Dyskusja na temat klasy robotniczej lat dziewięćdziesiątych XX wieku. W załączeniu publikujemy artykuły uczestników dyskusji redakcyjnej, opublikowane w "Samorządności Robotniczej" (pismo GSR). W dyskusji, która była kontynuacją poprzednich dociekań na ten temat, udział wzięli: Ewa Balcerek, prof. Jacek Tittenbrun, prof. Jan Dziewulski, Włodzimierz Bratkowski, Jerzy Łazarz, Zbigniew Partyka i prof. Przemysław Wójcik.


Prof. Przemysław Wójcik


W sprawie robotniczej
 


W jednym z prawicowych tygodników wyczytałem ostatnio, że IV rozbiór Polski zaczął się po zwycięstwie SLD w wyborach w 1993 r. Można by darować sobie głupotę, bezczelność i nikczemność pojedynczego żurnalisty, gdyby na tę samą nutę nie grała cała opozycja z Judaszami z Unii Wolności na czele. Przypomnijmy zatem bilans rządów ekip solidarnościowych do wyborów: trzy miliony bezrobotnych, z których większość utraciła prawo do zasiłku, co łącznie z rodzinami daje 7-8 milionów osób, oraz brak miejsc pracy dla absolwentów zasadniczych i średnich szkół zawodowych, brak możliwości dalszej nauki dla większości młodzieży polskiej. Dodajmy spauperyzowanie większości, tj. 65% ludności, w tym: 20% emerytów i rencistów, 50% pozostałych obywateli zepchniętych poniżej minimum socjalnego. Wspomnijmy jeszcze oszukańczą waloryzację rent i emerytur, która w rzeczywistości była dewaloryzacją, zawłaszczenie wkładów oszczędnościowych, wkładów na książeczki mieszkaniowe, przedpłat na samochody itp., co było zwykłą kradzieżą.
Wszystko to jest wyłączną zasługą ekip solidarnościowych, one także dokonały pierwszego etapu dezindustrializacji Polski niszcząc gospodarkę i źródła dochodów budżetowych państwa, wyprzedając ją za bezcen obcemu kapitałowi i uwłaszczającej się starej i nowej nomenklaturze. Przypomnijmy losy PGR-ów i ich załóg, których większość utraciła prawo do zasiłków i znajduje się na garnuszku uznaniowej jałmużny pomocy społecznej. A przecież suma dopłat państwa do PGR-ów - jak to udowodnił były Rzecznik Praw Obywatelskich, prof. Tadeusz Zieliński - była niższa od wypłat na zasiłki (niszczono najbardziej dochodowe w Polsce przemysły: farmaceutyczny, spirytusowy, tytoniowy, włókienniczy i cały szereg innych branż gospodarki).
Cała filozofia elit władzy do 1993 r. sprowadzała się do przenoszenia ludzi ze sfery wytwarzania dochodu narodowego do sfery podziału, w rezultacie czego, na 100 osób zawodowo czynnych przypada 75 osób zawodowo biernych, co stanowi kuriozum w skali Europy. Po 2000 r. ludności zawodowo biernej będzie więcej niż ludności zawodowo czynnej. Nie trzeba wyjaśniać, jakie to będzie miało skutki dla poziomu życia ludzi pracy i dochodów budżetowych państwa. "Solidarność", która firmowała te antypolskie i antyludowe praktyki, nie potrafiła w wyborach w 1993 r. zdobyć nawet 5% głosów.
Socjaldemokracja po trzech latach względnie umiarkowanej i ostrożniejszej kontynuacji programu liberalnego, po zwycięskich wyborach prezydenckich, odrzuciła swoje obietnice wyborcze i rozpoczęła drugi etap demontażu gospodarki polskiej - niszczenie przemysłów strategicznych - ostatnich bastionów kadrowej klasy robotniczej. Wszędzie na świecie, w cywilizowanych krajach, wyodrębnia się przemysły strategiczne, do których zalicza się przemysły obronne i przemysły wysokiej techniki. Są one sponsorowane przez państwa, wszędzie są narodowe, a w większości krajów nawet państwowe. Różnice w podejściu do tych spraw na Zachodzie i w Polsce warto pokazać na przykładzie przemysłu okrętowego.
Do ubiegłego roku Unia Europejska dopłacała swoim stoczniom całą różnicę między ceną sprzedaży statków a kosztami ich produkcji, od ubiegłego roku dopłaca tylko 8%. Dlaczego? Ze stoczniami skooperowane są liczne zakłady zatrudniające dziesiątki tysięcy ludzi. Likwidacja ostatniego ogniwa stawia w stan bankructwa większość z nich i nakręca spiralę bezrobocia. Państwa UE pilnują swoich interesów, od nas żądają natomiast natychmiastowego wstrzymania dopłat. Rząd nie tylko akceptuje ten haniebny dyktat, ale na dodatek wmawia społeczeństwu, że chodzi tylko o parę tysięcy ludzi w Stoczni Gdańskiej, w Ursusie itp. A przecież w kolejce czekają dziesiątki branż i setki zakładów. Niszczy się branże i przedsiębiorstwa, dezinformuje społeczeństwo, a potem wystawia się rachunek załogom za wyczyny pałkarzy "żula 100-lecia" i innych Wrzodaków. A gdzie są ci inni, rzeczywiści obrońcy interesów robotniczych? Polskie ludowe porzekadło głosi: "Gdzie nie ma psa, tam i świnia zaszczeka".
Wszystkie elity polityczne, z wyjątkiem PSL-u, uczciwej, ale niewiele znaczącej lewicy w SLD i, być może, części ROP-u, chcą w ludziach pracy zabić nadzieję. Zgadzam się z wyrażoną w dyskusji przez prof. Dziewulskiego opinią, że 70% postulatów ROP powinno znaleźć się w programie każdej prawdziwej lewicy. Z jednym uzupełnieniem i jednym zastrzeżeniem. Zgadzam się, że 70% propozycji powinno znaleźć się w każdym programie ugrupowań rzeczywiście lewicowych, ale także ugrupowań centrowych i prawicowych o rozwiniętym poczuciu odpowiedzialności za Polskę. Obsesyjne jady pozostałych 30% grożą przekształceniem kraju w permanentne "polskie piekło" i uniemożliwiają jakikolwiek dialog z lewicą, bez którego odwoływanie się do klasy robotniczej może sugerować, że chodzi o kolejną manipulację. Nie chodzi tu o ambicje i udziały personalne, a o podmiotowość klasy robotniczej i partnerstwo wszystkich warstw ludzi pracy w Polsce. Żeby nie było wątpliwości, chcę nadmienić, że jestem przeciwnikiem przedawnienia wszystkich zbrodni, nie tylko politycznych, a zarażanie wszystkich ubekomanią traktuję jako potwierdzenie słuszności przysłowia: "wpadł złodziej w tłum i krzyczy...".
Na zakończenie chciałbym wrócić do wątku nadziei. Jest ona ważniejsza od wiary, można utracić wiarę i pozostać człowiekiem, bez nadziei żyć po ludzku nie sposób. Jest ona główną siłą napędową jednostkowej i grupowej podmiotowości, jest promotorem moralności i godności. Bez nadziei wszelka społeczna aktywność jednostkowa i grupowa traci sens. Społeczeństwo ulega atomizacji, a struktury - dezintegracji; to, co zostaje przypomina - jak mówią socjologowie - worek kartofli. Z takim niezdolnym do oporu społeczeństwem elity władzy są w stanie bezkarnie uczynić wszystko. Czy im się to uda? Sądzę, że zapominają, iż mimo wszystko to jest Polska. Spośród wszystkich krajów realnego socjalizmu tylko w trzech mieliśmy do czynienia z jednorazowymi zrywami wolnościowymi: w NRD w 1953 r., na Węgrzech w 1956 r., w Czechosłowacji w 1968 r. W Polsce było ich sześć. Mam nadzieję że decydującym elitom władzy nie udało się zakończyć raz na zawsze historii wyzwoleńczych buntów narodu polskiego na roku 1990.

("Samorządność Robotnicza", nr 16/1996, s.5)