10
POWSTRZYMAĆ AMERYKANÓW!
Do 1966 roku Wietnam już od niemal dwudziestu pięciu lat toczył wojnę z rozmaitymi wrogami. Po Japończykach j przyszli Francuzi, a teraz na scenie pojawiły się Stany Zjednoczone z ich niewyobrażalną potęgą i zaciekłością. W ciągu roku od chwili, gdy piechota morska wylądowała na plaży w Da Nang, co miesiąc przywożono 850 000 ton zaopatrzenia dla Amerykanów, ich sojuszników z Armii Republiki Wietnamu i symbolicznych oddziałów z Australii, Nowej Zelandii, Filipin, Tajlandii i Korei. GI zjadali około dziesięciu milionów polowych racji żywnościowych miesięcznie, zużywali 80 000 ton amunicji i spalali 36 370 000 litrów benzyny i oleju napędowego. W maju 1966 roku w Wietnamie znajdowało się ćwierć miliona amerykańskich żołnierzy. Przeciętny żołnierz zużywał codziennie 154 kilogramy żywności, ubrania, amunicji, paliwa i innych elementów zaopatrzenia. Samoloty kosztujące od miliona do dwóch milionów dolarów, tracono w tempie jednego dziennie. Pod Sajgonem znajdowały się już dwie słynne amerykańskie dywizje piechoty - l i 25. Do ich zadań wojskowych włączono odpowiedzialność za zneutralizowanie tuneli Cu Chi. Aby sprawnie funkcjonować, każda dywizja potrzebowała wyposażenia o wartości 100 milionów dolarów: w tym 6 780 karabinów po 122 dolary od sztuki, osiemnaście lekkich czołgów, 32 dżipy i 4 wielkie równiarki drogowe.
Znajdujący się w dwustu kilometrach tuneli i w ich pobliżu Wietnamczycy byli gorzej zaopatrzeni w pieniądze i sprzęt wojskowy. System obronny tuneli Cu Chi miał ewolucyjny charakter i swoją skuteczność zawdzięczał mieszaninie uporu, elastyczności i sprytu. Jego technika często przypominała tę, stosowaną w średniowiecznych wojnach w Europie.
Konwencjonalna obrona tuneli była wykluczona. Viet Cong nie dysponował ani ludźmi, ani bronią, a poza tym polityka realizowana przez komunistów w Wietnamie Południowym nigdy nie zakładała stawienia Amerykanom czoła w regularnej bitwie prowadzonej w jednym miejscu. Przeszukiwanie tuneli wymagało zaangażowania wielu GI i było wielkim zyskiem osiąganym niewielkimi kosztami. Podstawowym środkiem obrony, jak podkreślał komunistyczny podręcznik budowy i obsługi tuneli, były maskowanie i zachowanie w tajemnicy dokładnej lokalizacji tuneli. Niemi i głusi wieśniacy, vietcongowski odpowiednik sycylijskich chłopów, którzy złożyli przysięgę “omerty”, byli pierwszą linią obrony.
Mimo to jednak tunele musiały mieć jakiś system obronny. Nie mogły pozostawać na łasce każdego amerykańskiego patrolu pieszego, który natknąłby się na właz albo szyb wentylacyjny. Powolny rozwój strategii obrony tuneli w rezultacie zawdzięczał bardzo wiele bacznym obserwacjom poczynionym przez kapitana Linha w czasie operacji “Crimp”.
“- Zdumiewali się wszystkim, co widzieli - powiedział - wszystko wydawało się im dziwne i nowe: dżungla, owoce, bawoły, a nawet kurczaki. Raz za razem stawali i patrzyli, a nawet podnosili z ziemi. Byli nie tylko łatwym celem dla naszych snajperów. Uświadomiłem sobie, że najlepszym sposobem zabijania ich będzie jeszcze większa ilość min-pułapek. Po “Crimp” zastawialiśmy ich coraz więcej. Bytem pewien, że dobrze się nam przysłużą”.
Pomimo początkowego braku materiałów wybuchowych (który wkrótce rozwiązała 25 dywizja, gdy zaczęła ostrzeliwać Cu Chi), chałupnicza produkcja min-pułapek zaczęła rozkwitać. Ci, którzy mieli dostęp do materiałów wybuchowych, zapalników i prymitywnych warsztatów w tunelach produkowali przede wszystkim miny DH-5 i DH-10. Stanowiły one kopie skutecznej amerykańskiej miny odłamkowej kierunkowego działania i były stosowane przede wszystkim przeciwko lekkim pojazdom opancerzonym - gąsienicowym i półgąsienicowym oraz - co było nieuniknione - przeciwko nieostrożnym piechurom. Detonowały pod wpływem nacisku albo - co było zaskoczeniem - odpalano je zdalnie. Generał dywizji Willis E. Williamson, dowodzący 173 brygadą powietrznodesantową dokładnie przypomina sobie, jak po raz pierwszy o nich usłyszał. “- Byliśmy w terenie zaledwie kilka dni, gdy podszedł do mnie młody, nadmiernie zdenerwowany porucznik i powiedział: “Te ruchome pola minowe doprowadzają nas do szaleństwa”. Stracił mnóstwo ludzi i nie wiedział, jak ma walczyć w takiej sytuacji. Zapytałem go: “- Ruchome miny, o czym ty mówisz?” Uczyliśmy się wszystkiego o minach, ale w literaturze nie było nic o ruchomych polach minowych, A teraz nagle ten porucznik, w samym środku bitwy, mówi, że pola minowe się ruszają. Koncepcja o której nikt z nas nawet nie śnił. I miał rację, całkowitą rację”.
W Wietnamie spodziewano się konwencjonalnych pół minowych - stacjonarnych, czyli zakładanych przez zakopanie w ziemi. To, z czym zetknął się generał nie było odosobnionymi, zdalnie detonowanymi minami, ale procedurą, dzięki której Viet Cong mógł nie tylko odpalać miny prądem elektrycznym ze stanowiska dowodzenia, ale również -jeżeli nieprzyjaciel nie podszedł wystarczająco blisko - był w stanie przenieść miny w inne miejsce. Koncepcja “ruchomych pół minowych” była kolejnym przykładem optymalnego wykorzystania ograniczonych środków. W tych okolicznościach, pewna ilość min odbywała niekiedy długie wędrówki.
DH-5 i DH-10 wykonywano z prymitywnie obrobionej stali, miały kształt spodka i zawierały około pięciu lub dziesięciu funtów (2,26 lub 4,5 kg) materiału wybuchowego. Miny stały na dwunogach, obrócone w odpowiednim kierunku, lub były zakopywane kilkanaście centymetrów pod ziemią. Zadawały straszliwe rany. Jeden z amerykańskich oficerów medycznych wyjaśniał:
[Były] nafaszerowane setkami stalowych kulek i kilkoma funtami materiału wybuchowego... straszliwa siła i wyrzucane przez nią kulki sprawiały, że eksplozja odpalanej zdalnie miny miała skutek wystrzelonych jednocześnie siedemnastu dwunastokalibrowych strzelb śrutowych, załadowanych grubym śrutem. Oczywiście, istniało duże prawdopodobieństwo, że trafiony taką bronią ulegnie utracie: ręki, nogi lub głowy. I w wielu wypadkach tak się działo.
Szczur tunelowy, porucznik David Sullivan z “Wielkiej Czerwonej Jedynki” wspominał szczególnie sprytną pułapkę Viet Congu. Właz do tunelu pozostawiano odsłonięty, by zwabić Amerykanów. Gdy szczurzy zespół schodził w dół, by przeprowadzić rozpoznanie, partyzanci w tunelu wiedzieli, że inni GI najprawdopodobniej zbiorą się naokoło włazu, by ubezpieczać kolegów i zachować z nimi łączność. Wtedy, przy pomocy przewodu prowadzonego pod ziemią odpalono minę ukrytą w pobliskim krzaku. Sullivan utracił w ten sposób kilku ludzi. Partyzanci czekali aż usłyszą szczurów w tunelu, a wtedy powodowali eksplozję miny i masakrowali ludzi na zewnątrz. W powstałym zamieszaniu szczury odstępowały od badań, a partyzanci znikali w podziemnych przejściach.
Odmianą DH-10, której obawiano się najbardziej, była osławiona stożkowa “Skacząca Betty” o trzech wąsikach sterczących spod powierzchni ziemi. Trącenie stopą jednego z nich powodowało wybuch niewielkiego ładunku wyrzucającego minę w powietrze na wysokość około metra, gdzie eksplodowała, rozsiewając odłamki na wysokości pachwiny. To była straszliwa broń.
Za pomysłowość w dostosowaniu się do miejscowych warunków prowadzenia walki, chłopscy partyzanci z położonej w dystrykcie Cu Chi wioski Nhuan Duć zasługiwali na najwyższą nagrodę. Właśnie To Van Duc wynalazł przeciwśmigłowcową minę-pułapkę. Znana była jako mina trzcinowa i przez dłuższy czas była skutecznym (a dla Amerykanów nader zagadkowym) rozwiązaniem problemu, w jaki sposób niszczyć śmigłowce przerzucające do dżungli ludzi i sprzęt. Początkowo, gdy desanty ze śmigłowców dostarczały coraz więcej oddziałów w rejon tuneli, partyzanci bez powodzenia usiłowali zwabić maszyny na zaminowane lądowiska. W strefie lądowania umieszczano cztery granaty i łączono je krzyżowo drutami naciągowymi. W przypadku lądowania śmigłowca, granaty miały detonować jeden po drugim. Ale w porównaniu z tym systemem wynalazek To Van Duca przypominał konfrontacje promu kosmicznego z samolotem Dakota.
Świadom prostego fizycznego faktu, że łopaty wirnika śmigłowca tworzą silny, skierowany ku dołowi podmuch, rolnik zaproponował rozmieszczenie min DH-10, na wierzchołkach drzew w rejonie, w którym można się było spodziewać stosunkowo niskiego przelotu śmigłowców, albo w który dałoby się je zwabić do zejścia na niewielką wysokość w celu dokonania rozpoznania. Nader skomplikowany system drutów naciągowych zakładano w gałęziach drzewa lub wysokiego krzewu, które uginając się pod podmuchem wirnika śmigłowca napinały druty powodując eksplozję miny pod maszyną.
Potwierdzenie skuteczności tego systemu - i stosunkowo udanej próby przeciwdziałania - znajdujemy u szczura tunelowego kapitana Billa Pelfreya, oficera oddziałów specjalnych przydzielonego do 25 dywizji piechoty w Cu Chi. W grudniu 1966 roku był on w pododdziale przygotowującym lądowiska do desantu śmigłowcowego. Zadaniem jego kompanii było ubezpieczenie “gorących” stref lądowania na okres wystarczający do przyziemienia śmigłowców. “- Do tej pory traciliśmy wiele śmigłowców na minach i pułapkach. Mieli dość pomysłową minę, którą ustawiali w taki sposób, że gdy śmigłowiec próbował lądować, podmuch od wirnika szarpał krzewem, a to powodowało odpalenie miny”.
Zazwyczaj znajdował miny w krzakach. “- Były dobrze zamaskowane listowiem. Ale można było je zauważyć. Jeżeli bowiem ustawiono je dzień lub dwa dni wcześniej, listowie zaczynało więdnąć i można było rozpoznać te, różnicę. Kiedy je znaleźliśmy, zazwyczaj unieszkodliwialiśmy je wysadzając małym stugramowym ładunkiem minerskim”.
Miny i tunelowe pułapki były tanie w produkcji, skuteczne psychologicznie i powodowały poważne obrażenia fizyczne. Jedną z takich min był zwykły pocisk artyleryjski zakopany w ziemi i zaopatrzony w zapalnik naciskowy, detonujący pod wpływem ciężaru ludzkiego ciała. ,Jeden z dowódców batalionu naszego pułku nastąpił na pocisk kalibru 155 mm założony jako mina pułapka -odnotował oficer medyczny. - To, co z niego zostało, nie wystarczyło do wypełnienia foliowej torby niewiele większej od tej na zakupy. W gruncie rzeczy... rozerwało go na strzępy”.
Według standardów Viet Congu, były to nader wyrafinowane pułapki. Z drugiej strony ewolucyjnej tabeli uzbrojenia znajdowały się typy, które bliższe były raczej okresowi Wojny Dwóch Róż[1], niż wysoce stechnicyzowanej wojnie w Wietnamie. Należała do nich na przykład kusza z bełtem, normalnie używana do polowania przez mniejszości etniczne zamieszkujące pogórze. Viet Cong dostosował ją do obrony tuneli. W zamaskowanej jamie do krawędzi otworu mocowano kuszę. Bełt umieszczany był na napiętej cięciwie, a prosty mechanizm spustowy uruchamiany był przez sznur naciągowy przeciągnięty przez ścieżkę lub korytarz. Podobną, historyczną proweniencje miało urządzenie przypominające średniowieczną buławę bojową - ciężka kula z gliny, ze sterczącymi z niej zaostrzonymi bambusowymi kołkami. Podwieszano ją na pozornie niewinnej lianie do gałęzi drzewa. Po uwolnieniu przez sznur naciągowy, kula z dużą siłą przelatywała wzdłuż ścieżki.
Była też mina kokosowa, czyli wydrążony orzech wypełniony materiałem wybuchowym, a następnie przykryty kamieniem, który służył jako element rażący - nie była zabójcza, ale napędzała strachu. Stosowano także miny bambusowe. Sporządzano je z dużego odcinka bambusa, którego wnętrze wypełniano śrubami, nakrętkami, tłuczonym szkłem, albo kawałkami żelaza, oraz niewielką ilością plastycznego albo sproszkowanego materiału wybuchowego. Detonacje powodował zapalnik tarciowy, uruchamiany przez drut naciągowy.
Najbardziej popularną komunistyczną miną-pułapką był granat z drutem naciągowym umocowanym do zawleczki. Używano go we włazach, albo we wnętrzu tuneli. W początkowym okresie wojny granaty pochodziły z chałupniczej produkcji i zaopatrzone były w drewniane trzonki, albo wykonywano je z puszek po Coca-Coli wypełnionych materiałem wybuchowym wydobytym z amerykańskich niewybuchów. Ulubioną taktyką było umieszczanie na ścieżkach w dżungli lub koło tuneli granatu z wyjęta zawleczką, włożonego do puszki odpowiednich rozmiarów. Pociągnięcie za drut naciągowy wydobywało z puszki granat, który automatycznie odbezpieczał się i eksplodował. Podobny system stosowany był przy wejściach albo w głębi tuneli. Często sznur naciągowy wykonywano z korzeni drzew. Eksplozja nawet niewielkiego granatu wewnątrz tunelu powodowała niewyobrażalne obrażenia u każdego, kto znajdował się w pobliżu i mogła doprowadzić do zawalenia się sklepienia oraz pogrzebania intruza pod zwałami ziemi.
Istniała nawet pułapka wykonywana z pojedynczego naboju karabinowego. Utrzymywany był w pionowej pozycji przez dwa bambusowe paliki i ustawiony na małej, drewnianej podstawie, a odpalał pod naciskiem stopy. Wszędzie wokół tuneli znajdowały się również osławione pułapki z zaostrzonymi bambusowymi palikami (punji). Niekiedy Viet Cong wykopywał tygrysie jamy pułapki, a jeżeli GI wpadł do którejś z nich, nabijał się na bambusowe pale. Pułapka była wykonywana w takich rozmiarach, by łatwo ją można było zamaskować gałęziami i liśćmi, ale jej głębokość była na tyle duża, że stopa ofiary opadała na paliki siłą wystarczającą do przebicia wzmocnionej podeszwy buta GI. W bardziej wyrafinowanej wersji paliki wkopywano w ścianki jamy, ale ostrzami skierowanymi w dół co sprawiało, że wydobycie stopy było jeszcze bardziej bolesne. Niekiedy paliki smarowano odchodami, aby powodować zakażenie, czasem zaś trucizną, którą partyzanci nazywali “Trąba słonia”. Podobno powodowała śmierć w ciągu dwudziestu minut od przedostania się do krwiobiegu. Była nawet pułapka na niedźwiedzie wykonywana z zatrutych palików bambusowych lub metalowych kolców. Ofiara, stając na niej uruchamiała dwie deski, albo stalowe płytki z umocowanymi drewnianymi lub metalowymi kolcami. Płytki obracały się, wbijając kolce w nogę nieszczęśnika tuż ponad miejscem chronionym przez cholewkę buta. Na poziomie twarzy mocowano bambusowy bat o długości około półtora metra, zakończony kolcem przypominającym haczyk na ryby. Całe urządzenie było napięte i utrzymywane w pozycji przez sznur połączony z kolejnym przeciągniętym przez ścieżkę drut naciągowy.
Niekiedy Viet Cong sięgał po oryginalne, choć w pewnym stopniu makabryczne, środki miejscowej wojny psychologicznej. Pewnego razu, po amerykańskim ataku na kompleks tuneli, kapitan Linh obserwował beznamiętnie jak GI zeskoczył z czołgu i nastąpił na minę DH-5. Jej eksplozja urwała Amerykaninowi nogę. Po ewakuowaniu śmigłowcem rannego i odejściu patrolu, Linh podniósł nogę. Na wyrzuconym pudełku po amerykańskich racjach polowych napisał po angielsku słowo “niebezpiecznie”, a potem powiesił nogę i tabliczkę na drzewie pozbawionym liści przez ostrzał artyleryjski. Dla lepszego efektu dorysował jeszcze czaszkę i skrzyżowane piszczele. Było to w czasie pory suchej i wysuszona noga wisiała tam przez kilka tygodni, będąc, według kapitana Linha, skutecznym środkiem odstraszającym.
Istnieją przypuszczenia, choć nigdy tego nie udowodniono do końca, że Viet Cong mógł hodować w tunelach szczury zakażone dymienicą morową, traktując je jako prymitywną formę wojny biologicznej przeciwko amerykańskim żołnierzom. Na początku marca 1967 roku pieszy patrol z kompanii A, 3 batalionu 4 pułku kawalerii 25 dywizji piechoty wszedł do tunelu w prowincji Hau Nghia, mniej więcej półtora kilometra na północny zachód od miasta Cu Chi. W środku znaleźli trzy martwe szczury, wszystkie przywiązane za szyję. Odnaleziono również strzykawkę i ampułkę z żółtym płynem, a także klatki do łapania tych gryzoni. Dowódca patrolu natychmiast porozumiał się ze specjalistami wywiadu przydzielonymi do 521 medycznego pododdziału wydzielonego (wywiadowczego), który dokonał badania dziwacznego zjawiska. Okazało się, że jeden ze szczurów był nosicielem dymienicy.
Zupełnie niewinne wytłumaczenie tego znaleziska może wynikać z faktu, że partyzanci, którzy często żywili się szczurzym mięsem sami musieli wiedzieć, czy jedzą zakażone szczury. Jeżeli natomiast, z drugiej strony, do powszechnej świadomości GI przenikała informacja, że Viet Cong posługuje się w tunelach zarażonymi szczurami, sam proces badania podziemnych systemów mógł stać się jeszcze bardziej pracochłonnym i powolnym procesem niż do tej pory. I chociaż wszystkich amerykańskich i sprzymierzonych żołnierzy zapobiegawczo szczepiono przeciwko dymienicy, prowadzono bardzo staranną obserwację profilaktyczną.
Niestety, odtajniona ostatnio korespondencja wojskowa odnosząca się do dziwnej historii uwiązanych szczurów jest niekompletna. Przejawiało się w niej poważne zaniepokojenie na najwyższych szczeblach hierarchii wojskowej w Waszyngtonie i Sajgonie.
We wnętrzu tuneli niekiedy znajdowały się fałszywe ściany, pokryte cienką warstwą gliny. Za nimi czekał partyzant Viet Congu z bambusowymi włóczniami. Gdy szczur tunelowy wolno posuwał się przed siebie, partyzant obserwował go przez dziurę w przepierzeniu i w odpowiednim momencie dźgał włócznią ofiarę. Podobny los oczekiwał nic nie podejrzewającego GI, który wpadł w pułapkę, nazywaną przez Amerykanów lakonicznie “Przepraszam za to”. Była to jama, do której wpadała ofiara. Tuż obok niej, oddzielona jedynie cienką ścianką z gipsu i gliny, znajdowała się druga jama, w której oczekiwał Wietnamczyk. W chwili, gdy GI trafiał w pułapkę, partyzant zakłuwał nieszczęsną ofiarę włócznią.
Pułapki i zasadzki powodowały nieproporcjonalnie wysoką liczbę ofiar wśród piechoty i pozostawały źródłem wielkiego niepokoju taktyków w Wietnamie. W czasie całej wojny pułapki były przyczyną 11 procent śmiertelnych ofiar wśród Amerykanów i 17 procent zranień. Śmiertelność udało się ograniczyć jedynie dzięki doskonałemu amerykańskiemu systemowi ewakuacji rannych śmigłowcami (Medevac).
Poważne straty powodowane były również zakażeniami ran. Generał dywizji Spurgeon Neel, były naczelny chirurg w Ministerstwie Wojsk Lądowych, wyjaśnił: “Rozległe zakażenia zmuszały chirurga do wyboru pomiędzy radykalnym usunięciem potencjalnie nadającej się do uratowania tkanki, a bardziej zachowawczym podejściem, które mogło pozostawić źródło infekcji”. Podstępne pułapki wewnątrz i tuż koło tuneli, wywoływały wśród piechurów strach w stopniu wystarczającym, by zmniejszyć ich skuteczność bojową. Dysponująca świetnym wyposażeniem technicznym piechota walczyła zazwyczaj tylko w dzień i była ewakuowana śmigłowcami na noc; nie zawsze zmieniała trasę patrolu po to, by odkryć długie kompleksy tuneli. Wszyscy wiedzieli o pułapkach... a o to czego oko piechura nie dostrzegło, oficera nie bolało serce.
W odkrywczym studium przeprowadzonym przez generała broni Juliana J. Ewella, byłego dowódcy H grupy polowej w Wietnamie zostało wykazane, że przynajmniej połowa min pułapek odnaleziona przez żołnierzy 9 dywizji została wykryta za pośrednictwem eksplozji - innymi słowy, zdetonowana przez ofiarę. Czterdzieści sześć procent ofiar pochodziło z wypadków zbiorowych, spowodowanych przez nierozważne skupianie się żołnierzy w jednym miejscu. W 1969 roku miny pułapki były najpoważniejszą przyczyną strat w 9 dywizji. Gdy 25 dywizja piechoty przybyła do Cu Chi i jej dowództwo zorientowało się jak poważny problem stanowi minowa obrona tuneli, została zorganizowana specjalna szkoła nazwana “Szkołą Tuneli, Min i Pułapek”. Zajęcia prowadzono na terenie linii obronnych i korzystano w nich z oryginalnych tuneli Viet Congu wykopanych pod dywizyjnym stanowiskiem dowodzenia. Dowódcy pododdziałów wyższego szczebla sporządzali skomplikowane analizy statystyczne min-pułapek stanowiące coś w rodzaju rozbudowanego programu badań rynku. Do nowiutkiego komputera wojskowego wprowadzano dane, “... dając im możliwość przedstawiania i badania problemu przy minimalnej pracy o charakterze urzędniczym” - odnotował generał.
Jeżeli zewnętrzna linia obrony nie zdołała powstrzymać przeciwników, następną tworzyły tak zwane “pajęcze dziury”. Były one wspaniale zamaskowanymi jamami, wykopanymi na wysokość ramion strzelca, niedaleko każdego z trzech wejść do tunelu i połączonymi krótkimi łącznikami z głównym systemem. W każdej z nich stał jeden, a niekiedy dwóch doskonale chronionych snajperów Viet Congu i stamtąd ostrzeliwali atakujących. Kiedy sytuacja stawała się zbyt niebezpieczna, wycofywali się przez łącznik do głównego podziemnego systemu. Żaden system wykrywania nie był w stanie znaleźć, określić położenie i zniszczyć wszechobecnych snajperów w ich “pajęczych dziurach”. Mogli oni być (i często byli), ostrzeliwani przez moździerze, artylerię, traktowani napalmem i atakowani przez czołgi. Im dłużej jednak snajper walczy?, w tym większym stopniu realizował podstawowe zadanie - angażować możliwie jak największą liczbę nieprzyjaciół, wiązać ich, odwracać uwagę od prawdziwego celu, czyli zespołu tuneli, przy którym pełnił swą samotną straż.
Tunele nie były nie do zdobycia, ale ich siła wynikała z solidnych inżynierskich podstaw i mądrego, twórczego systemu obrony zapewniających im o wiele większą możliwość przetrwania na polu walki, niż w rzeczywistości na to zasługiwały. Przez całe pięć lat pozwalały komunistom sprawować skuteczną kontrolę nad dystryktem Cu Chi. Amerykanie i ich sprzymierzeńcy z Armii Republiki Wietnamu dysponowali jedynie krótkoterminową dzierżawą na powierzchni. Tytuł nieograniczonej własności tkwił głęboko w niewzruszonej trwałości ziemi.
11
ZWIERZĘTA
Zwierzęta i owady w wietnamskiej dżungli szybko uznały tunele Cu Chi za odpowiednie środowisko. Wiele już się zaadaptowało do podziemnego życia, a teraz gospodarz - człowiek - pozostawił zachęcające ślady, dzięki którym mogły się pożywić. Często okazywało się, że dzielą tę samą przestrzeń z ludźmi obu walczących stron.
Starszy sierżant Robert Baer
Ostatni tunel do którego wszedłem ... Śmiertelnie boję się szczurów, ale wpełzłem na dół, zacząłem schodzić do dziury i usłyszałem szmer. Zaalarmował mnie i adrenalina zaczęła mi buzować. Dziura była głęboka na jakieś dwa metry, potem skręcała w lewo i wchodziła do komory o powierzchni jakichś trzech metrów kwadratowych. Dotarłem do miejsca, z którego widziałem otwór i położyłem latarkę przed sobą. Kiedy więc latarka leżała sobie na ziemi, oświetlając pomieszczenie, ja z przeciwległego rogu rozejrzałem się naokoło. W rogu siedział szczur na tylnych łapach i szczerzył zęby. Przysięgam, że był to największy szczur jakiego w życiu widziałem. No cóż, po prostu odbiła mi palma, po prostu odbiła mi palma. Strzelałem, wrzeszczałem i krzyczałem, znowu strzelałem z mojej czterdziestki piątki. Chłopaki mnie wyciągali, a ja wciąż strzelałem i w końcu wydostałem się na górę. Jak już mówiłem, zawsze trzymałem wybuchowe klamoty tuż obok dziury. Złapałem odłamkowy i rzuciłem go w dół, potem złapałem ogłuszający, również go tam wrzuciłem, a potem odtoczyłem się na bok. Musiałem głupio wyglądać, ponieważ byłem sparaliżowany ze strachu. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak się bał. I wtedy sobie odpuściłem. To była ostatnia dziura, do której wszedłem. Ten cholerny szczur mnie zawrócił.
Porucznik Jack Flowers
W tunelach Cu Chi partyzanci mieli zwyczaj używać pudełek ze skorpionami z przyczepionym drutem naciągowym i to była pułapka. Jeżeli pociągnąłeś sznur, pudło otwierało się i skorpiony wyłaziły do tunelu. Jeden z moich ludzi został użądlony; wylazł z wrzaskiem i nie wszedł już nigdy do żadnego tunelu. Ale skorpion nie może cię zabić, a poza tym zawsze mieliśmy medyka na górze.
Chi Nguyet (Siostra Światło Księżyca) – partyzantka
W naszym rejonie, podobnie jak w wielu innych, był specjalny gatunek bardzo złośliwych pszczół. Były dwa razy większe od zwyczajnych. Nie zbierały miodu, ich użądlenie było straszliwie bolesne. Badaliśmy zwyczaje tych pszczół bardzo uważnie i tresowaliśmy je. Zawsze miały czterech wartowników i jeżeli się je zaniepokoiło albo naruszyło ich spokój, wzywały cały rój, żeby atakował intruza. Umieściliśmy więc pewną ilość uli na drzewach wzdłuż drogi prowadzącej od posterunku Armii Republiki Wietnamu do naszej wioski. Pokryliśmy je lepkim papierem, od którego sznurki prowadziły do bambusowej pułapki, którą ustawiliśmy na drodze. Następnym razem, gdy nadszedł patrol wroga, pułapka została uruchomiona i papier został zerwany z ula. Pszczoły natychmiast zaatakowały. Żołnierze uciekali jak oszalałe bawoły i zaczęli wpadać na nasze pułapki z zaostrzonymi palikami bambusowymi. Odeszli niosąc i wlokąc swoich rannych. Z posterunku musieli poprosić przez radio o pomoc, ponieważ komendant dystryktu Armii Republiki Wietnamu wysłał z innego posterunku kompanię wojska ze śmigłowcami. Tym razem ustawiliśmy sporo uli. Kiedy nieprzyjaciel nadszedł, żołnierze zobaczyli kupy ziemi, które wyglądały jak wykopane niedawno pułapki. Oficer rozkazał wiec swoim ludziom, aby usunęli ziemię i odsłonili pułapki. Ale pod ziemią ukryte były ule i kiedy pszczoły zostały zaniepokojone w tak brutalny sposób, zaczęło się wielkie zamieszanie. Pszczoły, setki pszczół zaatakowały ich i prawie natychmiast trzydziestu żołnierzy zostało wyeliminowanych z działania. Znowu musieli się wycofać. Bardzo nas to zachęciło i zaczęliśmy szkolić pszczoły specjalnie do celów obronnych.
Pułkownik Do Tan Phong
Przez jakiś czas w 1966 roku używaliśmy przeciwko Amerykanom szerszeni. Tresowanie ich było bardzo długim procesem. Gdy zapytałem o to jednego z naszych treserów, wyjaśnił mi, że można tresować szerszenie, ponieważ po jakimś czasie rozpoznają zapach tresera i nie atakują go. Treserzy używali długich drągów, żeby ustawiać gniazda szerszeni w miejscach, przez które - ich zdaniem - miały przechodzić oddziały nieprzyjaciela. Szerszenie były bardzo cenne. Nieprzywykli do naszego klimatu ludzie z Zachodu dostawali gorączki po ich użądleniu.
Najwięcej problemów miałem z tą cholerną stonogą, tyle, że nie była to stonoga. Nie wiem. Musiałem do niej strzelać, strzelałem za każdym razem, gdy ją zobaczyłem. To nie był wąż, bo miał nogi jak stonoga. Strzelałem do nich. Miały ponad piętnaście centymetrów długości. Takiego zielonkawego koloru. Waliłem do nich ze spluwy. Nie chciałem, żeby się do mnie zbliżały.
Kapral Bili Wilson
Raz ugryzła mnie stonoga. Ta cholera miała chyba dobre dwadzieścia centymetrów długości i myślałem wtedy, że umrę - myślałem, że zostałem zatruty, całe ramię ; miałem odrętwiałe. Wyczołgałem się stamtąd i zacząłem wydzierać się o medyka. Myślałem, że umrę, jak amen w pacierzu.
Kapral Gilbert Llndsay
Mieli tam wielką dziurę, a ja tę kiepską latarkę i sprawdzałem korytarz, aby się upewnić, że nie ma tam więcej pułapek ani czegoś w tym rodzaju i nagle poczułem, że jestem obserwowany. Wziąłem latarkę, a była bardzo słaba i odwróciłem się, świecąc na ścianę - a tam były te dwa gigantyczne pająki. Myślę, że na dole bałem się. bardziej pająków niż czegokolwiek innego. Kiedy jest się z nimi oko w oko, tak blisko, no wiecie, blisko do ściany, są cholernie duże. Przypomniałem sobie o bagnecie, wyjąłem go i chciałem dziabnąć nim pająki. No wiecie, nie miałem zamiaru do nich strzelać. Niedobrze było dostawać świra z powodu dwóch pająków, a wtedy one wlazły do dziury, którą kopałem. I do diabła z tym. Po prostu zasypałem dziurę ziemią. Kopałem tam, ponieważ mój wykrywacz sygnalizował, że jest tam metal i już znaleźliśmy kilka pocisków moździerzowych. Kiedy te pająki wlazły do tej dziury, przestało mnie obchodzić, co w niej jest. Cokolwiek było tkwi tam razem z tymi pająkami.
Starszy sierżant Robert Baer
...i jedna dziura wydała mi się czarniejsza niż jakakolwiek do tej pory. Przez moment miałem wrażenie, że tracę równowagę, ponieważ zdawało mi się, że dziura się porusza. Kiedy znowu tam zaświeciłem, przekonałem się, ze jest to po prostu masa pająków - tylko pająki. Cała komora - ściany i sufit były czarną, ruchoma masą pająków. Jestem pewien, że byty tam z naturalnych przyczyn. Wiecie, to były czarne pająki z purpurowymi, lub koloru morskiej wody plamami, wielkie jak paznokieć kciuka. Oblazły mnie, ale nie wiem, czy mnie ugryzły, ponieważ nie zachorowałem, ani nic w tym rodzaju.
Plutonowy Rick Swofford
Tak, pamiętani, kiedy weszliśmy do dużego tunelu. Zszedłem tam i niczego w dole nie było. Ale Wietnamczycy mnie nie obchodzili, nie bałem się ich, ponieważ ich przerobiłem na sieczkę [wysadziłem w powietrze]. Ale te pieprzone węże, pająki i temu podobne... Kiedyś zszedłem na dół i założę się, że był tam milion pająków. Oblazły mnie całego i musiałem się cofać rakiem, a kiedy wylazłem z powrotem, cały byłem pokryty pająkami i musieli mnie z nich otrzepać. Nigdy tego nie zapomnę, bo omal nie wystąpiłem ze szczurów tunelowych. Pająki. I to do tego w obcym kraju. Nie wiedziałem, czy są jadowite, czy nie.
Plutonowy Pedro Rejo Ruiz
Widziałem na dole takie pająki, że nie uwierzylibyście. Rzeczywiście strzelałem do nich, do pająków wielkich, jak moja dłoń. Po prostu do nich strzelałem. Bęc.
Kapitan Herbert Thomton
Używaliśmy tam również środków owadobójczych z powodu wielkich, ognistych mrówek. Jeżeli napotkaliśmy ogniste mrówki, a dopadały cię, zanim się zorientowałeś, wtedy wyciągaliśmy te małe buteleczki z środkiem owadobójczym i przebijaliśmy je bagnetem. Po prostu robiliśmy dziurkę. Wtedy pękały, oblewając cię całego. Trzeba było najpierw nałożyć maskę, ponieważ ta substancja mogła przyprawić o mdłości. Jeżeli ciebie, to co dopiero mówić o mrówkach. Kiedy tylko mogliśmy dostać taśmę klejącą, używaliśmy ją oklejając nasze mankiety i zaklejając w ogóle każdy możliwy otwór, żeby uniemożliwić mrówkom włażenie nam do butów. Ponieważ kiedy czołgasz się na rękach i kolanach, zanim się zorientujesz, że są tutaj, okazuje się, że już cię całego oblazły, a potrafiły naprawdę dobrze gryźć. Środek owadobójczy pomagał, jeżeli go miałeś, ale oczy, nos uszy i usta zawsze były szczególnie narażone na ukąszenia ognistych mrówek.
Kapral Bill Wilson
Było tam wiele rzeczy, które napędzały człowiekowi cholernego pietra. Na mnie tak działały nietoperze. Kiedy się czołgasz przez naprawdę wąski tunel, masz po prostu tylko tyle miejsca, by się przepychać, strącałeś te wszystkie nietoperze, które zaczynały lecieć na ciebie, czepiały się pleców, i czuło się je tam, wplątywały się we włosy... Czułeś je, jak przesuwają ci się po plecach, po tyłku, nogach i znikają. Dostawałem od tego dreszczy.
Plutonowy Rick Swofford
Czasami dostawałeś cykora i otwierałeś ogień, a nietoperze zaczynały nadlatywać tunelem. Jeden nietoperz wczepił się facetowi w okolicy pachwiny i ugryzł go, a ten wyciągnął swoją .38 i rozwalił go.
Nguyen Truong Nghi – partyzant
Pewien gatunek jadowitego węża - można było niekiedy napotkać w tunelach - miał od czterdziestu do pięćdziesięciu centymetrów długości, trójkątne ciało i czerwone ubarwienie; inny gatunek miał około trzydziestu centymetrów długości, okrągłe ciało i czarne oraz czerwone zabarwienie. Ludzie, których ugryzły te węże, umierali błyskawicznie.
Kapitan Herbert Thornton
Mieli tam na dole węże, naprawdę mieli węże. Pamiętam, że znalazłem je przywiązane w szwalni i w jednym pomieszczeniu szpitalnym. Mieli bambusową żmije, która była bardzo jadowita i wszyscy dobrze o niej wiedzieli. No cóż, jeżeli schodzisz w dół tunelem z latarką w ręku i widzisz cholernego węża, mniejsza o to jakiego, pierwszym odruchem jest zabić to cholerstwo. A ponieważ w tunelu nie możesz dobrze się zamachnąć, żeby mu przyłożyć, musisz go zastrzelić. To daje siedzącym w głębi tunelu znak, że nadchodzisz. Węże były przywiązywane w jakimś miejscu tunelu kawałkiem drutu. Charlie miał jakiś sposób, żeby odwiązać drut i odciągnąć węża z drogi.
Porucznik Jack Flowers
Brali węża - nazywaliśmy je wężami jednego kroku, dwóch albo trzech kroków. Wszystko to były żmije bambusowe. Nie były bardzo długie, ale cholernie jadowite; kiedy cię ugryzła, mogłeś zrobić jeszcze tylko jeden albo dwa kroki. Wietnamczycy w jakiś sposób przywiązywali żmiję drutem wewnątrz bambusa. Gdy szczur tunelowy przechodził dołem, potrącał bambus, a wtedy żmija wypadała, i gryzła go w kark albo w twarz. Wtedy krew z trucizną bardzo szybko dociera do serca. Musiałeś pamiętać, że kiedy posuwasz się tunelem, musisz oświetlać latarką nie tylko ściany, ale również strop.
Plutonowy Pedro Rejo Ruiz
Był piechurem, i wąż wpełzł mu do spodni. I co wtedy zrobili? Dotknęli węża, a kiedy podniósł głowę, złapali go przez spodnie. Przytrzymali, rozcięli facetowi spodnie i zabili węża. W tym czasie GI zemdlał. Mieli zwyczaj wieszać węże pod sufitem - nazywaliśmy go wężem ćwierć kroku, ponieważ kiedy cię ugryzł, mogłeś zrobić ćwierć kroku i byłeś martwy. Brali kawałek bambusa, mniej więcej tej długości, brali węża, wiązali go tuż pod łbem, wsadzali do bambusowej rurki i mocowali ją do sufitu. A kiedy trąciłeś rurkę, wąż już cię miał.
Nguyen Khac Vien
Te szczury tunelowe, chociaż dobrze wyposażone i specjalnie szkolone, nie zawsze jednak dostatecznie uwzględniały to, co niewidzialne i nie dające się przewidzieć... Pewnego dnia szczur tunelowy z wykrywaczem min ostrożnie wszedł do tunelu... dobrze wyszkolony w unikaniu pułapek na ziemi, powoli posuwał się do przodu. Nagle dotknął głową czegoś, co przypominało duże salami, podniósł rękę, żeby to odsunąć, ale coś długiego i zimnego owinęło mu się wokół szyi. Nie miał czasu krzyknąć, ani wyciągnąć noża, ponieważ wąż już mocno owinął mu się wokół karku i mocno ugryzł w twarz. Na zewnątrz inne szczury tunelowe czekały na swojego towarzysza. W końcu dowódca grupy wysłał jednego z nich do tunelu. Ten człowiek wyszedł wkrótce później, blady i zadyszany, ciągnąc za sobą fioletowe zwłoki szczura tunelowego.
Starszy sierżant Robert Baer
Z jednej dziury wyciągnąłem dwumetrowego boa dusiciela i zabiliśmy go. Potem obdarliśmy go ze skóry i wszyscy mieliśmy opaski na głowy i różne inne rzeczy zrobione z wężowej skóry.
12
BAZA CU CHI
Pod koniec 1966 roku, gdy kapitan Linh i jego pododdział zalegał w pełnych robactwa tunelach, ciągnących się pod dystryktem Cu Chi, kilka kilometrów dalej amerykańscy żołnierze mieszkali w klimatyzowanych pomieszczeniach przekraczających stopniem komfortu granice wyobraźni ich przeciwników. Jedna z największych i najbardziej umocnionych baz zbudowanych przez Amerykanów w Wietnamie znajdowała się właśnie w Cu Chi Stanowiła element łańcucha baz, które generał Westmoreland postanowił rozmieścić wokół Sajgonu.
Wielka, rozciągająca się na dużym obszarze baza, która stała się tymczasowym miastem w samym środku wiejskiej okolicy, była do czasów wojny wietnamskiej wyjątkowym, wojskowym tworem. Z jednej strony od 1965 roku rozmieszczano tam potężne jednostki wojskowe dysponujące wsparciem broni pancernej, artylerii i śmigłowców oraz odpowiednim zapleczem logistycznym, kwatermistrzowskim i remontowym. Z drugiej strony, nie było linii frontu. Wojna toczyła się w chwili, gdy strony nawiązywały kontakt bojowy. Była to “wojna terenowa” a jedyne bezpieczne miejsce amerykański dowódca miał w swojej bazie, zaopatrywanej przez silnie bronione konwoje ciężarówek. “W związku z charakterem tej wojny - wyjaśniał Westmoreland - jednostki taktyczne muszą być rozrzucone na całym terytorium kraju we wszystkich możliwych miejscach. Brak rozbudowanego systemu transportowego zmusza duże jednostki raczej do zakładania własnych baz logistycznych, niż do korzystania z jednego, centralnego ośrodka zaopatrzenia obsługującego szereg jednostek”. Innymi słowy, duże połacie Wietnamu nie mogły być, i nigdy nie były, zabezpieczone. Dowódcy Viet Congu podeszli do amerykańskich baz z pragmatyzmem i optymizmem, poddając je okresowym, nękającym ostrzałom moździerzowym i rakietowym. Obozy zawsze stanowiły wdzięczne cele. Każdy wystrzelony do nich pocisk prawie zawsze powodował straty w ludziach i sprzęcie, a poza tym powodował nerwowość Amerykanów i zmuszał ich do ciągłej czujności. Żadna amerykańska baza - w tym również sam Sajgon - nie uniknęła ostrzału.
Baza Cu Chi została wzniesiona w 1966 roku w rejonie znanym Wietnamczykom pod nazwą Dong Zu, co oznacza “pole spadochroniarzy”. Żołnierze wojsk powietrznodesantowych Armii Republiki Wietnamu ćwiczyli tam w czasach Diema na dawnej plantacji orzeszków ziemnych. Rozciągała się ona pomiędzy miastem Cu Chi, mniej więcej czterdzieści kilometrów na północny zachód od Sajgonu, a porzuconą plantacją kauczukową Fil Hol, która, z kolei, graniczyła z południowym brzegiem rzeki Sajgon, za którą był Żelazny Trójkąt. Leżało ono nie tylko pomiędzy główną strategiczną drogą lądową i rzeczną do Sajgonu, ale również blisko miejsca, słusznie uważanego za najsilniejsze centrum działalności Viet Congu - według komunistów, były to tereny wyzwolone. Opuszczona plantacja kauczuku miała stać się stałym punktem, z którego przeprowadzano ataki rakietowe i moździerzowe. Nieco dalej, na obszarze tak zwanego lasu Ho Bo, leżała wioska Phu My Hung, gdzie mieściły się: stanowisko dowodzenia Viet Congu rejonu Sajgonu, dwa szpitale i ośrodki szkoleniowe.
Baza Cu Chi mieściła się na dobrą sprawę w samym sercu najbardziej podziurawionego tunelami obszaru w Wietnamie Południowym, sceny najbardziej niszczących operacji prowadzonych w czasie wojny. Sieć tuneli była dla Amerykanów źródłem udręki od momentu ich przybycia, do chwili odejścia.
Do Bazy Cu Chi przylegała wioska Nhuan Duc. Była zapewne, najbardziej frontowa wioską w Wietnamie Południowym i w 1976 roku została uhonorowana przez zgromadzenie narodowe Wietnamu tytułem Wioski-Bohatera. Z niej też wywodziło się kilku odznaczonych medalami bohaterów Viet Congu, w tym również rolnik To Van Duc wynalazca miny, która unieszkodliwiła tak wiele śmigłowców. Dzisiaj w Nhun Duc ponownie zajęto się w pewnym stopniu uprawą roli, natomiast w czasie wojny, wszystko co znajdowało się powyżej powierzchni ziemi, uległo zupełnemu zniszczeniu. Będą musiały minąć dziesięciolecia, zanim lasy i plantacje staną się równie gęste jak w 1963 roku. Zanim 173 brygada powietrznodesantowa oraz 3 brygada 1 dywizji piechoty przeprowadziła w styczniu 1966 roku operację “Crimp”, by oczyścić teren pod budowę bazy Cu Chi, cała okolica była bombardowana przez artylerię oraz specjalnie przystosowane do zrzucania bomb burzących - strategiczne bombowce B-52. Wszystkie domy zostały zniszczone. Kobiety dzieci i starzy ludzie z Nhuan Duc zostali przeniesieni przez żołnierzy Armii Republiki Wietnamu do wioski strategicznej w Trung Lap. Ale zdolni do walki mężczyźni i dziewczęta, którym NFW polecił i trzymać się blisko nieprzyjaciela, pozostali w tunelach. Podejmowane przez nich próby uprawiania w nocy zielonych warzyw zostały udaremnione przez środki roślinobójcze rozpylane z samolotów. Stworzono białą strefę, Operacja “Crimp” miała za zadanie oczyścić rejon z Viet Congu i sprawić by 25 dywizja piechoty mogła bezpiecznie założyć bazę w Dong Zu, nieopodal miasta Cu Chi. Ale “Crimp” częściowo okazał się niepowodzeniem. Wielu partyzantów zdołało przetrwać na tym terytorium, nie znaleziono i nie zniszczono też dużej części ich podziemnych umocnień. Gdy na początku 1966 roku przybyła nowa dywizja, nic o tym nie wiedząc, rozbiła swoje namioty dokładnie nad istniejącą siecią tuneli Viet Congu. Huynh Van Co, pomysłowy dwudziestodziewięcioletni miejscowy partyzant, nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. On i dwaj inni członkowie jego komórki postanowili ukryć się na tydzień w tunelu, zaopatrzeni w mały zapas suszonego ryżu. Co noc ukradkiem wyłaniali się ze swojego włazu i wywoływali zamieszanie, ustawiając kierunkowe miny odłamkowe, rzucając granaty, zabijając oraz raniąc amerykańskich żołnierzy w namiotach. GI nie mieli pojęcia, skąd następowały ataki. Pociski moździerzowe wystrzeliwane zza linii obronnych przez innych partyzantów Viet Congu potęgowały chaos i pomagały ukryć fakt, że Huynh Van Co działa wewnątrz obozu. Jego ludzie dokładali wszelkich starań, by każdej nocy przed powrotem na sen do kryjówki w tunelu, kraść żywność Amerykanom. Trwało to przez siedem nocy, zanim trzyosobowa grupa Viet Congu wycofała się przez tunel połączony z większym systemem, znanym jako “pas koło wioski Trung Lap”. Ani ich, ani tunelu nigdy nie wykryto.
Huynh Van Co został kapitanem głównych sił Viet Congu i dowodził plutonem Dac Cong - oddziałów specjalnych, czyli komandosów. Zginął w 1969 roku w czasie walki z wojskami Armii Republiki Wietnamu od bomby napalmowej, zrzuconej przez amerykański samolot. Akt mianowania go Bohaterem, wisi obecnie w niewielkim domku z bambusa i blachy falistej, należącym do jego siostry, pani Hyunh Thi Bia, w zadrzewionym przysiółku, półtora kilometra od miast Cu Chi. Wyblakła fotografia, na której widnieje młodzieńcza i zadziwiająco niewinna twarz umieszczona jest tuż obok zasnutego pajęczyną oficjalnego portretu Ho Chi Minha. Akt mianowania, podpisany przez premiera Pham Van Donga głosi: “Naród pamięta”.
Innym miejscowym bohaterem był Pham Van Coi, który poprowadził zuchwały atak na bazę Cu Chi w kwietniu 1966 roku, gdy mieszkający pod namiotami Amerykanie byli wciąż jeszcze słabo chronieni. Pamiętający go wietnamscy wieśniacy bez wyjątku przypisują mu i jego dwóm kolegom zabicie kilkudziesięciu Amerykanów. Wszyscy trzej zdołali przeżyć atak, Pham Van Coi dowodził partyzantami z Nhuan Duc do momentu, gdy zginął w zasadzce w 1967 roku.
Usytuowanie bazy Cu Chi nad czynnymi tunelami było, mówiąc skromnie, darem niebios dla Viet Congu. Amerykańska 173 brygada powietrznodesantowa działała w rejonie Cu Chi od stycznia 1966 roku i jej zadaniem było zabezpieczenie przybycia większych jednostek. Jej dowódca, generał brygady Ellis W. Williamson, obserwował z rozbawieniem przybycie 25 dywizji piechoty. “- Przywieźli ze sobą z Hawajów mnóstwo małych domków - powiedział - małych baraczków i temu podobnych. Zaczęli je składać i bardzo im ich zazdrościliśmy. Ale też traktowaliśmy ich z pewną dozą krytycyzmu. Nie potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego, na Boga Ojca, nie mogą usiąść na tyłku i zabezpieczyć teren. 25 dywizja przyjechała, usadowiła się w Cu Chi i bez przerwy szarpała się z wrogiem wokół własnych rejonów zakwaterowania. Dosłownie śmialiśmy się z nich. Myśleliśmy sobie: co to za jednostka, która nie potrafi nawet ubezpieczyć własnego rejonu zakwaterowania? A wtedy zaczęło się wyjaśniać, że system tuneli jest rzeczywistością.
25 dywizja nie uświadamiała sobie, że biwakuje na wulkanie. Znaleźli się prosto w samym centrum bardzo wybuchowej sytuacji. Nie mogli sobie po prostu wyobrazić, jak to możliwe, że wysyłają patrole - każą ludziom poruszać się po terenie całkowicie pozbawionym przeciwnika, aż nagle w nocy - ta, ta, ta, ta! Ostrzelany został namiot kwatermistrza. To samo z namiotem zbrojmistrza. Jednostka wsparcia została skotłowana. A każdy potem powtarza: “Skąd się oni tu wzięli? Moja linia obrony jest szczelna. Nikt się przez nią nie przedostał tej nocy. Wiem to na pewniaka”. Przeciwnik jednak przeniknął. Przeszedł pod ziemią i wyszedł na górę”.
Dowódca 25 dywizji, generał dywizji Fred Weyand sam przyznał, że dokonany przez niego wybór miejsca na bazę powodował początkowo problemy. “— Rozmawialiśmy ze śmiechem o tym, że przeszliśmy do bazy Cu Chi uważając, że rejon został już zabezpieczony. Gdy już się znaleźliśmy na miejscu, myśleliśmy, że możemy rozkładać łóżka i spać w otwartych namiotach. Okazało się, że to pomyłka. Viet Cong mógł wówczas bezkarnie pojawiać się w środku nocy, ostrzelać nas i spowodować rozmaite straty. Uświadomiliśmy sobie, że są tutaj tunele i stopniowo zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z ich rozmiarów. A teraz, gdy mamy już tę świadomość, załatwiamy ten problem najlepiej jak potrafimy”.
Wysłał nowo sformowaną drużynę szczurów tunelowych 1 dywizji, by pomogła odszukać podziemia Cu Chi. Kapral Bernard Justen posłużył się napalmowym miotaczem płomieni, by wypalać niektóre ze znalezionych tuneli. Według jego słów: “Nikt nie ma zamiaru dyskutować z miotaczem płomieni”. Wysłał jednego ze szczurów, by zbadał tunel i żołnierz ten wyłonił się na powierzchnie - ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych - w samym środku parku samochodowego 25 dywizji.
Wkrótce załogi budowlane wyposażone w cement i buldożery zaczęły przekształcać bazę Cu Chi w ufortyfikowany obiekt. Tunele jednak pozostały. Kapitan Thomas A. Ware był dowódcą batalionu w 25 dp Wspominał: “- Gdy dywizja założyła ten obóz, odkrywali tunele przez wiele miesięcy, jeżeli nie przez rok. Został tam zabity jeden z moich najlepszych poruczników. Jego pluton zobaczył, jak Viet Cong odpala pocisk z granatnika rakietowego i chowa się do swojego tunelu. Znajdowali się tuż za Charliem i ten porucznik zszedł na dół, a potem spróbował podnieść klapę włazu. Zastrzelili go, zabili z AK-47, oddając serię przez pokrywę włazu. Wystarczyło, że wygarnęli do góry. Trzeba było bardzo uważać, jeżeli chciało się być zbyt dzielnym i wykazywać przesadną inicjatywę”. W końcu 25 dp udało się zakorkować wszystkie tunele, chociażby przy pomocy spychaczy wyrównujących teren pod budynki. To znaczy, wszystkie - poza tymi -których używano do szkolenia przyszłych szczurów tunelowych. Problem podziemnego dostępu do bazy został rozwiązany, ale kłopoty dalekie były od rozwiązania. W ciągu następnych lat miały nastąpić dalsze ataki z zewnątrz i wewnątrz linii obrony.
Przez cztery lata Cu Chi było kwaterą główną amerykańskiej jednostki, której pododdziały zaczęły przybywać na początku wiosny 1966 - dywizji “Tropikalnych Błyskawic”. 25 dp była w pewnym sensie amerykańską Legią Cudzoziemską - nigdy nie służyła na kontynencie amerykańskim. Została sformowana z mniejszych jednostek stacjonujących na Wyspach Hawajskich w listopadzie 1941, na miesiąc przed tym, jak Japończycy zaatakowali Pearl Harbor - ostrzeliwując przy okazji koszary 25 dp z broni maszynowej. W 1942 roku dywizję rzucono do wojny na Pacyfiku, gdzie zdobyła swoją (obecnie oficjalną) nazwę “Tropikalnych Błyskawic” za szybkość z jaką zluzowała piechotę morską na Guadalcanalu. Toczyła bez przerwy walki na południowym Pacyfiku i na Filipinach, a po kapitulacji Japonii, okupowała Osake. W 1950 roku 25 dp wysłano w śniegi Korei, gdzie chlubnie uczestniczyła w walkach przez całą tę wojnę. W 1955 roku powróciła do macierzystej bazy, na wyspę Oahu. Odznaką naramienną dywizji jest błyskawica na tle czerwonego liścia taro (taro jest bulwiastą rośliną o bogatych, charakterystycznych liściach typową dla wysp Oceanu Spokojnego); jej dewizą jest: “Gotowi uderzać... wszędzie i zawsze”.
Na Hawajach, 25 dywizja od 1955 do 1963 roku przygotowywała się do wojny przeciwpartyzanckiej w azjatyckich dżunglach i była jedyną jednostką w wojskach lądowych Stanów Zjednoczonych, która przeszła tego rodzaju szkolenie. Inteligentnie przewidując inspirowane przez komunistów ruchy powstańcze w Azji, Pentagon rozkazał, by żołnierze 25 dywizji zapoznawali się z warunkami panującymi w dżungli. Uczyli się dawania sobie rady z tropikalnymi zagrożeniami, takimi jak owady, węże i choroby. U stóp góry Koolau na Oahu w 1956 roku założone zostało Specjalne Centrum Szkoleniowo Orientacyjne Wojny w Azji (SAWTOC - Special Asian Warfare Training & Orientation Center). Było ono zorganizowane na wzór brytyjskich ośrodków szkoleniowych przygotowujących do walki w dżungli. Na Hawajach, poza szkoleniowym centrum walki przeciwpartyzanckiej z dwunastoma makietami wiosek azjatyckich, znajdowała się Stacja Postępowania Honorowego - symulowany północno-koreański obóz jeniecki, w którym GI poddawani byli kontrolowanemu upokarzaniu i brutalnemu traktowaniu. Techniki tortur stosowane przez Czerwonych demonstrowane były przez strażników w mundurach wojsk Korei Północnej - wszyscy byli azjatyckiego pochodzenia. Niektórzy GI doznawali poważnego wstrząsu psychicznego stykając się z przerażającym realizmem tego obozu. Gdy został ujawniony, rozpoczęły się protesty społeczne i obiekt ten został zamknięty.
Do 1962 roku “wojna specjalna” w Wietnamie pomiędzy komunistami a Armią Republiki Wietnamu (z amerykańskimi doradcami) toczyła się na całego. Jednostki 25 dp zostały wysłane do obozu “Kobra” w Korat w Tajlandii, ówczesnego sojusznika USA w SEATO. Urządzono tam imitację wietnamskiego terenu, włącznie z makietą wioski, którą nazwano Ban Kara Eboo, zamieszkałą przez agresywnych GI w chłopskich strojach a także -kilku chętnych do pomocy Tajów. W szkoleniu kładziono nacisk na współdziałanie z ludnością: zachęcanie jej, by skierowała swoje sympatie w stronę rządu, a tym samym zdradziła znane jej miejsca pobytu wszystkich partyzantów. Sceneria była autentyczna, ale daleko odbiegała od wietnamskich realiów. Nie brała pod uwagę odwiecznej ksenofobii Wietnamczyków i ich tradycji sprytnego udawania posłuszeństwa wobec władzy. Nie przewidziano również największego taktycznego atutu Viet Congu - systemu tuneli. Ironią losu był również fakt, że chociaż 25 dp szkolono w prowadzeniu wojny partyzanckiej, wiele operacji, w których dywizja uczestniczyła w Wietnamie przypominało typowe dla “wielkiej wojny” działania -z udziałem tysięcy żołnierzy, pojazdów opancerzonych, i śmigłowców miotających się po okolicy w poszukiwaniu nieuchwytnego przeciwnika.
Na początku 1963 roku na żądanie MACV “Tropikalne Błyskawice” oddelegowały do Wietnamu setkę strzelców pokładowych, aby zapewniali wsparcie ogniowe ze śmigłowców przewożących żołnierzy Armii Republiki Wietnamu. Byli oni pierwszymi Amerykanami wypełniającymi inne funkcje niż doradcze. W 1965 roku zaczęło się główne zwiększanie obecności amerykańskich wojsk w Wietnamie i brygada z 25 dp została przerzucona drogą powietrzną do Pleiku na centralnym płaskowyżu, gdzie spodziewano się największego zagrożenia ze strony generała Giapa. Jednakże główne siły dywizji pod dowództwem generała dywizji Franka Weyanda, szczupłego, wolno mówiącego Kalifornijczyka, zostały skierowane do Cu Chi, które w 1966 roku stało się jego kwaterą główną. Weyand dowodził dywizją do marca 1967 roku. Wtedy mianowano go dowódcą korpusu i został wreszcie ostatnim dowódcą wszystkich amerykańskich wojsk w Wietnamie. Ponieważ dywizja stacjonowała w bazie przez całą wojnę, zdobyła sobie przezwisko “Gwardii Narodowej Cu Chi”.
Miejsce budowy przyszłej bazy Cu Chi poddano starannym oględzinom. Oficerowie 25 dp badali mapy rejonu jeszcze w wygodnych warunkach Hawajów, a oddział czołowy, kierowany przez dowódcę zaopatrzenia dywizji, przeprowadził inspekcję w terenie. Miała być, zgodnie z wojskową nomenklaturą, obiektem “półstałym”. Jej lokalizacja została wybrana nie tylko ze względu na dogodność obrony, ale również zaopatrzenia w wodę, meliorację i inne elementy oceny terenu. “- Wybrałem Cu Chi - oznajmił generał Weyand - ponieważ znajdowało się w takiej odległości od gęsto zaludnionego centrum Sajgonu, by stanowiło swego rodzaju piorunochron od nieprzyjaciela. Wybraliśmy konkretny teren ze względu na topografię. Było to miejsce leżące powyżej lustra wody, gdzie można było rozmieścić czołgi i ciężarówki bez obawy, że zatoną w czasie pory monsunowej. Nasza artyleria miała stąd odpowiedni zasięg, dzięki czemu obszar mógł być zabezpieczony przed jakąkolwiek istotną, stałą działalnością przeciwnika”. Niestety, właśnie fakt, że teren znajdował się dwanaście metrów powyżej lustra wody, umożliwiał Viet Congowi wydrążenie pod jego powierzchnią tak wielu tuneli.
W bazie wyznaczono rejony dla poszczególnych batalionów, ułożono drogi i linie telefoniczne. Ale priorytetowe znaczenie miało stworzenie zewnętrznej linii obrony. Spychacze oczyściły okoliczne pola uprawne, aby oczyścić pole ostrzału. Wzniesiono wieże obserwacyjne oraz rozmieszczono w odpowiednich punktach kryte stanowiska ogniowe, ziemny wał, zapory z drutu kolczastego, reflektory i pola minowe.
Wziąwszy pod uwagę, że żołnierze “Tropikalnych Błyskawic” byli na wojnie, ich warunki życia były luksusowe w stopniu, o jakim nie śmiały nawet marzyć wcześniejsze pokolenia służących w tropikach GI. Zanim dywizja opuściła Hawaje, otrzymała przygotowane zawczasu zestawy namiotowo-latrynowe, które wzniesiono w Cu Chi. Były one używane jedynie do momentu, kiedy zbudowano drewniane baraki i klimatyzowane pomieszczenia biurowe z blachy stalowej. Dywizja przywiozła ze sobą maszyny do produkcji lodów, ruchome chłodziarki o pojemności 1840 decymetrów sześciennych, dziesięciowatowe prądnice, lodówki i składane łóżka. Dodatkowo sprowadzono szafy na akta, biurka, krzesła, stoły, szafy pancerne, narzędzia i sprzęt łączności. Dopóki nie założono odpowiedniego systemu zaopatrzenia w wodę, prysznice brano pod zaimprowizowanymi zbiornikami wykonanymi ze skorup bomb. Grupy budowlane wykonały schrony obsługi technicznej, zbiorniki paliwa, bunkry amunicyjne, drogi i lądowiska śmigłowców. Armia chwaliła się, że Cu Chi dysponuje dosłownie wszystkimi urządzeniami, jakie można znaleźć w stałej bazie Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych, w tym kluby dla oficerów, podoficerów i szeregowców; klub Organizacji Stanów Zjednoczonych (United States Organisation - USO), stację radiową, zakłady fryzjerskie, boiska, miniaturowe pola golfowe, baseny i kaplice. Kierowanie obozem stało się samo w sobie skomplikowanym zajęciem. Baza pochłaniała lak wiele sił i środków, że stała się “ogonem, który macha psem”.
Po ukończeniu prac w połowie 1966 roku, baza Cu Chi stała się imponującym miejscem. Zajmowała teren 607 hektarów, a jej zewnętrzna linia obrony miała dziewięć i pół kilometra długości. Przez cały czas na jej terenie żyło, pracowało i bawiło się ponad 4500 mężczyzn i kilka kobiet — nie licząc całej armii wietnamskich pracowników, którzy wykonywali wszystkie najbardziej podstawowe prace. Przed bramą główną znajdowała się tablica z napisem ALOHA. 25 HAWAJSKA DYW. PIECH. ST. ZJEDN. W środku znajdowało się stanowisko dowodzenia dywizji, elegancki, piętrowy budynek z trzema szczytami na pochyłym, krytym blachą dachu. Przed nim stały dwa maszty flagowe. Na jednym z nich wisiała flaga Stanów Zjednoczonych, na drugim żółta z trzema czerwonymi paskami, flaga Republiki Wietnamu. Flaga wietnamska była pretekstem mało sympatycznego żartu: “Jeśli nie są czerwoni, są żółci”[2]. Pod masztami znajdował się plac apelowy i ogromne lądowisko dla śmigłowców o kształcie i kolorystyce dokładnie powtarzającym dywizyjna odznaką naramienną - żółtą błyskawicę na tle czerwonego liścia taro. Ale pomimo tych i innych prób upiększania, w bazie nigdy nie panował spokój. Bez przerwy rozlegał się huk wielkich dział rozmieszczonych na terenie, prowadzących ogień “nękający i izolujący” jakąkolwiek działalność nieprzyjaciela w strefach swobodnego ognia, okalających bazę w dużym promieniu . Powietrze wibrowało od furkotu przybywających i odlatujących śmigłowców.
Rakietowy i moździerzowy ostrzał Cu Chi prowadzony był zazwyczaj od strony plantacji Fil Hol i bardzo wcześnie armia założyła tam wysunięty posterunek obserwacyjny nazwany “Ann-Margaret”, ulokowany przed lasem drzew kauczukowych. “Ann-Margaret” składał się z dziesięciu głęboko wkopanych schronów bojowych otoczonych polami minowymi. Każdy pluton 25 dywizji piechoty spędził miesiąc na tym posterunku. Nie obyto się bez tragedii. Żołnierze jednego z plutonów weszli na pole minowe założone wcześniej przez inny pododdział. Każdy kto usiłował pomóc rannemu koledze, był rażony przez miny typu “Skacząca Betty”, które eksplodowały na wysokości pasa. Niektórzy żołnierze zginęli, pozostali odnieśli ciężkie rany. Sanitariusze i obsługa karetek pogotowia odmówili zbliżenia się do miejsca wypadku. Ostatecznie, dopiero po dwudziestu minutach przybyła pomoc śmigłowców. W 1967 roku posterunek obserwacyjny “Ann-Margaret” został opuszczony, jako nieopłacalny do utrzymania.
Gdy 25 dp zadomowiła się w Wietnamie, uświadomiono sobie, że jej podlegający stałej rotacji żołnierze powinni otrzymywać specjalne przeszkolenie w warunkach miejscowych, a także konieczność podzielenia się z miejscowymi jednostkami Armii Republiki Wietnamu pewną częścią swojej ciężko zdobytej wiedzy na temat taktyki Viet Congu. W bazie Cu Chi z dumą pokazywano zwiedzającym gościom, Akademię Tropikalnych Błyskawic”. W jej skład wchodziła również Szkoła Tuneli Min i Pułapek. W gęsto zarośniętym rejonie na zachodniej krawędzi bazy, miejscowi Wietnamczycy instruktażowe obsługiwali sto pięćdziesiąt metrów tuneli Viet Congu - ale tym razem dla Amerykanów, za niecałego dolara dziennie. Przyszłe szczury tunelowe zapoznawały się tu w kontrolowanych i bezpiecznych warunkach z uczuciem podziemnej klaustrofobii, a także z fałszywymi ścianami, ślepymi odgałęzieniami i pułapkami.
Gdy podpułkownik James Bushong był oficerem chemicznym 25 dp, odpowiadał za szkolenie szczurów tunelowych. “- Podstawową sprawą w szkole szczurów tunelowych - powiedział - była odpowiednio wczesna selekcja tych, których nam przysyłano”. Plutonowy Arnold Gutierrez również był instruktorem w szkole szczurów tunelowych. Stwierdził, że zaledwie kilku kandydatów było odpowiednio silnych psychicznie, by zajmować się tą pracą. Większość wyczołgiwała się z tunelu natychmiast po wejściu. Nie wracali tam już i według słów Gutierreza - “strefili”. Przez pięć miesięcy, z pięćdziesięciu uczniów zapamiętał jedynie pięciu, którzy zakwalifikowali się jako szczury tunelowe.
W szkoleniowym systemie tuneli 25 dp, w ramach szkoły tresury psów Cu Chi, były również szkolone owczarki niemieckie i alzackie. O ile jednak Wojska Lądowe Stanów Zjednoczonych używały psów jedynie do pełnienia służby wartowniczej albo wywąchiwania narkotyków w koszarach, w Wietnamie stawały się one zwiadowcami albo tropicielami. Zarówno one, jak i ich przewodnicy stali się bardzo poszukiwani ze względu na umiejętność wczesnego ostrzegania przed zawsze prawdopodobnymi zasadzkami Viet Congu. W szkole uczono psy reagowania na poddźwiękowe gwizdki, niesłyszalne dla ludzi i wykrywanie Viet Congu po zapachu. Stało się to łatwiejsze, gdy na tereny kontrolowane przez Viet Cong, takie jak Żelazny Trójkąt, zaczęto rozpylać defolianty i inne chemikalia. Psy były w stanie rozpoznać każdego, kto był w tym rejonie. Jednak Viet Cong znalazł pomysłowy sposób zwodzenia psów. Po zdobyciu na czarnym rynku lub kradzieży z baz pewnej ilości amerykańskiego mydła toaletowego, partyzanci zaczęli się nim myć, nadając sobie zapach, który psy natychmiast identyfikowały jako należący do swoich. Pieprz rozsypany na ziemi odstraszał psy tropiące od wejść do tuneli.
Psy okazały się niezbyt przydatne w badaniach tuneli. Głównym powodem była ich niezdolność do wykrywania pułapek. W tunelach często były zabijane lub kaleczone przez granaty z drutami naciągowymi, co stało się tak stresujące dla przewodników, że odmówili wysyłania podopiecznych do tuneli. (To niepowodzenie było jednym z powodów utworzenia w 1966 roku po operacji “Crimp” zespołów szczurów tunelowych).
Na terenie bazy Cu Chi znajdował się 12 Szpital Ewakuacyjny, posiadający dwanaście oddziałów, obiekt służby zdrowia na 400 łóżek, ulokowany w półokrągłych barakach z blachy falistej. Były one ustawione naokoło placu w kształcie litery U i połączone zadaszonymi chodnikami. Rannym w terenie żołnierzem najpierw zajmowano się w batalionowym punkcie opatrunkowym. Tam go bandażowano, dawano morfinę, i ładowano do śmigłowca sanitarnego, którym przewożono go do szpitala ewakuacyjnego. Mógł się znaleźć na stole operacyjnym w godzinę od momentu zranienia. “12 Ewakuacyjny” obsługiwał bazy Cu Chi, Tay Ninh i Dau Tieng. Miał dwa oddziały intensywnej terapii - jeden dla przypadków chirurgicznych, drugi dla oparzeń. Jeden oddział był zawsze pusty na wypadek gwałtownego napływu ofiar z większej bitwy, byt także oddział pierwszej pomocy znany pod nazwą “masówki”. W czasie suchej pory w 1966 i 1967 roku “masówka” miała miejsce przynajmniej raz w miesiącu. Dziesiątki rannych, zakrwawionych i obandażowanych ludzi leżało na noszach przed salami operacyjnymi. Tam chirurdzy wojskowi przeprowadzali selekcję - oceniali, kto wymaga natychmiastowej operacji, kto może poczekać godzinę lub dwie, a w którym wypadku operacja będzie stratą czasu, bo ranny nie ma szans na ratunek. “Masówka” była gorączkowym, pełnym hałasu, wykrzykiwanych poleceń i zakrwawionych fartuchów wydarzeniem. Był tam również oddział dla wietnamskich cywilów. Ci, z kolei, znaleźli się tu, ponieważ mieli pecha: trafili pod grad bomb i pocisków artyleryjskich, którymi obrzucano miejsca, gdzie podejrzewano obecność Viet Congu. W szpitalu pracowało około trzydziestu lekarzy i sześćdziesiąt pielęgniarek, z których część była żonami oficerów 25 dp.
Wśród bardziej zadziwiających elementów wojskowego wyposażenia technicznego, jakie mieściło się za wałami i drutem kolczastym bazy Cu Chi, były komputery INIVAC 1005 i NCR 500, które po raz pierwszy wyruszyły na wojnę. Kierownictwo wojskowe pokładało coraz większą wiarę w ich zdolność rozwiązywania skomplikowanych problemów wojny wietnamskiej. Były instalowane w przyczepach zaparkowanych przed taktycznym centrum operacyjnym dywizji. Każdy najdrobniejszy kontakt 25 dp z otaczającym ją Viet Congiem, był wprowadzany do komputerów tworząc ogromny bank danych wywiadowczych, dzięki któremu - miano nadzieję -uda się w analityczny sposób przewidzieć, gdzie można będzie znaleźć nieprzyjaciela, i jaki rodzaj działań przeciwko niemu przyniesie sukces. Komputery zawierały stale uzupełniane listy znanych lub podejrzewanych sympatyków Viet Congu i były połączone z innymi wojskowymi komputerami w Wietnamie, takimi, jak System Oceny Wiosek, znajdujący się w naczelnym dowództwie Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych w Sajgonie. SOW określał przypuszczalny stopień poparcia dla Viet Congu w każdej wiosce na terenie całego kraju. Oceny były notorycznie zbyt optymistyczne. Opierały się na niepewnych danych wywiadowczych, dostarczanych przez często skorumpowanych urzędników Armii Republiki Wietnamu, którzy mieli skłonność do zbyt pochlebnej oceny własnej działalności w swoich rejonach.
Zaopatrywanie mieszkańców tej ogromnej bazy w wymagane przez nich wygody i środki do prowadzenia walki stawało się operacjami wojskowymi samymi w sobie. Nazywano je operacjami “Roadrunner” (Struś Pędziwiatr) i angażowały poważną część energii 25 dywizji piechoty. Baza Cu Chi była zaopatrywana drogą lądową z położonego niedaleko Sajgonu i Long Binh, największego wojskowego ośrodka magazynowego w Wietnamie. Codziennie przeciętnie cztery konwoje po sześćdziesiąt pojazdów w każdym, znane pod nazwą “Cu Chi Express”, wykonywały te krótką, ale niebezpieczną podróż. Przez pierwsze dwa lata spędzone przez 25 dp w Cu Chi, prawie każdy taki konwój związany byt ze stratami w ludziach i pojazdach spowodowanymi minami i zasadzkami Viet Congu. Po zmierzchu nie podróżowano. Uszkodzone lub palące się pojazdy zatrzymywały konwoje i powodowały, że stawały się one celem dla ognia moździerzowego, rakietowego i broni małokalibrowej. Poprzedni dowódca l dywizji piechoty ze smutkiem przyznał, że “... skuteczne operacje konwojowe były możliwe jedynie dzięki wzajemnie wspierającym się artyleryjskim grupom ogniowym wzdłuż szlaku komunikacyjnego”. Trzeba było przeprowadzać operacje typu “szukaj i zniszcz” tylko po to, by oczyścić główne drogi. Do 1968 roku 25 dp wypracowała procedury mające zmniejszyć straty w konwojach. Tak więc, pojazdy przewożące paliwo lub amunicję były umieszczane w ogonie kolumny, dzięki czemu cały konwój nie mógł zostać zatrzymany przez płonące ciężarówki, a poza tym, w jego skład włączane były ciągniki, które ściągały unieruchomione pojazdy z drogi. Dowódca konwoju towarzyszył pojazdom na pokładzie śmigłowca. Wcześniej organizowano osłonę śmigłowców szturmowych nad przewidywanymi miejscami zasadzek. Roślinność przydrożna była systematycznie usuwana przez spychacze.
W wielkich bazach zmęczone walką w terenie wojska miały do dyspozycji specjalne ośrodki wypoczynkowe, znane pod nazwą “Holiday Inn”. Taki właśnie ośrodek w bazie Cu Chi, w którym pododdziały do wielkości kompanii mogły odpocząć, nosił nazwę “Waikiki East” (jak znana plaża na Hawajach). Znajdował się on w niewielkiej odległości od głównego urzędu pocztowego. Był tam duży basen pływacki i klub dla szeregowców. Pododdziały, które znajdowały się w polu ponad miesiąc, miały prawo do czterdziestu ośmiu godzin odpoczynku. Wymieniano im mundury i buty, Każdego wręczani odbywało się smażenie steków na wolnym powietrzu, koncerty .zespołów muzyki pop z Sajgonu, albo występy wykonawców przybyłych ze Stanów Zjednoczonych. Wypijano ogromne ilości zimnego piwa, a wietnamskie tancerki tańczyły przy akompaniamencie elektrycznych gitar. Każdy piechur mógł również spodziewać się - w czasie rocznego pobytu w Wietnamie - pięciodniowego urlopu wypoczynkowego. Co miesiąc przewożono ich do Bangkoku, Tokio, Manili, Australii, na Hawaje i do innych odpowiednio rozrywkowych miejsc.
W bazie przebywały również młode, ładne Amerykanki, znane pod nazwą “Pączkowych Laleczek”. Były to ochotniczki Amerykańskiego Czerwonego Krzyża zajmujące się sprawami rekreacji. Nosiły mundurki z jasnoniebieskiej kory, kapelusze z szerokimi rondami, tenisówki i uśmiechały się do wszystkich. Organizowały żołnierzom rozmaite gry i zabawy oraz przyrządzały napoje i przekąski. Te pogodne dziewczyny stanowiły część krajobrazu wielu baz wojskowych w Wietnamie.
Pomimo panujących w bazie wygód, żołnierzom 25 dp od czasu do czasu przypominano o otaczającej ich wrogości społeczeństwa, którego podobno przybyli bronić. Oczywiście, dzieci uśmiechały się, inni kręcili przy żołnierzach w nadziei na resztki z ich cudownej technicznej i konsumpcyjnej cywilizacji, ale każdy GI wiedział, że żadnemu Wietnamczykowi nie można w pełni ufać. Żołnierzom nie pozwalano opuszczać bazy, chyba, że mieli oficjalne zezwolenie na wykonanie określonego zadania. Samo miasto Cu Chi było strefą zakazaną, i pod żadnym pozorem nie wolno było poruszać się w nim po godzinie siódmej wieczorem. Kontakt z Wietnamczykami zazwyczaj ograniczał się do zbrojnego śmigłowcowego rajdu do jakiejś wioski, w celu sprawdzenia, czy w jej domostwach nie ukrywa się Viet Cong, albo załatwienia jakichś spraw związanych z pracującymi w bazie Wietnamczykami. Tubylcy byli pracownikami fizycznymi, fryzjerami, pracownikami pralni, księgowymi, kelnerkami, pomocnikami w kostnicy i “palaczami gówna” (których zadaniem było spalanie zawartości beczek o pojemności 250 litrów po uprzednim wymieszaniu jej z benzyną). Żołnierze przemycali do bazy prostytutki, zwane “dziewczynkami bum-bum”. Jeden ze sposobów polegał na wwożeniu dziewczyny do bazy karetką pogotowia, której łóżko było kolejno wykorzystywane przez młodych żołnierzy za trzy, cztery dolary “za numer”. Niekiedy dziwki przemycano do bazy we wnętrzu pustych cystern na wodę. Pułkownik John Fairbank, poprzednio oficer informacyjny w Cu Chi, pamięta jeden wypadek, gdy żołnierze schowali tuzin dziewcząt do pustej cysterny na benzynę. Zanim jednak przejechali przez posterunek policji wojskowej przy bramie głównej, wszystkie dziewczyny zmarły na skutek uduszenia. Były tam “pralnie” i “myjnie samochodowe” - ,Eve”, “Fairlady”, “Sexy” - usytuowane jedna przy drugiej, tuż za bazą, by obsługiwać tych żołnierzy, którzy mieli zezwolenie na wyjście poza bramę. W takich miejscach, za niewielkie pieniądze można było kupić marihuanę i heroinę - handel, który zdaniem władz amerykańskich był jednym ze sposobów zdobywania środków finansowania wojny przez Viet Cong. Na wypadek gdyby wizytujący kapelani albo gwiazdy filmowe zadawały kłopotliwe pytania, jako przykrywka burdelu dla oficerów służyła, znajdująca się przy bramie głównej, restauracyjka prowadzona przez żony koreańskich pracowników budowlanych. Ale baza Cu Chi gościła nie tylko duchownych czy artystów, W1966 roku odwiedził ją Robert McNamara, ówczesny minister obrony i cały zastęp dziennikarzy oraz ekip telewizyjnych. W końcu była położona wygodnie, bo blisko Sajgonu.
Pomimo tych zakłóceń, dwudziesta piąta była na wojnie - i to nie tylko z niewidocznym wrogiem znajdującym się z drugiej strony drutów. Była również piąta kolumna we wnętrzu bazy, nieprzyjaciel, któremu łatwo było działać w warunkach stosunkowo niedbale funkcjonującego systemu bezpieczeństwa, który uwzględniał rozrywkowe potrzeby żołnierzy, oraz konieczność korzystania z miejscowej siły roboczej w celu obsługiwania tego ogromnego kompleksu. Wietnamscy pracownicy bazy mieszkali w położonych nieopodal strategicznych wioskach. W teorii byli oni sprawdzeni przez miejscową policję. W rzeczywistości, niektórzy z nich byli partyzantami korzystającymi z tuneli wokół bazy i większość pracowników była w kontakcie z miejscową organizacją NFW. Viet Cong surowo traktował fraternizację z Amerykanami, poza kontaktami o wyłącznie handlowym charakterze. Na przykład wiedziano, że Wietnamka pracująca w urzędzie pocztowym stara się o pozwolenie na małżeństwo z amerykańskim żołnierzem. Pewnego ranka jej głowę znaleziono na słupie przed bramą główną. Była tam również kartka z następującym tekstem: “To spotka Wietnamczyków, którzy zadają się z wrogiem”. Za wykonywanie takich wyroków odpowiedzialna była specjalna grupa egzekucyjna Viet Congu.
Wietnamscy pracownicy bazy Cu Chi, przychodząc i wychodząc każdego dnia, ustawiali się w kolejce do przeliczenia i kontroli. Jednak co tydzień znajdowano w bazie bombę albo minę pułapkę. Można było odnieść wrażenie, że ulubionym miejscem ich podkładania były jadalnie. Jedna z takich bomb spowodowała 3 stycznia 1969 roku dziesiątki ofiar. Dzisiaj niewielu wietnamskich pracowników cywilnych przyznaje, że kiedykolwiek pracowali dla Amerykanów. Na przykład pani Le Thi Thien jest pracującą samodzielnie krawcową, mieszkającą w wiosce Phuoc Hiep niedaleko Szosy Nr l, w pobliżu miasta Cu Chi. W czasie wojny pracowała jako kelnerka w klubie oficerskim w bazie. Wspomina: “- Musiałam tam pracować, ponieważ moja rodzina była bardzo biedna. Większość wiosek w tym rejonie została zniszczona przez bomby. Byłam zmuszona do pracy dla Amerykanów, by pomagać mojej niewidomej matce. Polecono mi, żebym obserwowała wszystko w bazie i meldowała miejscowej kadrze”. Człowiekiem, któremu składała raporty był Ho Van Nhien, który wciąż jest funkcjonariuszem partyjnym w Phuoc Hiep, “- Każda wioska wysyłała szpiegów - powiedział. - Otrzymywałem wiele meldunków. Niektórzy byli robotnikami wypełniającymi worki z piaskiem. Informowali mnie, gdy Amerykanie przeprowadzali operację. Dziewczyna z baru (pani Le Thi Tien) donosiła o wszystkich podsłuchanych rozmowach, które była w stanie zrozumieć. Przekazywałem te wiadomości dalej komitetowi dystryktowemu, dzięki czemu mogli przygotować się do odparcia każdego ataku”. Opisał, w jaki sposób meldunki wywiadu przedstawiające szczegóły przyszłych operacji “szukaj i zniszcz” były zapisywane na małych kartkach papieru, owijane w nylon i ukrywane we włosach kurierek, które wzbudzały mniej podejrzeń u policji. Inny agent, Ho, pracował w punkcie rejestracji grobów, kostnicy w bazie Cu Chi, gdzie przygotowywano zwłoki Amerykanów do przewozu do kraju. Dzięki temu Viet Cong miał o wiele dokładniejsze informacje na temat liczby amerykańskich strat, niż kiedykolwiek ogłoszono to publicznie. Fryzjerzy w obozie również znajdowali się w doskonałym miejscu, by zbierać dane wywiadowcze.
Plutonowy Arnold Gutierrez przypomina sobie incydent związany z fryzjerem. On i jego patrol byli w lesie Ho Bo i znaleźli się pod ogniem strzelca wyborowego, siedzącego na drzewie. Gutierrez miał radio i dlatego stał się głównym celem. Został ranny w ramię. Patrol ostrzelał drzewo z karabinu maszynowego i strącił snajpera. Okazalo się, że jest to trzynastoletnia dziewczyna - Co gorsza, córka jednego z pracujących w obozie wietnamskich fryzjerów, zaufanego przyjaciela żołnierzy. Dziewczyna była w tunelach od dziesiątego roku życia. Tej samej nocy fryzjer został powieszony. W styczniu 1967 roku, w czasie operacji “Cedar Falls” szczury tunelowe znalazły dokument Viet Congu wymieniający dziesiątki sympatyków pracujących w bazie Cu Chi, Na liście znajdowało się czternastu fryzjerów z bazy - wszyscy, którzy w niej pracowali.
Skomplikowany system obronny Cu Chi okazał się w pełni usprawiedliwiony, ponieważ baza była ciągle atakowana z zewnątrz. Ze względu na budzącą grozę amerykańską obecność na tym terenie oraz na trwały charakter budynków i konstrukcji, jak i pełne zniszczenie i wyludnienie całej okolicy, Viet Cong zawsze uważał Cu Chi -podobnie jak inne amerykańskie bazy - za zniewagę i wyzwanie. Truong Ky, jeden z najważniejszych oficerów sztabowych Viet Congu, oświadczył w 1967 roku: “- Będziemy w dalszym ciągu otaczać i trzymać w uścisku ich bazy wszędzie, gdzie je założą”. Potwierdza to protokół przesłuchania jeńca Viet Congu, Ngo Van Gianga (sporządzony w styczniu 1968 roku). Przesłuchiwany oświadczył: “-Niektóre stałe amerykańskie bazy wojskowe są niedaleko rejonów działania Viet Congu. Prostytutki działające wokół tych obozów sprawiły, że było nam łatwo poznać system obronny i siłę takiego posterunku. W nocy Amerykanie wystrzeliwują rakiety oświetlające, by ułatwić sobie obserwację okolicy, ale nieświadomie pomagają również naszym saperom w zorientowaniu się, jak wtargnąć na posterunek”.
Viet Cong nie tylko odpalał pociski moździerzowe i rakietowe na bazę Cu Chi, ale, choć trudno w to uwierzyć, przeprowadzał na nią zuchwałe ataki z otaczających tuneli. Brały w nich udział najwyżej trzydziesto-czterdziesto-osobowe grupy partyzantów, a niekiedy nawet jeszcze mniejsze, czasami klasyczne trzyosobowe grupy Viet Congu. Niektóre powodowały ogromne straty materialne, na przykład w śmigłowcach i czołgach, a także ofiary wśród amerykańskich żołnierzy. Ataki były niezwykle denerwujące, a ich psychologiczne i propagandowe znaczenie było o wiele ważniejsze od osiągnięć wojskowych. Viet Cong udowadniał Amerykanom, że żaden z ich obiektów nie jest niedostępny, że jako przeciwnik jest dzielny i gotowy do poświecenia samego siebie i będzie zawsze powracał, nawet po zniszczeniu jego wiosek. Dwadzieścia lat wcześniej Ho Chi Minh ostrzegł Francuzów: “- Możecie zabić dziesięciu moich ludzi za każdego waszego, ale nawet wtedy wy przegracie, a ja wygram”.
Gdy Amerykanom udało się zablokować wszystkie tunele przebiegające pod bazą Cu Chi, Viet Cong stworzył skomplikowaną sieć tuneli, okopów i stanowisk strzeleckich naokoło niej. Ów pierścień tuneli nazwał “pasem”. (Tym samym sposobem posłużono się w 1954 roku, w czasie oblężenia Francuzów w Dien Bien Phu). “Pas” łączył większość wiosek położonych naokoło bazy Cu Chi, w tym również Trung Łap, Nhuan Duć i Phu Hoa Dong. Co pięćdziesiąt metrów odgałęzienie tunelu prowadziło w stronę samej bazy. Jeden zespół odgałęzień kończył się na dobrze bronionych stanowiskach strzeleckich rozmieszczonych na brzegach strumienia płynącego wzdłuż północnej granicy Cu Chi. Stanowiska strzeleckie, ulokowane na końcach każdego odgałęzienia, były doskonale zamaskowane i otoczone pułapkami “punji” oraz minami. Te gniazda oporu dysponowały szerokimi, często nakładającymi się na siebie sektorami ostrzału, a także dominowały nad którąś z dróg przecinających dystrykt. Ponieważ odgałęzienia prowadziły do głównego systemu tuneli Cu Chi, Viet Cong, używający stanowisk do nękania nieprzyjaciela, miał, w przypadku wykrycia lub ostrzału, bezpieczne drogi odwrotu. Same tunele miały wielopoziomową konstrukcję, która chroniła je przed działaniem materiałów wybuchowych i gazu CS.
“Pas” był stale wykorzystywany do infiltracji prowadzonych przez oddziały sił głównych Viet Congu z bezpieczniejszych rejonów Strefy Wojennej C w prowincji Tay Ninh albo z Kambodży. Atakowały one albo samą bazę Cu Chi, albo maszerowały dalej, by prowadzić mnę akcje zaczepne w samym Sajgonie lub jego okolicach. Jedną z osób, które pracowały i walczyły w “pasie” była pani Vo Thi Mo, partyzantka, która ocalała z drużyny pozostałej za liniami przeciwnika w Nhuan Duć. W roku 1966 wciąż była jeszcze nastolatką, ale pełną poświęcenia dla sprawy, w którą wierzyła. “Naszym rejonem walki był pas wokół bazy Dong Zu (Cu Chi). Moim obowiązkiem było przeprowadzać regularne oddziały z Nhuan Duć do Dong Zu. W czasie dnia szłam nie kryjąc się do Dong Zu, by obserwować drogę, zasieki, teren - trasy, którymi można było przeniknąć do bazy. Potem w nocy byłam przewodniczką grup zwiadowczych, które miały obserwować bazę. Regularne oddziały przeprowadzały atak. Miałam obowiązek prowadzić powracające oddziały i pomagałam nieść rannych. Niekiedy jechałam tam legalnie, z wydaną przez “marionetki” kartą tożsamości, na motorowerze Honda. W samej bazie byłam prowadzona przez oficera łącznikowego. Zbierałam informacje o działaniach Amerykanów od kobiet w bazie, takich, jak sprzątaczki czy prostytutki. Kierowałam piętnastoma komórkami. W ten sposób znaliśmy już wcześniej nazwy, czas i miejsca niektórych wielkich operacji, takich jak “Cedar Falls”.
Dopiero w lutym 1969 roku, po trzech latach istnienia bazy Cu Chi, obóz stał się obiektem zuchwałego i niszczącego ataku Viet Congu, który przebił się przez jej linie obrony. Został on wyprowadzony z najmniej oczekiwanego miejsca: nie z osławionego lasu Ho Bo czy Fil Hol, ale od strony miasta Cu Chi, rejonu uważanego za kontrolowany przez siły rządowe. Miejscowi partyzanci, tak jak pani Mo, przeprowadzili główne siły Viet Congu wokół “pasa” do wybranego miejsca ataku. Poprzedni dzień atakujący przespali w tunelach. W samym środku nocy, niedostrzeżeni przez wartowników, saperzy Dac Cong, czyli oddziałów specjalnych, wyczołgali się do przodu, aby oczyścić przejście przez pole minowe i zapory z drutu kolczastego. A potem trzydziestu dziewięciu żołnierzy Viet Congu, trzy trzynastoosobowe drużyny, w składzie których było kilka kobiet, przeszły do bazy. Ich głównym celem, podobnie jak w przypadku wielu innych ataków Viet Congu, było zniszczenie najbardziej znienawidzonej i wzbudzającej lek broni wroga - śmigłowców. Wiedzieli dokładnie, gdzie je znaleźć. Przy pomocy ładunków wybuchowych, partyzanci wysadzili w powietrze czternaście CH-47 Chinook, wielkich śmigłowców do przewozu wojska, wszystkie, jakie znajdowały się wówczas w Cu Chi. Wiadomość, że Viet Cong jest “pomiędzy drutami” wywołał panikę. Obrońcy odpalali upiorne flary spadochronowe, by oświetlić bazę i wykryć atakujących. Strzelanina wybuchała ze wszystkich stron, słychać było syk i huk odpalanych granatników rakietowych. Sanitariusz z 12 Szpitala Ewakuacyjnego tak później wspominał te noc: “Chłopaki potwierdziły, że partyzanci są wewnątrz bazy. Powiedzieli, że nieprzyjaciel zabił trochę naszych ludzi i wysadził trochę śmigłowców. Wiadomość, że Viet Cong znalazł się pomiędzy naszymi drutami napędziła rannym chłopakom porządnego stracha. Mnie również przestraszyła i przez resztę nocy, za każdym razem gdy w jakimś oddziale otwierały się drzwi, serce wywijało mi koziołka i zamierałem, na pół oczekując, że będą to oni. Strzelanina, rakiety i flary - trwało to przez wiele godzin”. Zginęło trzydziestu ośmiu Amerykanów, ale wszyscy partyzanci, poza trzynastoma, wycofali się cali i zdrowi, rozpływając się przed świtem. Wybrali drogę odwrotu odmienną od tej, którą przeniknęli do bazy. Wiedzieli, że ogień artyleryjski przeorze rejon, z którego, zdaniem przeciwnika, nadeszli.
Szczególną ironią losu był fakt, że 25 dp dowodził wówczas generał dywizji Ellis W. Williamson. Był on w 1966 roku dowódcą 173 powietrznodesantowej i z wielką pogardą wyrażał się o kłopotach, jakie początkowo dwudziesta piąta miała z tunelami pod bazą. Zniszczenie tak wielu śmigłowców w czasie, gdy to on sprawował dowództwo, było - jak stwierdził - koszmarnym przeżyciem.
Wówczas, w 1966 roku, gdy budowa bazy Cu Chi została dopiero ukończona, na ów atak trzeba było czekać jeszcze trzy lata. Zakładając tak ogromną bazę (i inne, podobne do niej) generał Westmoreland przeszczepił do Cu Chi mały fragment Ameryki. Ale Viet Cong nie został wyparty i naśladował Amerykanów - walcząc i grając równie ostro, jak oni.
[1] Wojna domowa w Anglii w latach 1455-85 pomiędzy gałęziami królewskiej dynastii Plantagenetów - Lancasterami (czerwona róża w herbie) i Yorkami (biała róża). Wg, Mata Encyklopedia Wojskowa T. I, s. 343, Warszawa, 1967 (przyp. tłum.).
[2] W języku angielskim zwrot “be yellow" (“być żółtym") oznacza “być tchórzem" (przyp. tłum.).