W poszukiwaniu dialektycznej tożsamości
 


Polemiki z GSR-em nie należą do łatwych. Dzieje się tak nie tylko na skutek poważnej zazwyczaj zawartości merytorycznej przygotowywanych przez to środowisko tekstów, lecz również, a może nawet przede wszystkim, z powodu niezwykłej pracowitości ich autorów, którzy swym wytężonym trudem wywołują u osób, które, jak niżej podpisany, uznają prawo do lenistwa za podstawowe prawo ludzkiej jednostki, nieodmienne poczucie przeciążenia i konieczność ciągłego odkładania starannie przygotowywanych harmonogramów akademickich zajęć na rzecz bieżącego dyskutowania z produkowanymi w iście szatańskim tempie kolejnymi teoretycznymi enuncjacjami. Czując się jednak zarówno moralnie, jak i przede wszystkim, towarzysko zobowiązany do kontynuowania wymiany poglądów na skądinąd niezwykle istotne kwestie związane z teorią i praktyką ruchu rewolucyjnego, spieszę ze swego "jajogłowego" zacisza z kolejną próbą pogłębienia wzajemnego zrozumienia, które w mojej ocenie, wbrew wszelkim klasowo interpretowanym przeszkodom, pozostaje w dalszym ciągu wartością praktycznie realizowalną w świecie ludzi zgodnych co do wartości pojęcia ludzkiego wyzwolenia.
Zacznijmy od kwestii niewątpliwie najmniej istotnej, lecz, w kontekście ostatniego zaproszenia do "Akademii Pana Kleksa", wartej przynajmniej marginalnego odniesienia. Przywoływany przez GSR kilkakrotnie problem moich "eleganckich manier" rzuca się bowiem we wspomnianym artykule na tyle wyraźnie, iż koniecznością wydaje się postawienie pytania, o co tak naprawdę chodzi. Rzut oka na styl i formę sporych fragmentów tekstu GSR-u niedwuznacznie wskazuje, iż najwyraźniej, w spiżowych postaciach heroldów proletariackiej Dobrej Nowiny czają się niezwykle złośliwe, a od czasów Zygmunta Freuda doskonale rozpoznane demony głęboko skrywanych kompleksów, których ujawnienie się w aż tak wyrazistej postaci dziwić musi każdego, kto zna skądinąd intelektualne możliwości apostołów robotniczej samorządności. Jest zabiegiem zaiste godnym organu jakiejś oszalałej faszyzującej młodzieżówki bądź sztabu prasowego George'a W. Busha wyrażanie pogardy wobec używania intelektu w analizowaniu procesów społecznych i głupawe sytuowanie się w pozycji "prostych i szczerych" przedstawicieli ludu. Niewątpliwie, myślowe uprawomocnienie głoszonego wszem i wobec faktu, iż należy się do niezłomnej awangardy rewolucyjnego ruchu robotniczego nie jest w początkach XXI wieku zabiegiem łatwym, jednak po pierwsze, nie sposób mieć do kogoś pretensje o to, że samemu stawia się przed sobą nieosiągalne zadanie, po drugie zaś - zastępowanie myślenia knajackim rechotem nie przynosi splendoru komuś, kogo stać przecież na niewątpliwie subtelniejsze metody publicystycznej ironii. I kogo w perspektywie analizy klasowej o wiele więcej z obiektem polemiki łączy, niż dzieli.
Przejdźmy jednak do rzeczy samej. W dalszym ciągu podtrzymuję tezę, że używanie anglojęzycznego określenia New Left nie ma dzisiaj żadnego merytorycznego uzasadnienia i na tej konstatacji proponuję dyskusję nad terminologią uznać za zakończoną. Jeśli zaś chodzi o analizę świadomości byłego prominentnego członka GSR pozwolę przyznać się w tej dziedzinie do wiedzy nieporównywalnie mniejszej, niż posiadają ją jego byli towarzysze - dalsze w tej materii rozważania proponuję odłożyć przynajmniej do czasu, gdy na ten temat wypowie się sam zainteresowany. Jeśli zaś chodzi o moją "obserwację uczestniczącą" procesów wykluwania się ideowego profilu NL pragnę podkreślić, iż wynika ona nie z lektury jakiegokolwiek tekstu (przywoływany przez GSR artykuł Barbary Radziewicz jest mi zresztą nieznany), lecz z głębokiego przekonania, że NL jest obecnie w Polsce jedyną poważną próbą zorganizowania w Polsce ruchu lewicowego o radykalnie antysystemowym charakterze. Tylko czas może zweryfikować słuszność takiego wstępnego założenia, poczynionego wszak w momencie, gdy trudno o tezę, iż w tej dziedzinie cierpimy w Polsce na klęskę urodzaju.
Mogę zgodzić się z twierdzeniem, że "cała paraliżująca dziś lewicę słabość teoretyczna" nie sprowadza się być może do dwóch krótkich cytatów z Samira Amina, swego czasu zresztą gloryfikującego ekscesy nazistów Pol Pota. Z drugiej strony, uważna analiza nieostrych do granicy pustosłowia pojęć "klasa ludowa" czy "narody uciskane" może sama w sobie okazać się niezwykle płodna, między innymi dlatego, że jak słusznie zauważa GSR, "nierówność ucisku kapitalistycznego jest faktem". Jak odbija się to na radykalizmie rewolucyjnym różnych grup lewicowych w różnych krajach jest zaś kolejną kwestią i wcale nie jest oczywiste, co, jak sądzę, usiłuje sugerować GSR, iż relatywnie mniejszy wyzysk powoduje spadek rewolucyjności ruchu w określonym kraju.
Przechodząc do analizy fenomenu nowej lewicy muszę przyznać, że ferowanie tez, iż jakoby "pewne formy kontrkultury (...) stanowiły skuteczną formę przeciwdziałania przez władzę destabilizacji systemu kapitalistycznego (...) czy próbom odrzucenia hegemonii amerykańskiej (...) przez de Gaulle'a" jest powtarzaniem żywcem schematów wyjętych z neostalinowskich podręczników z początku lat siedemdziesiątych, bądź posługiwaniem się głębią analizy dostępnej takim gigantom politologii jak Jan Gerhard. Teza, że francuscy neoanarchiści, czy też amerykańscy aktywiści ruchu studenckiego podejmowali próby stabilizowania ówczesnego porządku kapitalistycznego wydaje się tak absurdalna, że aż niemożliwa w ustach GSR. Wierzę, że tylko przepracowanie kazało moim szacownym polemistom sformułować tak rażąco nie liczącą się z rzeczywistością tezę. Jeśli zaś wspólnie zgodzimy się na cokolwiek mgławicowy charakter projektu "roku 1968", nie widzę powodu na wmawianie komukolwiek, że próbuje bezkrytycznie powielać tamte wzorce w dzisiejszej rzeczywistości. Analiza teoretyczna dokonała w ciągu ostatnich 30 lat na tyle poważnych postępów, że nauki tamtej rewolucji mogą co najwyżej stanowić inspirację dla współczesnych projektów przemiany społecznej. Nic więcej, ale też, nic mniej. Jeśli zaś o robotników chodzi - odmienność nowej lewicy we Francji i USA jest pod tym względem oczywista i w pełni zgadzam się w tej mierze z diagnozą, którą w przypadku francuskim stawia GSR. Zgódźmy się jednak również wówczas co do tego, że robotnicy (nie tylko we Francji - także we Włoszech i częściowo w RFN) stanowili ważny element nowolewicowej teorii i praktyki. Miejmy więc nadzieję, że również w tej sprawie udało się nam dojść do merytorycznego uzgodnienia stanowisk.
Kompletnie nieuczciwym zabiegiem jest natomiast powoływanie się dzisiaj na stanowisko zajmowane obecnie przez osoby w rodzaju D. Cohn-Bendita. Zapewniam, że postawa polityczna, jaką współcześnie zajmuje lider eurozielonych jest dla mnie czymś o niebo bardziej frustrującym, niż, jak sądzę, ma to miejsce w przypadku środowiska GSR. Gdy Cohn-Bendit twierdzi, że "jego" rewolucja w efekcie zwyciężyła - opowiada najzwyklejsze banialuki, których rzeczywistą wartość merytoryczną potrafią zdetektować nawet najmniej zdolni studenci dowolnego kierunku nauk humanistycznych. W rzeczywistości - efekty roku '68 są dziś co najwyżej dostrzegalne w niektórych sferach nadbudowy, co niewątpliwie jest sukcesem - w dalszym jednak ciągu wyłącznie cząstkowym. Dzisiejsza ekonomiczno-polityczna sytuacja Europy jest niewątpliwie żywym zaprzeczeniem nadziei żywionych przez rewolucjonistów sprzed ponad 30 lat. Javier Solana, Joschka Fischer, czy wspominany już Cohn-Bendit to zaiste eksponowane figury obecnego systemu panowania i w niczym nie zmienia sytuacji fakt, że onegdaj uczestniczyli oni w rewolucyjnym zrywie. Powoływanie się jednak na ich dzisiejsze postawy nie ma żadnego merytorycznego znaczenie w kontekście rozważań o ideowym testamencie nowej lewicy. Chyba, że nie o merytoryczne kwestie tu idzie...
Cieszę się, że GSR dostrzega prorobotnicze afiliacje takich grup, jak choćby "17 listopada". Jednocześnie, nie sposób zrozumieć, skąd w tym kontekście teza o "odwróceniu" się od robotników "większości" przedstawicieli nowej lewicy. Warto się zastanowić, czy to przypadkiem nie radykalizm żądań i form działania dużych odłamów nowej lewicy zraził klasę robotniczą do działalności rewolucyjnej i w rezultacie sprawił, że to ona, "odwróciła" się od rewolucji. Nieraz warto wyjrzeć spoza monochromatycznych okularów skrojonych na szwajcarską rzeczywistość początków XX stulecia i przyznać szczerze, że abstrakcyjne konstrukcje, choćby nosiły miano ze wszech miar "ortodoksyjnych", powodują szczególnie fałszujące rzeczywistość załamanie światła. I nawet szafowanie etykietkami "epigonów" niczego nie może w tej mierze przysłonić.
Warto również w tym miejscu zaznaczyć, że, jak to zwykle bywa w historii, społeczne dzieje "pokolenia '68" bywają bardzo różne. Obecność ludzi wówczas aktywnych w szeregach dzisiejszych organizacji trockistowskich nie może chyba ani dziwić, ani martwić, zważywszy poważny udział ruchu trockistowskiego w wydarzeniach tamtych lat. Zupełnie też nie sposób zgodzić się z tezą, że nowa lewica stanowiła, bądź stanowi, formację "zastępującą" orientację "marksistowską". Pomijając już znane twierdzenia Marksa, że nigdy nie był on marksistą, co niżej podpisanemu nakazuje raczej unikać tego dość mocno skompromitowanego terminu, pozwolę sobie wyrazić pogląd, że nowa lewica była i jest niczym innym, jak próbą rewitalizacji myśli marksowskiej w nowych, zupełnie odmiennych od XIX-wiecznych realiach. Jeśli dialektyczny impet marksowskiej krytyki tkwi dzisiaj w jakiejkolwiek konkretnej formacji myślowej zaangażowanej w przemiany historyczne - jest nim właśnie szeroko rozumiany nurt kontynuacji walk rozpoczętych u schyłku lat sześćdziesiątych. I naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego w dyskusji o tak istotnych dla ruchu rewolucyjnego problemach, GSR przywołuje ni stąd, ni zowąd, czołowego serbo i arabożercę Dawida Warszawskiego, który wszak znany jest ze swoich skrajnie proimperialistycznych sympatii każących mu na każdym kroku fałszować zarówno rzeczywistość, jak i wszelką niezależną myśl. Aż trudno powstrzymać się od złożenia gratulacji z okazji wyboru autorytetu.
Kolejna teza GSR brzmi, iż rewolucja roku 68 była buntem, który miał rozpoczął proces reformowania społeczeństwa mieszczańskiego. Występuje tu oczywisty błąd pomylenia zamierzeń kontestatorów z realnymi konsekwencjami ich wystąpienia. Nie miejsce tu na udzielanie GSR-owi lekcji heglizmu - warto jednak przypomnieć, że animatorzy historycznych walk bardzo często osiągają zupełnie inne cele, niż te, które wypisywali na sztandarach. Logika kapitalizmu przełomu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia uczyniła niewątpliwie z ówczesnej rewolucji narzędzie własnej stabilizacji, jednak nie znaczy to, że zamiarem aktywistów było jedynie zreformowanie istniejącej struktury panowania. Chyba, że, idąc za podobną logiką, uznamy procesy moskiewskie za realizację leninowskiego projektu zawartego w "Państwie i rewolucji". Nie mam wątpliwości, że środowisko GSR nie podziela podobnie paranoidalnych konstrukcji historiozoficznych.
Ma rację GSR, gdy twierdzi, że moim zdaniem, kwestia robotnicza nie stanowi dziś zaczynu dla skonstruowania efektywnej strategii rewolucyjnej. Rzeczywiście, upodmiotowienie robotników może się obecnie dokonać jedynie na skutek szerszego przewrotu rewolucyjnego, którego podmiot jest ciągle kwestią problematyczną. Fakt konstatacji tej problematyczności jest jednak, jak sądzę, uczciwszym intelektualnie wyjściem, niż uporczywe upieranie się przy tezie, której czas historycznej aktualności bezpowrotnie minął.
Z radością konstatuję, że na lewicy jest jeszcze miejsce dla prywatnych sympatii "ponad podziałami". Mówią poważnie, stosunek GSR-u do politycznej działalności czołowych polityków NL jest, jak się wydaje, nieuzasadniony dotychczasowymi ich posunięciami choćby z tej przyczyny, że, jak dotychczas, poza aktywnym włączeniem się NL w ogólnopolski ruch sprzeciwu wobec agresji na Irak, realna obecność tej partii na lewicowej scenie politycznej trudna jest do wyrazistego określenia. Indywidualizm stylu nie musi (a nawet nie powinien) w żadnym razie budzić negatywnym emocji, a co do karierowiczostwa - bądźmy poważni - formacja w stylu NL to chyba najbardziej w naszym kraju perwersyjna droga do osiągania jakichkolwiek osobistych korzyści. Jeśli jednak tak subiektywne względy jak owe karierowiczostwo i "politykierstwo" mają, zdaniem GSR, stanowić o teoretycznej słabości danej formacji politycznej to w istocie, wizja uwarunkowań skuteczności praktyczno-teoretycznej ruchu rewolucyjnego prezentowana przez to środowisko niezwykle daleko odbiega od dość w tym względzie jednoznacznych diagnoz Karola Marksa. Dla niego bowiem, adekwatność teorii i strategii praktycznej do zastanych warunków historyczno-społecznych zależna była zawsze przede wszystkim, od umiejętności przeniknięcia ideologicznych zasłon spowijających społeczny konkret. Do tego zaś potrzebna jest wyłącznie krytyczna teoria, której prawda z konieczności znosi wszelkie możliwe, subiektywnie uświadamiane czy też nieuświadamiane partykularności wynikające z indywidualnych cech psychicznych uczestników ruchu. Podobnie, jak nie można się więc zgodzić z interpretacją wydarzeń kongresowych prezentowaną przez GSR, podobnie trudno poważnie traktować zarzuty o "pogardę wobec plebsu". Nie zmienia to rzecz jasna faktu, że jest olbrzymim grzechem rewolucjonisty, gdy miast pobudzać swych współtowarzyszy do intensywnej pracy, prawi im on niezobowiązujące komplementy o ich nienaruszalnej podmiotowości zdając sobie jednocześnie sprawę, że większość z nich z ledwością potrafi skoncentrować się na kilku oderwanych równoważnikach zdań, którymi, dla poprawienia własnego samopoczucia, próbuje on wyrwać z odrętwienia z minuty na minutę zapadających się w myślowy bezruch słuchaczy.
Kolejnym, godnym zamknięcia fragmentem naszej dyskusji jest kwestia "totalitaryzmu". Ani mi w głowie było kiedykolwiek nawiązywać do żenująco prościutkich ujęć zagadnienia lewicowej władzy prezentowanych przez szeroko rozumiany ruch anarchistyczny. Podobnie jak wobec współczesnych, również wobec minionych prób konceptualizacji lewicowego paradygmatu obowiązuje bowiem, jak sądzę, konieczność głębokiego zrozumienia istoty dialektyki władzy i panowania i to zarówno w heglowskim, jak i w marksowskim ujęciu. Ani Bakunin, ani jego mniej lub bardziej nieodrodni następcy nie byli nigdy, mniejsza o to, z jakich przyczyn, w stanie podjąć rzeczywistej, intelektualnie poważnej dyskusji na poziomie prezentowanym przez obu niemieckich filozofów. Skoro jednak wspólnie zgadzamy się, że kwestia "lewicowego totalitaryzmu" pozostaje sprawą całkowicie, w naszej dyskusji, nieistotną, pozostawmy ją, czytywanym jak się okazuje również przez GSR, publicystom "Gazety Wyborczej" i "Rzeczpospolitej".
To właśnie rodem z arsenału środków publicystycznych stosowanych przez podobne periodyki wydaje się pochodzić przypisanie mi identyfikacji z cytowaną przeze mnie wypowiedzią Tadeusza Krońskiego. Ponieważ sprawa jest poważna, spieszę poinformować, że nigdy nie byłem, i w dalszym ciągu nie jestem, zwolennikiem jakichkolwiek praktyk eksterminacyjnych wobec kogokolwiek. Przywołane zdanie miało jedynie na celu w skrótowej, i jak niesłusznie sądziłem, zrozumiałej formie, ukazać rzeczywiste dylematy stojące przed każdym, kto odpowiedzialnie rozważa budowę świata wolnego od represji. Wracając zaś do faszystów - niewątpliwie najbliższe mi jest potraktowanie uczestników tego ruchu jako poważnego problemu natury psychopatologicznej, który najlepiej rozwiązywalny jest metodami głębokiej, i często, dość bolesnej terapii. O żadnej dyskusji z faszystami zaś naprawdę nie może być mowy.
Nie wiem dlaczego, wprost od zagadnienia stosunku do faszyzmu, GSR przechodzi do rozważań na temat "szeregowych działaczy". Stosując kategorie freudowskie, można by powiedzieć, że podświadomie, autorzy omawianego tekstu mają znacznie gorsze zdanie o owych (na razie ciągle jeszcze wirtualnych) członkach ruchu rewolucyjnego, niż to, które próbują wmówić niżej podpisanemu. Jednocześnie, samo rozważanie rzekomej opozycji między "elitą" a "masami" jest już znamiennym dowodem na fakt, że w gruncie rzeczy, GSR prezentuje znacznie bardziej "arystokratyczne" podejście do zagadnienia struktury ruchu rewolucyjnego, niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać. Skoro jednak po raz kolejny pada wobec mnie zarzut "abstrahowania" od konkretnych "postaw, ich uwarunkowań i zjawisk im towarzyszących", pragnę, mam nadzieję ostatni raz, podkreślić, iż owo abstrahowanie uważam za absolutnie niedopuszczalne w jakiejkolwiek teorii uznającej swoje marksowskie korzenie. Ów imperatyw nieustannej konfrontacji założeń ze społecznym konkretem był przez mnie podkreślany już tyle razy, iż powracanie do tego wątku wydaje się przynajmniej mało twórcze. Właśnie ta nieustanna weryfikacja projektu rewolucyjnego z konkretnymi, historycznymi warunkami jego realizacji nie pozwala na przechodzenie obojętnie wokół zjawisk stawiających dany podmiot społeczny poza możliwym nawiasem konkretyzacji wspólnego ruchu emancypacyjnego. W moi pojęciu, "brzegowymi warunkami" tego nawiasu są: nieprzeciwstawianie się jakimkolwiek emancypacyjnym dążeniom klas i warstw i grup społecznie upośledzonych oraz konsekwentnie internacjonalistyczna postawa wobec zagadnień międzynarodowych. Niespełnianie tych kryteriów, moim zdaniem niezwykle skromnych, nie sytuuje od razy poszczególnych podmiotów w szeregach przeciwników (których, jeszcze raz powtórzę, eksterminacji nigdy nie zamierzałem propagować), jednak kategorycznie wyklucza je z kręgu możliwych koalicjantów. Skoro zaś zostałem również wywołany do tablicy w związku z określeniem zawartości treściowej takich pojęć uniwersalnych jak miłość, piękno, dobro i wolność, mogę jedynie, zgodnie z oczywistymi w tym względzie intuicjami marksowskiej tradycji odpowiedzieć, że treść owa jest zawsze historycznie zmienna, co nie oznacza jednak jej relatywizacji do jakiejkolwiek partykularności.
Zgadzam się z GSR-em, że jednym z warunków powodzenia jakiegokolwiek projektu emancypacyjnego jest umiejętność działania zaangażowanych weń podmiotów w sposób kolektywny. W tym sensie, rzeczywiście, wielkoprzemysłowa klasa robotnicza jest być może jak dotąd najlepszym historycznym przykładem rzeczywistej realizacji tego postulatu. Nie zmienia to jednak faktu, że po pierwsze, owa zdolność zanika wprost proporcjonalnie do procesu atomizacji pracy w społeczeństwie postindustrialnym, po drugie zaś, iż żadna inna klasa czy warstwa społeczna nie jest zdolna takiej cechy posiąść. Jeśli zaś w kontekście rozważań o łączności z klasą robotniczą, pojawiają się, jako przykłady negatywne, osoby posądzone o "wyłącznie intelektualny" (co o dziwo ma być synonimem wirtualności!) kontakt z proletariatem, można jedynie stwierdzić, że w takiej optyce, również Karol Marks nie miał w swoim życiu okazji wykazać się odpowiednim poziomem "łączności" z proletariatem. (Zupełnie na marginesie: wymienianie jednym tchem Sorela i Korscha jako prekursorów nowej lewicy jest czystą kpiną, pomijając już fakt, że jedynym ruchem, na który realnie oddziałała myśl Sorela był włoski faszyzm).
Teza, iż uwstecznienie klasy robotniczej ( w dodatku rzekomo czasowe) wynikać ma ze zbiurokratyzowania rewolucyjnego ruchu robotniczego uważam za tak daleko idący eksces subiektywnego woluntaryzmu w myśleniu o procesach społecznych, iż dotychczas, oczekiwałem ich co najwyżej w enuncjacjach najbardziej sekciarskich odłamów ruchu trockistowskiego. Przede wszystkim, sama biurokratyzacja nie jest moim zdaniem wcieleniem zła, lecz raczej zwykłą ceną, jaką płaci, a raczej płaciła, każda odpowiednio rozbudowana struktura społeczna w dobie XX-wiecznego procesu modernizacji. Być może właśnie dlatego, dopiero technologiczno-intelektualne możliwości społeczeństwa postindustrialnego stwarzają odpowiednią bazę dla wykreowania ruchu wolnościowego, który będzie w stanie owych pułapek biurokratyzacji uniknąć. Może więc między innymi tutaj tkwią źródła niewątpliwego błędu Marksa, który nie docenił potencjału kompromisu drzemiącego w proletariacie. To jednak nie sama biurokracja, ale raczej historyczne warunki jej powstania określiły dzieje ruchu robotniczego. Z nauk historii trzeba wszak koniecznie wyciągać wnioski. Jeśli zaś stawia się tezę, iż relatywne podniesienie się poziomu życia klasy robotniczej uniemożliwia jej upodmiotowienie - wówczas wydaje się o proletariacie sąd o wiele bardziej pejoratywny, niż kiedykolwiek przyszedł mi do głowy.
Nie zamierzam wdawać się z GSR-em w polemikę dotyczącą taktycznych rozgrywek wokół kreowania Nowej Lewicy. Wszelkie zakulisowe w tej dziedzinie posunięcia były i są mi całkowicie nieznane, a przede wszystkim - całkowicie obojętne. Ruch rewolucyjny należy oceniać po jego realnym zaangażowaniu w proces emancypacyjny - ewentualne "ciche" porozumienia z jakimiś egzotycznymi grupkami stają się w tym kontekście całkowicie nieistotne. Jeśli więc z punktu widzenia owych "manipulacji pod płaszczykiem", moja propozycja tekstu programowego pojawiła się w nieodpowiednim czasie - przyjmuje to jako hipotezę możliwą i całkowicie nie związaną z meritum rozmów o teorii ruchu rewolucyjnego. Z tego też punktu widzenia musze podkreślić, że wszelkie "dogadywanie" się z kimkolwiek i czymkolwiek są mi całkowicie obce, gdyż nie zależy mi na obecności w jednym, czy drugim konkretnym ugrupowaniu. Moja działalność społeczna zawsze inspirowana była wyłącznie chęcią współdziałania z realnym ruchem wolnościowym - jego nazwa i historyczne afiliacje pozostają tak długo nieistotne, jak długo nie odzwierciedlają rzeczywistej treści społecznej danej formacji. Jeśli zaś chodzi o zbieżności i różnice programowe między mną a Piotrem Ikonowiczem, to rzeczywiście, jestem zdania, że nie dzieli nas prawie nic w kwestiach teoretycznych. Dla marksisty, ważna jest jednak również praktyka ruchu, a w tym punkcie, nasze postawy są często bardzo odległe. Nie wyklucza to jednak dyskusji, choćby właśnie w kwestii owego akcentowania "aksjologicznego" charakteru przemiany społecznej. Ikonowicz jako marksista doskonale wie, że rewolucja nie bierze się ze wspólnoty wartości, ale z realnej sytuacji historycznej, która domaga się rozwiązania w postaci akcji rewolucyjnej. Rozumiem potrzebę poszukiwania przez Ikonowicza aliansów z przeróżnymi podmiotami społecznymi, jednak zakres tych poszukiwań jest dziś rzeczywiście niepokojąco szeroki. Pragmatyzm jest wartością typową dla wyalienowanego myślenia mieszczańskiego, dlatego też trudno mi zdobyć się dzisiaj na akceptację podobnych działań. Z kolei muszę stwierdzić, że jak dotąd, nie dojrzałem w optyce lidera NL sugerowanego przez GSR, "narodowego" punktu widzenia. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że ewentualne zajęcie takiego stanowisko przez jakąkolwiek formację rewolucyjną bądź jej prominentnych przedstawicieli stawia pod poważnym znakiem zapytania sprawę elementarnej wiarygodności. Jeśli zaś chodzi o kwestię bezrobocia - kompletnie nie mogę zrozumieć, skąd w głowach GSR-u zagościło przekonanie, iż nie traktuję go w kategoriach "problemu społecznego". Bezrobocie jest jednym z najpoważniejszych problemów dzisiejszego kapitalizmu - zupełnie inną sprawą jest coraz oczywistszy chyba już fakt, iż pełne zatrudnienie pozostanie już zawsze postulatem społecznie nierealizowalnym, co samo w sobie nie jest niczym szczególnie zasmucającym, oczywiście, pod warunkiem całkowitego zrewolucjonizowania istniejącej logiki społecznej reprodukcji materialnej. W kwestii wpływu zintegrowanego rynku europejskiego na Polską gospodarkę jestem zaś w istocie przekonany, że próby jego ograniczenia mają wiele wspólnego z organizowaniem alpejskich tras zjazdowych na Mazowszu. Można nie akceptować logiki rynku na poziomie teoretycznym - trudno jednak jest ją kontestować i jednocześnie nie stawiać na porządku dnia sprawy rewolucji społecznej. W tym kontekście doceniam co prawda ograniczoną wartość rozlicznych "programów przejściowych", co nie zmienia faktu, iż taktyczne przemilczanie docelowych horyzontów działania jest po pierwsze nieuczciwe wobec potencjalnych współtowarzyszy walki, których tym samym traktuje się jako kompletnie pozbawionych podmiotowości, po drugie zaś - powoduje natychmiastowe kłopoty natury teoretycznej.
GSR czuje się oburzony przyrównaniem go do "lektorów KW" oraz zapewnieniem mu "zbójeckiego prawa" do krytykowania NL. Jestem niezwykle zdumiony, że moi polemiści nie odróżniają krytyki wyrażanych poglądów, od krytyki ugrupowania jako takiego. Uwaga o lektorach pojawiła się wszak wyłącznie w kontekście niekrytycznego, właśnie "ideologicznego" używania pojęcia ideologii, jeśli zaś chodzi o żartobliwy ton sformułowania "zbójeckie prawo", mogę niniejszym przeprosić za jego zastosowanie, co jednak nie zmienia mojego wrażenia, że kompletny brak poczucia humoru jest szczególnie na lewicy, zjawiskiem bardzo niepokojącym.
O mojej rzekomo "zapiekłej nienawiści" do klasy robotniczej nie bardzo chce mi się dyskutować. Może więc wystarczające w tym miejscu będzie przede wszystkim podkreślenie, że jakiekolwiek uczucia wobec dowolnych klas społecznych są mi całkowicie obce, gdyż uważam, że stosunek do nich kształtuje wyłącznie racjonalna ocena ich historycznych uwarunkowań. Pałanie miłością bądź nienawiścią do czegokolwiek, poza konkretnymi ludzkimi osobnikami jest natomiast w moim mniemaniu przejawem niezwykle toksycznych aberracji psychicznych, czego ani sobie, ani nikomu z moich dyskutantów absolutnie nie życzę.
Jak już wspominałem, subtelne zawiłości relacji między teoria i taktyką poszczególnych ugrupowań lewicowych w rodzaju NLR są mi całkowicie obojętne. Nigdy nie zastanawiałem się, na ile poszczególne grupki określające się jako "rewolucyjne" przystają bądź nie do uważanej przeze mnie za oczywistą, zasadniczą perspektywą rewolucji społecznej. Tym bardziej nie ekscytują mnie zawiłości wypowiedzi poszczególnych polityków udzielanych przed trybunałem żurnalistyki. Ze znaczną większością dziennikarzy zazwyczaj po prostu w ogóle nie ma sensu prowadzić poważnych rozmów.
Zgadzam się z GSR-em, że manifest Ikonowicza ma nie tylko charakter reformistyczny, ale wręcz pozbawiony jakiegokolwiek określonego charakteru, który pozwalałby go przyporządkować konkretnemu nurtowi ruchu lewicowego. Nie znaczy to jednak, że treść owego manifestu określa poglądy samego autora, który, jak już wspominałem, próbuje poszukiwać możliwie najszerszego wspólnego mianownika dla swojej inicjatywy. To właśnie wiedza o jego rzeczywistych poglądach pozwala żywić nadzieję, iż ostateczne efekty tych poszukiwań mogą się okazać społecznie interesujące. O niebezpieczeństwach, które czają się za taką taktyką miałem już okazję wzmiankować.
Z niepokojem zauważam posługiwanie się przez GSR jeszcze jednym wynalazkiem dzisiejszej polskiej publicystyki - pojęciem "populizmu". Muszę przyznać, że od momentu pojawienia się tego intelektualnego potworka w języku polskiej polityki nie miałem żadnych wątpliwości, iż jedyną jego funkcją jest konsekwentne zafałszowywanie opisywanych fenomenów społecznych. Z jednej strony, słówko populizm wykorzystywane jest zawsze wtedy, gdy establishment nie ma ochoty przyznać, że dopuszcza do sfery publicznej formacje neofaszystowskie, z drugiej zaś - używa się tego pojęcia w celu dyskredytowania wszelkich roszczeń społecznych klas i warstw upośledzonych. Co ma zaś oznaczać słowo populizm w języku GSR, zaprawdę trudno mi wywnioskować. Istnieją przecież dość klarowne instrumenty rozpoznawania reakcyjnych żywiołów drobnomieszczańskich drzemiących w społeczeństwie kapitalistycznym i ich opis nie wymaga chyba korzystania z neoliberalnych neologizmów. Jeśli chodzi zaś jedynie GSR-owi o rozmycie smutnego faktu, iż wśród poważnego odłamu klasy robotniczej owe żywioły zagościły chyba już na stałe - wówczas taka taktyka prowadzenia dyskusji uniemożliwia merytoryczną na ten temat rozmowę.
Przechodząc do problemu "naturalności", wypada jedynie skonstatować naszą daleko idącą zgodność w tym przedmiocie. Jeśli zaś chodzi o masochizm, znowu ujawnia się chyba brak wrażliwości GSR-u na pewne zabiegi stylistyczne. Nie twierdziłem, choć sprawa w istocie nie jest oczywista, że rodzina monogamiczna ma charakter obiektywnie masochistyczny. Moje sformułowanie miało jedynie wyrazić przekonanie, że alienująca represja monogamii nie jest wygodnym hasłem aktywizującym potencjał rewolucyjny ewentualnych podmiotów przemiany społecznej.
O wiele ciekawsza jest debata o Rozumie wartościującym proces historyczny. Przede wszystkim, sądzę, że Rozum nie posiada narzędzi wartościowania całości procesu historycznego, gdyż jest jedynie jego wytworem. To nie Rozum wartościuje proces, lecz odwrotnie - proces wartościuje konkretne postaci Rozumu. Prawda Rozumu jest w istocie zawsze zawarta w pewnej, historycznie określonej formie partykularności, kłopot jedynie w tym, że nie zawsze można jednoznacznie ową partykularność wskazać. Jednym być może z największych sukcesów filozoficznych Marksa było przekonujące udowodnienie tezy, iż w danych ówcześnie warunkach historycznych, depozytariuszem Rozumu pozostawała klasa robotnicza. Dzisiaj wszakże, na nowym etapie historycznym, podobna konkluzja jest niemożliwa do utrzymania. I właśnie zadaniem filozofii jest obecnie odnalezienie nowej formy partykularności, która w sposób uprawniony mogłaby wysunąć roszczenie do powszechności. Udawanie, że problem taki nie istnieje, jest ni mniej ni więcej, tylko intelektualną kapitulacją Rozumu wobec faktyczności. Poszukiwanie wartościowych historycznie form aktualizowania się prawdy wyzwolenia jest więc podstawowym obowiązkiem krytyki społecznej. W tym kontekście, wypada się jedynie zgodzić z uwagami GSR, że wartości "uniwersalne" nie stanowią ahistorycznego bytu pozaświatowej idei. Dziwne jest jedynie, że autorzy omawianego artykułu sugerują niżej podpisanemu prezentowanie właśnie takiej, ahistorycznej perspektywy.
Na koniec pozostała nam do przedyskutowania kwestia zależności między historycznymi formami manifestowania się materialnej działalności ludzkiego podmiotu a rewolucją społeczną. W tym punkcie, niezwykle istotne są kwestie terminologiczne. Nie istnieje bowiem w języku polskim odpowiednia intuicja językowa, pozwalająca odróżnić angielskie terminy "labour" i "work". Sprawa jest fundamentalna, bowiem, o ile pierwsze z tych słów oznacza coś, co najlepiej oddać złożonym pojęciem "pracy wyalienowanej", o tyle drugie, brzmiące szczególnie dobitnie w konstrukcji "work of art", sugeruje wolną od wyobcowania, swobodną samorealizację ludzkiej jednostki. W tym sensie, rewolucja rzeczywiście nie znosi pracy, jednak zachowywanie tego samego pojęcia dla robotniczego znoju i samoustanawiającego czynu wolnego człowieka więcej zaciemnia, niż wyjaśnia. Dlatego właśnie, warto pamiętać, że zdaniem Marksa, rewolucja ma na celu w ostatecznym rozrachunku znieść nie tylko pracę, ale i "robotnika jako robotnika". Kwestia utowarowienia pracy intelektualnej w dzisiejszym świecie późnokapitalistycznym jest zaś zupełnie oddzielnym zagadnieniem, i jego głupawe sprowadzanie do poziomu dowcipów o rabinach nie licuje z powagą GSR. A jeśli chodzi o rozważania nad komunizmem, jako nad "społeczeństwem czasu wolnego", to w istocie, w późnych utworach Marksa pojawia się podobna intuicja, tyle tylko, że jest to po pierwsze teoretyczny regres, w porównaniu ze stanowiskiem zajmowanym choćby w "Rękopisach ekonomiczno-filozoficznych", po drugie zaś, jest to współcześnie ulubiony sposób rozmydlania kwestii jakościowej różnicy między światem przed i porewolucyjnym, stosowany przez przeróżnej maści reformistów, co do których, jak niezłomnie wierzę, zarówno ja, jak i GSR mamy od dawna wyrobione i teoretycznie ugruntowane przekonania.
Tomasz Rafał Wiśniewski