Anty-Burżuj
Alchemia i scholastyka
28 czerwca 2003 r. w Warszawie odbyła się konferencja programowa “Nowej Lewicy”.
Nie wiemy, czy tak było od początku zaplanowane, czy tak wynikło dopiero w toku
jej obrad – dość, że konferencja programowa nie podjęła żadnych wiążących
decyzji ani uchwał, zaaprobowała tylko materiały do dalszej dyskusji. Wśród tych
materiałów wyróżniają się dwa - a raczej jeden w dwóch reakcjach. Chodzi
mianowicie o “Manifest antykapitalistyczny”, który jak rozumiemy jest
postrzegany w szeregach Nowej Lewicy jako przyszły podstawowy dokument
programowy tej partii.
Jak wiadomo, pierwsza redakcja “Manifestu” ujrzała światło dzienne 28 sierpnia
2002 r., a podpisali się pod nią: Piotr Ikonowicz, Zbigniew Partyka, Barbara
Radziewicz, Maciej Rembarz i Elżbieta Szubert (pierwotnie był podpisany także
szósty współautor - Patryk Kisling, ale potem jego nazwisko z jakichś powodów
zniknęło spod tekstu). Na konferencji programowej w 10 miesięcy później
zaprezentowano jednak, przedyskutowano i w końcu zaaprobowano jako materiał do
dalszej dyskusji – jednak nie tę redakcję, tylko nową, autorską wersję P.
Ikonowicza. I kto wie, czy nie przyjęto by jej ostatecznie jako gotowego
programu partii, gdyby nie to, że już na konferencji pojawił się kontrprojekt
autorstwa T. R. Wiśniewskiego. Przyjrzyjmy się więc obu tym projektom – ale
najpierw może pokrótce przypomnijmy, co zawierała pierwotna wersja, ta sprzed 10
miesięcy, pod którą podpisało się sześcioro (pięcioro?) autorów.
Ten pierwotny tekst “Manifestu antykapitalistycznego” dokonywał pobieżnego
wyliczenia klęsk, jakie przyniósł ludziom pracy w Polsce kapitalizm: to
bezrobocie, bieda, bezdomność, pogłębiające się nierówności społeczne, brak
możliwości awansu społecznego, destrukcja więzi społecznych, skazanie na rolę
kraju kapitalizmu peryferyjnego i zależnego, indoktrynacja ludności neoliberalną
i klerykalną propagandą. Klęskom tym autorzy pierwszej wersji “Manifestu”
przeciwstawiali “świat bez wyzysku i ucisku, zorganizowany bez uświęcenia
prywatnej własności środków produkcji” oraz Polskę zapewniającą obywatelom pracę
i edukację, opiekę zdrowotną i troszczącą się o emerytów. Te hasła programowe
autorzy pierwszej redakcji “Manifestu” utożsamiali z ideą socjalizmu. “Nasza
walka – głosił “Manifest” - musi być walką świadomą, solidarną z walką podobnych
nam wyzyskiwanych całego świata”.
Przechodząc do konkretów, autorzy “Manifestu” ogłaszali o swym poparciu dla idei
wprowadzenia podatku od obrotu kapitałowego, czyli tzw podatku Tobina.
Postulowali też nacjonalizację – ale tylko tych polskich oddziałów
międzynarodowych koncernów, które oszukują polskie państwo i wykazują w swych
sprawozdaniach księgowych fikcyjne straty, aby uniknąć płacenia podatków. Przy
tej okazji mimochodem “Manifest” zauważał, że polscy kapitaliści nie są w niczym
lepsi od zagranicznych, a nieraz wyzyskują pracowników w sposób jeszcze bardziej
bezwzględny. Nacjonalizacji środków produkcji posiadanych przez polskich
kapitalistów “Manifest” jednak nigdy nie proponował – podobnie jak nie
proponował tego wobec “uczciwych” kapitalistów zagranicznych.
W kwestiach pozaekonomicznych pierwszy projekt “Manifestu” postulował
przywrócenie łatwego i bezpłatnego dostępu do aborcji dla kobiet, które tego
potrzebują, oraz całkowite równouprawnienie mniejszości seksualnych, z prawem do
adopcji dzieci włącznie.
Po kilku słowach uzasadnienia, jak ważny jest “program minimum”, autorzy
deklarowali poparcie dla rządowych programów zreformowania nieszczęsnej
“reformy” służby zdrowia, wzywali do odejścia od kapitałowego i powrotu do
repartycyjnego modelu ubezpieczeń społecznych (to znaczy takiego, w którym
składki płacone przez pracujących finansują emerytury tych, którzy już nie
pracują); podkreślali prawo do bezpłatnej nauki na wszystkich szczeblach
nauczania i wzywali do oddzielenia Kościoła od szkoły i od państwa. Domagali się
też poprawy sytuacji mieszkaniowej, wskazując, że dziś w Polsce ponad 2 miliony
rodzin nie mają własnego lokalu.
Pierwsza wersja “Manifestu” kończyła się kilkoma zdaniami o tym, że “koalicja
ideowa”, która go przygotowała, jest szeroka, a będzie jeszcze szersza. W
ostatnim zdaniu “Manifest” odwoływał się do wolności, równości i braterstwa,
czyli ideałów francuskiej rewolucji burżuazyjnej.
Tyle krótkiego przypomnienia pierwotnej wersji z sierpnia 2002 r. W porównaniu z
nią zaprezentowany na konferencji programowej w czerwcu 2003 r. autorski tekst
P. Ikonowicza jest przede wszystkim trochę staranniej zredagowany – nie mówi
wszystkiego “jednym tchem”, lecz jest podzielony na cztery rozdziały,
zatytułowane: “Nowa Lewica jest partią antykapitalistyczną”, “Nowa Lewica
jest partią Przemiany Społecznej”, “Nowa Lewica a państwo” oraz “Nowa
Lewica - świat po kapitalizmie”. (Tego schematu będzie się później trzymać,
jak zobaczymy, także kontrprojekt T. R. Wiśniewskiego, wypełniając jednak te
same rozdziały inną treścią).
Projekt P. Ikonowicza w pierwszym rozdziale, uzasadniając dlaczego “Nowa
Lewica jest partią antykapitalistyczną”, stawia kapitalizmowi dwa główne
zarzuty: 1) że jest on niedemokratyczny, 2) że pogoń za bogactwem niszczy
środowisko naturalne. Pozostawiając na razie na boku ten drugi zarzut – z
pierwszego możemy wywnioskować, że Nowa Lewica, zwalczająca kapitalizm za to, że
jest on niedemokratyczny, jest w takim razie partią demokratyczną. Przy czym
demokrację w pewnym miejscu P. Ikonowicz definiuje jako “prawo ludzi do
decydowania o sobie”. I tu – to już dodajemy od siebie - powstaje pytanie: Czy
kiedykolwiek to “prawo ludzi do decydowania o sobie” obejmowało prawo do
decydowania o tym, jaki jest ustrój w społeczeństwie? Czy którykolwiek ustrój
ustanowiono drogą demokratyczną, to znaczy wybrano przez głosowanie? Te pytania
są oczywiście retoryczne, a odpowiedź w sposób równie oczywisty musi być
przecząca. Toteż nic dziwnego, że P. Ikonowicz w swoim projekcie takich
kłopotliwych pytań woli nie stawiać, bo próba odpowiedzi na nie zbyt daleko by
go zaprowadziła.
Rozdział drugi Autor zatytułował: “Nowa Lewica jest partią Przemiany
Społecznej”. Te dziwne, pachnące trochę alchemią wyrazy “Przemiana Społeczna”,
tak właśnie pisane, wielkimi literami, mają być chyba jakimś eufemizmem na
określenie rewolucji społecznej. To znaczy przejścia od jednego ustroju
społecznego do drugiego. Myliłby się jednak ten, kto na tej podstawie by sądził,
że P. Ikonowicz został jakimś kryptorewolucjonistą. Już bowiem pierwsze zdanie
tego drugiego rozdziału brzmi: “Nie ulegając przekonaniu, że człowiek jest
z natury zły, zdolny do konkurencji i niezdolny do współpracy,
walczymy o reformy, które wymuszą Przemianę Społeczną”. No i jesteśmy w
domu! Nasz stary znajomy reformizm jak widać ma się dobrze, tym razem uwił sobie
ciepłe gniazdko w szeregach Nowej Lewicy, której przewodniczący ciągle wierzy w
to, że kapitalizm można znieść w drodze reform. I jakież to reformy proponuje w
tym celu projekt P. Ikonowicza? “Tylko wspólne działanie dla dobra
wspólnoty lokalnej, regionalnej, krajowej, i światowej”. Ale wspólne –
czyje? Wszystkich mieszkańców regionu, kraju, świata, łącznie z kapitalistami?
Toż przecież oni dobrowolnie nigdy się nie zgodzą na żadne reformy, które by
choćby tylko w znaczący sposób uszczuplały zakres ich panowania – a co dopiero
je znosiły. Więc może jednak wspólne działanie z wyłączeniem kapitalistów? Ale
nie, to by była zwyczajna walka klas – a tej reformistyczny projekt P.
Ikonowicza nie uznaje, nie bierze pod uwagę, w ogóle o niej nie wspomina.
Następny fragment projektu, służący jako uzasadnienie kolejnej proponowanej
reformy (przyznajmy, samej przez się konkretnej, realistycznej i dość łatwej do
wprowadzenia, nawet bez naruszania ram ustroju kapitalistycznego - dlatego jest
ona tak promowana przez Nową Lewicę), jest sformułowany wyjątkowo pokrętnie.
Chodzi o sprawę w sumie prostą (i zupełnie słuszną, dodajmy od siebie):
wprowadzenie minimalnego dochodu gwarantowanego, sfinansowanego przez
ograniczenie “luksusowej konsumpcji elity władzy i pieniądza”. A oto w jak
dziwaczny sposób P. Ikonowicz argumentuje na rzecz tej koncepcji: “Im więcej
będzie ludzi wyzwolonych spod bezpośredniej presji walki o elementarne
przetrwanie, tym większa szansa na to, że zaczną oni dokonywać
samodzielnych, racjonalnych wyborów ekonomicznych. Trzeba zacząć od
odrzucenia czysto ilościowego kryterium wzrostu i rozwoju. Skoro owoce
takiego rozwoju przypadają coraz mniej licznym, skoro w globalnych
wyścigu szczurów coraz mniej jest zwycięzców a coraz więcej
pokonanych, wyborem racjonalnym jest poszukiwanie modelu harmonijnego
rozwoju opartego na równiejszym i sprawiedliwym podziale bogactw. Temu
celowi służy walka o wprowadzenie minimalnego dochodu gwarantowanego...”
itd.
Doprawdy nie rozumiemy, co Autor chce przez to powiedzieć. Czyżby jego zdaniem
ludzie żyjący w skrajnej biedzie dokonywali “nieracjonalnych wyborów
ekonomicznych”? Toż przecież jest zupełnie odwrotnie, to właśnie człowiek biedny
wie z praktyki lepiej od każdego filozofa, że “najpierw trzeba żyć, a dopiero
potem filozofować”, a nawet, że “byt określa świadomość”. To właśnie człowiek
biedny najlepiej wie, że swoje szczupłe środki finansowe musi poświęcić przede
wszystkim na zaspokojenie potrzeb elementarnych: wyżywienia, ubrania,
mieszkania. I ten wybór ekonomiczny jest najracjonalniejszy w świecie. Hasło
“równiejszego i sprawiedliwego podziału bogactw” jest niewątpliwie słuszne” –
ale cóż może biednym ludziom pomóc “odrzucenie ilościowego kryterium wzrostu i
rozwoju”? Czy jeśli ilość produkowanych dóbr przestanie wzrastać (stare hasło
Klubu Rzymskiego z roku 1972, następnie podchwycone i z uporem godnym lepszej
sprawy lansowane przez ruchy ekologiczne), to od tego biednym zacznie się dziać
lepiej? “Przypuszczamy, że wątpimy”, żeby tak mogło być. I wreszcie dlaczegóż to
zdaniem P. Ikonowicza (skądinąd oczywisty i niewątpliwy) fakt, że “owoce rozwoju
przypadają coraz mniej licznym” ma być skutkiem “ilościowego kryterium wzrostu i
rozwoju”? Tego poglądu Autor niestety nie chce czy nie umie uzasadnić.
“Jesteśmy przekonani – pisze dalej w swym projekcie P. Ikonowicz - że główną
przyczyną bezrobocia nie jest ani zła koniunktura, ani postęp
technologiczny, lecz powstrzymanie procesu skracania czasu roboczego w
miarę wzrostu wydajności pracy”. Tak niewątpliwie jest, że przyczyny zjawiska
bezrobocia mają charakter społeczny, a nie naturalny. A jaki lek na to zło
dostrzega przewodniczący Nowej Lewicy? Otóż chce on “za pomocą demokratycznie
wprowadzanych reform społecznych wznowić trwający 150 lat proces dzielenia
się przez pracodawców premią modernizacji z pracującymi”. Wiara w sprawczą
siłę już nawet nie reformizmu, ale wprost solidaryzmu społecznego aż bije po
oczach z tych sformułowań! O tym, że “pracodawcy” niczym się z pracownikami nie
dzielili z dobrego serca, i że nie decydowały o tym “demokratycznie wprowadzane
reformy społeczne”, tylko ciężka, krwawa walka rewolucyjna klasy robotniczej, a
w końcu strach świata kapitału przed Związkiem Radzieckim i przed rozszerzeniem
Rewolucji Październikowej na Zachód – projekt nic nie wspomina, no gdzieżby...!
Kolejne postulowane przez P. Ikonowicza reformy (dodajmy: kolejne słuszne
reformy) “polegają na stałym równym wzrostowi wydajności pracy
podnoszeniu płacy minimalnej (...) i zmniejszaniu rozpiętości dochodowej
między pracownikami i różnymi szczeblami zarządzania”, na odchodzeniu od
podatków pośrednich (takich jak VAT i akcyza, wliczonych w ceny towarów, a więc
obciążających głownie masowych konsumentów, czyli ludzi biednych), a w zamian za
to umocnieniu progresywnego charakteru bezpośrednich podatków dochodowych.
Natomiast zajęcie się zwalczaniem nadmiernej rozpiętości zarobków projekt
proponuje związkom zawodowym, wyrażając przy tym nadzieję, że przyczyni się to
do przełamania kryzysu, w jakim znajduje się dziś ruch związkowy.
Na tym się kończy drugi rozdział projektu P. Ikonowicza. Kolejny poświęcony jest
stosunkowi Nowej Lewicy do państwa. Projekt określa państwo w dziwaczny sposób
jako “formę demokracji”, chociaż w rzeczywistości jest przecież odwrotnie – to
demokracja jest jedną z możliwych form państwa. Skoro jednak wcześniej doszliśmy
do wniosku, że Nowa Lewica jest partią demokratyczną, a – jak czytaliśmy -
demokracja to tyle, co “możliwość decydowania o sobie”, to teraz nie zdziwi nas
już, że Nowa Lewica jest nie tylko partią demokratyczną, ale i propaństwową.
Najwidoczniej zdaniem jej przywódcy istotą państwa także jest “możliwość
decydowania o sobie”. Tylko dlaczego w takim razie – to już dodajemy od siebie –
państwo nazywa się państwo, dlaczego jego nazwa pochodzi od słowa “pan”, którym
chłopi pańszczyźniani musieli zwracać się do feudalnych właścicieli ziemskich?
To kolejne pytanie retoryczne - którego Autor projektu znów woli sobie nie
stawiać, bo wówczas musiałby dojść do wniosku, że z tą istotą państwa jest
jednak coś nie tak, że “jest ono narzędziem prywatnie sprawowanej władzy
ekonomicznej” nie “w coraz większym stopniu” tylko tym po prostu było, jest i
musi być, bo właśnie po to powołano do życia tę instytucję. I nic nie pomoże
zaklinanie się na “poddanie go kontroli społeczeństwa”, “masowe uczestnictwo
obywateli w życiu politycznym” i “uspołecznienie państwa”. Państwo, dopóki
istnieje, nie wykaże się “zdolnością do podejmowania decyzji sprzecznych z
interesem finansowej i gospodarczej elity” – bo państwo nie może być niczym
innym, jak tylko narzędziem panowania jednej klasy nad inną. To znaczy w czasach
nam współczesnych: albo panowania burżuazji nad proletariatem, albo panowania
proletariatu w celu zniesienia wyzysku ze strony burżuazji i zniesienia podziału
społeczeństwa na klasy (a tym samym przygotowania warunków do przyszłego
zniesienia państwa jako takiego). To dyktatura proletariatu (a nie, jak chciałby
Autor, “państwo demokratyczne” – bo to właściwie puste pojęcie, rzecz bez
treści) potrafi “wyrwać się spod kontroli i nadzoru światowych korporacji”
i “podejmować decyzje o renacjonalizacji”. Ale jeżeli się odrzuca dyktaturę
proletariatu (a pomijając tę kwestię milczeniem, P. Ikonowicz faktycznie ją
odrzuca), to tym samym – chcąc nie chcąc – staje się po stronie panowania
burżuazji. “Przywrócić sektor publiczny w gospodarce, kompetentnie
zarządzać nim i dysponować jego dochodem dla potrzeb rozwoju i
bezpieczeństwa socjalnego obywateli”, “regulować podaż pieniądza, cenę
kredytu, kurs waluty, wpływać na handel zagraniczny i bilans
płatniczy, organizować i zapewniać standard usług społecznych takich
jak służba zdrowia, nauka, edukacja, kultura i gwarantować emerytury”,
zwiększyć udział budżetu w dochodzie narodowym i zakres budżetowej
redystrybucji dochodu narodowego (a to kolejne słuszne skądinąd postulaty
zawarte w tym projekcie) można przecież także bez naruszania podstaw ustroju
kapitalistycznego.
W końcowej części tego rozdziału P. Ikonowicz przestrzega przed “anarchią i
chaosem” (tym razem to nie eufemizmy, lecz słowa-straszaki na określenie
rewolucji), gdyż panicznie boi się, że przez nie “demokracja przegra”. A co
będzie, jeśli “demokracja wygra”? Tu Autor sam przyznaje, że “w uspołecznionym
państwie konflikty interesów grupowych nie znikną”. Wyraża jednak nadzieję,
że żadna grupa (bo słowo “klasa” jakoś nie przechodzi mu przez gardło) “nie
uczyni państwa komitetem wykonawczym swych interesów”, lecz “umowa
społeczna będzie wciąż odnawiana po kolejnych konfliktach i
negocjacjach”, a “ramą konfliktów będzie demokratyczne państwo, które nie
realizuje dyktatu mniejszości jak dotychczas ani nawet dyktatu
większości”. Cóż, jeśliby ta utopia wywodząca się od Rousseau miała być
realizowana, to natychmiast powstaje kolejne pytanie – a po co komu w ogóle
takie państwo, które nie realizuje interesów żadnej klasy, tylko stoi gdzieś
ponad społeczeństwem klasowym? Bo P. Ikonowicz jest za utrzymaniem społeczeństwa
klasowego! - pisze przecież wyraźnie, że “konflikty interesów grupowych nie
znikną”.
I doprawdy trzeba sporo tupetu, żeby po tym wszystkim pisać w tytule ostatniego
rozdziału “świat po kapitalizmie”. W każdym razie Autor dostrzega widmo
globalnego krachu finansowego, polegającego na tym, że kapitalizm “zadławi się
własnym pędem” i “obali się sam” (ach, to dlatego nic nie wspomina o walce klas,
wszystko się “samo zrobi”...) A co potem nastąpi? “Globalny rząd”, “prawdziwy,
a nie malowany Bank Światowy”, “ instytucje światowej demokracji” i
“szukanie sposobu ustanowienia demokratycznej kontroli nad strategią,
planowaniem i celami korporacji” – odpowiada P. Ikonowicz. O nacjonalizacji
czy uspołecznieniu kapitalistycznych korporacji oczywiście nie ma mowy! Na
zakończenie przewodniczący Nowej Lewicy przyznaje się odważnie, że “wizja
świata po kapitalizmie dopiero powstaje”, że jeszcze nie wie, “czy, co i
ile pozostanie z rynkowego podziału pracy i dóbr” (a zatem, pytając
“czy?” w pełni dopuszcza możliwość, że gospodarka rynkowa, czyli kapitalizm po
prostu, jednak pozostanie – po cóż w takim razie pisać o świecie po
kapitalizmie?) Mimo to jednak już “wie”, że demokracja prowadzi do
sprawiedliwości społecznej, a sprawiedliwość społeczna to socjalizm. Skąd on to
wie, tego wprawdzie nie mówi – ale mniejsza z tym. Dość, że wychodzi na to, że
kapitalizm może nawet pozostać, byleby tylko była demokracja czyli “możliwość
decydowania o sobie”, to to już będzie socjalizm. Socjalizm = kapitalizm +
możliwość decydowania o sobie ? Ale ponieważ “możliwość decydowania o sobie”
nigdy nie obejmowała, nie obejmuje i nie obejmie możliwości decydowania o tym,
jaki ma być ustrój społeczny, to wychodzi w końcu na to, że socjalizm według P.
Ikonowicza jest po prostu niemożliwy. Ciekawe, czy to chciał właśnie udowodnić.
Projektowi P. Ikonowicza przeciwstawił swój kontrprojekt filozof T. R.
Wiśniewski, lekko przy tym zmieniając tytuł całości dzieła (zamiast “Manifestu
antykapitalistycznego” dał tytuł “Manifest programowy”) i pierwszych dwu
rozdziałów (zamiast “Nowa Lewica jest partią antykapitalistyczną” dał
“...socjalistyczną”, a zamiast “Nowa Lewica jest partią Przemiany Społecznej”
dał wyraźniejsze określenie “...partią rewolucyjną”). I o ile tamten pierwszy
projekt, P. Ikonowicza, kojarzy nam się ze społeczną “alchemią”, o tyle ten
drugi cały jest przesiąknięty nieznośnym filozoficznym żargonem. To już nie jest
alchemia – to scholastyka. Z trudem się przebijając przez tę formę, ten żargon,
staramy się uchwycić treść.
T. R. Wiśniewski zaczyna pierwszy rozdział od pomstowania na “militaryzację i
totalitaryzację”, na imperializm amerykański, i lęka się “otchłani barbarzyństwa
i śmierci”. Jego odpowiedzią jest socjalizm, czyli, cytujemy: “taka forma
uspołecznienia, która za swój podstawowy wyznacznik przyjmuje w pełni
upodmiotowioną jednostkę ludzką”. “Uspołecznienia” i “jednostkę”? Jakoś nam
bardziej z jednostką kojarzyłby się indywidualizm, a uspołecznienie ze
społeczeństwem. W końcowej części pierwszego rozdziału Autor definiuje socjalizm
jako ruch, który dlatego nie jest “raz na zawsze ustalonym punktem dojścia”,
lecz “w procesie własnego rozwoju” sam się konkretyzuje. Dlatego bliższych
określeń, na czym właściwie polega socjalistyczny charakter partii, tu już nie
znajdziemy.
W drugim rozdziale T. R. Wiśniewski rozważa kwestię rewolucji. Postrzega ją jako
konieczność – ale nie konieczność wynikającą ze sprzeczności rozwoju
ekonomicznego społeczeństwa, lecz ze skrępowania “samorealizacyjnego potencjału
tkwiącego w ludzkich jednostkach”. W następnych kilku zdaniach Autor drugiego
projektu poddaje krytyce reformizm – dla niego “programy walki z biedą,
bezdomnością, projekty ulepszania metod reprezentacji politycznej” to tylko
złudzenia, które “usypiają historyczną wrażliwość”. Zaraz potem jednak trochę
łagodzi swoje stanowisko i przyznaje, że “rewolucyjny profil nie oznacza w
żadnym razie utraty z pola widzenia codziennych trosk i cierpienia dzisiejszego
człowieka” , a “rewolucyjna organizacja ma wypływający ze zwykłego humanizmu
obowiązek angażowania się we wszelkie działania, których celem jest bieżące
rozwiązywanie najbardziej palących problemów życia społecznego”. W końcowej
części rozdziału T. R. Wiśniewski idzie na jeszcze jedno ustępstwo wobec
reformizmu czy może posybilizmu, pisząc: “Odwaga eksperymentu musi być rzecz
jasna połączona z nieustannym autokrytycznym ruchem myśli, który stanowi jedyną
gwarancję racjonalnego rozpoznania danych historycznie możliwości”. Ach, ten
filozoficzny żargon! Tu zresztą już nie jakiś tam ogólnie rzecz biorąc
filozoficzny – rozpoznawalny staje się żargon heglowski, kiedy Autor każe stawać
“konkretyzacjom projektów działań” przed “trybunałem Rewolucyjnego Rozumu”. I
tak dobrze, że chociaż kończy ten rozdział wnioskiem: “Rewolucjonista nie może
zwolnić się z obowiązku racjonalnego samoograniczenia, jednak pamiętać też musi,
że owo ograniczenie nie może, pod rygorem porażki, pochodzić z jakichkolwiek
schematów poznawczych właściwych obecnemu systemowi panowania”.
Trzeci rozdział, ten o państwie, zaczyna się od analizy marksistowskiej, że
państwo jest organizacją panowania klasowego, tu: panowania klasowego
kapitalistów. T. R. Wiśniewski wyciąga więc z tego wniosek, że państwa nie wolno
umacniać, bo w ten sposób umacnia się również wyzysk i uprzedmiotowienie
człowieka. Pisze: “Z państwem trzeba i należy walczyć, ale nic nie stoi na
przeszkodzie, żeby, kiedy jest to dla ruchu emancypacyjnego korzystne,
wykorzystywać do swych celów poszczególne struktury i instytucje państwowe.
Dopóki ułomne mechanizmy demokracji liberalnej nie zostają zdemontowane przez
kapitał, dopóty byłoby sekciarskim nierozumem nie wykorzystywać tych możliwości
działania, które otwiera przed ruchem społecznym państwo”. Rozwój państwa
traktuje więc w sposób mechaniczny, a nie dialektyczny (tu już zapomina o
heglizmie?) Dla niego państwo albo jest kapitalistyczne, albo nie ma go wcale.
Ewentualność, że klasa robotnicza może zburzyć państwo kapitalistyczne, a
następnie na okres przejściowy na jego gruzach zbudować państwo robotnicze,
jakoś nie przychodzi mu do głowy. W ostatnich zdaniach tego rozdziału wręcz
przeciwstawia się takiej ewentualności, proponując – za lewicowymi anarchistami
– odwrotną kolejność działań: zamiast likwidować kapitalizm, po to żeby mogło
przestać istnieć państwo, proponuje likwidować państwo, licząc że bez jego
wsparcia przestanie istnieć kapitalizm Domyślamy się, że Autor podziela w takim
razie zapewne również pogląd anarchistów na genezę państwa i władzy – że były
one wcześniej, niż podziały klasowe w społeczeństwie. Ale tego się możemy tylko
domyślać, bo nigdzie tego wyraźnie nie pisze. Zresztą poniekąd jest
usprawiedliwiony, bo w manifeście programowym nie miejsce na to.
W ostatnim rozdziale, tym o świecie po kapitalizmie, T. R. Wiśniewski daje się
ponieść pesymizmowi, pisze coś o “demonach” i “potwornych formach
uspołecznienia”, jakie mogą nastąpić w wyniku kryzysu i implozji (zapaści)
kapitalizmu. Jednak zaraz ten pesymizm przezwycięża i znajduje na to środki
zaradcze: “oświata, nauka, uświadomienie rzeczywistych możliwości ludzkiej
jednostki”. Zgodnie z tym, co już zapowiadał w rozdziale pierwszym, z naciskiem
odrzuca możliwość nakreślenia tu “szczegółowych wizji idealnego ładu”. Cały
projekt T. R. Wiśniewskiego kończy się więc następującymi zdaniami: “...rozpad
kapitalizmu postawi przed nami pytania, których treści dziś nawet nie
przeczuwamy. Nie znaczy to jednak, że można w związku z tym czekać z założonymi
rękami na nadchodzące wydarzenia. Teoria rewolucyjna jest dlatego rewolucyjną,
że potrafi zarówno przyszłość projektować, jak i ją antycypować. To, czy uda się
to teorii Nowej Lewicy, okaże się wówczas, kiedy zapewnienia o kontynuacji walki
zejdą z sztandarów w żywioł rewolucyjnej praktyki”. Tyle ów drugi projekt
programowego manifestu Nowej Lewicy.
Widzimy więc, że pierwszy (P. Ikonowicza), mimo werbalnych nawiązań do
socjalizmu, sprowadza się w istocie do wiary w to, że w kapitalizmie ludzie
kiedyś będą mogli “decydować o sobie”, i to już będzie socjalizm – bez
naruszania istoty kapitalizmu, to znaczy stosunków własności. Co najwyżej z
pewnymi reformami socjalnymi, poprawiającymi położenie ludzi biednych. Drugi
projekt (T. R. Wiśniewskiego) też zresztą o zmianach w stosunkach własności nic
nie mówi. W natchnionych filozofią słowach głosi mniej więcej tylko tyle: Zróbmy
coś, może jakąś rewolucję? uwolnijmy się od państwa, a potem zobaczymy; jakoś to
będzie i na pewno wszystko będzie dobrze.
Skoro już poświęciliśmy tyle miejsca na analizę dwóch projektów manifestu
programowego Nowej Lewicy, których status po konferencji programowej pozostał
taki sam jak przed nią – to znaczy materiałów do dalszej dyskusji – to
zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę nad ich odbiorem społecznym, nad
oddźwiękiem, jaki znalazły u pewnej innej grupy radykalnej lewicy. Konkretnie
chodzi nam tu o Nurt Lewicy Rewolucyjnej.
Na stronie internetowej NLR ukazał się oto artykuł “Nie powtarzać scenariusza
PPS”, podpisany inicjałami B. L. Autor zaczyna od deklaracji życzliwości “dla
Nowej Lewicy - próby budowy partii pracowników najemnych”. Następnie,
przypominając że NLR
“od zawsze głosił konieczność budowy” takiej partii, i to “przez zjednoczenie
lewicy”, stwierdza że “budowa lewicowej alternatywy wobec SLD jest zadaniem
dramatycznie pilnym”, że może ona “mieć różne scenariusze i prowadzić do różnych
efektów”. NLR-owski autor wyróżnia takie “scenariusze” cztery: partia
lewicowo-socjaldemokratyczna, wielonurtowa partia otwarta i dla reformistów, i
dla marksistów, partia nie wiedząca na czym ma polegać zniesienie kapitalizmu (sic!)
i partia marksistowska.
Zaraz potem zapewnia, że NLR gotów jest do udziału w “większości wymienionych tu
wariantów”, ale za cenę zachowania własnej tożsamości. Dlaczego tylko w
większości, a nie we wszystkich, tego Autor niestety nie pisze. Możemy więc
dopowiedzieć za niego: Kiedy powstanie wreszcie w Polsce partia marksistowska z
prawdziwego zdarzenia, środowisko skupione obecnie w NLR nie bardzo będzie do
niej pasowało. Czegóż by mieli szukać w partii marksistowskiej pseudotrockiści,
ogarnięci chorobliwą nienawiścią do dziedzictwa Polski Ludowej? Nawet w tak
krótkim artykule jak ten “Nie powtarzać scenariusza PPS” - tajemniczy B. L.
obsesyjnie, dwa razy powraca do sprawy “skompromitowanej PRL”, choć jako żywo w
obu projektach programu Nowej Lewicy nie ma w ogóle żadnych, ani pozytywnych,
ani negatywnych odniesień do historii PRL (co też jest bardzo symptomatyczne!),
jedynie antykomunista Ikonowicz w swoim projekcie krytykuje przelotnie Rewolucję
Październikową i aforyzm Róży Luksemburg “Socjalizm albo barbarzyństwo”,
“poprawiając” go na “Demokracja albo barbarzyństwo”.
Tak, z pewnością NLR-owcy pasowaliby do lewicowo-socjaldemokratycznej partii na
modłę P. Ikonowicza. Sami zresztą przyznają między wierszami, że jego projekt
jest im bliższy niż anarchistycznie niekonkretny kontrprojekt T. R.
Wiśniewskiego. Tajemniczy B. L. z satysfakcją konstatuje, że “ze strony Piotra
Ikonowicza widać postawę otwarcia na pluralistyczną dyskusję”, więc “w dobrej
wierze NLR przystąpił do tej dyskusji”. I w ramach tej dyskusji udziela Nowej
Lewicy dobrej rady: “Jeśli Nowa Lewica ma być nową atrakcyjną jakością na
polskiej scenie politycznej, musi pokusić się o wzmożony wysiłek edukacyjny
swoich członków”.
I co proponuje w ramach tej edukacji politycznej? Ano, “przyswojenie świeżych
marksistowskich haseł”, “od doświadczeń demokracji partycypacyjnej w Porto
Alegre po programy wyborcze Besancenota i Laguilliere”. Czyli, nazywając rzeczy
po imieniu: od reformistycznego eksperymentu na skalę prowincji (Porto Alegre),
przy pozostawieniu władzy w kraju kapitalistom (brazylijscy odpowiednicy NLR
poparli kandydaturę jednego z najbogatszych kapitalistów w kraju na
wiceprezydenta!) po wyrzeczenie się rewolucji, skoncentrowanie na bieżących
zadaniach związków zawodowych i poparcie dla burżuazyjnego kandydata na
prezydenta (program Besancenota). Też mi “marksistowskie” hasła...
Na zakończenie swego artykułu B. L. przestrzega Nową Lewicę przed powtórzeniem
scenariusza już nie PPS, lecz... “Samoobrony”. Istotnie, możemy się zgodzić z
jego diagnozą, że “Samoobrona” przebojem wdarła się do wielkiej polityki dzięki
swym radykalnym działaniom (rolniczym blokadom dróg, zwykle kończącym się
zaciętymi walkami z policją), a obecnie popularność jej spada, gdyż nie jest w
stanie przedstawić równie radykalnego długofalowego programu politycznego.
Podobnego losu – to już dodajemy od siebie – doświadcza także ruch zwany “antyglobalistycznym”.
Tylko że... cała ta przestroga NLR pod adresem Nowej Lewicy jest zupełnie
niepotrzebna. Nowa Lewica nie przeprowadziła przecież żadnych radykalnych
działań na wzór “Samoobrony” czy “antyglobalistów”, nie prowadzi obecnie i w
przyszłości prowadzić też nie ma zamiaru. Jasno to wynika z lektury obu
projektów jej programu. I tego autorstwa starego socjaldemokraty P. Ikonowicza.
I również tego drugiego, autorstwa anarchizującego intelektualisty T. R.
Wiśniewskiego. Ulicznym bojownikiem spod znaku “Czarnego Bloku” to on przecież
nie jest.