ARCHIPELAG     GUŁag

 

 

            W ostatnich latach świat przechodzi bardzo poważne przeobrażenia. Jak zapewne większość się zgodzi idą one w coraz gorszym kierunku. Takie pojęcia jak „wolność”, „równość”, gwałtownie tracą na wartości zastępowane przez słowa, które jeszcze kilkanaście lat temu byłyby nie do pomyślenia.

            Siedemnaście lat temu przeczytałem pierwszą w swoim życiu książkę science – fiction. Była to opowieść dziejąca się w dalekiej przyszłości. Występowały w niej postacie nazywające się „Człowiek Odpowiadający za Kontakty z Obcymi Cywilizacjami”, „Człowiek Dbający o Zdrowie Ludzkości”, „Człowiek Odpowiadający za Kształcenie Ludzkości”. Czyli chodziło o światowy rząd. Wtedy była to dla mnie totalna abstrakcja. Przecież istniały kraje mające swoje rządy które mniej lub bardziej samodzielnie prowadziły politykę i decydowały o obliczu swojego społeczeństwa oraz jego rozwoju.

            Jednak po siedemnastu latach wychodzi na to, że ta „daleka przyszłość” okazuje się całkiem bliska. Powoli, krok po kroku, niemalże na naszych oczach tworzy się jak na razie tylko zalążek światowego rządu. Tworzy się instytucja stająca w swoim mniemaniu ponad prawem, dbająca wyłącznie o siebie, mająca za nic wszystkich innych i uznająca jedynie swoje potrzeby, żądania i interesy.

            Właśnie. Interesy. XIX wieczny, brytyjski premier lord Henry J.T. Palmerston wypowiedział słynne do dziś zdanie „Anglia nie ma wiecznych wrogów, ani wiecznych przyjaciół. Anglia ma wieczne interesy”. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Wystarczy zamienić słowo „Anglia” na „USA” i sytuacja staje się jasna. To USA stają się zalążkiem owego rządu. To one coraz wyraźniej zaczynają nadawać ton wydarzeniom współczesnego świata. Coraz brutalniej zaczynają także podporządkowywać ów świat swoim interesom. W swoim postępowaniu przyjmują postawę znaną nam doskonale z historii stosunków feudalnych. Łaska hegemona, jakim stały się Stany Zjednoczone na pstrym koniu jeździ. Ostatnio dość boleśnie przekonał się o tym Izrael do pewnego momentu bezwarunkowo popierany przez Waszyngton, czegokolwiek by nie zrobił i jakiejkolwiek nowej zbrodni by nie popełnił, szczególnie na Ziemiach Okupowanych. W pewnym momencie rząd w Waszyngtonie zmienił front nakazując Izraelowi akceptację dla powstania palestyńskiego rządu, a w przyszłości palestyńskiego państwa. Ten fakt mimo całkowitego braku wpływu na nasze, jako Polaków życie jest bardzo ważny i znamienny. Oznacza to, że jedyne pozostałe mocarstwo jest bardzo kapryśne, dziś jesteś przyjacielem, a już jutro możesz stać się wrogiem. USA nie mają wiecznych wrogów, ani wiecznych przyjaciół. USA mają wieczne interesy. To, że dziś Waszyngton „gniewa się” na Paryż wcale nie oznacza, że za dziesięć miesięcy z jakiegoś jeszcze nam nieznanego powodu Francja nie stanie się nagle najważniejszym europejskim sojusznikiem USA i wszystkie dotychczasowe „winy” zostaną jej wybaczone.  I tak jak dziś lokalne władze w USA nie robią nic by przeciwdziałać antyfrancuskiej fobii rozlewającej się po sporych obszarach tego kraju, tak w tej nowej sytuacji zaczną ją naraz z całą stanowczością zwalczać jako przejaw działania wymierzonego w amerykańską rację stanu. Przecież dziś mamy do czynienia z sytuacją w której francuscy turyści nie mogą się w tym kraju czuć bezpiecznie, a francuskie towary masowo są wycofywane z rynku z powodu bojkotu jaki nałożyli na nie „amerykańscy patrioci”. Ma to być, jak wiadomo „zemsta” za sprzeciw Francji wobec agresji na Irak. Oczywiście społeczeństwo USA nie przyjmuje do wiadomości, że być może Francja bała się wewnętrznego konfliktu spowodowanego istnieniem wielomilionowej arabskiej mniejszości i związanym z tym ryzykiem ewentualnych poważnych zamieszek. Z drugiej strony sprzeciw ten spowodowany był zapewne tradycyjną niechęcią jaką Francuzi darzą tych zza Wielkiej Wody i prawdopodobnie ten właśnie aspekt był wysuwany przez gazety w NY czy LA w ramach tworzenia antyfrancuskiej nagonki.

            By unaocznić przykład  Izraela i wykazać, że nie jest to jednostkowe postępowanie posłużmy się dwoma najjaskrawszymi chyba przypadkami w ostatnim dwudziestoleciu.

            Wystarczy udać się do dobrej biblioteki i przejrzeć gazety codzienne z połowy lat 80tych ubiegłego stulecia. Na pewno w którymś momencie natrafimy na zdjęcie przedstawiające dwóch uśmiechniętych mężczyzn poklepujących się przyjaźnie po ramieniu. Niektórzy zapewne ze zdumieniem będą przecierać oczy, gdyż  na wspomnianym zdjęciu zobaczą Saddama Hussajna oraz samego Donalda Rumsfelda. Należy przypuszczać, że dzisiejszy sekretarz obrony USA chciałby spalić wszystkie zachowane egzemplarze gazet które prezentowały owe zdjęcia, można także stwierdzić, że pewnie powołałby się na słynne zdanie z wiecznymi interesami. Powiedzmy osiemnaście lat temu w interesie USA było wspomaganie Saddama przeciwko Iranowi Ajatollaha Chomeiniego, a w tym roku w interesie USA leżało starcie z powierzchni ziemi państwa rządzonego przez dawnego przyjaciela oraz zagarnięcie ogromnych złóż ropy jakimi ten kraj dysponował. Jest to typowe zachowanie czysto polityczne, w którym pragmatyzm zawsze bierze górę nad wszystkim innym.

            Talibowie. Fanatyczni uczniowie radykalnych szkół koranicznych. Protoplaści talibów pojawili się w okresie radzieckiej okupacji Afganistanu kiedy byli potrzebni rządowi USA do walki z tymi wojskami. CIA zaopatrywała ich w broń, amunicję, uczyła taktyki walki, budowy schronów (  przydały się w czasie jankeskiej agresji na Afganistan ). Jeszcze byli cacy, kiedy w 1995 obalili prorosyjski rząd w Afganistanie i wtedy po raz  zaczęła się pojawiać nazwa talibowie. Przyszedł jednak czas kiedy przestali być potrzebni. Przypomnijmy sobie też o co poszło. Talibowie jako fundamentalistyczni muzułmanie nie uznają narkotyków pod żadną postacią. Zaczęli więc niszczyć uprawy opium z których duże zyski czerpała CIA. Tej „zbrodni” nie można było puścić płazem. Cóż się wtedy stało? Tradycyjnie zostali okrzyczani niebezpiecznymi terrorystami, religijnymi fanatykami. Pompatycznie opisywano jak traktowali kobiety ( choć nikt nie przejmuje się losem kobiet w wiernej USA Arabii Saudyjskiej ), jak niszczyli zabytki, oświatę, służbę zdrowia i ogólnie jakim są „zagrożeniem” dla „cywilizowanego” świata. Przyszedł wreszcie 11 września 2001 r. i ogłoszono z całym namaszczeniem ( czy ktoś zwrócił uwagę, że trochę za szybko ), że za atak odpowiadają właśnie Talibowie. Po raz kolejny dawni przyjaciele stali się wrogami i musieli zostać unicestwieni. Prawdziwe kulisy ataku na WTC i Pentagon pewnie jeszcze bardzo długo nie ujrzą światła dziennego, a nie trzeba chyba mówić o istnieniu dość poważnych poszlak wskazujących na udział w ataku wywiadu jankeskiego i  izraelskiego.

            Dlaczego Archipelag GUŁag?. To bardzo proste. Wydaje się, że zmieniająca się w zastraszającym tempie sytuacja sprawia, że obecny świat coraz bardziej upodabnia się do obozu w którym poszczególne państwa pełnią rolę baraków. Największym barakiem jest ten z napisem USA i właśnie z tego baraku wychodzą rozkazy i polecenia dla większości baraków czyli państw. Te, które się jeszcze nie podporządkowały albo będą do tego zmuszone, albo zginą. Chociaż nie wszystkie, ale nie uprzedzajmy faktów.

            Jeszcze jakieś czternaście lat temu taka sytuacja nie byłaby możliwa. Istniejący wówczas Związek Radziecki był bardzo poważną alternatywą i przeciwwagą dla rozbuchanych ambicji garstki fanatyków znad Potomaku. Powodowało to możliwość wyboru i była gwarancją pewnej równowagi sił na świecie. Był to wprawdzie wybór jak pomiędzy dżumą a cholerą, ale jednak był. Każdy kraj mógł zdecydować się czy oddaje się „pod opiekę” Moskwy czy Waszyngtonu. Powodowało to pewien spokój. Oba mocarstwa będąc w pewnego rodzaju pacie nie mogły zrobić żadnego gwałtownego ruchu, by przechylić szalę na swoją stronę. Sytuacja tak była poważnym zabezpieczeniem światowego pokoju. Dwóch równorzędnych przeciwników z których          żaden nie był na tyle silny, by zagrozić drugiemu. Trudno wyobrazić sobie lepszą sytuację.

            Realia gwałtownie zaczęły się zmieniać w połowie lat 90tych ub. wieku. Z jednej strony nie istniało już imperium radzieckie, co dla Waszyngtonu oznaczało początek nieograniczonej ekspansji w dowolnym zakątku świata. Z drugiej strony była już pierwsza wojna z Irakiem, Somalia, Bośnia i Stany Zjednoczone czuły się coraz pewniejsze, że nikt nie stanie im na drodze. Wtedy to ówczesny minister spraw zagranicznych Francji Hubert Vedrine zaproponował słowo „hipermocarstwo” dla określenia aktualnej pozycji i siły Stanów Zjednoczonych, które w żadnym wypadku nie zasługiwały już na tak drobne słówko jak używane dotychczas „supermocarstwo”. Stało się jasne, że jeśli Francja czy Niemcy są ”supermocarstwem”, to USA są kimś znacznie większym. Polityczna i gospodarcza potęga jaką w tamtym czasie zaczęły dysponować Stany stawiała je na pozycji nie znanej w dotychczasowej historii. I to chyba właśnie na myśli miał Vedrine mówiąc o tym kraju „hipermocarstwo”.

            Od tego mniej więcej momentu mamy do czynienia z niespotykanym w znanej nam historii wzrostem znaczenia jednego kraju kosztem innych. Wtedy też pojawia się kolejny aspekt nowej mocarstwowości USA. Kraje, które nie chcą się podporządkować nowemu hegemonowi zaczynają być nazywane krajami „bandyckimi” i „zbójeckimi”. Nie zapominajmy, że według nowej doktryny politycznej USA „demokratyczne” są tylko te kraje, w których realną władzę sprawuje zachodni kapitał i których przywódcy są całkowicie podporządkowani kaprysom teksańskiego kowboja. Z tego też powodu Amerykanie z reguły popierali ludzi, którzy według cywilizacyjnych standardów powinni skończyć na najbliższym drzewie. Nie było dla nich żadnym problemem stać murem za gen. Pinochetem. Mimo masowych mordów, tortur, prześladowań, represji na skalę porównywalną tylko z nazistowskimi Niemcami był to dla nich wzór „demokraty”. Nie przeszkadzał bowiem w zarządzaniu Chile przez zachodni kapitał, a poza tym, co było jego największą „zasługą” było spędzenie z waszyngtońskich oczu „groźby” komunizmu w Ameryce Południowej. Tysiące ofiar nie miało tu żadnego znaczenia. Liczyły się wyłącznie jankeskie interesy.

            Jak już wspomniałem do pewnego czasu Waszyngton bezwarunkowo popierał działania Izraela, bez względu na to jakie by nie by nie były zbrodnicze. Jednak ostatnie ruchu administracji Busha spowodowały, że na dniach premier Szaron wybiera się do Europy szukać poparcia dla całkowitej, według niego izolacji Palestyńczyków. Powstaje tylko pytanie gdzie je znajdzie. Na pewno we Włoszech gdzie demokratyczny premier Berlusconi proponował ostatnio niemieckiemu deputowanemu rolę kapo w filmie o obozie koncentracyjnym. Poza Włochami i Hiszpanią czyli krajami, w których rządzą ekipy nastawione wyjątkowo antymuzułmańsko Szaron poparcia raczej już nie znajdzie. Chociaż jak popatrzy się na Polskę...ale zakończmy tę dygresję zwłaszcza, że nie jest na temat.

            USA są obecnie chyba najpoważniejszym zagrożeniem dla światowego pokoju. Zwyczajne chamstwo, buta i arogancja z jaką traktują wszystkich innych powoduje, że pewnego dnia sytuacja może się poważnie zaognić. Może dojść do konfliktu, w którym nagle i niespodziewanie USA poczują się „zagrożone” i użyją całego swojego arsenału przeciwko jakiemuś państwu, które ośmieliło się mieć inne zdanie od aktualnie panującego hegemona. Oficjalnie przyznanie, że CIA „pomyliła się” przy ocenie zagrożenia ze strony Iraku jest tylko zwykłą zasłoną dymną dla idiotów, których jak wiadomo w Stanach nie brakuje. Wydawałoby się wręcz, że pewna doza debilizmu jest w tym kraju wskazana. Administracja Busha od samego początku wiedziała, że żadnego zagrożenia nie ma, a jedynie należało dać światu jakiś pretekst, który by uwiarygodnił tę agresję. Myślę, że wtedy jeszcze nie znano do końca do końca reakcji szczególnie europejskich sojuszników i dlatego postanowiono wynaleźć jakiś pretekst. Kiedy okazało się, że sojusznicy wykazali daleko powściągliwą reakcję mogła zapaść decyzja, o której jeszcze nic nie wiadomo, a która mówi na przykład o tym, że kolejną wojnę zaczynamy bez oglądania się na kogokolwiek w dogodnym dla nas terminie.

            Wielomilionowe protesty, które przetoczyły się przez świat 15 lutego 2003 roku były tylko pustym gestem. Nikt choć trochę rozsądny nie spodziewał się chyba, że to cokolwiek da. Zostały one całkowicie zignorowane przez rządzących w tych krajach, które zdecydowały się poprzeć agresję na Irak bez względu na konsekwencję i bez względu na to, czy jest ona w jakikolwiek sposób uzasadniona. Nowy hegemon podjął decyzję i musiała ona zostać poparta bez względu na opinię społeczeństwa. W którymś z przemówień Bush z właściwą sobie arogancją i bezczelnością wspomniał, co o takich protestach sądzi. Może miał i jakieś pretensje do europejskich członków NATO, że nie zareagowały na te demonstracje tak ostro i brutalnie jak amerykańska policja ( znów niechlubny wyjątek w postaci polskiego aparatu represji ), ale i tak wiedział, że żadne protesty nie są w stanie zmienić decyzji rządzących. Mogą je jedynie zmienić następne wybory, ale zawsze może się zdarzyć „cud”, który zachowa obecną ekipę u władzy. Zresztą pomny swoich florydyjskich doświadczeń może mieć nadzieję, że niektórzy z jego sojuszników postąpią tak samo.

            Porozumienie z Kioto. Bardzo widoczny przykład arogancji i nieliczenia się z nikim innym. Bush z góry zapowiedział, że nie podpisze układu, gdyż stwarza on zagrożenie dla interesów amerykańskiej gospodarki. Wiadomo, kontrola emisji trujących gazów to jednak spory wydatek, który byłby niczym dla największych koncernów, ale dobry Wujek Sam chce oszczędzić nawet tych groszy swoim poplecznikom. Decyzja godna największego Imperatora. Wypowiedział te słowa niczym Cezar, choć zapewne marzy by takim przejść do historii. Kwestia ochrony środowiska zawsze będzie stała w sprzeczności z interesem gospodarki, a jak przypomnimy sobie czym zajmuje się klan Bushów nie powinniśmy mieć najmniejszych wątpliwości która opcja zwycięży. Oto kolejna cecha wszechwładnego imperium, które na razie nie musi liczyć się z niczyim zdaniem. Robimy co chcemy, a wy maluczcy możecie tylko z wściekłości pozgrzytać zębami. Ale jeśli byłoby odwrotnie, jeśli to USA chciałyby przeforsować jakiś układ, a ktoś by się temu sprzeciwił. No cóż, zawsze w odwodzie są ”chirurgiczne cięcia” za pomocą „humanitarnych bombardowań”. Sposób na niepokornych znajdzie się bez najmniejszego problemu.

            Międzynarodowy Trybunał Karny. Kolejna instytucja bezkarnie zbojkotowana przez jankeskie imperium. Mamy tu wyraźnie pokazane, że prawo międzynarodowe obchodzi jankesów tylko wtedy, gdy mogą  je stosować wyłącznie do swoich interesów. Gdyby trzeba było już odpowiadać przed jakimś trybunałem, wtedy akceptacja dla prawa międzynarodowego kurczy się gwałtownie. Amerykanie nie chcą by ich żołnierze byli przed takim trybunałem sądzeni. Ich jedyny „zarzut” to to, że trybunał ten będzie wykorzystywany do celów politycznych. O absurdzie takiego stwierdzenia nawet nie będę pisał. Rządowi USA chodzi o to, by jego żołnierze w praktyce pozostawali bezkarni. Chyba wszyscy słyszeliśmy kiedyś o „gościnnych występach” żołnierzy spod białej gwiazdy. Tu kogoś zabiją, tam zgwałcą, tam spalą wieś. Oczywiście „przez pomyłkę”. Wyobraźmy sobie, że jakiś jankes w Iraku zgwałci i zamorduje kilka tamtejszych dziewcząt. Oczywiście za coś takiego powinien natychmiast stanąć przed takim trybunałem, ale  Waszyngton chce by jego ludzie nie odpowiadali za żadną zbrodnię jakiej się dopuszczą w dowolnym zakątku świata. Oto typowe dla takiego imperium pojmowanie sprawiedliwości. Prawo stanowimy my i nikt inny. Inną charakterystyczną cechą jankeskiej arogancji jest typowe dla nich równanie interes USA = interes świata. Rozumowanie wygląda mniej więcej tak „musimy coś            ( cokolwiek ) zrobić bo to jest dobre dla nas. A skoro jest dobre dla nas jest dobre dla świata i dlatego świat będzie nam za to wdzięczny”. Od tej sytuacji już tylko krok do stwierdzenia, że nasze prawo obowiązuje na całym świecie i wszyscy mają się do niego stosować. Jedną z cech każdego imperium, a takowe przecież chce Waszyngton budować jest spójne i jednorodne prawo obowiązujące na całym jego obszarze. Zresztą już wprowadzono w życie jeden aspekt takowego prawa. Powrócono do zarzuconej po śmierci Edgara Hoovera „licencji na zabijanie”. Dziś każdy agent amerykańskich służb specjalnych ma prawo do ścigania i zabijania prawdziwych i urojonych wrogów USA na całym świecie i jest zwolniony od jakiejkolwiek odpowiedzialności karnej. Może również porywać ludzi poszukiwanych przez USA z terenu dowolnego państwa celem przewiezienia ich do Stanów i postawienia ich przed sądem. Pomijając całkowity brak poszanowania dla prawa innych krajów chciałbym się dowiedzieć jak zachowa się polska policja w przypadku zatrzymania agentów CIA w trakcie „operacji” porywania polskiego obywatela. Zapewne polski MSZ złoży oficjalne uniżone przeprosiny za „zakłócenie pracy” Wielkiego Sojusznika. Funkcjonariusze polecą na zbity pysk z roboty, a polski obywatel oficjalnie i grzecznie odleci do USA. Przecież interes seniora jest ważniejszy od interesu wasala. Jak się jest podnóżkiem Waszyngtonu to choć opisana sytuacja brzmi jak żywcem wyjęta ze Strugackich to jednak może okazać się prawdą. Znając realia „panujące” w naszym kraju osobiście mogę się spodziewać czegoś znacznie bardziej nieprawdopodobnego i też się nie zdziwię.

            Kilka stron wcześniej pisałem, że nie wszystkie kraje które nie podporządkują  się USA zginą. Na pierwszy plan wysuwają się Chiny i Rosja. Tak, właśnie w takiej kolejności. Chiny dysponują nieograniczonym wręcz potencjałem ludzkim, złożami wszelkim możliwych minerałów, z roku na rok są coraz silniejsze. Melanż gospodarki rynkowej z zachowaniem władzy przez KPCh dał jak widać znakomite rezultaty. Jest jeszcze jedna rzecz o której pod żadnym pozorem nie można zapominać. Potężny arsenał atomowy, z którym liczyć się muszą wszyscy na świecie. Wszystko to powoduje, że Chiny mogą sobie pozwolić na niezależność od USA, a jednocześnie spędzają jankeskim politykom i strategom sen z powiek. W jednym z pierwszych swoich przemówień Bush jr nazwał Chiny strategicznym konkurentem, a nie partnerem. Jest to dość jasny sygnał, że jankesi w coraz mniejszym stopniu zamierzają tolerować rozwój potęgi Chin. Wydaje się, że wojna z Chinami nie wybuchnie w najbliższym czasie, choć jak sądzę nie należy jej w ogóle wykluczyć. Stale rosnące ambicje geopolityczne Pekinu stanowią dość poważne wyzwanie dla administracji amerykańskiej nie zależnie od tego czy aktualnym prezydentem będzie demokrata czy republikanin.

            Atak USA na Chiny wydaje się na razie pomysłem tak absurdalnym, że nie wartym nawet uwagi. Jednak nie zapominajmy, że Stany Zjednoczone nie zrezygnują ze swojej pozycji i nie pozwolą by ktoś im zagroził. Nawet kosztem konfliktu, przy którym Kuba 1962 wydawać się będzie dziecinną igraszką. Amerykanie są jednak na tyle aroganccy, głupi i pewni siebie, że postawią świat nawet na krawędzi zagłady atomowej, byleby postawić na swoim. To nie są wymysły nie mające poparcia w rzeczywistości. Z kręgów zbliżonych do Białego Domu dochodzą powolne pomruki, że już czas skończyć ten gospodarczy marsz Chin w górę. Cała ta zabawa może się skończyć w naprawdę niemiły sposób. Nie zapominajmy, że Bush jest spętany pewnymi obietnicami jakie złożył przed wyborami swoim kolegom, a wielu z nich chce teraz rozprawy z Chinami widząc w nich poważne zagrożenie dla mocarstwowej pozycji USA.

            Takim samym zagrożeniem w przyszłości może się również stać Rosja. Nie jest prawdą, że ten kraj jest pokonany. Może aktualnie jego gwiazda nieco przygasła, ale to dalej silny organizm i jeszcze nie raz pokaże kły. Moskwa nigdy nie była i nie będzie przyjacielem Waszyngtonu i tamtejsze elity doskonale o tym wiedzą. Niby czynią pojednawcze gesty, niby chcą współpracy, a z drugiej strony rozbudowują sieć baz wojskowych w południowo – wschodniej i środkowej Azji oraz poszerzają tam swoje strefy wpływów. Robią to wiedząc, ze jeśli nie dadzą rady Rosji kupić to przynajmniej będą starać się ją za wszelką cenę odizolować. Obecnie jest to jeden z najpoważniejszych kierunków polityki zagranicznej USA.

            Przedstawiony powyżej materiał świadczy o poważnym zagrożeniu dla świata jakie niesie dalsze istnienie jankeskiego molocha w takiej formie. Są to ludzie którzy nigdy nie zrezygnują z planów podboju globu lub zamienienia go w podległą sobie kolonię. Co może temu zapobiec?. Wyjścia są co najmniej dwa. Z jednej strony może powstać polityczno – wojskowy sojusz pomiędzy Rosją a Chinami co spowoduje powstanie pewnej, realnej już przeciwwagi. Po ukonstytuowaniu się takiego sojuszu na pewno znajdzie się kilka państw które do niego dołączą i tym samym wzmocnią. Drugim wyjściem znacznie trudniejszym do przeprowadzenia jest próba budowania takiego sojuszu w oparciu o państwa nie akceptujące nowego podziału świata. Tu istnieje jednak ryzyko, że takie państwa wylądują na jankeskiej liście „państw bandyckich” i staną się celem nowej „wojny z terroryzmem” czyli zagrożeniem dla monopolu władzy USA. Nie jest też wykluczone, że wytworzy się w przyszłości trzecia opcja o której jeszcze nic nie wiemy.

            Niestety nie można chyba liczyć na pewną prawidłowość historii mianowicie taką, że każde imperium kiedyś upadnie, choć niewątpliwie ryzyko ( a może błogosławieństwo ) takie dotyczy również USA. Zagrożenia w tej kwestii są przynajmniej dwa.

            Może wytworzyć się pewna idea utworzenia na terenie USA państwa latynoskiego. Mniejszość latynoska jest już tak duża, że szczególnie w Kalifornii język angielski jest drugim w użyciu po hiszpańskim. Nie jest wykluczone, że w najbliższych latach może wytworzyć się ruch separatystyczny tak potężny jak na przykład we Włoszech czy Hiszpanii i stanie się to ogólnonarodowym problemem. To samo może się też tyczyć czarnej mniejszości której radykalni przywódcy polityczni również nie wykluczają powstania niezależnego państwa afroamerykanów. Ktoś może powiedzieć, że to zbyt duża futurologia, ale gdybyście w 1880 powiedzieli kanclerzowi Bismarckowi, że kiedyś odrodzi się niepodległa Polska to też by was śmiechem zabił.

            Druga ewentualność. Kto wie czy nie doczekamy się drugiej wojny secesyjnej tylko tym razem w odwrotnym kierunku. Bogate i rozwijające się stany USA mogą mieć powoli już dość towarzystwa stanów będących  pod względem cywilizacyjnym w tyle i mogą zapragnąć stworzenia czegoś na kształt federacji najbogatszych. Rozwiązanie to byłoby jednak czymś fatalnym ponieważ pozbawione balastu stanów nie mających takiej jak one potęgi ta federacja osiągnęłaby  tak wysoki poziom rozwoju, że stała by się tworem nie do pokonania i mogłaby na poważnie rozdawać karty według swoich zasad.

            Ostatnia konkluzja nie jest za wesoła. Jesteśmy tylko pionkami w globalnej walce i samodzielnie nie możemy nic zrobić. Dziś jesteśmy przyjaciółmi USA, jutro ich wrogami i całe nasza ułuda bezpieczeństwa bierze w łeb.

             Z radzieckiego archipelagu GUŁag była możliwość ucieczki. Stąd nie ma żadnej możliwości. Można tylko żyć i czekać na swój koniec. Albo próbować walczyć. Tylko to będzie walka na śmierć i życie. Walka w której stoimy na przegranej pozycji.

 

Zachary Barnab Łańcut