15
W czasie Operacji “Cedar Falls”, gdy niszczono powierzchnię ziemi, w dole - w tunelach - chirurdzy Viet Congu walczyli z czasem, by ratować życie Wietnamczyków. Jeden z nich stał się legendą i bohaterem narodowym. Oto jego historia.
Doktor Vo Hoang Le jest jednym z najbardziej niezwykłych ludzi, którzy w czasie wojny wietnamskiej działali po stronie komunistów. Od 1967 roku był kierownikiem wydziału medycznego IV Okręgu Wojskowego Viet Congu, który obejmował Cu Chi i Żelazny Trójkąt. Prowadził prowizoryczne szpitale w podziemnych tunelach, które po najbardziej niszczących bitwach musiały się uporać z napływem rannych żołnierzy Viet Congu. Był również frontowym chirurgiem, doskonalącym techniki operacyjne w najbardziej niesprzyjających warunkach wojennych, borykając się z brakami i trudnymi warunkami. Wykonywał operacje mózgu, używając mechanicznego wiertła i amputacje bez stosowania środków znieczulających. Był ciężko ranny w pierś i stracił połowę prawej dłoni. Obecnie, pułkownik-lekarz kieruje szpitalem wojskowym w mieście Ho Chi Minh. Mężczyzna o mocno zarysowanej szczęce i szczerej twarzy, prowadzi rozmowę z ożywieniem i bezpośredniością rzadko spotykanymi wśród wietnamskich komunistów na wyższych szczeblach władzy. Jest Bohaterem Rewolucji, podziwianą i szanowaną postacią. Opowiadając o swych doświadczeniach i przeżyciach jest w stanie zafascynować całą sale, wypełnioną doświadczonymi weteranami Viet Congu.
Urodził się W 1933 roku, w prowincji Ben Trę obejmującej deltę Mekongu, jako jedno z jedenaściorga dzieci. Czworo jego rodzeństwa zginęło w czasie wojny. Ojciec, bojownik Viet Minhu, został schwytany i skazany na śmierć przez władze francuskie. Młody Le był najpierw łącznikiem, a potem kurierem Viet Minhu. Po zwycięstwie w 1954 roku członkowie Vieth Minhu - w tym również Le i jego bracia - “przegrupowali” się do Wietnamu Północnego. Matka Le została uwięziona przez reżim Diema - jako była uczestniczka ruchu oporu - i poddana torturom. Zmarła dwa lata po zwolnieniu z wiezienia w 1962 roku. W Wietnamie Północnym Le został przeszkolony jako lekarz partyzancki. Powrócił na południe w 1961 roku. W Żelaznym Trójkącie poznał swoją przyszłą żonę, która również była komunistką i ożenił się z nią 2 listopada 1962 w czasie ceremonii polegającej jedynie na złożeniu publicznego oświadczenia. Nguyen Thi Tham pochodziła z Sajgonu i miała wykształcenie farmaceutyczne. Byli razem przez tydzień, po czym żonę przydzielono do pracy agenturalnej NFW w Sajgonie. Połączyli się ponownie w 1963 roku, po rozbiciu tajnej organizacji w Sajgonie. Mieli czworo dzieci. Dwoje z nich urodziło się w dżungli i zginęło później od pocisków artyleryjskich i bomb.
Le zdobył kwalifikacje lekarskie bez odbycia formalnych studiów medycznych. W Viet Congu został “asystentem lekarza” i uzyskiwał wszelkie dostępne informacje od chirurgów, u boku których pracował. “Uczyłem się od lekarzy, od przyjaciół i z książek - powiedział. -Miałem przyjaciela, który były specjalistą od jamy brzusznej i omawiałem z nim ten temat i praktyczne przypadki. Nasza szkoła znajdowała się wszędzie: w tunelach, w lasach, przy łóżku pacjenta”. Według słów doktora Bruce Mazata, oficera wywiadu medycznego Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych w Sajgonie w 1969 roku, Le był “lekarzem wyszkolonym w czasie pracy”. Swój pierwszy zastrzyk zrobił oficerowi dowodzącemu całym Viet Congiem, generałowi Tran Van Tra. Generał skłonił go, aby kontynuował naukę. Le spędził więcej czasu studiując na Północy i w 1966 roku uzyskał stopień Bac Si, czyli lekarza medycyny. Został przydzielony do wydziału medycznego IV Okręgu Wojskowego w szpitalu dla rekonwalescentów o kodowej nazwie C-4, położonym, w dystrykcie Ben Cat, tuż na północ od Żelaznego Trójkąta. Przybył tam tuż przed rozpoczęciem operacji “Cedar Falls”.
Gdy Amerykanie odkryli tunelowy szpital, w którym pracował dr Le, byli zaskoczeni. Plutonowy Bill Wilson był szczurem tunelowym w kompanii B 2 batalionu 28 pułku piechoty “Czarnych Lwów”. Zazwyczaj zakładał na głowę opaskę, która wchłaniała pot, brał sztylet sprężynowy i rewolwer dowódcy kompanii, po czym samotnie schodził w mrok pod ziemią. W kwietniu 1967 roku jego batalion wziął udział w operacji “Lam Son '67”, “wymiataniu” na południe od Phu Loi i w odległości zaledwie 14,5 kilometra od Sajgonu. W Lai Thieu żołnierze odnaleźli właz do tunelu. “Wetknąłem do środka latarkę i zobaczyłem wielkie pomieszczenie, o wysokości niemal trzech metrów wypełnione bielizną pościelową. Z drugiej strony znajdowały się drzwi, a za nimi korytarz o długości, mniej więcej, trzystu metrów. Pod ścianami stały łóżka ze zwiniętymi śpiworami. Był to ogromny, podziemny szpital. W drugim końcu korytarza zobaczyłem palące się świece. Znajdowała się tam sala operacyjna. Znaleźliśmy wszelkiego rodzaju medykamenty: lekarstwa ofiarowane przez kwakrów z Pennsylwanii; większość zapasów i leków pochodziło z Francji. Pod ziemią znajdowały się dwie sale operacyjne, a w nich butle z tlenem”. Jak zauważył, jedna z sal operacyjnych była wentylowana przy pomocy pomysłowego otworu wentylacyjnego z umieszczoną u wlotu zapaloną świecą. W rezultacie, gorące, zatęchłe powietrze było zasysane do szybu. Ciężko rannego partyzanta Viet Congu układano na stole operacyjnym przy pomocy prymitywnej windy, płyty o rozmiarach drzwi, opuszczanej z powierzchni na głębokość 5 metrów, z której następnie przesuwano pacjenta na stół. Wilson zauważył płócienne worki zawierające kawałki ludzkich ciał. Ogółem odnalazł osiem podziemnych oddziałów szpitalnych. Był to jeden z wielu podziemnych szpitali, które szczury tunelowe odkryły w czasie wojny w Wietnamie.
Istniały dwa rodzaje szpitali Viet Congu. Jednym był wysunięty punkt pierwszej pomocy, usytuowany w pobliżu pola walki, w którym wykonywano najpilniejsze zabiegi. Były to punkty opatrunkowe. Mieściły się zazwyczaj w kompleksie tuneli i obsługiwali je: częściowo przeszkolony pomocnik lekarza (felczer), pielęgniarki i sanitariusze. Pełnoetatowy szpital pułkowy, albo dystryktowy, znajdował się na tyłach, w bezpieczniejszej strefie i umieszczony był w bunkrach o ścianach wyłożonych bambusem oraz pokrytych zamaskowanymi dachami z liści palmowych. Bunkry połączone były tunelami z podziemnymi schronami. Tu chirurg, wraz ze swoim asystentem i anestezjologiem, mógł przeprowadzać operacje w odpowiednio wyposażonej sali operacyjnej. Punkt pierwszej pomocy mieścił trzydziestu pacjentów, szpital - stu, lub więcej. Jak zwykle medycy Viet Congu kradli sprzęt nieprzyjaciela, albo - przy każdej nadarzającej się okazji - wykorzystywali zdemontowane części wyposażenia przeciwnika. Ściany podziemnych sal operacyjnych pokryte były nylonem ze spadochronów. Instrumenty chirurgiczne wykonywano z metalowych częściach pochodzących ze strąconych śmigłowców (szczur tunelowy Harold Roper znalazł pewnego razu w tunelu demontowany właśnie silnik lotniczy). Plastykowa izolacja przewodów elektrycznych, za pośrednictwem których detonowano miny kierunkowego działania były używane do transfuzji krwi, zamiast przewodów z polietylenu.
Energię elektryczną, która stanowiła w tunelach ciągły problem, zapewniały w najlepszym wypadku - wykorzystywane w charakterze prądnic silniki motocyklowe Honda, w najgorszym - dostosowane rowery. Luksusowe wyposażenie, jak aparatura rentgenowska, było jedynie w najbezpieczniejszych strefach tyłowych, niedaleko Kambodży. W czasie operacji chirurdzy nosili fartuchy, ale nie mieli gumowych rękawic. Na głowach mieli umocowane lampy, podobne do górniczych. Instrumenty sterylizowano w szybkowarach. Podobnie jak ich amerykańscy odpowiednicy pracowali, by za wszelką cenę ocalić życie. W czasie trzech dni i nocy po operacji “Cedar Falls”, Vo Hoang Le wykonał ponad osiemdziesiąt operacji, śpiąc zaledwie kilka minut pomiędzy kolejnymi zabiegami.
Większość rannych żołnierzy Viet Congu odnosiła obrażenia zadane odłamkami w czasie bombardowań, albo ostrzału artylerii. Wielu tych, którzy odnieśli rany piersi lub brzucha, umierało przed otrzymaniem pomocy. Istniały trzy powody tak wysokiej śmiertelności partyzantów. Pierwszym był brak płynów do kroplówek na polu walki, co powodowało zgony z wykrwawienia i wstrząsu. Drugim - był długi czas transportu rannego do najbliższego punktu pierwszej pomocy. Przenoszono go w hamaku umocowanym do drąga niesionego przez dwóch ludzi. Ewakuacja trwała kilka godzin i opóźnienie to w wypadku cięższych ran miało często śmiertelny skutek. Trzecim okazywały się minimalne możliwości udzielenia pomocy chirurgicznej w mieszczącym się w tunelu punkcie opatrunkowym. Za pocieszający fakt można natomiast uznać, że przeżywali niemal wszyscy żołnierze Viet Congu lub Ludowej Armii Wietnamu, którym udało się dostać do szpitala.
Nawet szpitale pułkowe dysponowały niewieloma urządzeniami do transfuzji krwi. Krwi nie można przechowywać bez schładzania w lodówce, te zaś - najczęściej na naftę - były rzadkością. Dr Vo Hoang Le opracował własny system. “- Udawało się nam przeprowadzać transfuzje krwi, przetaczając pacjentowi jego własną krew. Na przykład, jeżeli towarzysz miał ranę brzucha i krwawił, ale nie nastąpiła perforacja wnętrzności, zbieraliśmy jego krew, filtrowaliśmy ją, wlewaliśmy do butelki i wprowadzaliśmy do jego tętnic. Na froncie przeprowadzaliśmy takie właśnie transfuzje. Cały nasz personel medyczny miał ustalone grupy krwi. Przeprowadzaliśmy również analizę krwi pacjenta. Jeżeli okazywało się, że mam taką samą grupę krwi, jak on - oddawałem mu swoją krew”. Znajdujące się w tunelach szpitale Viet Congu zajmowały się nie tylko rannymi. Malaria była przyczyną wielu zgonów i obniżonej sprawności a także największym medycznym problemem Viet Congu poza obrażeniami odniesionymi na polu walki. (Amerykanie borykali się dokładnie z tym samym). W Wietnamie w 1969 roku, najpopularniejszą odmianą przenoszonej przez moskity gorączki malarycznej była falciparum, odporna na standardowe leki przeciwmalaryczne. Zdobyte dokumenty wskazują, że w danym okresie niemal połowa każdej jednostki Viet Congu cierpiała na zimnicę i wymagała leczenia szpitalnego. Chorzy miotali się i pocili w wysokiej gorączce do momentu spadku temperatury. Funkcjonariusze polityczni byli dokładnie szkoleni w zapobieganiu i zwalczaniu tej choroby. Inne choroby u partyzantów wywoływane były antysanitarnymi warunkami panującymi w przypominających ścieki tunelach - byty to: dyzenteria wywołana przez ameby, grzybice skóry oraz pasożyty przewodu pokarmowego. “- U wszystkich ludzi, których badaliśmy w obozach jeńców wojennych z Viet Congu i Ludowej Armii Wietnamu - stwierdza amerykański lekarz - gdzie mieliśmy możliwość pobrania próbek stolca, w stu procentach przypadków stwierdzaliśmy obecność pasożytów przewodu pokarmowego - takich jak tasiemiec, obleniec, tęgoryjec dwunastnicy. Pasożyty te wysysają krew z wnętrzności, co stanowi bardzo częstą przyczynę chronicznych anemii”. Plan Medyczny IV Okręgu Wojskowego Viet Congu na lata 1966-1967 stwierdza: “Najistotniejszą sferą działań profilaktycznych jest rozwiązanie problemów związanych z wodą i odchodami”. Złe zaopatrzenie w żywność powodowało choroby wywołane awitaminozą, na przykład beri-beri. Przede wszystkim, jak zauważył doktor Mazat, tworzył się zamknięty krąg potęgującego się wycieńczenia - niska liczba czerwonych ciałek krwi zmniejszała w rezultacie zdolność dostarczania organizmowi tlenu. Wywoływane to było dietą o niskiej zawartości protein oraz przez malarie. Zwiększało to również ryzyko zachorowania na malarię i zmniejszało odporność organizmu na wstrząs spowodowany ranami.
Ludowa Armia Wietnamu chlubiła się tym, że wytwarzała własne lekarstwa, z których wiele - na przykład antidotum na ugryzienie żmii bambusowej - opierało się na starych, orientalnych formułach i lekach ziołowych. W praktyce jednak ogromna większość medykamentów była kupowana lub kradziona w południowo wietnamskich agendach rządowych i wojskowych. Antybiotyki, takie jak penicylina ulegały szybkiemu rozkładowi, jeżeli były przechowywane w magazynach usytuowanych w dżungli lub tunelach. Ludowa Armia Wietnamu była również odpowiedzialna za zdrowotny stan ludności ze względu na liczbę wiosek oraz dystryktów, w których sprawowała władzą. Duża część jej medycznej struktury była skierowana na organizowanie przychodni dla wieśniaków. Jednak wydział medyczny IV Okręgu Wojskowego miał zadanie obsługiwać wyłącznie partyzantów z pierwszej linii frontu. Utworzony został w 1963 i jego rejon działania obejmował całe dystrykty Cu Chi i Ben Cat oraz sięgał na północ, w głąb prowincji Tay Ninh aż do gór Nui Ba Den. Połowę personelu stanowiły kobiety. W 1966 roku wydział dysponował dwoma pełnymi zespołami chirurgicznymi (określanymi jako C3 i C5), plutonem farmaceutycznym (C6), plutonem dentystycznym, administracją i sześcioma, w niniejszym lub większym stopniu mobilnymi, zespołami wysuniętych punktów pierwszej pomocy (wszystkie określane literą C i odpowiednią cyfrą). Oba zespoły chirurgiczne znajdowały się w dystrykcie Cu Chi: C5 znajdował się w dystryktowym szpitalu wojskowym Cu Chi w przysiółku Ho Bo, niecałe dwa kilometry od amerykańskiej bazy Cu Chi. C3 mieścił się w Phu My Hung nieopodal wojskowej i politycznej kwatery głównej Viet Congu dowodzonych przez pułkowników Tran Hai Phnga i Mai Chi Tho. Każda z tych niezmiernie wrażliwych na atak baz wydziału medycznego stała się obiektem ataków podczas operacji “Cedar Falls” w styczniu 1967 roku.
Podczas “zmiękczających” nalotów B-52 poprzedzających “Cedar Falls”, szpital C3 został nieodwracalnie uszkodzony. Zginął naczelny chirurg i jego asystent, doktor Vo Van Chuyen, objął kierownictwo. Dr Chuyen pochodził z Cu Chi, zdobył kwalifikacje medyczne w Hanoi i w 1962 roku powrócił na południe. Rozkazał, aby wszystkich pacjentów oraz cały sprzęt przerzucono z Phu My Hung za rzekę Sajgon do strefy dla rekonwalescentów zwanej C4, w lesie Thanh Dien na północny zachód od Ben Cat. Miejscową ludność zmobilizowano, by przenosiła rannych w hamakach. Świeżo upieczony doktor Vo Hoang Le został właśnie przydzielony do C4; jego żona, Nguyen Thi Tham służyła w plutonie farmaceutycznym C6, stacjonującym wówczas kilkaset metrów dalej na południe. W C6 znajdował się ogromny magazyn medykamentów. W C4 szybko założono nowy szpital. Doktor Le przejął kierownictwo, gdy dr Chuyen powrócił do Cu Chi, aby podjąć próbę zreorganizowania tego, co pozostało z tamtejszych służb medycznych.
9 stycznia 1967 roku l batalion 28 pułku piechoty wchodzącego w skład “Wielkiej Czerwonej Jedynki”, został przerzucony śmigłowcami do Ben Suc, dwa kilometry od C6 i C4. Amerykanie po raz pierwszy znaleźli się w tym rejonie i Viet Cong wiedział, że bardzo prawdopodobne jest uderzenie na północ przez las Thanh Dien. Chociaż Vo Hoang Le był lekarzem, okazało się, że jednocześnie jest najwyższym stopniem oficerem obu jednostek medycznych. Grupa farmaceutyczna liczyła siedem osób, łącznie z żoną Le. Ich “pajęcze dziury” byłyby pierwszymi, na które natknęliby się Amerykanie nacierający na północ. Farmaceuci mieli zaledwie cztery stare rosyjskie karabiny K-44, jeden automatyczny karabinek i pistolet maszynowy Thompson. Dr Le miał poza tym swój oficerski rewolwer kalibru .45. Zwołał zebranie i omówił sytuacje. C6 był wielkim magazynem medycznym, a w C4 znajdowało się sześćdziesięciu rannych. Medycy nigdy dotąd nie walczyli z Amerykanami i większość z nich wolała natychmiastowy odwrót. Dr Le musiał skłonić ich do zmiany decyzji.
“- Po zorganizowaniu naszych stanowisk bojowych -wspominał -zwołałem zebranie całego personelu i podjęliśmy uchwałę: Bojownicy o wolność nie poddadzą się. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko walczyć i zginąć. Nie pozwolimy wrogowi wziąć nas do niewoli”. Doktor Le był w rozterce. Inne jednostki Viet Congu otrzymały rozkaz unikania strat oraz zachowania zdolności bojowej i wycofania się tunelami. Le uważał, że ma zobowiązania przede wszystkim wobec swoich pacjentów i postanowił ich bronić. Każdemu członkowi plutonu medycznego przydzielono stanowisko w “pajęczej dziurze”, z której miał ostrzeliwać nadchodzących Amerykanów. Poszli na nocleg, dręczeni złymi przeczuciami. Dr Le pamięta dobrze te chwile. “Pakując zapasy medykamentów jednostki otworzyliśmy z żoną skrzynkę po karabinie maszynowym, w której znajdował się nasz osobisty dobytek. Znaleźliśmy fotografię naszego jedynego dziecka, którym od chwili urodzenia opiekowała się moja rodzina. Tęskniliśmy za nim bardzo. Mieliśmy zamiar zobaczyć go po zakończeniu nalotów B-52, nie uświadamialiśmy sobie bowiem, że wróg ma zamiar przeprowadzić wielką operację. Gdy popatrzyliśmy na zdjęcie naszego dziecka, żona zauważyła, że być może nigdy go więcej niż zobaczymy. Pocieszyła się jednak mówiąc, że niektórzy towarzysze może przeżyją bitwę i powiedzą naszemu synowi, że jego rodzice walczyli dzielnie i poświęcili swoje życie. Będzie z nas dumny.
Gawędziliśmy jakiś czas, leżąc w hamakach. Powiedziałem wtedy: - Być może w jutrzejszej bitwie któreś z nas zginie. Mogę zostać zabity, ranny lub wzięty do niewoli. Gdybyś mogła wybrać jedną z tych ewentualności, która najbardziej by ci odpowiadała? - Moja żona myślała przez chwilę a potem odpowiedziała: - Wolałabym, aby nie doszło do żadnej z nich. Gdybym jednak musiała wybierać, wolałabym, żebyś ty zginął. Nasz syn i ja bylibyśmy bardzo nieszczęśliwi, ale zabierałabym go, żeby odwiedzał twój grób i opowiadałabym mu historię twojego życia. Żylibyśmy wówczas z twoim obrazem w pamięci. Nie chcę, żebyś został wzięty do niewoli, ponieważ wróg użyłby nieludzkich sposobów, aby cię torturować i przesłuchiwać i mógłby też cię złamać. Może nie byłbyś w stanie tego wytrzymać, przekazałbyś im informacje i został zdrajcą. Gdybyś zdradził naszą stronę, wróg mógłby oszczędzić ci życie. Połączyłbyś się znowu ze mną i naszym synem, który cale życie musiałby znosić hańbę, że ma ojca zdrajcę. Byłby nieszczęśliwy i nie szanowałby ciebie. Jeżeli chodzi o mnie - gdybym musiała żyć z mężem-zdrajcą - zniosłabym to być może, ze względu na nasze przysięgi, ale nie byłabym szczęśliwa. Wolałabym wówczas wybrać twoją śmierć.
Tak więc, przed bitwą, żona umocniła moją determinację. O świcie poszedłem skontrolować nasze stanowiska, a potem wróciłem do naszego bunkra. Żona pokruszyła kulkę ryżu, posypała ją odrobiną cukru i kazała mi zjeść, ponieważ gdy zacznie się walka, nie będzie na to czasu. Wziąłem do ust pierwszy kęs, gdy usłyszałem gałązki trzaskające pod nogami. Podniosłem głowę i zobaczyłem trzech zbliżających się Amerykanów. Byli wielcy, silni i przestraszeni. Dałem znak swoim ludziom i powiedziałem: - Amerykanie nadchodzą! - Prawdę mówiąc, byłem trochę przestraszony. Gdy znaleźli się w odległości pięciu metrów, wystrzeliłem trzy pociski i wszyscy trzej upadli. Ci, którzy szli za nimi natychmiast cofnęli się i otworzyli ogień ze wszystkich rodzajów broni: karabinów maszynowych, miotaczy granatów, wszystkiego, co mieli. Strzelali bez przerwy przez jakieś piętnaście minut. Kiedy przestali, podniosłem głowę, W odległości pięciu metrów leżało trzech martwych Amerykanów. Powiedziałem żonie oraz towarzyszom, którzy byli w bunkrze, że wcale nie trudno trafiać i zabijać Amerykanów, a potem zaproponowałem, aby wyszli i obejrzeli ciała. Moja żona spostrzegła, że leżą tam trzy karabiny i poprosiła, żebym osłonił ją ogniem, podczas gdy ona wyjdzie i je zabierze. Przebiegła krótki odcinek i wróciła z trzema karabinkami automatycznymi M-16 i pewną ilością amunicji. Amerykanin podczołgał się do przodu i próbował odciągnąć za nogi jednego z martwych kolegów. Strzeliłem do niego i znieruchomiał”.
Meldunek po akcji 3 brygady l dywizji piechoty Stanów Zjednoczonych związany z wydarzeniami w dniu 10 stycznia, mówi:
O 12.30 kompania B l batalionu 28 pułku piechoty zlokalizowała rozległą bazę w sąsiedztwie współrzędnych siatki mapy 619379 i została zaatakowana przez oddział Viet Congu o nieznanej liczebności, w wyniku czego czterech żołnierzy zginęło w walce, a czterech odniosło rany.
Dr Le opowiadał dalej: “- Po ich odwrocie nastąpiło intensywne bombardowanie i ostrzał artyleryjski. Nasze stanowiska zostały obrzucone bombami napalmowymi i ostry odór płonących zwłok Amerykanów wdarł się do naszych schronów. Płonący napalm przesączył się do tunelu i musieliśmy odgarniać go na bok kawałkami drewna. Dwukrotnie nie udało im się dotrzeć do naszych stanowisk, ale zorientowałem się, że jeżeli będziemy walczyli dalej - skończy nam się amunicja i zostaniemy wzięci do niewoli. Postanowiłem więc wycofać się do C4. Zaproponowałem, aby jeden z nas na ochotnika poszedł do C4 i polecił im, żeby ostrzelali nieprzyjaciela, odwracając jego uwagę, a my w tym czasie przebiegniemy do nich. Nie było tunelu łącznikowego tylko otwarta przestrzeń. Początkowo brakło ochotników, aż w końcu zgłosiła się moja żona. Byłem wstrząśnięty, ale nie mogłem zabronić jej iść. Bałem się, że zostanie zabita. Dałem jej M-16 i pożegnała się z nami wszystkimi. Powiedziałem, żeby wyszła z bunkra i zaczęła biec, kiedy policzę do trzech. Gdy wyruszyła, zorientowałem się, że nikt do niej nie strzela.
Pół godziny później usłyszałem, że C4 zaczyna atakować wroga od tyłu i pluton farmaceutyczny oraz ja ruszyliśmy jedyną ścieżką, na której nie założyli min. Po drodze podniosłem amerykański plecak, w którym znajdowała się mapa. Zaznaczone były na niej pozycje C6 i C4, a także skierowane w ich stronę strzałki. W ten sposób zorientowaliśmy się, że nieprzyjaciel nie trafił na nas przypadkowo, ale posiadał dane wywiadowcze i miał zamiar nas zniszczyć. Zreorganizowałem obronę szpitala i wydałem broń wszystkim zdolnym do walki rannym. Pomiędzy 14.00 a 16.00 odparliśmy wszystkie ataki nieprzyjaciela na pozycję C4, ale o 17.00 nieprzyjaciel zajął stanowiska C6 i zaczął obrzucać nas bombami i pociskami, Ani jeden schron w tunelach nie ustrzegł się uszkodzeń.
“- Tej nocy poruszyłem sprawę wycofania się. Niektórzy towarzysze byli przeciwko temu pomysłowi. Pytali: - W którą stronę mamy się kierować? Skąd wiemy, gdzie są wojska nieprzyjaciela? Jak przeniesiemy wszystkich naszych rannych? Przypomniałem im, że jeśli zostaniemy, następnego dnia nie zdołamy odeprzeć natarcia. Nawet dobrze uzbrojony batalion nie byłby w stanie obronić naszej bazy przed następnym atakiem, a co dopiero gromadka medyków. Poczyniliśmy wiec przygotowania do wymarszu. Zostawiliśmy w kryjówkach w tunelach sześciu rannych - mieli amputowane nogi, albo rany głowy i nie mogli chodzić. Z rannymi zostały dwie pielęgniarki, żeby się nimi opiekować. Postanowiłem wycofać się na północ przez las. Nieprzyjaciel ostrzeliwał go z artylerii i niektórzy towarzysze uważali, że zostaniemy zabici. Przyznałem, że rzeczywiście, niektórych z nas może to spotkać, ale sukcesem będzie, jeżeli przeżyje połowa z nas, albo nawet dwoje lub troje. Jeżeli zostaniemy, nieprzyjaciel zabije lub weźmie do niewoli wszystkich. Wyruszyliśmy wiec, a z nami pięćdziesięciu czterech rannych żołnierzy. Przeszliśmy przez ogień artyleryjski. Ustaliliśmy, że każdy zabity będzie pozostawiony tymczasowo w leju po pocisku i później pogrzebany we właściwy sposób. Każdy ranny zostanie opatrzony i zostanie mu udzielona pomoc, by mógł kontynuować marsz. W czasie tej przeprawy dwoje ludzi zostało rannych, ale nikt nie zginął”.
Gdy następnego dnia żołnierze “Wielkiej Czerwonej Jedynki” opanowali drugą bazę medyczną, dr Le, większość jego personelu i pacjentów znikli już w głębi dżungli. Pluton farmaceutyczny musiał przerzucić tonę medykamentów, w tym 500 000 ampułek penicyliny; zostały tam również należące do Le książki, czasopisma medyczne i komplety instrumentów chirurgicznych. Generał William Depuy, dowódca dywizji, przyleciał śmigłowcem by obejrzeć zdobycz. Nazwał ją “gigantycznym składem medycznym”.
Obydwa zespoły chuirurgiczne IV Okręgu Wojskowego zostały w czasie “Cedar Falls” wyłączone z działania. C5 nakryła ogniem ciężka artyleria. Cztery osoby z personelu zginęły, jeden chirurg zastał ranny, reszta zniknęła. Całe wyposażenie i medykamenty utracono w chwili, gdy 13 stycznia odkryli je w Ho Bo żołnierze 2 batalionu 22 pułku piechoty, wchodzącego w skład dywizji “Tropikalnych Błyskawic”.
Vo Hoang Le i jego grupa po opuszczeniu C4 ruszyła na północ przez las Thanh Dien. “- Tuż za Bau Tran natrafiliśmy na czołówkę zwiadu naszego okręgu. Rozmawialiśmy, idąc przez ogień artyleryjski, ponieważ tam gdzie wróg prowadził ostrzał, nie mogło być jego patroli. Około trzeciej nad ranem dotarliśmy do dowództwa IV Okręgu Wojskowego. Byli uszczęśliwieni widząc nas. Mieliśmy ze sobą pamiątkę po bitwie: odznakę naramienną “Wielkiej Czerwonej Jedynki”. Byłem zaskoczony, gdy zorientowałem się, z kim walczyliśmy, Hai Thanh, szef logistyki, powiedział mi, że uznał już nas za martwych”. Pułkownik Tran Hai Phung, dowódca okręgu, osobiście pogratulował Le i jego żonie. Pluton farmaceutyczny C6 został nagrodzony proporcem “Zabójcy Amerykanów”, a żona Le otrzymała tytuł “Bohaterki -Zabójczym Amerykanów”. Zaszczyty posypały się i na doktora.
Następnego dnia dowództwo okręgu ucierpiało na skutek nalotu B-52. Dr Le opowiadał: “Moja żona była z dwoma towarzyszami w podziemnym schronie, który został trafiony. Po bombardowaniu całe czterdzieści minut zajęło nam odszukanie schronu i odkopanie poszkodowanych. Tamtych dwoje nie żyło. Moja żona została ciężko ranna. Krew sączyła się jej z nosa i uszu, nie oddychała. Dałem jej pocałunek życia (tj. sztuczne oddychanie metodą usta-usta). Wtedy zorientowałem się, że ma przebite płuco, a ucisk spowodował przesunięcie jej serca na prawą stronę klatki piersiowej. Tam gdzie się znajdowaliśmy nie mieliśmy sprzętu, żeby przeprowadzić stosowną operaję”- Nguyen Thi Tham ewakuowano i poddano czteromiesięcznemu leczeniu w szpitalu COSVN. Gdy wyzdrowiała, wysłano ją do rodzinnego Sajgonu, aby wzięła udział w tajnych przygotowaniach do ofensywy Tet w styczniu 1968 roku. Skutki obrażeń odniesionych podczas nalotu spowodowały jej zgon w roku 1982,
Tymczasem w styczniu 1967 roku, po ewakuacji żony, dr Le otrzymał rozkaz powrotu do rejonu Cu Chi i podjęcia próby zreorganizowania tego, co pozostało z wydziału medycznego. Rozpoczął pracę. W kwietniu został naczelnym kierownikiem służb medycznych. W maju, cztery miesiące po “Cedar Falls” (i miesiąc po operacji “Manhattan”, obejmującej również las Thanh Dien, w czasie której 2 batalion 28 pp ponownie odkrył puste obiekty C6 i C4), dr Le mógł zameldować, że wszystkie podległe mu jednostki medyczne powróciły na miejsca zajmowane przed obydwoma wspomnianymi operacjami i działają ponownie. Szpital chirurgiczny C5 był całkowicie odtworzony i obsadzony personelem. Sukces ten rzuca światło na dwa podstawowe fakty związane z wojną w Wietnamie: jednym z nich jest energia i szybkość, z jaką Viet Cong odbudowywał swoje uszkadzane obiekty znajdujące się w tunelach. Drugim, była mała skuteczność działań prowadzonych przez wojska lądowe. Polegały one na krótkotrwałych operacjach “wymiatających” prowadzonych w danym rejonie, co pozwalało Viet Gongowi wracać i podejmować działalność na nowo.
Oficjalny meldunek dr Le dotyczący tego okresu został zdobyty i przetłumaczony w październiku 1967 roku, odtajniono go w Waszyngtonie w 1984 roku. Ujawnia on, że “Cedar Falls” była wówczas niewątpliwą katastrofą dla stacjonujących w tunelach jednostek zaplecza Viet Congu. Wydział medyczny został niemal całkowicie wyłączony z działania. Jednakże reakcja członków partii na ten dotkliwy cios była pozytywna i konstruktywna. “Po bitwie i rozbiciu C6 przez amerykańskich agresorów -głosi przetłumaczony raport - Partia i jej kierownictwo uświadomiło sobie nowe potencjalne możliwości samoobrony”. Od tej też pory każda jednostka wydziału medycznego nie była już jednostką niebojową, ale została wyposażona w nowoczesną broń, a jej członkowie, nie wyłączając dziewcząt, otrzymali drugą funkcję - partyzanckiego plutonu. Po drugie - Le i inni lekarze przeprowadzili wnikliwą samokrytykę, zajmując się nawet najmniejszymi przeoczeniami, by w ten sposób doprowadzić rozbity wydział medyczny z powrotem do formy. Chirurdzy byli zbyt zadowoleni ze swoich sukcesów i nie potrafili przeanalizować przyczyn śmierci niektórych pacjentów. Medycy traktowali rannych bezdusznie lub brutalnie -jeden - podobnie jak Patton - uderzył rannego żołnierza. Krytykowano przeciążone punkty pierwszej pomocy za przesyłanie rannych od jednego do drugiego. Obciążenie komunistycznego systemu służby zdrowia barwnie komentuje relacja zamieszczona w raporcie:
Towarzysz Thieu został ranny w nogę odłamkami pocisku. Krew płynęła mu z tętnicy, w związku z czym założyliśmy na nogę opaskę uciskową i wysłaliśmy go do szpitala wojskowego Cu Chi [C5] na leczenie. Tam odmówiono jego przyjęcia. Został wtedy wysłany do C3, który był przeciążony rannymi z bitwy pod Cay Trac [w czasie operacji “Cedar Falls]. Następnie ewakuowano go do ośrodka lecznictwa otwartego, gdzie nie przyjęto go również. Wreszcie został wysłany z powrotem do C5. W związku z dużym opóźnieniem zabiegu, trzeba było amputować mu nogę. W C3 wielu oficerów medycznych i lekarzy - chcąc uniknąć kłopotów - odmawiało zbadania jego przypadku. Towarzysz Thieu był tak rozgniewany, że wykrzyknął następujące słowa: ,,- Wolę raczej umrzeć, niż być wciąż przerzucany z jednego miejsca do drugiego. Mam nadzieję, że zastrzelicie mnie i zakończycie moje życie”. Konieczność amputacji nogi towarzysza Thieu wynikała z faktu, że opaska uciskowa na jego nodze była założona na dłużej niż dziesięć godzin. Amputacja powinna zostać przeprowadzona w C3, a nie w C5. Starszy oficer polityczny Okręgu Wojskowego poinformował sekretarza komitetu partyjnego wydziału medycznego O wydarzeniu i polecił mu przeprowadzić zebranie poświecone krytyce, które stanowiłoby lekcję dla jednostek medycznych. Towarzysz Thieu powiedział: “- Zwykły lekarz w burżuazyjnym kraju jest lepszy od lekarza komunistycznego, ponieważ ma zawodowe sumienie”. Była to bolesna nauczka, która powinna stale przypominać naszemu partyjnemu kierownictwu, aby nie zaniedbywało ideologicznego kształcenia naszych kadr medycznych.
Vo Hoang Le powróci J do lasu Thanh Dien, tuż na północ od Żelaznego Trójkąta. Był kwiecień 1967 roku i Amerykanie w niektórych miejscach zniszczonych już przez “Cedar Falls” rozpoczynali właśnie uzupełniającą operację “Manhattan”. Broniąc rejonu szpitala przed amerykańską bronią pancerną, Le został trafiony w prawą rękę przez strzelca wyborowego. “- Mój mały palec był przyczepiony do reszty dłoni zaledwie maleńkim paskiem skóry. Bardzo silnie krwawiłem, dlatego oderwałem sobie palec. Zawsze mieliśmy przy sobie trochę bandaży, wiec założyłem sobie opatrunek. Wciąż jednak krwawiłem. Wziąłem gumowy pasek od moich sandałów i założyłem opaskę uciskową. Zoperował mnie towarzysz w szpitalu. Moja dłoń była zupełnie bezużyteczna i dlatego zacząłem pisać lewą ręką - obecnie piszę obydwoma. Musiałem nauczyć się trzymać skalpel, kleszcze czy igłę w lewej ręce. Po roku ćwiczeń wróciłem do chirurgii i przeprowadzałem lewą ręką operacje mózgu i brzucha”.
Reprezentowane przez Le podejście do pracy było realistyczne i pragmatyczne. Wiedział, że warunki są tak złe, że wielu jego pacjentów umrze. Na przykład, ranny żołnierz Viet Congu bardzo łatwo mógł zarazić się gangreną. “- Gangrena mogła postępować z szybkością dwóch, trzech centymetrów na godzinę. Gdyby nic się nie robiło, zejście było nieuniknione. Musieliśmy amputować ręce i nogi, nawet jeżeli nie mieliśmy środków do znieczulania ogólnego albo miejscowego. W przeciwnym razie pacjenci by umarli. Jeżeli pacjent nie był w stanie znieść bólu, mógł umrzeć od wstrząsu, ale musieliśmy skorzystać z tych 50% szansy. Jeżeli przeprowadziliśmy amputację - rokowania były właśnie takie, gdybyśmy tego nie zrobili - umarłby na pewno. Gdy dysponowaliśmy nowokainą, do amputacji używaliśmy pięćdziesięciu centymetrów sześciennych, podczas gdy w normalnych warunkach do znieczulenia zakończeń nerwowych konieczny jest litr. Ale w rzeczywistości operacja była właściwie cięciem żywego ciała. Pacjent mógł zemdleć z bólu, a wtedy cuciliśmy go już po wszystkim. Gdy się nam udawało, nie zawdzięczaliśmy tego tylko naszym umiejętnościom technicznym, ale również duchowi naszych pacjentów, ich woli życia dalej - dla zemsty.
Gdy nieprzyjaciel zaatakował plantację Dai Thit, nasz zespół chirurgiczny pracował na tyłach pułku Quyet Thang [z regionalnych sił Viet Congu]. Operowaliśmy żołnierza rannego w brzuch, gdy pojawiły się nieprzyjacielskie czołgi. Zdjęliśmy fartuchy, włożyliśmy pacjenta do hamaka, schwyciliśmy nasz sprzęt i pobiegliśmy. Dotarliśmy do następnej wioski, gdzie partyzantom udało się powstrzymać czołgi minami. Zatrzymaliśmy się, żeby kontynuować operację w hamaku. Instrumenty były wówczas już brudne, wiec wysterylizowaliśmy je zapalonym alkoholem. Zaszyliśmy przebicia we wnętrznościach, a potem zaszyliśmy jamę brzuszną nylonowymi nićmi wyciągniętymi z nieprzyjacielskiego spadochronu. Ranny żomierz przeżył.
Brakowało nam instrumentarium do operacji mózgu. Kupiłem wiertarkę, której mechanicy używają do robienia otworów w stali, razem z wiertłami 10 i 12 mm i używałem jej do trepanacji czaszek rannych żołnierzy. Kiedyś prowadziłem operację czaszki zastępcy dowódcy plutonu wioski Thai My w dystrykcie Cu Chi. Był ranny odłamkiem granatu moździerzowego, który wbił mu się w głowę na głębokość trzech centymetrów. Początkowo pomyślałem, że rana jest prosta i pozwoliłem przeprowadzić operację innemu lekarzowi. Gdy jednak odłamek został usunięty, lekarz zauważył, że przeciął żyłę prowadzącą wewnątrz czaszki od przodu do tyłu, zwaną zatoką strzałkową. Jej naruszenie powoduje obfity krwotok, i jeżeli się go nie powstrzyma, pacjent umiera w ciągu pięciu minut. Krew tryska i nie sposób jej zatamować. Nie można zatrzymać krwotoku wewnątrz czaszki przy pomocy tamponu, jak robi się to ze zwykłą raną. Jeżeli chce się założyć klamry albo zaszyć żyłę wewnątrz czaszki, trzeba dokonać trepanacji. Gdy kolega nie mógł zatrzymać krwawienia, posłał po mnie. Po przyjściu wetknąłem palec do rany, by zahamować upływ krwi, a potem posłużyłem się dłutem do żłobienia kości, żeby wyłamać fragmenty czaszki z obu stron rany. Mógłbym wtedy podwiązać odsłoniętą żyłę. Trzeba było szybko operować. Nieprzyjaciel był wszędzie wokół nas i musieliśmy skończyć do czwartej rano, żeby przenieść pacjenta w bezpieczne miejsce.
Okazało się, że żyła jest poszarpana i nie sposób zamknąć jej klamerkami. Jeżeli pozostawi się ją tak jak jest, pacjent umrze. Wpadłem na nowy pomysł. Zwinąłem długi odcinek gazy, tworząc z niego tampon, nasączyłem w “Thrombin Roussel” - płynie powstrzymującym krwotoki - i na chwilę wprowadziłem go do żyły, aby zatrzymać krwawienie. Następnie wynieśliśmy pacjenta i ukryliśmy go. Umieściliśmy hamak na środku otwartego pola i przykryliśmy trawą. Sami schowaliśmy się w tunelach. Wieczorem operowałem go powtórnie. W końcu nie byłem w stanie znaleźć sposobu podwiązania żyły. Zmieniłem tampon, ponownie namoczywszy go w “Thrombin Roussel”, żeby tymczasowo powstrzymać krwawienie. Przenieśliśmy pacjenta do szpitala C5 w tunelu w Ho Bo, by tam się nim zaopiekowano. Zasugerowałem, żeby go ewakuowano do wielkiego szpitala w strefie COS VN, gdzie będzie go mógł obejrzeć specjalista, ale w rejonie Ho Bo aktywność nieprzyjaciela była tak wielka, że nie sposób było przetransportować rannego. Dwadzieścia dni później wróciłem do C5 i z zaskoczeniem dowiedziałem się, że pacjent opuścił szpital. Pozostawiłem instrukcję, by zmieniono tampon po piętnastu dniach i powtórzono procedurę, gdyby ponownie zaczęło się krwawienie. Powiedziano mi, że gdy usunięto tampon z żyły, krwi już nie było, pacjent czuł się dobrze i wrócił do jednostki. Zapytałem doktora Trong Quang Trunga, który był moim nauczycielem, czy kiedykolwiek przedtem zastosowano taką metodę. Odpowiedział, że nigdy dotąd nic takiego nie robiono, że jest to nowa technika. Doktor Hoi Nam, lekarz wojskowy i mój przyjaciel, stosował ją później, aby uratować wielu ludzi.
Po ofensywie Tet w 1968 roku, mieliśmy zespoły chirurgiczne, które podążały za jednostkami prowadzącymi ataki w samym Sajgonie. Znajdowaliśmy się w Hoc Mon, na północnych przedmieściach Sajgonu, w odległości wielu kilometrów od najbliższego punktu pierwszej pomocy w tunelu lub szpitalu. Nieprzyjaciel przeszedł do przeciwnatarcia i wysłał wojska, by penetrowały okolicę. W jaki sposób mogliśmy opatrywać rannych? Nie mogliśmy pozostać wśród ludzi w wiosce. Musieliśmy operować w nocy w środku zalanych pól. Przywiązaliśmy mały sampan do czterech słupków, żeby się nie kołysał i kładliśmy na nim deskę zamiast stołu operacyjnego. W czasie operacji stałem po pas w wodzie. Amerykańskie śmigłowce przelatywały w górze świecąc reflektorami. Gdybyśmy mieli białe fartuchy, bylibyśmy doskonale widoczni i ostrzelano by nas. Żeby się zamaskować, zbudowaliśmy nad sampanem konstrukcje i pokryliśmy ją roślinnością bagienną. Operowałem przy świetle małej latarki elektrycznej z reflektorem osłoniętym w taki sposób, że padał z niego tylko mały punkcik światła. Pielęgniarka, która trzymała latarkę, musiała oświetlać skalpel i ruchy rąk chirurga. W czasie dnia rannych ukrywano w specjalnie wykonanych betonowych schronach do połowy zanurzonych w wodzie - na zalanych polach. Zespoły medyczne ukrywały się, gdzie kto mógł - w krzakach i kępach bambusa. Jeżeli mogliśmy, w porze nocnej ewakuowaliśmy rannych łodziami, ale kiedy nieprzyjaciel przeciął nam drogę wzdłuż kanału Hoc Mon i rzeki Sajgon, byliśmy zmuszeni pozostawiać rannych pod opieką miejscowej ludności. Nasze pielęgniarki ukrywały leki w łodziach i podróżowały wodą, aby opiekować się rannymi w ich kryjówkach”.
W 1969 roku w lesie Thai Thanh, Le wraz z dwoma członkami ochrony osobistej, wpadł w zasadzkę zorganizowaną przez amerykański patrol. Ochroniarze odpowiedzieli ogniem, ale przed doktorem Le upadł ręczny granat. “Zobaczyłem przed sobą błysk światła i usłyszałem wybuch. Upadłem i poczułem ból ogarniający całe ciało. Krwawiłem, nie wiedziałem gdzie jestem kontuzjowany, ale musiałem wydostać się z miejsca zasadzki. Zacząłem biec, czułem krew wypływającą z rany w piersi i powietrze uciekające przez nią przy każdym oddechu. Zdałem sobie sprawę, że mam przedziurawione płuco i ręką powstrzymywałem powietrze przed dostawaniem się do rany. Starałem się poruszać dalej, ale wkrótce poczułem się zupełnie wyczerpany i nie mogłem już biec. Poprosiłem towarzyszy, żeby obandażowali mi ranę kawałkiem nylonowej płachty, której używaliśmy do osłony przed monsunowym deszczem. Nie byłem w stanie iść, w związku z czym zrobili dla mnie hamak i zawiesili go na drągu zrobionym z gałęzi drzewa. Ale okazało się, że nie da się nieść hamaku przez las. Powiedziałem im, żeby mnie podtrzymywali i pomogli mi iść. Zatrzymywaliśmy się co kilka metrów, żebym mógł złapać oddech. Wreszcie dotarliśmy do starego kompleksu szpitalnego w tunelach, który został porzucony, gdy 11 pułk kawalerii powietrznej spacyfikował te okolicę. Nikogo tam nie było. Zapytałem towarzyszy, czy mają igłę do cerowania ubrań i powiedziałem im, żeby zaszyli mi ranę. Uważali, że umrę z bólu, ponieważ nie było środków znieczulających, ale zapewniłem ich, że umrę jeżeli jej nie zaszyją. Zrobili więc, o co ich prosiłem.
Rana się zagoiła, ale blizna jest dość nieregularna, ponieważ nie została zaszyta według chirurgicznych zasad. Przeżyłem, ale coraz częściej brakowało mi tchu, ponieważ krew wypełniała moje ranne płuco. Miałem ze sobą igłę oraz strzykawkę. Namówiłem jednego z towarzyszących mi partyzantów, żeby wbił mi igłę w pierś, a następnie odciągnął krew - choć igła nie była wysterylizowana. Wyciągnął trochę krwi i mogłem już lżej oddychać. Powtarzaliśmy ten zabieg za każdym razem, gdy zaczynało mi brakować oddechu. Pozostaliśmy w tunelach kilka dni, Wysterylizowaliśmy igłę i strzykawkę, gotując je w starej puszce z amerykańskich racji żywnościowych. Miałem ampułkę antybiotyku - streptomycyny - i wieczorami prosiłem ich, aby wynosili mnie na zewnątrz i robili mi zastrzyk. Miałem ze sobą również garnek miodu, który nakładałem na ranę. Po piętnastu dniach moja rana się zagoiła”. Od pokoleń miód znany jest Wietnamczykom jako środek odkażający - po skwaśnieniu, zabija bakterie. Konieczność zmusiła dr Le i jego kolegów do zastosowania tego leku, typowego dla medycyny ludowej, i to uratowało mu życie.
Atmosfera panująca w tunelowych szpitalach Viet Congu - podobnie jak warunki w jakich dokonywano zabiegów chirurgicznych na okrętach Nelsona - była koszmarna. Nawet wydajne i sterylne sale operacyjne w amerykańskich bazach, takich jak Cu Cni, stawały się miejscem koszmarów i cierpień, widziały straszliwie zmasakrowane ciała i zniszczone młode istnienia. W przypadku Viet Congu trudności było wiele: nie tylko brak leków i sprzętu. Przede wszystkim konieczność pracy w wyrytych w ziemi dziurach, co chroniło przed bombardowaniami lotniczymi i artyleryjskimi. Vo Hoang Le sam dysponował tym, co najbardziej podziwiał u swoich pacjentów, znoszących amputacje bez znieczulenia i z męstwem przyjmujących cierpienia. Był to duch bojowy. “Lekarze wojskowi w Wietnamie - powiedział - są wyszkoleni, by mogli prowadzić walkę i przejmować dowodzenie w bitwie. Nie powinniście być zaskoczeni faktem, że my, lekarze, walczyliśmy w czasie tej wojny. Ludzie mnie pytali: -Powołaniem lekarza jest ratowanie życia. Czy walka i zabijanie nie odbierały panu człowieczeństwa? - Ja sam rozumiem człowieczeństwo następująco. Gdy nieprzyjaciel wkracza do mojego kraju, niszczy miasta i wioski, zabija współziomków, towarzyszy i bezbronnych rannych, musisz go zabić i obronić swoich braci. Oto człowieczeństwo”.
Plonem Operacji “Cedar Falls” było 5765 “nawróconych Chieu Hoi”, czyli uciekinierów z Viet Congu. Ośrodek zbiorczy Chieu Hoi dla prowincji Binh Duong (obejmującej Ben Cat i Żelazny Trójkąt) przyjął ich więcej w czasie “Cedar Falls”, niż podczas całego poprzedniego roku i niemal połowę z nich stanowili partyzanci. Ich dezercje były rezultatem amerykańskich PSYOPS - operacji psychologicznych - które stawały się coraz potężniejszą bronią w walce z kryjącym się w tunelach Viet Congiem i stanowiły stały element życia partyzantów. PSYOPS odniosły sukces w Wietnamie, podrywając morale komunistycznego ruchu oporu i wojsk. Wiele mówiący jest fakt, że w czasie rozpoczętych w 1968 roku paryskich negocjacji pokojowych, pierwszymi żądaniami strony północnowietnamskiej były: zaprzestanie zrzucania ulotek przez Stany Zjednoczone oraz przerwanie wszelkich operacji psychologicznych w Wietnamie. Było to potwierdzenie wysokiego stopnia wyrafinowania i skuteczności PSYOPS.
Nawet kapitan Nguyen Thanh Linh, który przez pięć lat wytrwale znosił koszmary i trudy życia w tunelach Cu Chi, za poważne zagrożenie uznawał megafony umieszczone na śmigłowcach. Wspominał: “- Najbardziej popularną formą wojny psychologicznej było ciągłe zagrożenie - ze strony B-52, czołgów i innego współczesnego uzbrojenia. Ale na nas, Wietnamczyków, od stuleci walczących z najeźdźcami, takie metody zastraszania nie działały. Mieliśmy jednak słabe punkty: tęskniliśmy za naszymi żonami i rodzinami. Od dwudziestu lat walczyliśmy z Francuzami i Amerykanami. Pięć lat nie widziałem żony i mojego drugiego dziecka. Brakowało nam cieplejszych stron życia. Niekiedy przez sześć, siedem miesięcy byliśmy głodni- Puszka ryżowej zupy była posiłkiem czterech mężczyzn, w lejach po bombach szukaliśmy roślin, by je ugotować. A potem, w nocy, gdy wychodziliśmy z tuneli, amerykańskie głośniki nadawały głosy dzieci wołających w naszym jeżyku: Mamusia nie może spać, kocha cię i plącze za tobą! Albo głos aktorki mówił: Drogi mężu, czemu tak długo cię nie ma? Twoja matka wypłakuje sobie oczy. Czasem znali nawet nasze nazwiska i niekiedy mówili, że nasze żony wzięły sobie innych mężczyzn. Trwało to całą noc. Możecie sobie wyobrazić, co to znaczyło dla żołnierza w tunelu, który od lat oddzielony był od swoich bliskich? Z całą pewnością miało to psychologiczny wpływ na morale naszych żołnierzy.
Kapitan Phan Van On należał do regionalnych sił partyzanckich w Cu Chi. On również był od lat rozdzielony z rodziną. Mieszka obecnie w wiosce Nhuan Duc, przylegającej do dawnej bazy Cu Chi. Zaskakujące, że szczerze przyznaje, iż w czasie wojny od czasu do czasu młodzi partyzanci uciekali i poddawali się siłom rządowym. Nie posiadali “słusznych zapatrywań”, nie dysponowali wystarczająco “silnymi przekonaniami”. Dyscyplina partyjna miała swój stopień wytrzymałości, a życie w tunelach, pod bombami, w zagrożeniu atakami gazowymi, wystarczało, by wystawić wole kontynuowania walki żołnierzy na poważną próbę. Dla niektórych wiejskich chłopców, zmobilizowanych siłą w szeregi partyzantki - zagwarantowane po przejściu na stronę rządową ułaskawienie i pomoc finansowa - były pokusami trudnymi do odparcia.
Chieu Hoi oznacza “otwarte ramiona” i było koncepcją wprowadzoną za czasów prezydenta Ngo Dinh Diema 17 kwietnia 1963 roku, w tym samym okresie, co program wiosek strategicznych. Podobnie, jak wiele innych pomysłów wprowadzanych w Wietnamie Południowym, nie był dziełem samych Wietnamczyków, ale zasugerowali go sajgońskiemu rządowi amerykańscy i brytyjscy eksperci, tacy jak sir Robert Thompson. Tych, których skłoniono do dezercji nazywano Hoi Chanh, co znaczy “nawróceni”, albo “powracający”. Właściwie nie zarejestrowano w czasie całej wojny dezercji żadnego wysoko postawionego komunisty, ale tysiące szeregowych partyzantów postanowiło -jak określił to meldunek “Wielkiej Czerwonej Jedynki” - że “wolą zmienić strony, niż walczyć”. Jakimi technikami posługiwały się PSYOPS, by doprowadzić do tak wyraźnej zmiany nastroju?
“- Nigdy w historii Stanów Zjednoczonych nie używaliśmy w tak szerokim zakresie taktyki wojny psychologicznej, jak w Wietnamie” - twierdzi kapitan Andris Endrijonas oficer PSYOPS 25 dywizji piechoty działający w lipcu 1968 roku w bazie Cu Chi. “- W ubiegłym miesiącu zrzuciliśmy nad strefą operacyjną dywizji około 22 miliony ulotek, a w dzienniku działań odnotowano dziewięćdziesiąt osiem godzin emisji głośnikowych”. W czasie wojny udoskonalono sztukę audycji nadawanych przez głośniki z powietrza. Megafony, o mocy do 1000 watów, były instalowane na śmigłowcach obserwacyjnych lub szturmowych i odtwarzano z nich specjalnie zarejestrowane wietnamskie audycje nad rejonami, gdzie podejrzewano, że ukrywa się Viet Cong. Przekonano się również, że w nocy są lepsze warunki nadawania, a poza tym nocne audycje nękały Viet Cong (i wszystkich innych) odbierając sen. Kapitan Lee Robinson z Fort Pierce, w stanie Floryda, inny oficer PSYOPS, służył jako G-5 -oficer do spraw cywilnych i PSYOPS - w l dywizji piechoty. Gdy w czasie wojny przeprowadzono z nim wywiad w bazie Lai Khe, tak opisywał swoją prace: “Jednym z najlepszych tematów, na jaki natrafiliśmy była audycja z apelem rodziny”. Zasadniczo jest to taki nostalgiczny tekst, który sprawia, że nasi odbiorcy mysią o domu i rodzinach, które pozostawili. Nękaliśmy ich również tak zwaną “Zbłąkaną Duszą”. Były to niesamowite dźwięki, które miary udawać nie mogące znaleźć” ukojenia dusze zabitych nieprzyjaciół. Nieprzyjaciel podobno bardzo przesądnie traktuje sprawę pogrzebania w bezimiennym grobie, ponieważ jeżeli nie zostanie we właściwy sposób pochowany -jego dusza nie będzie mogła spocząć. Przesądy sięgają głęboko - mogą być świadome, ale i podświadome. Nieprzyjaciel zdaje sobie sprawę, że dźwięki te są nadawane z magnetofonu na śmigłowcu, co wcale jednak nie ułatwia pokonanie strachu, jaki ludzie żywią wobec jęczących i wyjących duchów”,
Były również inne, jeszcze bardziej rafinowane metody stosowania głośników, niż w operacji “Zbłąkana Dusza”. Jeżeli żołnierz Viet Congu został skłoniony do dezercji i został Hoi Chanh, jego postępek był jak najszybciej wykorzystywany do celów propagandowych. Namawiano go, aby zarejestrował na taśmie apel do dawnych towarzyszy i przekonał by wyszli ze swoich podziemnych kryjówek. Procedurę udoskonalono jeszcze bardziej po wynalezieniu przez oficerów “Wielkiej Czerwonej Jedynki” systemu “Early Word” (Wczesne słowo). Eliminowało to konieczność rejestrowania nagrania przez Hoi Chanh. Zamiast tego, mógł zostać namówiony, by skłonił byłych towarzyszy do identycznego kroku natychmiast po przejęciu go przez wojska amerykańskie lub południowowietnamskie - nawet w ogniu walki. Jeżeli Hoi Chanh mógł w ogólny sposób wskazać, gdzie znajdują się żołnierze Viet Congu lub Wietnamu Północnego, wręczano mu radio polowe PRC-25 i proszono, aby zwrócił się po nazwisku do dawnych przyjaciół i zaapelował, by się poddali. Transmisja naziemna była przejmowana przez odbiornik w śmigłowcu unoszącym się w górze i na żywo przekazywana przez głośnik do nieprzyjaciela w dole. Cały system był automatyczny i wymagał jedynie pilota sterującego śmigłowcem.
Za każdym razem, gdy jakiś teren lub wioska były przeczesywane przez Amerykanów lub wojska rządowe, wszyscy mężczyźni pomiędzy piętnastym a czterdziestym piątym rokiem życia byli zatrzymywani i wysyłani do komendy policji danej prowincji na przesłuchanie. Oczywiście, wśród setek aresztowanych niektórych uznawano za podejrzanych o przynależność do Viet Congu, a innych za dezerterów lub uchylających się od służby w Armii Republiki Wietnamu. Każdy uznany za członka Viet Congu wyższego szczebla, był wysyłany do Połączonego Wojskowego Centrum Filtracyjnego. Resztę zazwyczaj przekazywano do ośrodków Chieu Hoi, a następnie wcielano do południowowietnamskich sił zbrojnych. Bez względu na to, kim rzeczywiście byli poprzednio, ich liczba zniekształcała statystyki Chieu Hoi, których przez większą część wojny było przeciętnie ponad 20 000 rocznie. W ośrodkach Chieu Hoi panowały względnie wygodne warunki, a regulamin był łagodny i to specjalne traktowanie miało pomóc w skłonieniu dezerterów do współpracy. W całym Wietnamie Południowym istniało około czterdziestu takich ośrodków, a “reedukacja” Hoi Chanh trwała około ośmiu tygodni. Potem, jeżeli istniała taka możliwość, wysyłano ich z powrotem do rodzinnych wiosek, często znajdujących się na terenach NFW, aby prowadzili rozmowy z rodzinami i przyjaciółmi. Większość jednak wcielano do Armii Republiki Wietnamu. Inni zaciągali się do krążących po prowincji uzbrojonych południowowietnamskich grup propagandowych, albo zostawali zwiadowcami w armii amerykańskiej.
Amerykańskie plutony piechoty w coraz większym stopniu zaczynały polegać na zwiadowcach Kita Carsona, czyli Hoi Chanh nazwanych tak na cześć bohatera Dzikiego Zachodu, który był zwiadowcą kawalerii Stanów Zjednoczonych na terytoriach zamieszkałych przez wrogie indiańskie plemiona. Wietnamscy zwiadowcy potrafili w instynktowny sposób dostrzec niebezpieczne sytuacje, które młodzi, “zieloni” i zmieniający się często amerykańscy żołnierze - uczyliby się rozpoznawać bardzo wysokim kosztem. Znali warunki, mówili miejscowym jeżykiem i doskonale orientowali się w metodach stosowanych przez Viet Cong. Przeszkoleni jako żołnierze, dobrze karmieni i otoczeni opieką, zwiększali siłę amerykańskich plutonów strzeleckich, osłabianych nieobecnością żołnierzy chorych, rannych, lub przebywających na wypoczynku.
Szczury tunelowe szczególnie wiele zyskały na programie Chieu Hoi. W ich zespołach zawsze znajdowali się, tak zwani zwiadowcy Kita Carsona, którzy przed dezercją z Viet Congu często działali w tunelach. Znali ich strukturę i prawdopodobne lokalizacje pułapek. Podejmowali się pertraktacji ze znajdującymi się w sytuacji bez wyjścia partyzantami lub żołnierzami Ludowej Armii Wietnamu. Służyli bez przerw i w pełnym wymiarze godzin. W rezultacie, każdy z nich wkrótce dowiadywał się więcej o wojnie tunelowej widzianej od amerykańskiej strony, niż członkowie pododdziałów, którym towarzyszyli. Ci bowiem zmieniali się ciągle, w związku z systemem rocznej rotacji. Ale nigdy im do końca nie ufano.
Oficjalny amerykański raport “Doskonalenie zdolności bojowej” potwierdza, że zwiadowcy Kita Carsona byli nie w pełni wykorzystywani, w związku “pewnym, podświadomym uczuciem niepewności, wynikającym z faktu wykorzystywania komunistycznych dezerterów w jednostkach frontowych”. Armia Republiki Wielnamu traktowała ich z podejrzliwością i pogardą. Wszyscy “nawróceni” są niegodni zaufania i zajmowanie się nimi - jest stratą czasu - oznajmił pewien oficer ARVN swojemu amerykańskiemu koledze, pułkownikowi Stuartowi Herringtonowi. W końcu, wiążąc się najpierw z komunistami a potem przechodząc na stronę rządową - Hoi Yhanh był podwójnym zdrajcą. Albo i wielokrotnym. Amerykański analityk wojskowy “Cincinattus” napisał w swojej książce Self Destruction (“Samozniszczenie”):
Cynicy sądzą - i ich stanowisko potwierdza pewna ilość materiałów dowodowych dostarczonych przez dezerterów z Viet Congu - że partyzanci poddawali się wówczas, gdy przebywali w dżungli na tyle długo, aby zasłużyć na pewien okres wypoczynku i regeneracji sił. Ponieważ Viet Cong nie miał własnych obiektów tego typu, zgłaszali się oni do strony rządowej w ramach programu Chieu Hoi i byli wyłączeni z walk na okres pozwalający im dobrze się odżywić i odzyskać wytrzymałość. Kiedy wracali do formy, ponownie znikali w dżungli, by dołączyć do swoich towarzyszy. Są pewne dane wskazujące, że stosując przyzwoite i nie wzbudzające podejrzeń odstępy czasu, niektórzy vietcongowcy zmieniali strony, niekiedy, aż pięć razy.
Jeżeli nawet jest to prawdą - istnienie setek dezerterów, było stałym powodem zmartwienia Narodowego Frontu Wyzwolenia i przyczyniło się do jego stopniowego rozpadu.
W wiosce Trung Lap, w dystrykcie Cu Chi mieszka były dowódca oddziału Viet Congu - Pham Van Nhanh. Pięćdziesięcioletni, ma sześcioro dzieci, grzywę sterczących, czarnych włosów, złote zęby i co jest dziwnym, a także charakterystycznym znakiem szczególnym, dwa kciuki w lewej dłoni. W czasie wojny wraz z drużyną partyzantów ukrywał się w tunelu niedaleko Trung Lap. Jego lokalizacje zdradził południowowietnamskim służbom specjalnym dezerter Chieu Hoi - zwany Bay - były członek jego własnego pododdziału. (W gruncie rzeczy, większość funkcjonariuszy specjalnych sił policyjnych było Hoi Chanh). Szczególną specjalnością Baya była umiejętność wyszukiwania i rozbrajania min Viet Congu, z których część poprzednio sam wykonał i ustawił. Był w stanie doprowadzić drużynę policji prosto do klapy włazu Pham Van Nhana i unieszkodliwić otaczające je miny.
Dlaczego były partyzant Bay zdezerterował i zdradził swoich dawnych towarzyszy? “- Poddał się, ponieważ nie mógł już dłużej znieść bombardowań, ostrzałów artyleryjskich i toksycznych chemikaliów - powiedział Pham Van Nhanh. - Nie mógł już wytrzymać trudów i niebezpieczeństw. Kiedy w końcu porzucił walkę przeciwko Amerykanom, aby odpokutować swoją przeszłość próbował wykonywać trudne zadania, takie jak rozbrajanie min”. Co stał się z Bayem? Zniknął po zwycięstwie komunistów w 1975 roku i zapewne uciekł z kraju. Pham Van Nhanh niechętnie przyznaje, że “nawróceni” Chieu Hoi stanowili groźny problem dla Viet Congu i byli najmocniejszą kartą Amerykanów. Wiedzieli dokąd prowadzić wojsko i gdzie są miny i pułapki. Wywoływali poważny konflikt lojalności wśród rodzin i innych mieszkańców wiosek wspierających partyzantów. Poza tym, Hoi Chanh byli głównym atutem wywiadowczej kampanii “Feniks”, służącej zidentyfikowaniu komunistycznych funkcjonariuszy wyższego szczebla.
Po upadku Sajgonu w 1975 roku, komuniści zdołali przechwycić w nienaruszonym stanie wszystkie akta programu Chieu Hoi. Zmusili wszystkich, których zidentyfikowali jako dezerterów, by wrócili do swoich dawnych jednostek i poddali się osądowi dawnych towarzyszy. Ich los łatwo sobie wyobrazić.