawy komunistów, a także odnalezienie oraz likwidacja wojskowo-politycznych ośrodków dowodzenia IV Okręgu Wojskowego Viet Congu.
Żaden scenariusz z II wojny światowej nie był bardziej niezawodny. Po kilkuletniej zabawie w kotka i myszkę z Armią Republiki Wietnamu, Viet Cong miał wreszcie oberwać.
Z Phu Loi żołnierze l batalionu 28 pułku zostali przerzuceni śmigłowcami na lądowisko “Jack”, skąd ruszyli tuż za l batalionem 16 pułku. Lądowisko znajdowało się niemal w samym lesie Ho Bo. Zanim słońce zaczęło dawać się we znaki, operacja “Crimp” rozpoczęła się.
Porucznik, później kapitan Nguyen Thanh Linh z 7 batalionu Viet Congu z Cu Cni, siedział głęboko w tunelu, czytając i poprawiając naszkicowane już odręcznie meldunki do regionalnego dowództwa na temat oczekiwanych operacji Amerykanów. Linh dowodził batalionem Viet Congu Uczącym mniej niż 300 ludzi. “Wiedzieliśmy, że nadchodzą - powiedział. - Wynikało to z podstawowych wojskowych zasad. Bombardowali, prowadzili ostrzał artyleryjski, dokonywali zwiadu fotograficznego. Wszystko to było do tego stopnia niezwykłe, że stało się jasne, iż będzie przeprowadzona wielka operacja wojskowa”.
Batalion Linha był tylko pododdziałem wchodzącym w skład miejscowych komunistycznych sił samoobrony liczących przynajmniej około 1000 ludzi. Ich zadaniem była obrona niezwykle ważnego zespołu tuneli Phu My Hung, jednego z największych w całym dystrykcie Cu Chi. Żołnierzy Linha trudno było uznać za zahartowanych w walkach weteranów. Większość miała kilkanaście lat, byli też i młodsi. Wydawać się może paradoksem, że Linh protestował przeciwko przydzielaniu mu zbyt wielu ludzi do obrony tuneli, “Im więcej będę ich miał, tym większe poniosę straty - wyjaśniał. - W czasie walki w tunelach uzyskuję przewagę, gdy nie mam zbyt wielu ludzi. Często wystarczy jeden albo dwóch strzelców, pięć czy sześć karabinów - to aż nadto. W tej walce powinno się atakować duże siły przeciwnika zaledwie kilkoma ludźmi”.
Najpoważniejszym problemem Linha było skłonienie swoich małolatów do stawienia czoła Amerykanom i podjęcia walki z nimi. Ataki niewielkich pododdziałów na południowowietnamskich żołnierzy, przeprowadzane od przypadku do przypadku, zaczepne operacje partyzanckie, to jedna sprawa. Ale przeciwstawienie się supermocarstwu, które wysyłało rakiety w przestrzeń kosmiczną i dysponowało możliwością zniszczenia całego świata, było czymś zupełnie innym. Poza tym, Amerykanie byli bardzo wysocy, a niektórzy byli wysocy i czarni. Nawet przedramiona mieli owłosione.
Jako przedstawiciel kadry oficerskiej, Linh miał do czynienia z pewnymi kłopotliwymi pytaniami zadawanymi przez młodocianych podkomendnych. Czy pocisk wystrzelony ze starego karabinu zabije wielkiego Amerykanina? Czy zabije czarnego, tak samo, jak białego? “Zapewniałem ich, że ich pociski na pewno zabiją, jeżeli trafią we właściwe miejsce i ostrzegałem jednocześnie, że amerykańskie pociski równie łatwo mogą zabić pytających. Cztery dni później Amerykanie przybyli. Z ciężkimi sercami obserwowaliśmy, jak ich śmigłowce bez końca dowożą żołnierzy”.
Kiedy l batalion 28 pułku urządzał się na lądowisku, żołnierze już widzieli, że ich koledzy z l batalionu 16 pułku mają kłopoty i są pod ogniem prowadzonym z północnej granicy strefy przyziemienia. Dowódca batalionu podpułkownik Robert Haldane zauważył, że jego ludzie boją się coraz bardziej, widząc jak ich towarzyszy z czołowego batalionu trafiają pociski i granaty. Dowodzący kompanią B kapitan Terry Christy wiedział, że w tej sytuacji musi wyprowadzić ludzi z lądowiska i ukryć ich między drzewami. Krzyknął do swoich dowódców plutonów oraz podoficerów i w ciągu kilku minut przesunął wszystkich swoich żołnierzy, Ale wróg nagle, w tajemniczy sposób znikł. Kilka metrów poza linią drzew na krawędzi plantacji kauczukowej, ludzie Christy'ego natrafili na wielki okop. Była to pierwsza oznaka zawiłego systemu podziemnych fortyfikacji. Haldane nie miał czasu, by sprawdzić ten kompleks. Wciąż był bardzo zdziwiony. W jaki sposób Viet Cong, który ostrzeliwał l batalion, mógł niepostrzeżenie i bez przeszkód uciec przez otwarty teren plantacji? Haldane wiedział, że jego pododdział przed przekazaniem lądowiska nowo przybyłej 25 dywizji piechoty Stanów Zjednoczonych, ma działać na tym terenie przez kilka tygodni i bardzo mu się nie podobało, że nieprzyjaciel tak po prostu rozpływał się w powietrzu.
Gdy batalion, w sile trzech kompanii ruszył do przodu zaczęto odnajdować jedną po drugiej kryjówki pełne ryżu, soli i innych produktów żywnościowych, w takich ilościach, że można było nimi wykarmić cały pułk wroga. Natrafiono na rozległe pole minowe przecinające zalesiony, północny kraniec terenu, co wskazywało, że nieprzyjaciel planował wykorzystanie tego miejsca w charakterze stałego obiektu wojskowego. W czasie następnych dwóch dni operacji “Crimp”, gdy prowadzono dalej wielkie działania wymiatające, żołnierze zaczęli meldować o odnalezieniu okopów pojedynczego żołnierza, rowów strzeleckich, min i pieczar, przecinających liczący 1500 metrów front działania l batalionu. Żołnierze powoli zbliżali się do rzeki Sajgon. Wszędzie było wiele oznak świadczących o działającej tu bazie Viet Congu, ale wciąż coś było nie tak. Po prostu, nie nawiązano żadnej waha. Nie było starć, okrzyków, nikt się nie poddawał - a mimo to jeden GI po drugim trafiany był przez snajperów Viet Congu. Zaniepokojony Haldane widział, że morale jego ludzi zaczyna się załamywać. Modlił się, by wkrótce udało im się przyprzeć przeciwnika do rzeki i pomścić rosnące z każdą chwilą straty. Kiedy jednak w poniedziałek, 10 stycznia, batalion dotarł wreszcie do szerokiej przestrzeni pól ryżowych leżących pomiędzy suchymi terenami a szeroką, wolno płynącą rzeką Sajgon, jego żołnierze tylko dwa razy dostrzegli niewyraźne sylwetki wrogów biegnących przez dżunglę.
Nad rzeką Haldane spędził pół dnia. Po południu sieć łączności zaczęła przekazywać, że na północy, 173 powietrznodesantowa i Australijczycy nawiązali wreszcie kontakt z Viet Congiem - w tunelach. We wtorek rano, o brzasku batalion Haldane'a zaczął wracać po swoich śladach. Dowódca zaczął się domyślać, co się stało. Po prostu przeszedł nad przeciwnikiem. Rozpoczął skrupulatne poszukiwania wejść do tuneli. Nic jednak nie rzucało się w oczy. Kilku GI niechętnie zeszło do rowu strzeleckiego, zbadało go i odkryto schron przeciwlotniczy, w którym mogło pomieścić się kilku ludzi. Żadnych tuneli. Żołnierze, zgrzani, zmęczeni i zdenerwowani niemożnością prowadzenia takiej walki, do jakiej byli szkoleni, czekali na dalsze instrukcje. Plutonowy Stewart Green, szczupły, żylasty, ważący 59 kilogramów podoficer, przykucnął na chwilę, by odpocząć. Cały ten kraj pełen był skorpionów, wielkich, jadowitych mrówek oraz węży i właśnie coś ugryzło go w tyłek, albo tak przynajmniej mu się wydało. Kiedy jednak rozgarnął opadłe liście, gotów rozgnieść swego dręczyciela, zorientował się, że ból zadał mu gwóźdź. A gdy ostrożnie kontynuował poszukiwania, odkrył małą, drewnianą klapę zaopatrzoną w otwory przepuszczające powietrze. Miała podcięte ukośnie krawędzie, dzięki czemu nie spadała w głąb znajdującego się pod nią szybu. Znaleziono pierwszy tunel.
Haldane podbiegi do niego niemal z, wdzięcznością, ale kiedy stanął nad włazem, uświadomił sobie, że nie było żadnych materiałów szkoleniowych, które określiłyby, co ma robić dalej. Gdy w Fort Riley w Kansas przygotowywano batalion do walki, w programie nie przewidziano instruktażu na temat działań w tunelach. Jeżeli nawet lekcja, jaką było oszałamiające zwycięstwo Viel Minhu pod Dien Bien Phu została odnotowana, to jej nie wykorzystano. Ani Amerykanie, ani Australijczycy nie mieli doświadczenia w rozwiązywaniu tego rodzaju problemów. Ale nie przejmowali się tym. Słynna zasada S.C.P (szkolenie w czasie pracy), mogła w jakiś sposób im pomóc. Ale w styczniu 1966 roku zasada ta nie mogła wystarczyć do wyparcia komunistów z “wyzwolonych rejonów” dystryktu Cu Chi.
Stewart Green zgłosił się na ochotnika do zbadania odkrytego własnym tyłkiem tunelu. Wskoczył do środka, a zachęceni przez Haldane'a inni żołnierze przyłączyli się do plutonowego. Wszyscy przeczołgali się przez krótki odcinek i znaleźli zapasy szpitalne, które zostały przeniesione na górę i przekazane S-2 (oficerowi wywiadu) jednostki, kapitanowi Marvinowi Kennedy'emu. Gdy ten dokładnie oglądał paczki, usłyszał nagle okrzyki. Odwrócił się i ze zdziwieniem zobaczył, jak badający tunel pospiesznie wyskakują z dziury włazu. Spocony i usmarowany ziemią Stewart Green wydostał się ostatni. Powiedział Kennedy'emu, że znaleźli boczne odgałęzienie głównego tunelu i nagle natknęli się na około trzydziestu żołnierzy Viet Congu. Dostrzegli ich w mdłym świetle trzymanej przez jednego z nich świecy. Gdy GI zbliżyli się do nich, komuniści szybko zgasili światło. Kapitan Kennedy, uszczęśliwiony faktem, że ma pod nogami około trzydziestu schwytanych w pułapkę nieprzyjaciół, wezwał wietnamskiego tłumacza. Kazał mu wejść do tunelu razem z nieszczęsnym Stewartem Greenem i wezwać wrogów do poddania się. Obaj mężczyźni niechętnie zeszli na dół. Ich misja trwała zaledwie kilka minut - powrócili zakłopotani i z pustymi rękami. Green wyjaśnił kapitanowi Kennedy'emu, że tłumacz odmówił rozmowy z przeciwnikiem. Kapitan przesłuchał tłumacza, który ze złością wyjaśnił, że musiał “wstrzymywać oddech” w tunelu, ponieważ “...nie było tam powietrza i pewnie by umarł, gdyby zaczął mówić”. Z wojskowego, nie zaś medycznego punktu widzenia, jego ostatnia konstatacja mogła okazać się wyjątkowo precyzyjna. W ty m wypadku partyzanci uciekli.
Czując powszechną, przemożną niechęć do penetracji tuneli, jaka ogarnęła jego podwładnych i tłumacza z Armii Republiki Wietnamu, podpułkownik Haldane postanowił wykurzyć przeciwnika dymem. Polecił więc sprowadzić do włazu lekką, benzynową dmuchawę. Do otworu wrzucono kilka granatów wydzielających czerwony dym i uruchomiono dmuchawę. Po kilku minutach GI z zaskoczeniem zobaczyli ten sam dym sączący się z licznych otworów naokoło nich. Dym jednak nie wywarł wrażenia na przeciwniku, w związku z czym dowódca batalionu polecił wpuścić do tunelu CS, gaz łzawiąco-obezwładniający, używany do tłumienia zamieszek. To również nie dało rezultatu. Ostatecznie więc, Stewarta Greena skłoniono do trzeciej i ostatniej wędrówki do dziury, tym razem w towarzystwie sapera, specjalisty od wysadzania obiektów. Żołnierze założyli ładunki wybuchowe po obu stronach głównego tunelu i pomocniczego odgałęzienia, po czym szybko wypełzli na powierzchnię. Ziemia eksplodowała i Haldane z ponurą satysfakcją poprowadził swój pododdział, by połączyć się z 2 batalionem.
Dokładnie dwa dni wcześniej i zaledwie kilka mil dalej, w Phu My Hung porucznik Nguyen Thanh Linh po raz pierwszy zetknął się z Amerykanami prowadzącymi wymiatanie. Dokładnie przemyślał swoją taktykę działania. Wszystko zależało od tuneli. Czy Amerykanie wiedzieli o nich i czy zaplanowali jakieś taktyczne posunięcia mające zneutralizować ich znaczenie.
“Podzieliłem swoich ludzi na małe, bardzo małe grupy. Rozkazałem, że w żadnym wypadku nie mogą się łączyć. Rozmieściłem ich w każdym przysiółku, gdzie mieliśmy dobrze zamaskowane stanowiska strzeleckie, dzięki którym mogliśmy powstrzymywać Amerykanów. Każda grupa składała się z trzech lub czterech żołnierzy. 8 stycznia operacja “Crimp” trwała już jeden dzień. Znajdowałem się w przysiółku Goc Chang w pobliżu wioski An Nhon Tay (w lesie Ho Bo). Masy wojsk przybywały śmigłowcami. Nie atakowali od razu. Najpierw przygotowali stanowiska i zbudowali punkt dowodzenia. Dopiero potem ich oddziały ruszyły po wiejskich ścieżkach. Dwaj lub trzej żołnierze szli z przodu, reszta podążała za nimi. Zobaczyliśmy, że są oni naprawdę wielkimi mężczyznami. Poczekaliśmy, aż podejdą bardzo blisko. Znajdowaliśmy się w naszych okopach strzeleckich, nazywanych “pajęczymi dziurami” i Amerykanie nawet nas nie zauważyli. Rozkazałem strzelać. Jeden GI upadł, a reszta po prostu stanęła wokół i patrzyła na niego. Byli tak zaskoczeni, że nawet nie kryli się, ani nie zajmowali stanowisk obronnych. Nawet się nie zorientowali, z której strony padł strzał. Strzelaliśmy dalej. Wtedy nie mieliśmy jeszcze AK-47 (który stał się później standardową bronią strzelecka komunistów), ale bardzo stare rosyjskie karabinki kawaleryjskie, K-44[1]. Amerykanie rozglądali się. Byli bardzo naiwni, bardzo dzielni. Chociaż ich koledzy wciąż padali, oni bez przerwy szli naprzód. Powinni byli się wycofać. A potem wezwali artylerię. Kiedy wybuchł pierwszy pocisk, zeszliśmy do tunelu komunikacyjnego i przeszliśmy w inne miejsce. Amerykanie nacierali, ale my znikliśmy. To była rutyna, nic szczególnego.
Cały dzień walczyliśmy jak snajperzy i zabiliśmy wielu z nich. Gdybyśmy mieli dobrą broń i strzelali ciągle, nie wiem jak by zareagowali. My jednak strzelaliśmy pojedynczymi pociskami. Byli tacy naiwni, że na komendę padnij, kładli się tak, jak ich uczono w szkole wojskowej, a nie, jak żołnierze na polu walki. Podpierali się rękami i rozsuwali szeroko nogi. Wyglądali głupio- Nie próbowaliśmy atakować całych plutonów czy kompanii. Gdy wycofywaliśmy się, oni szli do przodu i trafialiśmy następnych. Zmusiłem moją garstkę ludzi do ciężkiej pracy, ale tego pierwszego dnia amerykańscy żołnierze wszędzie ginęli w podobny sposób. Potem stali się ostrożniejsi. Już nie szli prosto po wiejskich ścieżkach, nie kryjąc się zupełnie. Ale wtedy zaczęli wpadać w nasze pułapki, albo ginęli od granatów z umocowanymi do zawleczek drutami naciągowymi”.
Gdy “Crimp” dobiegał końca i zaczynała się jego bezpośrednia kontynuacja - operacja “Backskin”, korespondent wojenny Associated Press, Peter Arnett napisał dokładnie to samo, co kapitan Linh relacjonował siedemnaście lat później:
trung Lap, wietnam południowy, 12 stycznia 1966. W dniu dzisiejszym przeszliśmy długą, krwawą milę. Od czasu do czasu było to piekło. Gaz łzawiący snuł się między drzewami, piekąc gdy stykał się z ludzką skórą. Ranni wili się na ziemi, groteskowi w swoich maskach przeciwgazowych. Był to marsz, w czasie którego śmierć czaiła się wśród drzew, gdzie kryli się snajperzy wroga i pod ziemią, w czyhających tam minach.
Wcześniej, tego samego dnia, drużyna z kompanii B, 2 batalionu, 28 pułku piechoty, znalazła jedną z min odłamkowych kierunkowego działania ustawionych przez Linha w dżungli, koło zapylonej ścieżki. Cały dzień drużyna nękana była przez miny i strzelców wyborowych. Gdy żołnierze kręcili się koło miny, czterdziestotrzyletni podpułkownik George S. Eyster, dowódca 2 batalionu 28 pp (“Czarnych Lwów”), podszedł do grupy i ostrzegł żołnierzy: “-Przetnijcie druty, nie ciągnijcie za nie”. A potem wyjął mapę i zaczął rozmawiać z dowódcą kompanii, kapitanem George F. Daileyem. Była dziewiąta trzydzieści. Nagle snajper, otworzył ogień z “pajęczej dziury” -małego, płytkiego dołka strzeleckiego z wejściem do tunelu ewakuacyjnego i podpułkownik Eyster padł na ziemię. Gdy umierającego oficera kładziono ostrożnie na noszach, odwrócił głowę w stronę znajdującego się obok dziennikarza i powiedział: “Zanim umrę, chciałbym pogadać z facetem, który dowodzi tymi niesamowitymi ludźmi w tunelach”.
Człowiekiem tym był porucznik Nguyen Thanh Linh. “- W czasie »Crimp« te tunele były dla nas wszystkim” -wyjaśnił niemal dwadzieścia lat po wypowiedzeniu przez podpułkownika Eystera słów niechętnego podziwu. “- To nie były zaplanowane z góry bitwy, ale każdy kto mógł strzelać z karabinu, robił to. Korzystaliśmy z tuneli, by stale przeprowadzać zaskakujące ostrzały strzelców wyborowych i, co ważniejsze, posługiwaliśmy się nimi do prowadzenia obserwacji. Dzięki tunelom, mogliśmy przebywać wśród Amerykanów, patrzeć, jak zachowują się i reagują ich wojska, jakie popełniają błędy. Nasze obserwacje pomagały nam podjąć decyzję, gdzie i jakiego rodzaju miny pułapki założyć.
Wiecie, widzieliśmy nawet śmigłowce, które przywoziły Amerykanom specjalną wodę do mycia i zrozumieliśmy, że oni nie używają niczego wietnamskiego. Dostałem od moich przełożonych rozkaz zdobycia informacji wywiadowczych na temat amerykańskiej taktyki na polu walki i tunele dawały nam taką możliwość”.
Ocena Linha okazuje się surowa, ale jest faktem, że w latach sześćdziesiątych ogólne założenia szkoleniowe wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych, okazywały się nie dostosowane do sytuacji jaką żołnierze zastali w Wietnamie. GI byli przygotowywani albo do konwencjonalnej konfrontacji z wojskami Układu Warszawskiego na równinach Europy Środkowej, albo do walki z “ludzkimi falami”, jakie toczono dziesięć lat wcześniej w Korei. Wysoko rozwinięta technika wojskowa, tak wyzwalająca, a zarazem narzucająca tak wiele ograniczeń, miała przede wszystkim ocalić życie amerykańskim żołnierzom, umożliwiając im jednocześnie zdalne likwidowanie tysięcy wrogów. W istocie, amerykańska armia włączyła się do wojny wietnamskiej bez odwołania się do wojskowych doświadczeń. Amerykanie mieli przecież długie i czcigodne tradycje prowadzenia wojny partyzanckiej. Wystarczy tu wspomnieć działania milicji stanowych w czasie Rewolucji amerykańskiej, wojnę hiszpańsko-amerykańską, legendarnych Maruderów Merrilla, świetnie wyszkolonych i zahartowanych amerykańskich bojowników w dżungli, którzy służyli na birmańsko-indyjskim teatrze wojennym w czasie II wojny światowej, członków OSS (Office of Strategic Services), którzy realizując wyznaczone zadania walczyli u boku miejscowych sił partyzanckich. Dlaczego zapomniano o tym w Wietnamie -pozostaje tajemnicą. Kiedy jednak porucznik Linh ze swojej względnie bezpiecznej kryjówki w tunelach, spoglądał przez lornetkę na Amerykanów, realizował w ten sposób najstarszą wojskową regułę: “Znaj swojego wroga” . Dla GI zarówno nieprzyjaciel jak i zajmowany przez niego teren były, w niewytłumaczalny sposób niebezpieczną wojskową - a także geograficzną - niespodzianką.
Do wtorku rano, 11 stycznia, plantacja kauczuku na granicy lądowiska “Jack” zaczęła wyglądać jak scenografia do filmu o II wojnie światowej. Stworzono szczelną rubież obrony, “Crimp” został przemianowany na “Backskin”, ale straty Amerykanów ponoszone w pozornie przypadkowych atakach Viet Congu w dalszym ciągu rosły w alarmującym tempie. Komuniści wciąż pojawiali się i znikali jak zaczarowani. Ludzie Haldane'a byli dobrze okopani na północnym skraju lądowiska. Teraz pokryci kurzem i niezwykle czujnie traktujący sprawę tuneli żołnierze szybko sprawdzali wszystkie podejrzanie wyglądające dziury. Znaleźli jedną o średnicy około trzydziestu centymetrów i prowadzącą pod ziemię pod kątem 45 stopni. Otwór pozostał zagadką - a w istocie, był to wylot kanału wentylacyjnego tunelu. O zmierzchu, gdy Amerykanie ułożyli się do niespokojnego wypoczynku, nagle usłyszeli kilka wybuchów granatów i wystrzałów karabinowych - w głębi ich własnych pozycji obronnych. Pułkownik Haldane pobiegł na odcinek kompanii B, skąd dobiegł odgłos eksplozji i natknął się na wszędobylskiego plutonowego Stewarta Greena oraz kilku innych żołnierzy kompanii B, stojących koło włazu do tunelu. Jeden Z GI powiedział Haldane'owi; ,-Właśnie sobie tu siedzieliśmy, niemal na tym, kiedy ta pieprzona rzecz się otworzyła, wyskoczył z niej Charlie, rzucił dwa granaty, sięgnął w dół, wyciągnął karabin, wygarnął do nas kilka razy i zanim zdążyliśmy złapać za broń, zniknął pod ziemią, a ta cholerna klapa się zamknęła”.
Stewart Green, który dzięki S.C.P stał się teraz ekspertem tunelowym, został poproszony przez Haldane'a, by zbadał i ten. Nie wracał przez dwie i pół godziny, i według własnej oceny przeszedł pod ziemią prawie dwa i pół kilometra. Znalazł w ścianach coś, co nazwał przedsionkami ale niewiele więcej. Wyłącznie instynkt kazał mu zażądać kilku szpul przewodu telefonicznego, telefonu polowego, granatów gazowych i masek, latarek, pistoletów i kompasów. Green i jego drużyna wrócili znowu na dół, ale tym razem byli już w stanie rozmawiać z batalionem i bronić się. Po pokonaniu dwóch kilometrów i jednego metra (precyzyjne ustalenie na podstawie długości rozwiniętego kabla), Green zobaczył przed sobą światło. W krótkich komunikatach przekazywanych Haldane'owi na powierzchnię, Green opisał pierwszą odnotowaną wymianę ognia w tunelach pomiędzy GI i Viet Gongiem. Amerykanie nałożyli maski i rzucili granaty gazowe. Nawet na górze kumple Greena słyszeli odgłosy bitwy. Drużyna przebiła się z powrotem do wejściowego włazu -poza jednym żołnierzem, który minął go w ciemności -i wyszła na powierzchnie. Green wrócił, aby znaleźć zbłąkanego kolegę i wyprowadził go na zewnątrz. A Viet Cong, jak zwykle, po prostu się rozpłynął.
Następnego dnia ponownie rozpoczęto badania, które wreszcie ujawniły z czym Amerykanie mają do czynienia w Cu Chi. Nie tylko walczyli z armią kretów, ale również musieli przyjąć walkę w krecich dziurach, być może na najniezwyklejszym polu walki, z jakim do tej pory mogli się zetknąć. Haldane polecił “dokładne zbadanie” tuneli. Ta gruntowność działania opłaciła się. Żołnierze znaleźli koszyk granatów, którym zabezpieczono właz prowadzący na drugi poziom. Sforsowali go i natrafili na dolną komorę, w której było 146 egzemplarzy akt służbowych kompanii D-308 Viet Congu. Odnaleźli nawet trzeci poziom, gdzie tunel rozgałęział się w dwóch kierunkach. W jednym z odgałęzień znajdował się mały właz ewakuacyjny, przez który mógł się przeczołgać jedynie niewielki Wietnamczyk. Drugi tunel wiódł do głównego szybu, odkrytego przez Stewarta Greena.
Później kompania A znalazła kolejny kompleks tuneli. Jeden z jej żołnierzy został zabity przez Charliego, który nagle wyłonił się z wielkiego mrowiska. Gdy Amerykanie podbiegli do pagórka, zauważyli za nim właz do tunelu.
We wtorek 11 stycznia, w tunelu gdzieś w lesie Ho Bo, żołnierz Viet Congu - Tran Bang, robił notatkę w dzienniku. Zarejestrowana w nim sytuacja bardzo odbiegała od optymizmu porucznika Linha, który mówił o niepowodzeniu operacji “Crimp”. Trang Bang pisał:
Spędziłem cztery dni w tunelu. Około ośmiu, dziewięciu tysięcy amerykańskich żołnierzy przeprowadza operację wymiatania. Przez kilka ostatnich dni atak był zaciekły. Kilka podziemnych tuneli zapadło się. Pewna liczba naszych ludzi została w nich uwięziona i do tej pory nie była w stanie się wydostać. Nie wiadomo, co się stało w tych tunelach z siostrami BA, BAY, HONG HAN i TAN HO. Próbując zapewnić bezpieczeństwo biura zostali zabici TAM i UT. Ich ciała pozostały tam w stanie rozkładu i nie zostały pogrzebane. Po południu jeden z członków naszego wioskowego oddziału próbował utrzymać bliski kontakt z nieprzyjacielem, żeby prowadzić zwiad. Został zabity, a jego ciała do tej pory nie odzyskano.
Piętnaście minut temu nieprzyjacielskie samoloty zrzuciły bomby. Domy rozsypywały się i padały drzewa. Rozmawiałem, gdy rakieta wybuchła w odległości dwóch metrów a bomby padały jak ulewny deszcz.
Powinniśmy walczyć z nimi, powinniśmy ich zniszczyć. Wy [amerykańscy żołnierze] nie macie drogi odwrotu. Przed wschodem słońca zawsze jest ciemno. Po chłodach, przychodzą ciepłe dni. Najbardziej męczące są chwile, gdy idzie się pod górę. Należy wytrwać nie zważając na śmierć i trudy, aby zwyciężyć amerykańskiego agresora. Och, jakież to trudne dni, trzeba pozostawać w tunelu, jeść zimny ryż z solą, pić nie przegotowana wodę. Jednak tu człowiek jest wolny i czuje się spokojnie.
Wpis datowany jest 11 stycznia 1966 roku, godzina 14.45. Następnego dnia dziennik stał się jednym z niemal 8000 przedmiotów zdobytych przez Amerykanów.
Tego samego dnia, w którym Tran Bang zapisał swoją relacje, tunele pochłonęły jedną z pierwszych ofiar, kaprala Boba Bowtella z 3 plutonu polowego Królewskich Australijskich Wojsk Inżynieryjnych, Pluton wchodził w skład l batalionu pułku australijskiego, użytego jako oddział zaporowy na północnej rubieży operacji “Crimp”, terenu pokrytego rzadkimi zaroślami, drzewami plantacji kauczukowej i rozrośniętego poszycia. Australijczycy w swoich kapeluszach, demonstrujący brytyjskie wychowanie wojskowe, w wyraźny i barwny sposób kontrastowali z Amerykanami. Wszyscy byli ochotnikami, a większość aż paliła się do akcji. Trzecim plutonem polowym dowodził wielki, muskularny i popularny oficer, kapitan Alex MacGregor. W australijskim żargonie wojskowym określano go jako faceta typu “zrób to sam”, był bowiem oficerem, który naprawdę przewodził swoim podkomendnym i nie żądał od nich wykonania niczego, czego sam jeszcze nie zrobił lub czego nie podjąłby się zrobić. Napastnik w drużynie rugby, był zbudowany jak wół i spędził już dwa lata w kompanii budowlanej na Papui Nowej Gwinei, miejscu, którego raczej nie uważano za szczególnie przytulne czy wygodne dla białego człowieka. W Wietnamie był żołnierzem, który uporał się z powszechnie panującą grzybicą stóp w brutalny sposób. Zdjął skarpetki i przez kilka dni cierpiał z powodu pęcherzy, ale potem, gdy powstały odciski, jego stopy powoli stały się odporniejsze niż buty dżunglowe, które nosił. Kapitan miał przy sobie niewielki, ale pełen entuzjazmu zespół, w skład którego wchodzili saper Denis Ayoub, jego radiooperator oraz saperzy Les Colmer i Barry Harford. Colmer był ordynansem Mac Gregora, ale w przeciwieństwie do ordynansa-lokaja w armii brytyjskiej, szedł wszędzie tam, gdzie jego szef, często nawet w ogień. Saper Harford był przyjacielem Colmera, obaj razem zaciągnęli się do wojska i pochodzili z Broken Hill, wielkiego górniczego miasta w Nowej Południowej Walii. Chociaż żaden z nich nie był górnikiem, ich życiowe obycie z górnictwem miało okazać się nieocenione. Kapral Bowtell był przyjacielem ich obu.
W czasie pierwszego dnia operacji “Crimp” pluton wziął udział w wyczekiwanej akcji. Natknięto się na granaty chałupniczej roboty, użyte jako miny przeciwpiechotne, których druty naciągowe umocowane były między drzewami na różnej wysokości - od kostek do piersi. Drugiego dnia natrafili nawet na dwa pociski moździerzowe, których ładunkiem inicjującym był granat podłączony do drutu naciągowego zamocowanego na wysokości kostek. Później, tego samego dnia znaleźli cały rejon naszpikowany palikami “punji” (ostrymi jak brzytwa kołkami bambusowymi) osadzonymi na betonowych podstawach i zamaskowanych ziemią. Saper z kompanii B nastąpił na jeden z takich kołków, który przebił mu stopę na wylot.
Trzeciego dnia australijscy żołnierze zaczęli ponosić poważne straty. Kapitan Mc Gregor wspominał, że zginęli nie tylko zwiadowcy z idącej w szpicy kompanii, ale i noszowi gdy wynosili rannych. W czasie jednej tylko akcji zginęło czterech Australijczyków. W czasie tych wydarzeń nie zauważono, ani nie zabito choćby jednego żołnierza Viet Congu. Wniosek był tylko jeden. Wietnamczycy, według słów kapitana, “poszli w zanurzenie”. Kiedy australijski stalowy pierścień zamknął się wokół tej strefy, znaleziono tunele.
W czasie czterech pierwszych dni Australijczycy -współpracując z Amerykanami - odnaleźli przynajmniej kilometr tuneli komunikacyjnych, schrony i podziemne komory. Ludzie MacGregora znajdowali się w tym kraju od czterech miesięcy. Była to już ich piąta operacja i tunele ani ich nie zaskakiwały, ani nie napawały zbytnią obawą. Schodzili pod ziemię i badali je. Ale popełniali również błędy.
Używali specjalnie przystosowanej dmuchawy, którą nazywali “potężna kruszyna”, by wtłaczać dym do tuneli, a potem obserwowali uważnie, w którym miejscu dym wydobywa się z ziemi. Dzięki temu mogli w przybliżeniu ustalić układ tuneli. Ale dym pozostawał pod ziemią i gdy pierwsze australijskie “fretki tunelowe” (tak ich nazywano) zeszły na dół, ludzie szybko tracili przytomność z powodu braku tlenu. Z tego właśnie powodu kapral Bowtell zginął w wojnie tunelowej, która tak naprawdę dopiero miała się rozpocząć.
Prowadząc rozpoznanie pod ziemią, Bowtell, typowy, wysoki i szczupły Australijczyk, nierozsądnie usiłował przecisnąć się przez mały właz łączący jeden poziom tunelów z drugim. Właz miał wymiary czterdzieści i pół na dwadzieścia osiem centymetrów, które z trudem pozwalały przecisnąć się małemu partyzantowi Viet Congu, a co dopiero solidniej zbudowanemu Australijczykowi. Bowtell utknął i w ciągu kilku sekund zorientował się, że dym z “potężnej kruszyny” wyparł prawie cały tlen z tunelu. Zawołał o pomoc. Saper Jim Dały ruszył, by ratować kolegę, ale gdy dotarł do włazu, Bowtell był już nieprzytomny. Na powierzchni podjęto bezowocne próby przebicia szybu wentylacyjnego. Daly'ego niema! udusiły utrzymujące się ciągle dymy, mimo to jednak próbował uwolnić Bowtella poszerzając nożem maleńki właz, w którym uwięzło bezwładne ciało kaprala. Próbował czterokrotnie, ale nie udało mu się wyciągnąć kolegi. Wreszcie, kiedy sam tracił już przytomność, rozkazano mu przestać. Po śmierci Bowtella, MacGregor zadbał, aby podobne wypadki nie zdarzały się Australijczykom. Jim Dały otrzymał “pochwałę w rozkazie” za “poczucie obowiązku, zimną krew w czasie akcji, co stanowiło inspirację dla wszystkich, którzy walczyli razem z nim”.
Tymczasem jednak przeszukiwanie i niszczenie podziemnych tuneli musiało trwać nadal. Les Colmer i Barry Harford, żołnierze z Broken Hill, zgłosili się na ochotnika do pracy z materiałami wybuchowymi w tunelach. Wykorzystując swoje talenty w dziedzinie łączności, Denis Ayoub założył skutecznie działający podziemny system telefoniczny. Znalazł magazyny amunicji, umieszczone w niewielkich komorach, małe długopisy Parker 57 zamienione w miny pułapki, a nawet podziemny zakład produkcji flag, w którym znajdowały się nawet maszyny do szycia. Wykryto także duże magazyny ryżu, z których każdy był zaminowany. Miny pułapki umieszczone były nie tylko wokół magazynu, ale nawet w samych workach z ryżem. MacGregor spisywał dokładnie wszystko, co znaleźli jego ludzie. Tylko jego postura uniemożliwiała mu prowadzenie plutonu przez niekończącą się sieć tuneli. To właśnie MacGregor uświadomił wszystkim, jaką wartość dla Viet Congu przedstawiają amerykańskie śmiecie pozostawione na polu walki. Stało się to wówczas, gdy Denis Ayoub odkrył w tunelu mały warsztat, w którym produkowano granaty ręczne. Wewnętrzna obudowa wykonana była ze zużytej puszki po pomidorach, zewnętrzna - ze starej puszki po piwie. Odłamki rażące były niebieskim, metalowym tłuczniem używanym na drogach, a zapalniki pochodziły ze starych francuskich lub amerykańskich granatów. “- Z tego powodu - wspominał MacGregor- wprowadziliśmy zasadę palenia, niszczenia i zakopywania śmieci. Otrzymywaliśmy dobowe racje żywnościowe, w których były małe puszki. Nie wolno było zostawiać takiej puszki w widocznym miejscu, nie wolno było zostawiać przedmiotów, które nieprzyjaciel mógłby wykorzystać. Nawet twoją łyżkę byłby w stanie przerobić na broń. Nie zostawialiśmy nic, absolutnie nic”. Była to forma zdyscyplinowania, którą GI powinni naśladować z większym przekonaniem. W miarę, jak wojna zaczęła Viet Gongowi sprawiać coraz więcej kłopotów z zaopatrzeniem, w coraz większym stopniu posługiwał się on odpadkami, tak hojnie pozostawianymi przez Amerykanów. W niektórych rejonach partyzanci stali się od nich wręcz uzależnieni.
Napięcia pomiędzy specjalistami z wojsk inżynieryjnych a piechotą zaczęły dawać o sobie znać na samym początku operacji “Crimp”, W oficjalnym australijskim sprawozdaniu po walce, zamieszczono następujący, lakoniczny komentarz:
W niektórych wypadkach, po zabezpieczeniu wejść do tuneli, piechota przemieszczała się, by przeszukać inne miejsca, pozostawiając saperów pod ziemią bez bezpośredniej osłony. Takie postępowanie nie umacnia pewności siebie. Zdarzyło się, że w czasie gdy saperzy przeszukiwali tunel pod domem, piechota przystąpiła do podpalania budynku. Saperzy czują się niepewnie, stykając się z takim brakiem koordynacji.
Nastąpiły również tarcia pomiędzy Australijczykami a ich amerykańskimi towarzyszami broni. Saper (obecnie major) Denis Ayoub oświadczył wręcz: “Amerykanie nie nauczyli nas niczego o walce w tunelach, czego sami już nie próbowaliśmy. Nasze zdecydowane dążenie do oczyszczania tuneli uważali za szaleństwo. Byli dość zdziwieni, gdy nasz kapitan oświadczył, że mamy zamiar wysłać na dół chłopaków z latarkami, pistoletami i kawałkiem sznurka”.
W czasie gdy Australijczycy zaczęli opracowywać techniki badania i niszczenia niektórych niezbyt rozległych systemów tunelowych, nie dysponowali żadnym konkretnym pomysłem na sytuację, jaką byłoby natrafienie w tunelu na partyzanta Viet Congu. Denis Ayoub wspomina swój pierwszy taki wypadek, kiedy czołgał się za innym saperem, prowadzącym badania wąskiego tunelu komunikacyjnego. “Czołgaliśmy się tunelem, gdy nagle mój kumpel bez słowa zaczął się cofać. W takich tunelach, jakie znajdowaliśmy w czasie “Crimp” nie sposób było się obrócić, trzeba było wypełznąć rakiem. Kiedy więc zaczął posuwać się do tyłu, ja również musiałem to zrobić. Nie odzywaliśmy się ani słowem. Gdy dotarliśmy do dna szybu, jakimś cudem zdołał się przecisnąć obok mnie i pierwszy wyszedł na powierzchnię. Wyskoczyłem za nim, modląc się, by nie pogubić nóg. Kiedy wyleźliśmy stamtąd i mój kumpel trochę ochłonął, powiedział mi, że zobaczył tam człowieka”.
Zwalczanie Charliego w jego własnych tunelach było więc jeszcze melodią przyszłości. Gdy zaczęły przylatywać amerykańskie śmigłowce, by zabrać parę tysięcy znalezionych w tunelach komunistycznych dokumentów, kapitan Alex MacGregor polecił zrobić zdjęcia klap i włazów do tuneli oraz zabezpieczających je pułapek, a także sporządził dokładne notatki na temat wymiarów tuneli. Z wszystkich ocen wywiadowczych dotyczących podziemnych konstrukcji sporządzonych w czasie “Crimp”, opracowanie australijskich saperów było zapewne najdokładniejsze. Niestety, Australijczycy, pomimo odniesionych sukcesów nigdy potem nie byli już w tak poważnym stopniu zaangażowani w sprawę tuneli Cu Cni.
Alex MacGregor miał otrzymać Military Cross za odwagę i umiejętne dowodzenie swoim plutonem saperów w czasie operacji “Crimp”. 14 stycznia liczba Australijczyków poległych w Wietnamie uległa podwojeniu, z ośmiu do szesnastu. Odkryte przez nich tunele okazały się ogromnym kompleksem stanowiącym część dowództwa IV Okręgu Wojskowego Viet Congu.
Amerykanie też uczyli się tuneli. Trzy dni przed zakończeniem operacji, sprowadzili potężny, samobieżny miotacz ognia, który miał wspierać atak grupy operacyjnej na północ od lasu Ho Bo. Prowadził go starszy sierżant Bernard Justen, w owym czasie sierżant-szef plutonu chemicznego 1 dywizji piechoty. W miotaczu płomieni, zainstalowanym na transporterze opancerzonym, sprężone powietrze wyrzucało płynny napalm, którego kropelki zapalane były przez benzynę. System ten znany był pod nazwą ,,nasycania ogniem”. “- W ten sposób, kiedy to leciało do celu, nie traciłeś ani odrobiny” - wyjaśniał Justen. Maleńki teksańczyk stał się później specjalistą od walki w tunelach, ale przyznaje, że w czasie “Crimp” niedokładnie wiedział, co się dzieje. “- Mieliśmy niewielkie pojecie o tych dziurach i niewłaściwy sprzęt. To, czego się nauczyliśmy, nauczyliśmy się na własnej skórze”.
Justen przy pomocy miotacza ognia wypalał dżunglę i poszycie w pobliżu okopów. Jeżeli jego sprzęt odsłaniał wejścia do tuneli - niektóre włazy miały klapy, a niektóre nie - sierżant badał je.
“- Zaczęliśmy schodzić w dół i sprawdzać tunele. W samym środku, kiedy czołgaliśmy się, partyzanci często wyskakiwali w innym miejscu i nad naszymi głowami wybuchała strzelanina. Słyszeliśmy ją i nigdy nie miało się pewności, czy jeżeli wychylisz się z jednej z tych dziur, ktoś z naszej strony nie zacznie cię ostrzeliwać. Dlatego powtarzaliśmy chłopakom - w owych czasach nie ciągnęliśmy przewodów ani niczego podobnego, ponieważ pracowaliśmy na ślepo - a więc powtarzaliśmy im, żeby brali na wstrzymanie, jeżeli zobaczą, że wyłazimy nie z tej dziury do której weszliśmy. Cholera, nie miało się pojęcia, w którym miejscu wydostaniemy się na powierzchnię. Kiedyś zszedłem na dół i znalazłem się cholernie blisko Charliego - znalazłem ciepłe jedzenie, rozrzucone papiery, nawet kalendarz z aktualna datą. Musieli być tam cholernie niedawno. Ale prawdę mówiąc, wolałbym raczej przed nimi zwiewać niż ich tam spotkać”.
Justen później szkolił innych w prowadzeniu wojny tunelowej. Robił szkice tego, co tam znalazł, w tym również tunelowych syfonów wodnych. Jak się jednak później okazało, nie miały one nic wspólnego z osuszaniem tuneli. Przypominały raczej pionowe zakręty w kształcie litery U, a ich zadaniem było zatrzymywać gaz łzawiący lub CS i nie dopuszczać, by przedostawały się do całości systemu tuneli. Pierwsi przeszukujący musieli pokonywać syfony w niebezpieczny sposób. Większość po prostu wchodziła do wody, wstrzymywała oddech i nurkowała, licząc, że na jednym oddechu zdołają przenurkować na drugą stronę. “To był dla mnie naprawdę najgorszy kawałek - wyjaśniał Justen. - Nigdy nie wiedziałeś, co cię czeka po drugiej stronie, nigdy nie wiedziałeś, czy przez tę czarną dziurę przejdziesz na drugą stronę, a kiedy już to zrobiłeś, wyłaziłeś przemoczony do ostatniej nitki i śmierdzący jak cholera. To była najgorsza część tego interesu”.
Dowódca 173 powietrznodesantowej, generał brygady Ellis W. Williamson napisał później entuzjastyczny raport na temat operacji “Crimp”. Zawsze jesteśmy mądrzejsi po czasie, ale w tym wypadku historia wykazuje, że część jego optymistycznych opinii była albo przedwczesna, albo bezpodstawna. “Większą część 13 stycznia poświęcono na niszczenie i zatruwanie systemu tuneli i bunkrów - napisał osiem dni po zakończeniu “Crimp”. - Po raz pierwszy zastosowano CS-1, trujący proszek o długotrwałym działaniu, który okazał się nader skuteczny. Został rozprowadzony w systemie tuneli przy pomocy układanych w wybranych miejscach długich odcinków lontu wybuchowego. Następnie, przed zdetonowaniem lontu, rozmieszczano wzdłuż jego przebiegu CS-1 w krystalicznej postaci. Można mieć nadzieję, że ten sposób będzie miał długotrwałe działanie odstraszające”. Nadzieja była płonna. Syfony wodne i ściśle dopasowane klapy włazów oddzielające różne poziomy sprawiły, że zatruwanie zazwyczaj nie odnosiło skutku.
W swoim raporcie po akcji, pułkownik William D. Brodbeck z “Wielkiej Czerwonej Jedynki”, był o wiele mniej optymistyczny, ale bardziej przewidujący. “Środek do rozpraszania zamieszek CS został użyty bez większych sukcesów. Tunele są przygotowane przez Viet Cong w sposób zapobiegający skutecznemu jego zastosowaniu. Pożądane efekty osiągano wówczas, gdy do tuneli wchodzili ludzie. Gdy jednak żołnierz wchodzi tam w ślad za Viet Gongiem, wymagana jest inna technika bojowa, chociaż - na pewno nie mniejsza odwaga”.
Gdy “Crimp” i “Backskin” zakończyły się, “podniebni żołnierze”, wsiedli do swoich śmigłowców i odlecieli z powrotem do bazy; ciężarówki i transportery zmiażdżyły zajmowane przez nieprzyjaciela lasy, pozostawiając za sobą spalone, puste wioski. Większość ich mieszkańców została ewakuowana przez Amerykanów, ponieważ “... przez wiele lat żyli pod panowaniem Viet Congu i w konsekwencji zostali całkowicie zindoktrynowani przez komunistów i chętnie ich wspierali”.
Pułkownik Nguyen Van Minh z Wietnamskiej Armii Ludowej przygotowuje pełną historię wojskową wszystkich kampanii prowadzonych podczas wojny w dawnych dystryktach Sajgon - Gia Dinh. Jest ostrzyżonym najeża, zawodowym żołnierzem, a jego poglądy na temat Amerykanów są prawie całkowicie upolitycznione. Jednakże jest pewna doza prawdy w tym, że uważa operację “Crimp” za fiasko Amerykanów. Nie utracono niczego, co nie dałoby się odtworzyć, twierdzi, a mobilność i elastyczność struktury wojskowej Viet Congu była tak wielka, że mogła przetrwać te krótkie, potężne uderzenia Amerykanów, po czym ponownie stanąć do walki.
Operacja “Crimp” nie zdołała wyprzeć nieprzyjaciela z wyznaczonego rejonu, nie zdołała zniszczyć jego infrastruktury i obnażyła wrodzoną słabość taktyki “szukaj i zniszcz”, która stała się standardową taktyką operacyjną Armii Stanów Zjednoczonych. Najważniejszym osiągnięciem operacji było odkrycie gigantycznego systemu tuneli pod dystryktem Cu Chi, co doprowadziło do skupienia uwagi na zagadnieniu, w jaki sposób rozwiązywać ten problem w przyszłości.
Ostatecznie stało się oczywiste, że siły zbrojne Stanów Zjednoczonych nie walczą z bandą komunistycznych terrorystów, którzy w jakiś sposób przeniknęli z Północy i podporządkowali sobie spokojnych, południowo wietnamskich wieśniaków, trzymając im nóż na gardle. Amerykanie odkryli nowego wroga. Był lepiej uzbrojony niż sobie wyobrażali, ustalał własne reguły walki, miał poparcie mieszkańców wiosek dystryktu Cu Chi. Amerykanie zaczęli poznawać prawdziwe oblicze Viet Congu.
4
PARTYZANCI VIET CONGU
Śmiertelnie ranny podpułkownik George Eyster nazwał Viet Cong “tymi niesamowitymi ludźmi w tunelach”. Byli to ludzie przyzwyczajeni do spartańskich warunków, których sposób życia krańcowo różnił ich od przeciwników. Ubierali się jak chłopi, często w czarne jedwabne “piżamy” i nie nosili żadnych dystynkcji - ich znakiem rozpoznawczym była kraciasta chusta. Ich obuwiem były sandały Ho Chi Minha, zrobione z opony samochodowej, w których wycięty z dętki pasek, przebiegający między palcami, utrzymywał sandał na stopie. Spali w zwijanych hamakach, często wykonanych z amerykańskich spadochronów i owijali swoją dzienną rację żywnościową - miskę ryżu - w ten sam materiał. Mieli przy sobie manierkę, najczęściej chińskiej produkcji i lampkę oliwną wykonaną z buteleczki po perfumach lub lekarstwach i knota, którą posługiwali się w częstych wędrówkach pod ziemią. Niektórzy zakładali na przeguby opaski z rzemieni, żeby ułatwić towarzyszom wciągnięcie ich do tunelu, gdyby zostali zabici lub ranni. Poruszali się pieszo, albo na rowerach.
Kadra i oficerowie polityczni Viet Congu byli ludźmi urodzonymi na południu, którzy w ciągu ośmiu lat po kapitulacji Francuzów w 1954 roku, odbywali szkolenie w Wietnamie Północnym, a potem wrócili Szlakiem Ho Chi Minha, by podjąć dalszą walkę. Pod koniec lat sześćdziesiątych tysiące północnowietnamskich żołnierzy odbyło tę męczącą i niebezpieczną podróż, aby wesprzeć bataliony Viet Congu. Wszystkie komunistyczne wojska w Wietnamie Południowym nosiły oficjalną nazwę Armii Narodowo-Wyzwoleńczej i podporządkowane były COSVN (Biura Centralnego dla Wietnamu Południowego), czyli głównego zarządu partii na terenach Południa. Dzieliły się na miejscowe jednostki partyzanckie, oddziały regionalne oraz oddziały regularne. Miały trójkową strukturę organizacyjną - trzy pułki tworzyły dywizję, a patrząc od dołu: trzech ludzi tworzyło grupę, trzy grupy drużynę, trzy drużyny pluton, i tak dalej. Trzyosobowa grupa była pomysłem chińskich komunistów. Zgodnie z założeniem, zapewniała wzajemną pomoc (kiedy na przykład jeden z jej członków został ranny), ale również miała wykluczać jakąkolwiek prywatność, a tym samym zapobiegać dezercjom czy też naruszeniom purytańskich standardów zachowania obowiązujących w Viet Congu. Komisarze polityczni dysponowali władzą równą dowódcy liniowemu i zajmowali się utrzymywaniem wysokiego morale, oddaniu sprawie i grupową lojalnością.
Partyzanci - zarówno mężczyźni jak i kobiety - najczęściej byli prawie zupełnie nie wykształceni. Werbowano ich wkrótce po ukończeniu dziesięciu lat. Front poświęcał wiele godzin w tygodniu na “kształcenie”, czy raczej indoktrynację swoich żołnierzy, ale zachęcał w czasie takich zajęć do prowadzenia dyskusji i krytyki. Zarówno partyzanci z Południa jak i Wietnamczycy z Północy wyrastali w czymś, co pewien amerykański oficer nazwał “dokładnie kontrolowanym kokonem informacyjnym”, który umacniał w nich przeświadczenie o słuszności ich posłannictwa. “Uczyniono wszystko co możliwe - stwierdził Le Vinh, były komisarz polityczny Viet Congu - aby doprowadzić do stanu, w którym żaden żołnierz nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości dlaczego, i o co walczy”. Szkolenie to opierało się na zasadach sformułowanych przez Mao Tse-tunga, który napisał: “Podstawą partyzanckiej dyscypliny musi być indywidualna świadomość. U partyzantów dyscyplina wynikająca z przymusu jest bezużyteczna”. Bez odpowiedniej motywacji, partyzanci uznaliby niebezpieczeństwa i niewygody życia za nie do zniesienia. W rezultacie, w późniejszym etapie wojny, tysiące z nich zbiegły na stronę rządową i był to jeden z największych problemów naczelnego dowództwa Viet Congu.
Viet Cong, aby przetrwać, musiał zapewnić sobie ochronę i współpracę mieszkańców wsi. NFW powstał w miastach, ale większą część swoich sił czerpał z terenów wiejskich, gdzie mieszkało 85 procent ludności Wietnamu Południowego. Morderstwa lub zastraszanie stosowane były jedynie w przypadku oczywistych aktów kolaboracji z rządem i wykonywały je specjalne grupy. Niekiedy zastraszanie potęgowano, wystawiając na widok publiczny odcięte głowy oraz plakaty z ostrzeżeniem. Partyzanci włączali się w uprawę roli, zarówno by zaopatrzyć samych siebie ale i pomóc wieśniakom, wśród których żyli. Aż do końcowego etapu wojny broń i wyposażenie Viet Congu były najczęściej kradzione, lub pochodziły z chałupniczej produkcji. Po 1966 roku automatyczny karabinek AK-47 produkcji chińskiej stał się standardową bronią komunistów dostarczaną Szlakiem, morzem, lub przez Kambodżę. Oficerowie nosili polski pistolet K-54[2].
Partyzanci przechwycili inicjatywę. Viet Cong mógł wybierać czas i miejsce stoczenia bitwy. Stosowana w czasie walki z wojskami Stanów Zjednoczonych taktyka z konieczności wynikała ze zdecydowanie niższego poziomu wyposażenia technicznego. Nie mogąc korzystać ze wsparcia lotnictwa czy artylerii, na których tak bardzo polegali Amerykanie, Viet Cong stosował zasadzki, nagłe ataki i odskoki oraz walkę na bezpośrednią odległość - “chwytanie nieprzyjaciela za pas”. Dla armii powstańczej pat - zablokowanie przeważających sił przeciwnika w jego wielkich bazach - jest równoznaczny ze zwycięstwem.
NFW prowadził intensywną kampanię wśród ludności, dokładając szczególnych starań, by podważyć wiarę w Armię Republiki Wietnamu oraz urzędników rządowych, często zresztą posługując się krewnymi, aby wywrzeć na nich wpływ. Była to skuteczna taktyka. Pomimo przeprowadzanego na masową skalę poboru rekrutów, przeciętnie corocznie 21 procent powoływanych żołnierzy Armii Republiki Wietnamu - dezerterowało. Viet Cong był uprzedzany o jakiejkolwiek operacji przeprowadzanej przeciwko niemu, a ostrzeżenie przychodziło niekiedy wiele dni wcześniej. Z kolei, operacje wojskowe Viet Congu były zawsze wykonywane po uprzednich próbach. Na odprawy przygotowywano modele celów, a miejscowi partyzanci - często nawet dzieci - zbierali na miejscu dane wywiadowcze. Broń i wyposażenie gromadzono zazwyczaj w podziemnych magazynach, skąd partyzanci z oddziałów regionalnych, albo sił głównych pobierali je w dniu operacji. Podejścia do celów, w wielu wypadkach, dokonywano przez sieć tuneli. Saperzy wysadzali przejścia w otaczających cel drutach kolczastych albo innych umocnieniach obronnych, po czym gwizdki lub trąbki dawały sygnał do ataku, który zwykle następował w nocy. Częstym celem były samoloty lub śmigłowce.
Wysoki poziom morale i poświęcenia Viet Congu bez przerwy wprawiały w zdumienie przeciwników. W jaki sposób mogą tak dobrze walczyć przeciwko tak przeważającym siłom i w tak strasznych warunkach? W jaki sposób komuniści mogą ponosić tak ogromne straty, albo przeprowadzać akcje z tak samobójczą odwagą? Mówiąc krótko - w jaki sposób tak zacofany naród może stawiać czoła największemu mocarstwu świata i złamać jego wolę kontynuowania wojny? Jedną z odpowiedzi - jest przebiegłość polityków na najwyższym szczeblu. Ale w polu - był to przede wszystkim tryumf organizacji i motywacji, wszczepianych przez komunistyczne kadry - i fakt, że młodzież wietnamska była bardzo otwarta na naukę. Większość amerykańskich żołnierzy miała bardzo słabe pojęcie, o co właściwie walczą w Wietnamie. Natomiast dla partyzantów była to często sprawa wyrównania osobistych porachunków - za zbombardowane rodzinne wioski, zabitych, albo aresztowanych i torturowanych krewnych przez rząd, finansowany i uzbrojony przez Stany Zjednoczone.
Viet Cong walczył na własnej ziemi. A Matka Ziemia stała się ich ochroną w tunelach wykopanych pod należącymi do ich przodków polami i wioskami. “Twe wnętrzności, Matko, są niezgłębione” - napisał poeta Duong Huong Ly. Tunele ukrywały partyzantów przed żołnierzami nieprzyjaciela i chroniły od bomb i pocisków, W tunelach znajdowały się ścięgna prowadzonej przez nich wojny - fabryki broni, magazyny ryżu, szpitale, stanowiska dowodzenia.
[1] Zapewne chodzi o karabin Mosina, wz.44 (przyp. tłum.).
[2] Zapewne chodzi o P-64, którego roboczą nazwą był CZAK. Był to pierwszy skonstruowany w Polsce pistolet, po pistolecie VIS z 1935 r., nie istniał wiec żaden pistolet skonstruowany w roku 1954, jak sugerowałoby oznaczenie cyfrowe. Poza tym, litera K oznacza w skrótach karabin (przyp.tłum.)