PUNKT WYJŚCIA

 


Ponoć dżentelmeni nie dyskutują o faktach. O tym, co żartobliwie i z pewną nadzieją na merytoryczną dyskusję, nadzieją uzasadnioną kilkoma opublikowanymi wcześniej artykułami Cezarego Cholewińskiego, nazwaliśmy "zleceniem na GSR", dowiedzieliśmy się od samego "zleceniodawcy". Ten ostatni nie był bowiem w stanie ukryć wielkiego ukontentowania biorącego się z przewidywania, że ktoś wreszcie utrze nosa temu GSR-owi. Jesteśmy przekonani, że trybunał złożony z przedstawicieli kibicującej toczącym się polemikom z naszym udziałem "radykalnej lewicy", uniewinniłby "zleceniodawcę" i "zleceniobiorcę" ze względu na niską społeczną szkodliwość czynu. "Więc tę sprawę odłóżmy na bok, a o drugiej niech toczy się tok..." - jeśli wolno nam tak sparafrazować słowa piosenki z Kabaretu Starszych Panów. Tą drugą sprawą są wszakże poważne wątki i interpretacje zawarte w artykule "Zlecenie od GSR", autorstwa C. Cholewińskiego. Co do kwestii "lewicy postsolidarnościowej" - faktem jest, że Grupa Samorządności Robotniczej powstała na przełomie 1982 i 1983 r., a więc już po okresie 16 miesięcy działania pierwszej "Solidarności". Jednak czas historyczny nie jest wystarczającym kryterium dla charakteryzowania jakiegoś ugrupowania, którego wyróżnikiem powinny być poglądy jego członków, a nie fakt, że działali w jakimś okresie, np. po Kongresie Wiedeńskim. Nie dajmy się zepchnąć w myślenie, że przemiany zapoczątkowane w 1980 r. miały tak fundamentalne znaczenie, że właściwie, zamiast od narodzin Chrystusa, historycy powinni zacząć liczyć czas od narodzin "Solidarności". Jeden z członków założycieli GSR, Włodek Bratkowski, działał wszak w latach 1980-1981 w "Solidarności". Jednak działał tam pod szyldem swoich własnych poglądów politycznych. Rzecz jasna, nie mógł liczyć wówczas na to, że zbierze się wokół niego tendencja, która nada ton ruchowi, niemniej ludzi o poglądach zbliżonych, lub przynajmniej lewicowych, tam szukał. Paszkwilancki artykuł J. Hugo-Badera z "Gazety Wyborczej" z 1995 r., przypomniany ostatnio w LBC, pod tym względem dobrze charakteryzuje to, w jaki sposób był w "Solidarności" odbierany. Ruch pierwszej "Solidarności", ten oddolny, nie był tak monolityczny, jakby to chciał widzieć, w ślad za C. Bernsteinem, Antyburżuj. Trudno bowiem udowodnić, że wśród szeregowych członków "Solidarności" - a ruch był również, a może przede wszystkim - ich własnością, a nie uzurpatorskiej elity obsługiwanej przez doradców o sprecyzowanym, antykomunistycznym poglądzie na świat, wszyscy, jak jeden mąż popierali działania własnej góry, o czym pisze Cholewiński powołując się na Bernsteina. Pozostali członkowie GSR nie byli w okresie 1980-1981 w "Solidarności". Nie pracowali oni w zakładach pracy, więc droga do "Solidarności", w ich przypadku, musiałaby prowadzić poprzez akceptację wartości, które wyrażała antyrobotniczo w swej większości nastawiona inteligencja. A takie poglądy akurat działały na nich odstręczająco. W tym przypadku nieufność do "Solidarności" była spontaniczna, zaś możliwości znalezienia się wśród robotników - mocno problematyczna. Po powstaniu GSR, dzięki kontaktom WB wśród nie tylko robotniczych działaczy Wszechnicy Robotniczej Regionu Mazowsze "Solidarności", Międzyzakładowego Komitetu Robotniczego "Solidarności" i Międzyzakładowego Komitetu Współpracy "Solidarności", mogliśmy podjąć działalność wydawniczą i propagandową. Podjęliśmy również współpracę z różnymi, zwalczającymi się tendencjami trockistowskimi, w tym z emisariuszem Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki, gdyż wydawało nam się bezdyskusyjnym, że organizacje te mają rewolucyjny program. Konflikt na tle stosunku do "Solidarności" nastąpił bardzo szybko. Nie byliśmy wielbicielami panny "S", a to było duże przewinienie w oczach redakcji polskiego "Inprekoru". Za nic nie dawało się podciągnąć naszego stanowiska pod "linię fabryk" Kowalewskiego, czy ogrywanie nacjonalizmów (w tym polskiego). Jeśli więc Antyburżuj chce podciągnąć nas na siłę do kategorii organizacji "postsolidarnościowych", to musiałby przeprowadzić taki karkołomny dowód, z którego wynikałoby, że mieszczą się w tej kategorii wszelkie grupy, które działały przed 1989 r. i wyrażały poglądy zgodne lub niezgodne z linią NSZZ "S", ucieleśnianą przez jej gremium kierownicze. Wydaje się nam, że tak pojemna kategoria nie sprzyja wyjaśnianiu zdarzeń, do których wyjaśnienia była wszak powołana, czyli jest mało płodna poznawczo. Dla nas "okres Solidarności" był nadzieją na przezwyciężenie nareszcie skutków przerwania ciągłości rewolucyjnego ruchu robotniczego w Polsce i na świecie, był szansą na odkłamanie marksizmu i na odzyskanie podmiotowości przez klasę robotniczą (poprzez wykorzystanie systemu samorządu robotniczego). Te nadzieje spowodowały, że uznaliśmy za możliwą naszą współpracę, mimo różnic szczególnie w akcentach kładzionych na poszczególne wątki. Zupełnie odmienną kwestią jest to, czy byliśmy naiwni w naszej ocenie czasu historycznego i, przez to, mało skuteczni w naszych działaniach. Raczej było nas za mało. Jedno wszak zweryfikowało się dziś, skuteczność okupiona kunktatorstwem i mimikrą zaowocowała, w przypadku IV Międzynarodówki, przyłożeniem ręki do restauracji kapitalizmu w Polsce. Przyznamy, że z tej strony ciosu w plecy nie oczekiwaliśmy. Nasze nadzieje na Zjednoczony Sekretariat IV Międzynarodówki i inne odłamy trockizmu brały się stąd, że były to nurty z doświadczeniem, z przygotowaniem teoretycznym, z kontaktami i wpływami międzynarodowymi, które podobno zachowały ciągłość historyczną, a tego wszystkiego nam, 20 lat temu, brakowało i stanowiło argument za oczekiwaniem na życzliwą pomoc, nie mówiąc o proletariackiej solidarności. Zamiast niej doczekaliśmy się na własnym przykładzie kampanii nienawiści i oszczerstw ciągnących się od 20 lat, a biorących się z naszej niechęci do poddania się przewodniej sile o kolonizatorskich zapędach, lekceważącej rodzimą tradycję walk klasowych i, ogólnie, pogardliwej dla każdej nie-masowej inicjatywy. A my nie byliśmy ruchem masowym. Za nami nie stała "Solidarność", co dostrzegli wówczas trockiści, a czego nie chce dostrzec dziś, mądrzejszy o 20 lat doświadczeń, Cezary Cholewiński. Strategia postępowania Zjednoczonego Sekretariatu nie zmieniła się przez cały ten czas ani o jotę. Trudno to zrozumieć dzisiejszym uczestnikom tzw. radykalnej lewicy, którzy - ze względu na doświadczenie transformacji - darzą "Solidarność" szczerą nierzadko, i zrozumiałą, nienawiścią, a którzy - ze względu na wciąż nie odbudowaną ciągłość ruchu robotniczego - nie są w stanie wyrwać się z chocholego tańca fascynacji amorficznymi ruchami masowymi pod "światłym przywództwem" trockistów spod znaku Zjednoczonego Sekretariatu. Ich nienawiść do "Solidarności" jest na poziomie wegetatywnym, nie została przedestylowana przez intelektualny proces przetworzenia doświadczeń historycznych. I dlatego nie potrafią skojarzyć, że ówczesna "Solidarność" była odpowiednikiem dzisiejszego ruchu antyglobalizacyjnego, jednoczącym zwolenników sprawiedliwości społecznej, wolności i demokracji bezprzymiotnikowej. Przecież wszystkie postulaty alterglobalistów są godne pochwały! A że nie są rewolucyjne - przecież mrzonki rewolucjonistów tylko sprowadzą na ludzkość nieszczęście! Podobnie było za czasów "Solidarności". Przecież z obalenia władzy biurokracji może wyniknąć tylko Samorządna Rzeczpospolita! A komuniści, a szczególnie tacy barbarzyńscy komuniści nie podporządkowani krzewicielom demokracji spod znaku Zjednoczonego Sekretariatu, to tylko stalinowcy lub sekciarze, a najlepiej 2 w 1. I taka jest prawda o naszym "postsolidarnościowym" rodowodzie. Dalej C. Cholewiński pisze: "Rzucone przez GSR <> z pominięciem rewolucji, obalenia państwa kapitalistycznego i władzy ludzi pracy - rzeczywiście są rozpoznawalnym znakiem, jak sztandar. Ale wcale nie czerwony sztandar komunistyczny, lecz co najwyżej różowy sztandar centrystów, mówiących wiele o uspołecznieniu, ale nie chcących rewolucji, obalenia kapitalizmu ani władzy ludzi pracy". Rozumiemy, że nie przekonały C. Cholewińskiego nasze poprzednio wyłożone argumenty o tym, że hasła, które wysunęliśmy jako pomostowe są tej natury, iż żadną miarą nie dadzą się wprowadzić w życie bez odwołania się do rewolucji, do obalenia kapitalizmu czy do władzy klasy robotniczej (na marginesie wolimy to określenie niż "socjologizujący", wyprany z zadaniowo-klasowej zawartości termin "klasa pracownicza"). Rozumiemy, że C. Cholewińskiemu, jako komuniście-maksymaliście, chodzi o to, że można sformułować dowolnie, jak najbardziej dalekosiężne cele, a w praktyce stwierdzić, że nie da się ich wprowadzić tu i teraz, że warunki są niedojrzałe (co trudno przecież zmierzyć obiektywną miarką), że, jednym słowem, odkładamy rewolucję i zadowalamy się reformistycznym naprawianiem rzeczywistości. To prawda, tak się zdarza. Problem w tym, że można sobie zapisać w programie i rewolucję, i obalenie kapitalizmu, i władzę ludzi pracy, a jak przyjdzie co do czego, to znaleźć tysiące interpretacji równie skutecznych, co w poprzednim przypadku, odsuwających zobowiązania rewolucyjne w bliżej nieokreśloną przyszłość lub stwierdzić, że nie poprze się organizacji, która takie rewolucyjne hasła wysunie (a swoją drogą, walka rewolucyjna była 5. tezą Platformy Opozycji Robotniczej GSR, wystarczy sięgnąć do publikowanych materiałów).Wszak partie socjaldemokratyczne przed I wojną światową zapisały co innego w swoich programach, a w efekcie poparły militarne zapędy swoich rządów. Oczywiście, nie należy wstydzić się programu zawierającego punkty, o których pisze Cezary Cholewiński. Jednak robienie z deklaracji papierowych rozstrzygającego kryterium w kwestii rewolucyjności danej formacji wydaje się zabiegiem świadczącym o niezdolności do wyłamania się ze schematów myślowych przydatnych w okresach spokoju społecznego. Wydaje się, że takie "jednoznacznie rewolucyjne" programy w okresach nierewolucyjnych służą bardziej celom konkurencji między organizacjami "lewicy radykalnej", licytującymi się "rewolucyjnością" niż czemukolwiek innemu. Przynajmniej taki jest użytek czyniony z rewolucyjnych programów dzisiaj. Wśród naszych haseł pomostowych znajduje się postulat budowy rewolucyjnej partii robotniczej. Wydaje się, że to raczej takiej partii przystoi mieć program rewolucyjny niż nam. Nasze działania (publicystyka) są nakierowane na stworzenie takiej partii na bazie programowej, a więc przy uwzględnieniu tych kryteriów, które wydają się nam najważniejsze. A na dziś, jednym z takich kryteriów jest stosunek do klasy robotniczej i przykro nam, ale to kryterium jest ostrzejsze, mocniej odsiewające niż "nowolewicowe" kryteria stosowane powszechnie przez "lewicę radykalną" i zapewne akceptowane przez Cezarego Cholewińskiego, konsultanta programu Ofensywy Antykapitalistycznej, w którym owe "nowolewicowe" elementy stanowiły istotną część. W dalszej części C. Cholewiński powątpiewa w to, jakoby jednolitemu frontowi lewica rewolucyjna mogła nadać ton w sytuacji innej niż rewolucyjna lub przedrewolucyjna. Wydaje się nam, że nieporozumienie wynika z faktu, że C. Cholewiński nie odróżnia jasno kwestii utrzymania linii programowej od "przewodniej roli" w takim froncie. Na przykład, Nurt Lewicy Rewolucyjnej wydaje się, że "nadaje ton" w warszawskim oddziale Stowarzyszenia ATTAC, ponieważ jego członkowie objęli kierownicze stanowiska w tej organizacji, a, poza tym, są w nim najsilniejszą, zorganizowaną grupą. Program, a jakże mają rewolucyjny, nawet nazwa zobowiązuje. Rzecz w tym, że ze względu na oportunizm program ten jest im całkowicie nieprzydatny. Realizując cele reformistyczne we współpracy z organizacjami i luźnymi członkami, którzy wcale rewolucjonistami być nie muszą, pilnują jednocześnie, by na zebraniach ATTAC-u "legitymacje partyjne pozostawiono w szatni" (jesteśmy naocznymi świadkami podziwu godnej zręczności, z jaką członkowie NLR, a także LCR, orientują się, kiedy reprezentują swoją partię, a kiedy przemawia przez nich bezpartyjny czyli bezstronny - związkowiec czy działacz ruchu społecznego!). Oczywiście, wymagają podobnej postawy od innych. Nie ma więc mowy o współpracy programowej. Ale, może ktoś powiedzieć, gdyby wychodzili wciąż ze swoim programem, nie byliby akceptowani przez pozostałych. I właśnie tu leży sedno sprawy. W momentach nierewolucyjnych, ludzie nie są tak otwarci, niemniej aktywnych i potrafiących coś zrobić jest zawsze niewielu, więc każdy może zostać zaakceptowany, ze swoimi poglądami, o ile, oczywiście, nie będzie uprawiał partyjniactwa. Ale nie uprawianie partyjniactwa nie oznacza ukrywania poglądów. "Nadawanie tonu" oznacza więc, w pierwszej kolejności, świadome trzymanie się swego programu, czy może raczej - pewnych zasad kierunkowych. Utrzymanie linii w jednolitych frontach dotyczy, przede wszystkim, samej lewicy rewolucyjnej Świadomość, że w okresie nierewolucyjnym realne są, co najwyżej, postulaty reformistyczne sprawia, że nie ma potrzeby być siłą wiodącą w realizowaniu takich celów. Nie ma sensu stawanie na czele ruchu na rzecz realizacji celów reformistycznych! Wiodąca rola lewicy rewolucyjnej polega w tym okresie na kształtowaniu świadomości klasowej wśród klasy robotniczej, jeśli chce się przygotować do rewolucji. W przypadku działalności w Stowarzyszeniu ATTAC, z punktu widzenia lewicy rewolucyjnej, są to, co najwyżej, działania na bazę zastępczą. Rewolucjoniści na czele ruchów reformistycznych, jakby nie był rewolucyjny ich program, mogą, co najwyżej, stoczyć się na pozycje reformistyczne. I tak dzieje się na naszych oczach. Rozumiemy troskę Antyburżuja o czystość rewolucyjną i jego "lewackość" będącą efektem obserwowanych na polskiej scenie politycznej objawów degeneracji. Troskę tę podzielamy w pełni. Cieszymy się, że "wymuszona" nieco dyskusja z udziałem C. Cholewińskiego daje nam okazję do wyłożenia naszych poglądów, które rozwijały się przez ostatnie 20 lat i przez cały ten czas były w najlepszym razie zwalczane jako stalinizm i sekciarstwo, a najczęściej, i to było najgorsze, przemilczane pod hasłem, że istnieje jedynie słuszna koncepcja działania "made in the West", a tubylcy powinni milczeć i podporządkować się. Nie proponujemy C. Cholewińskiemu wstąpienia do GSR z tego choćby powodu, że nie odtwarzamy naszej grupy. Jednak widzimy dla niego miejsce w proponowanej przez nas opozycji robotniczej, a przede wszystkim w działaniu na rzecz opozycji robotniczej, jeśli będzie tego chciał. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasza propozycja jest całkowicie odmienna od tych, istniejących na polskiej lewicy i że trudno ją zrozumieć, gdyż trudno oderwać się od schematów funkcjonujących w tym środowisku. Zetknięcie się z takimi poglądami burzy rutynowy ogląd rzeczywistości i prowadzi do dysonansu poznawczego u wielu, by nie rzec - u wszystkich. Próbując dokonać rozbioru logicznego naszej propozycji, C. Cholewiński zastosował schematy i doprowadziło go to, na końcu artykułu, do bezradnego pytania: o co temu GSR-owi naprawdę chodzi? Myślimy, że jest to dobry punkt wyjścia do rozpoczęcia merytorycznej dyskusji.
25 maja 2003 r.