Tekst ten dotyczy amerykańskiego rewolucjonisty, polskiego pochodzenia - Leona Czołgosza, który w 1901 r. zabił prezydenta USA McKinleya. Tekst pochodzi ze strony http://www.republika.pl/falodz/czolgosz.htm .
Leon Czołgosz
W Buffalo, na skraju Delaware Park - zaprojektowanego przez
F. L. Olmsteada, twórcę Central Park na nowojorskim Manhattanie - wznosi się
okazała, neoklasycystyczna budowla, zbudowana z vermonckich marmurów,
naśladująca swym stylem i kształtem ateński partenon. Gmach ten jest jedyną,
trwałą pozostałością po kilkudziesięciu obiektach, które - w związku z
organizacją wystawy panamerykańskiej w 1901 r. - zostały wzniesione w Buffalo,
na terenie ulokowanym pomiędzy dwoma ważnymi arteriami miejskimi Elmwood Avenue
i Delaware Avenue. Obecnie, ów budynek jest siedzibą buffalońskiego towarzystwa
historycznego i jego większa część jest okupowana przez muzeum historyczne
miasta Buffalo. Wśród eksponatów muzealnych, uwagę zwraca mały rewolwer marki
Iver Johnson, przy pomocy którego Leon Czolgosz, w dniu 6 września 1901 r.,
dokonał zamachu na prezydenta USA Williama McKinleya.
EKSPOZYCJA
Przełom XIX i XX wieku był dla Buffalo okresem wielkiej prosperity. Ósmy co do
wielkości przeładunków port świata, jeden z największych amerykańskich węzłów
kolejowych (przez miasto usytuowane w połowie drogi miedzy Nowym Jorkiem i
Chicago - przeciętnie co 6 minut przejeżdżał pociąg), rozwijający się
dynamicznie ośrodek hutniczy w Lackawanna na przedmieściach Buffalo (Betlehem
Steel Corporation z siedzibą w Lackawanna, był jednym z największych koncernów
stalowych w USA), wreszcie zawsze bardzo prężny sektor handlowy, wszystkie te
czynniki jednoznacznie przesądzały o rosnącym znaczeniu miasta. Z populacją
prawie czterystutysięczną, Buffalo było czwartym co do wielkości miastem w skali
kraju, a dla jego mieszkańców perspektywy przyszłości rysowały się w różowych
barwach. Dzisiaj mieszkańcy Buffalo - podupadłego ekonomicznie skutkiem otwarcia
drogi morskiej Św. Wawrzyńca (pozostawia port Buffalo na uboczu) z końcem lat
50-tych oraz spadkiem popytu na produkty hutnicze w latach 70-tych - z
nostalgiczną nutą wspominają ów okres "gdy Buffalo było Silicon Valley".
Z końcem lat 90-tych XIX wieku, władze miasta i miejscowi przedsiębiorcy, chcąc
uświetnić sukces ekonomiczny Buffalo, jak również zaakcentować powitanie nowego
stulecia wiekopomnym wydarzeniem, podjęli decyzję o zorganizowaniu w mieście
wystawy panamerykańskiej. Idea międzynarodowych ekspozycji sięga swymi
początkami roku 1851, kiedy to z inicjatywy księcia Alberta, małżonka królowej
brytyjskiej Wiktorii, zorganizowano w Londynie wielką wystawę (Grand Exposition),
zakończoną wielkim sukcesem. Końcówka XIX wieku obfitowała w USA w szereg wystaw
międzynarodowych, cieszących się wielka popularnością. W 1893 r. zorganizowano
wystawę międzynarodową w Chicago, zakończoną wielkim sukcesem. Dwa lata później,
w Atlancie, miała miejsce Atlanta Cotton Exposition - równie udana.
W 1897 r. zawiązała się w Buffalo Panamerican Exposition Company - zrzeszająca
organizatorów planowanej wystawy - której członkowie postawili sobie za cel
zorganizowanie przedsięwzięcia w następnym roku. Jednakże ostatecznie, z powodu
wybuchu wojny amerykańsko - hiszpańskiej, datę otwarcia ekspozycji przełożono na
rok 1901. Organizatorzy wystawy zdołali zebrać bez większych kłopotów niezbędną
kwotę 4 milionów USD. Miejscowi przedsiębiorcy nie poskąpili środków, licząc na
to, iż zakończone sukcesem przedsięwzięcie, zwróci im wszelkie poniesione koszta
z naddatkiem. Do prac nad wystawą przystąpiono w roku 1899. Trwały one 18
miesięcy, w trakcie których prowadzono intensywną akcję promocyjną, mającą
zapewnić jak największą liczbę zwiedzających. Na wykupionych stukilkudziesięciu
hektarach (zwanych Ramsey land), ograniczonych ulicami Elmwood Avenue i Delaware
Avenue, postawiono w ekspresowym tempie kilkadziesiąt obiektów. Wszystkie one -
z wyjątkiem pawilonu stanu Nowy Jork - zostały zbudowane z wielkich płyt
gipsowych, ujętych w drewniane ramy.
Budowle te, mające charakter prowizoryczny, miały służyć tylko celom ekspozycji
i tym samym, ich eksploatacja została przewidziana na maksymalny okres 7
miesięcy. Wystawę otwarto w dniu 1 maja 1901 r. Oprócz 23 pawilonów,
mieszczących ekspozycje krajów Ameryki Łacińskiej i Kanady, wystawa obejmowała
szereg budynków z ekspozycjami poszczególnych stanów USA oraz US government
building, mieszczący wystawę osiągnięć rządu federalnego. Poza tym, zbudowano
świątynię muzyki, the ethnology building (z wystawami traktującymi o życiu
Murzynów amerykańskich, obfitującymi w utarte stereotypy), stadion mogący
pomieścić 12 tysięcy ludzi, the electric tower - wieżę elektryczną iluminiówaną
nocą milionami żarówek, umocowanych na budowli według określonych wzorców. Wieża
elektryczna - zwieńczona dwutonową sylwetką bogini światła i dominującą nad całą
wystawą - stanowiła niewątpliwie największą atrakcję ekspozycji, której
specyficzną cechą - różniącą ją od poprzednich tego typu imprez - była powódź
światła elektrycznego, w której co wieczoru tonęła cała wystawa. Warto dodać, iż
energia elektryczna niezbędna do tego celu, była przesyłana - dzięki odkrytemu
właśnie przez Nikole Tesle zjawisku prądu zmiennego - z The Adams Power Plant,
elektrowni wodnej wykorzystującej moc pobliskich wodospadów Niagary,
skonstruowanej tuż przed otwarciem wystawy.
W części ekspozycji zwanej The Midway, skoncentrowano wszystko to co było
śmieszne, egzotyczne, dziwaczne, groteskowe. Wystawiono tam - miedzy innymi -
replikę norymbergskiej starówki, małą Wenecję, zaułek Kairu, eskimoską,
indiańską, filipińską i murzyńską wioskę, karli kabaret. W wiosce indiańskiej
"zamieszkiwało" 500-700 Indian, którzy zjechali do niej na "indiański kongres".
Występowali oni w indiańskich strojach (koniecznie ze stereotypowym indiańskim
pióropuszem), urządzali festiwale "pow - pow", staczali inscenizowane bitwy i
potyczki (zawsze rzecz jasna przegrywane przez Indian) z "amerykańskimi
kawalerzystami". Wśród zatrudnionych Indian był słynny wódz Apaczów Geronimo
(ostatni z niezależnych wodzów indiańskich, poddał się władzom USA dopiero w
1886 r.), cieszący się wielkim zainteresowaniem wśród zwiedzających wystawę.
WIZYTA PREZYDENTA
Kulminacyjnym wydarzeniem wystawy miała być wizyta prezydenta Williama McKinleya.
Swą drugą kadencję postanowił on rozpocząć od długiej podróży, objazdu pociągiem
całego kraju. Przybycie prezydenta do Buffalo przewidziano na 3 czerwca 1901 r.
W trakcie podróży, żona prezydenta Ida McKinley, cierpiąca na ciężkie ataki
depresji z towarzyszącą jej epilepsją, zaniemogła poważnie w El Pas (Teksas) i
po przewiezieniu jej do San Francisco, pozostawała tam przez kilka tygodni pod
stałą opieką lekarską. McKinley - znany ze swego niewolniczego przywiązania do
żony i troskliwej opieki nad nią - pozostawał przy jej boku przez cały ten
okres. Skoro tylko stan zdrowia prezydenckiej małżonki poprawił się na tyle, iż
lekarze zezwolili na podróż koleją, powróciła ona natychmiast z prezydentem do
Waszyngtonu, po czym wkrótce para prezydencka udała się spędzając letnie wakacje
do Canton (Ohio), rodzinnej miejscowości Idy. Termin wizyty w Buffalo przełożono
na 5 września 1901 r.
William McKinley urodził się w 1843 r. w Niles (Ohio), w rodzinie robotniczej. W
1861 r. wstąpił ochotniczo w szeregi armii Unii i wziął udział w wojnie
secesyjnej, wyróżniając się talentem i odwagą. Koniec wojny zastał go w stopniu
majora. Po zakończeniu działań wojennych, McKinley porzucił karierę wojskową i
wstąpił do Albany Law School (Albany, stan Nowy Jork), z zamiarem zostania
adwokatem. W 1871 r. poślubił Idę Saxton, po czym młoda para przeniosła się do
rodzinnej miejscowości Idy, Canton w Ohio. McKinleyowie doczekali się dwóch
córek, jednakże obydwie dziewczynki zmarły w wieku niemowlęcym. Tragedia ta,
położyła się długim cieniem na życiu Idy McKinley, która po doznanej traumie
nigdy już nie odzyskała pełni sił. William McKinley natomiast, otoczywszy
troskliwą opieką podupadłą na zdrowiu żonę, zdołał znaleźć czas i energię na
poświęcenie się karierze politycznej, w czym pomógł mu niewątpliwie talent
krasomówczy. Siedmiokrotnie był wybierany do Izby Reprezentantów ze stanu Ohio.
Dwa razy przyszło mu być gubernatorem tego stanu.
W 1896 r. McKinley pokonał Williama Bryona w wyborach prezydenckich i został
prezydentem USA. Ogromną rolę w karierze politycznej McKinleya odgrywał wpływowy
i bogaty senator Mark Hanna z Celeveland (Ohio), władający partią republikańską
niczym swym prywatnym rancho. McKinleyowi przyszło zapłacić słono za to
wsparcie. Hanna został jego alter ego, ingerując często w kompetencje
prezydenta, wywierając na niego presję, kształtując w dużym stopniu treść
decyzji podejmowanych przez McKinleya. Opozycyjna prasa złośliwie - i raczej
trafnie - porównywała McKinleya do marionetki, pociąganej za sznurki przez Hanne.
W 1900 r. McKinley, będący u szczytu popularności, cieszący się ogromną
popularnością w społeczeństwie, z łatwością został wybrany - po raz drugi -
prezydentem. Najistotniejszą cechą prezydentury McKinleya, była polityka
utrzymywania wysokich ceł na towary importowane, w celu chronienia rodzimego
przemysłu i rolnictwa. W zakresie polityki zagranicznej, lata 1896 - 1901, to
szczytowy okres amerykańskiego imperializmu, charakteryzujący się aneksją
Hawajów (1898 r.) oraz wejściem w posiadanie - skutkiem wygranej wojny z
Hiszpanią - Filipin, Puerto Rico, Guam oraz uzależnieniem Kuby.
Późnym popołudniem 4 września 1901 r., specjalny pociąg wiozący prezydenta wraz
z małżonką, jak również szereg osobistości amerykańskiego życia politycznego,
wtoczył się na stację Terrace Station w Buffalo. Prezydenta powitał salut
armatni. Działa jednakże zostały ustawione zbyt blisko peronów, skutkiem czego,
od huku wystrzałów popękały szyby w wagonach pociągu i w oknach pobliskich
budynków. Ida McKinley szczególnie ciężko przeżyła incydent. Wyprowadzona z
równowagi, znalazła się w stanie bliskim atakowi epilepsji. Prezydent zachował
zimną krew i z wyrazem beztroski na twarzy pojawił się na platformie widokowej
wagonu, witając zgromadzony wokół tłum gapiów. Ktoś z podekscytowanego odgłosem
pękającego szkła tłumu krzyknął, że anarchiści wykoleili skład prezydencki.
Reagując na te słowa, spora gromada gapiów ruszyła w stronę stojącego przy
torach osobnika, niedbale ubranego, biorąc go za rzekomego anarchistę. Nie jest
wykluczone, iż całe zajście zakończyłoby się klasycznym linczem, gdyby nie
interwencja nieznanego, gustownie ubranego mężczyzny, który wychyliwszy się ze
swojego powozu, gromkim głosem oświadczył, iż ścigany nie jest niczemu winien i
że pękające szkło to wynik zbyt donośnych salw armatnich. Wielu z obecnych na
stacji i witających prezydencką parę, uznało ów przykry incydent za złowieszczy
omen, źle wróżący prezydenckiej wizycie w Buffalo.
Po niefortunnej powitalnej ceremonii, pociąg prezydencki zajechał na peron
dworca Amherst Station, usytuowanego tuż przy terenie wystawy. Stąd prezydencka
para, z towarzyszącą jej okazałą świtą, przy aplauzie wielotysięcznych tłumów,
udała się na przejażdżkę dorożką po terenie ekspozycji. Po zakończeniu
przejażdżki, prezydent z małżonką udali się do domu Johna Milburna - bogatego
prawnika z Buffalo, przewodniczącego komitetu wystawy - którego okazała, pokryta
dzikim winem rezydencja przy Delaware Avenue, reprezentacyjnej ulicy miasta,
miała być miejscem zamieszkania McKinleyów podczas ich pobytu w Buffalo.
Następnego dnia rano, na terenie wystawy, prezydent wygłosił przemówienie do
tłumu około 50 tysięcy osób, zgromadzonego wokół specjalnie na tę okoliczność
wzniesionej trybuny.
W swej mowie McKinley wskazał na dobrobyt panujący w USA, na rosnącą z każdym
rokiem produkcję, na niezbędność - w związku z tym - rozwoju międzynarodowego
handlu i zarzucenia polityki izolacjonizmu, konieczność pokojowego rozwiązywania
konfliktów międzynarodowych. Oracja została nagrodzona rzęsistymi oklaskami i w
ogólnym entuzjazmie niewielu zwróciło uwagę na to, iż postulaty prezydenckie
miały się nijak do zasad i charakteru jego polityki, która była w swej istocie
tak izolacjonistyczna jak i imperialistyczna. Po zakończeniu przemówienia,
McKinley - przy akompaniamencie wiwatujących tłumów - udał się w odkrytym
powozie do amfiteatru, gdzie dokonał przeglądu zgromadzonych tam oddziałów
wojskowych oraz spotkał się z grupą wyselekcjonowanych na tę okazję,
znaczniejszych obywateli Buffalo. Zaraz potem wziął udział w wypuszczeniu 7000
gołębi (które poniosły w USA wieść o pobycie prezydenta w Buffalo), a następnie
zwiedził kilka pawilonów wystawy, zatrzymując się na dłużej przy ekspozycji
kanadyjskiej - z powodu białego jeżozwierza, stanowiącego maskotkę tej wystawy -
oraz w pawilonie kubańskim, gdzie oglądał maskę pośmiertną Napoleona, dzieło
Antomarchiego.
Ostatnim obiektem zwiedzanym przez prezydenta, był okazały, wznoszący się nad
sztucznym jeziorem, pawilon wystawowy stanu Nowy Jork Tutaj McKinley, w
towarzystwie wysokich dygnitarzy państwowych i przedstawicieli korpusu
dyplomatycznego, spożył lunch, dostarczony z hotelu Iroquis w centrum miasta. Po
posiłku, prezydent udał się z wizytą do siedziby władz federalnych w Buffalo,
gdzie spotkał się znów z grupą wyselekcjonowanych na tę okazję osób, w tym
kapitanem Richmondem E. Hobson, bohaterem niedawno zakończonej wojny z Hiszpanią
(zatopił węglowiec na redzie portu Santiago de Cuba, celem zablokowania
znajdującej się tam flotylli okrętów hiszpańskich) oraz dr. Hermanem Mynter,
chirurgiem duńskiej marynarki wojennej, praktykującym podówczas w Buffalo, który
miał odegrać istotną rolę w nadchodzących wypadkach.
Późnym popołudniem, McKinley zmęczony intensywnym programem dnia, udał się na
zasłużony odpoczynek do domu Milburna, gdzie oczekiwała na niego Ida, która
właśnie powróciła z przyjęcia, wydanego na jej cześć przez żony członków
komitetu wystawy panamerykańskiej. Wieczorem prezydencka para udała się na teren
ekspozycji, w celu obejrzenia pokazu fajerwerków, przygotowanego przez słynnego
pirotechnika Henry Pain’a. Po obejrzeniu pokazu świateł, przejażdżce łodzią po
jeziorze, obejrzeniu baletu na wodzie z tańcem nimf, przyszła kolej na główną
atrakcję wieczoru. Pain przeszedł samego siebie i dał przedstawienie, zgodnie
ocenione przez wszystkich zgromadzonych, jako absolutnie wyjątkowe i
niepowtarzalne. Na samym końcu pokazu, girlandy sztucznych ogni eksplodowały z
hukiem wokół unoszącego się w powietrzu portretu prezydenta, pod którym widniał
napis: "witaj - McKinley - wódz naszego narodu i naszego imperium". Następnego
dnia, wczesnym rankiem, McKinley wraz z żoną i towarzyszącym im orszakiem - przy
akompaniamencie wiwatujących tłumów - udali się koleją w kierunku Niagara Falls,
zwiedzając atrakcje kanionu Niagary. Prezydencka para rozpoczęła wycieczkę od
obejrzenia Lewiston, uroczego miasteczka leżącego nad rzeką Niagara, niedaleko
od jej ujścia do J. Ontario, miejsca akcji ulubionej książki prezydenta "The Spy"
("Szpieg") pióra Fenimore Coopera, rozgrywającej się w okresie wojny o
niepodległość USA. Następnie skład prezydencki pojechał w górę rzeki,
zatrzymując się na chwilę w Devil's Hole (szczególnie imponujący fragment
kanionu rzeki Niagary) oraz w Whirpool, miejscu gdzie rzeka Niagara zmienia
raptownie swój bieg, tworząc imponujących rozmiarów wir wodny.
Po przybyciu do Niagara Falls, prezydencka para udała się na most wiszący,
spinający brzegi Niagary i tym samym łączący USA z Kanadą. Prezydencki powóz
zatrzymał się kilka metrów od białej linii, narysowanej przez środek mostu i
wyznaczającej granice państwową. Przybycie prezydenta na most wiszący, stało się
przedmiotem ogromnej wrzawy rozpętanej przez prasę, już na kilka dni przed
zaplanowanym zdarzeniem. Dowodzono mianowicie, iż przekroczenie przez pomyłkę -
nawet o kilkadziesiąt centymetrów - linii granicznej przebiegającej przez most,
zaskutkować może skandalem międzynarodowym, kładąc się tym samym cieniem na
stosunkach amerykańsko-kanadyjskich. Co szczególnie interesujące - zwłaszcza z
dzisiejszego punktu widzenia - to powód, dla którego owe stosunki miedzy
obydwoma państwami miałyby się popsuć. Sugerowano, iż Kanadyjczycy,
nieprzygotowani na wizytę głowy obcego państwa, nie byliby w stanie należycie,
zgodnie z protokołem, powitać szacownego gościa, co stanowiłoby wystarczający
powód do ciężkiej obrazy, ze wszystkimi smutnymi konsekwencjami tego faktu.
Należy pamiętać, że McKinley nigdy nie postawił stopy na obcej ziemi
(zagraniczne wojaże polityków były wówczas rzadkością, w porównaniu z
dzisiejszymi realiami), tym niemniej histerii, rozpętanej przez gazety -
szczególnie te spod znaku "żółtej prasy" - nie da się niczym usprawiedliwić.
Cała powyżej przedstawiona sytuacja nosi - jakże obecnie dobrze nam znane -
znamiona tworzenia "faktów prasowych". Wizyta prezydenta na moście przebiegła
bez żadnych zakłóceń. Żaden ze złowieszczych scenariuszy wykreowanych przez
prasę nie zmaterializował się.
ZAMACH
Po krótkiej wycieczce nad wodospady Niagary i zwiedzeniu elektrowni wodnej w
Niagara Falls, prezydent zadecydował o powrocie do Buffalo. Pociąg wiozący
prezydencką parę zajechał na dworzec kolejowy ekspozycji około godziny 15.30.
Ida McKinley pojechała natychmiast do domu Milburna, odpocząć po dniu pełnym
wrażeń, natomiast prezydent udał się do świątyni muzyki na spotkanie z
publicznością. Po krótkim zwiedzeniu budynku, McKinley dał znać żeby rozpocząć
audiencję. Dźwięki muzyki wypełniły salę koncertową, gdy organista zaczął grać
"Sonatę F" Bacha. McKinley - mający po lewej ręce Milburna, po prawej Cortelyou,
swojego prywatnego sekretarza, od dłuższego czasu obawiającego się zamachu na
prezydenta - rozpoczął spotkanie z publicznością.
Nad bezpieczeństwem prezydenta czuwało trzech detektywów, usytuowanych w jego
bezpośrednim pobliżu. Na wiele godzin przed przybyciem McKinleya, na zewnątrz
świątyni muzyki zgromadził się kilkutysięczny tłum osób, spragnionych
bezposredniego kontaktu z prezydentem. Po otworzeniu bram budynku, służba
porządkowa sprawnie uformowała napływającą masę ludzi w długą kolejkę, szybko
przesuwającą się w stronę prezydenta. McKinley ściskał ręce podchodzącym do
niego ludziom, czasami zamienił kilka słów z daną osobą, pogłaskał dziecko po
głowie. 6 września był dniem wyjątkowo upalnym. Na zewnątrz panowała temperatura
rzędu 30 stopni Celsjusza. W środku świątyni muzyki było trochę chłodniej, tym
niemniej i tutaj wysoka temperatura dawała się we znaki.
Generalną zasadą, ustanowioną i skrupulatnie przestrzeganą przez szczupłą, lecz
elitarną ochronę prezydenta - obowiązującą podczas tego typu publicznych imprez
jak ta w świątyni muzyki - było podchodzenie do prezydenta z odkrytymi, niczym
nie zasłoniętymi rękami. Upalna pogoda, spowodowała pojawienie się chusteczek do
ocierania potu, w rękach wielu osób ustawionych w kolejce po prezydencki uścisk.
Nie chcąc powodować zamieszania i konsternacji - tym razem na zasadzie wyjątku -
detektywi strzegący bezpieczeństwa prezydenta, odstąpili od zasady "odkrytych
rąk". Po upłynięciu kwadransa, na polecenie zniecierpliwionego i nieufnego
Cortelyou, postanowiono zakończyć audiencję, pozwalając na kontakt z prezydentem
tylko tym szczęśliwcom, którzy już znajdowali się wewnątrz budynku. Zaraz po
zamknięciu drzwi świątyni muzyki, miał miejsce drobny incydent, który na moment
zakłócił przebieg uroczystości. Jeden z podchodzących do prezydenta mężczyzn,
niewysoki, dobrze zbudowany, ciemnej karnacji, z sumiastymi wąsami, wyglądający
na typowego Włocha, wzbudził czujność jednego z detektywów. Osobnik ów został
zatrzymany i szybko przeszukany na uboczu, po czym - gdy detektywi nie znaleźli
nic podejrzanego - pozwolono mu spotkać się z McKinleyem.
O godzinie 16.07 do prezydenta podszedł starannie ubrany młody mężczyzna. Jego
prawa dłoń, owinięta w chusteczkę i lekko wyciągnięta do przodu, sprawiała
wrażenie zawieszonej na niewidocznym temblaku. Lewa ręka skrzyżowała się z
prawą, gdy mężczyzna skłonił się w stronę McKinleya, usiłując uchwycić jego
dłoń. Nagle, w ułamku sekundy, mężczyzna cofnął do tylu owiniętą w chusteczkę
dłoń, po czym rozległ się huk wystrzału. Prezydent uniósł się na palcach nóg,
równocześnie obejmując rękami klatkę piersiową i przechylając się nieznacznie do
przodu. Przestrzelona chusteczka opadła na podłogę, ukazując w dłoni zamachowca
mały rewolwer. W tym momencie padł drugi strzał i McKinley przechylił się
konwulsyjnie do tyłu. Zamachowiec skierował rewolwer w stronę słaniającej się
ofiary, szykując się do oddania trzeciego strzału. Nie zdążył jednakże tego
uczynić. Szeregowiec O'Brien, służący w pułku artylerii w Buffalo, oddany do
dyspozycji detektywów z ochrony osobistej prezydenta, znajdujący się kilka
kroków od zamachowca, rzucił się na niego i zwalił go z nóg na ziemię. Zaraz
potem, w sukurs przyszedł mu detektyw Geary oraz ogromnej postury Murzyn z
Chicago o nazwisku Parker, który potężnym ciosem znokautował zamachowca
pozbawiając go na chwilę przytomności.
Słaniającego się McKinleya pochwycili Cortelyou i Milburn i usadowili w
podsuniętym pospiesznie krześle. Do spoczywającego w krześle prezydenta podbiegł
meksykański ambasador De Aspiroz, który krzycząc "czy strzelano do ciebie", padł
do prezydenckich stóp, w przypływie ataku histerii. McKinley obserwujący
szamotaninę agentów ochrony z powalonym na ziemie zamachowcem, zakazał
wyrządzenia mu jakiejkolwiek krzywdy, po czym stracił przytomność. Zamachowcem,
który targnął się na życie prezydenta USA, był Leon Czolgosz.
PORTRET ZAMACHOWCA
Leon Czolgosz urodził się w 1873 r. w Detroit (Michigan). Jego ojciec, Paweł
Czolgosz, był polskim emigrantem z zaboru rosyjskiego. Matka Leona osierociła go
wcześnie, umierając w połogu po urodzeniu ósmego dziecka. Wkrótce potem, ojciec
Leona ożenił się ponownie. Relacje między Leonem a macochą, były bardzo złe i w
dużym stopniu przyczyniły się do ukształtowania charakteru chłopca. Leon był
dzieckiem cichym, spokojnym, bojaźliwym, mającym kłopoty w nawiązywaniu
kontaktów z rówieśnikami. Leon miał pięciu braci i dwie siostry. Paweł Czolgosz,
tuż przed narodzinami Leona, był zamieszany w sprawę zabójstwa przełożonego w
pracy, ale niczego nie zdołano mu udowodnić.
Po kilkuletnim pobycie w Detroit, Czolgoszowie udali się do Rogers City, a
następnie Posen i Alpena (wszystkie w stanie Michigan), które to miejscowości
były znacznymi skupiskami polskich imigrantów. Leon uczęszczał do szkoły przez 6
lat. Dzięki temu opanował nieźle angielski i wykształcił w sobie nawyk czytania.
Był niewątpliwie najbardziej wykształconym i oczytanym spośród członków rodziny.
W 1889 r. Czolgoszowie przenieśli się do Natrona (Pennsylwania), gdzie Leon
znalazł swą pierwszą pracę w hucie szkła. Dwa lata później, po zawędrowaniu
Czolgoszów do Cleveland (Ohio), Leon rozpoczął pracę w fabryce kabli. W 1893 r.,
pracując w tej fabryce, wziął udział w strajku robotników, żądających podwyżki
płac. Po powrocie do pracy, chcąc uniknąć represji, Czolgosz postanowił
posługiwać się przybranym nazwiskiem "Fred Nieman".
Ów strajk, miał także inne, przełomowe w życiu Leona znaczenie. W jego trakcie,
wraz ze swym starszym bratem Waldemarem, zaczął poddawać w wątpliwość zasady
wiary katolickiej, której wyznawcą był do tego momentu gorliwym. Bezpośrednią
przyczyną kryzysu wiary, były daremne modlitwy o znalezienie pracy. Wątpliwości
zostały ugruntowane, po sprowadzeniu z Nowego Jorku biblii w języku polskim.
Obydwaj bracia doszli do wniosku, iż treść biblii często nie pokrywa się z tym,
co na kazaniach głoszą księża. Równolegle do kryzysu wiary rozwinęło się u Leona
zainteresowanie socjalizmem. W 1894 r. zaczął uczęszczać na wykłady Antoniego
Zwolińskiego, prowadzącego coś w rodzaju kółka samokształceniowego, dzięki
którym zapoznał się z doktrynami anarchizmu i socjalizmu oraz ukształtował swe
krytyczne poglądy na amerykański system polityczny i stosunki społeczne w USA.
Szereg dyskusji na tematy polityczne, w trakcie których poddawano ostrej krytyce
amerykański rząd, finansjerę, ustrój kapitalistyczny, odbyło się na poddaszu
sklepu spożywczego, który ojciec Leona zakupił w Cleveland (Ohio) w 1895 r.
Trzy lata później, Leon porzucił pracę w fabryce kabli i osiadł wraz z resztą
swej rodziny na roli. Czolgoszowie zakupili 55 akrowe (jeden akr = 0,43 hektara)
gospodarstwo w Worrensville, 17 kilometrów od Cleveland. Leon polował na
króliki, pomagał ojcu w gospodarstwie, handlował końmi, naprawiał sprzęt
rolniczy, dużo czytał. Pewnego razu, natrafił w prasie lokalnej na artykuł,
traktujący o zabójstwie króla włoskiego Umberta przez Gaetano Bresci, anarchistę
z Paterson (New Jersey), najprężniejszego ośrodka anarchistów w USA. Czolgosz
nauczył się całego tekstu artykułu na pamięć, czytając go wiele razy i
przechowując go w swoim portfelu. Nie jest wykluczone, iż czytał on także "żółtą
prasę" magnata prasowego Hearsta, gdzie politykę i osobę McKinleya poddawano
bardzo ostrej, niewybrednej krytyce, pozwalając sobie nawet na aprobatę
ewentualnego zabójstwa, jako metody uwolnienia kraju od złego prezydenta.
Stosunki Leona z macochą systematycznie pogarszały się wraz z upływem czasu, co
odbijało się na jego kondycji psychofizycznej. Zaczął cierpieć na hipochondrię,
wyszukując w gazetach ogłoszenia, reklamujące różnorakie panacea na jego
domniemane dolegliwości. Wydaje się, że z upływem czasu podupadł rzeczywiście na
zdrowiu, nabawiając się kaszlu, chronicznego kataru, bladej cery. W marcu 1901
r. Leon zażądał od rodziny zwrotu 400 USD, które zainwestował w kupno rodzinnego
gospodarstwa. Równocześnie zaczął opuszczać farmę, udając się na kilka dni "do
miasta" lub "na mityngi". W trakcie jednego z takich wypadów do Cleveland, 6
maja 1901 r., Czolgosz udał się na wykład Emmy Goldman - "papieżycy"
amerykańskiego anarchizmu - najwybitniejszego teoretyka anarchizmu w USA. Słowa
Goldman głęboko utkwiły w pamięci Czolgosza.
W swym wykładzie, nakreśliła ona pokrótce zasady ideologii anarchistycznej,
kładąc nacisk na postulat osiągnięcia przez jednostkę ludzką absolutnej wolności
indywidualnej. Rząd, kościół, tradycja, przesądy, to główne przeszkody, stojące
na drodze do osiągnięcia tego celu. Goldman potępiła ideologię socjalistyczną,
nie rezygnującą z koncepcji państwa oraz przeistaczającą jednostkę ludzką w
maszynę, której zadaniem jest jak najwięcej produkować. Równocześnie,
podkreślając rolę edukacji i samokształcenia, odżegnała się ona od przemocy jako
środka do osiągania celów, nadmieniając jednakże, iż akty gwałtu dokonywane
przez anarchistów nie mogą być przez nią potępione, gdyż zawsze wynikają one z
chwalebnych i wzniosłych motywów. Stwierdziła, iż do aktów przemocy uciekają się
jednostki wyjątkowo wrażliwe na krzywdę społeczną, które nie mogą ze spokojem
znosić zła jakie się wokół nich dzieje.
Wkrótce po wysłuchaniu wykładu Emmy Goldman, Leon skontaktował się z Emilem
Schillingiem, skarbnikiem organizacji anarchistycznej w Cleveland zwanej "Klub
Wolności". Po rozmowie z Czolgoszem, Schilling doszedł do wniosku, iż jego
rozmówca wykazuje się rewolucyjnymi poglądami na istotę kapitalizmu i obdarował
go książką "Chicago Martyrs" (traktującą o zamieszkach w Chicago w maju 1886 r.,
spowodowanych robotniczymi żądaniami wprowadzenia 8-godzinnego dnia pracy) oraz
kilkunastoma numerami anarchistycznego periodyku "Free Society". Właśnie owa
literatura, jak również treść mowy Emmy Goldman z 6 maja 1901 r., w połączeniu z
lekturą książki Edwarda Bellamy "Looking backward 2001", będącą futurystyczną
wizją bezklasowego społeczeństwa przyszłości i zarazem niezwykle zjadliwą
krytyką realiów społeczno-ekonomicznych przełomu XIX i XX wieku (zaczytany
egzemplarz książki znaleziono wśród osobistych rzeczy Leona, na strychu
gospodarstwa Czolgoszów w Worrensville, już po jego śmierci) miały decydujący
wpływ na uformowanie się poglądów Leona i podjęcie przez niego decyzji o
zabójstwie McKinleya.
Czolgosz spotkał się kilkakrotnie z Schillingiem. W trakcie rozmów z nim,
dopytywał się czy anarchiści planują zabójstwo głowy państwa w najbliższym
czasie, przywołując często w tym kontekście czyn Gaetano Bresci. Zażądał również
od Schillinga listu polecającego, który miał mu ułatwić nawiązanie stałego
kontaktu z Emma Goldman. Listu takiego nie otrzymał, jednakże dzięki przetartym
przez Schillinga ścieżkom, zaczął bywać wśród anarchistów z otoczenia Goldman
(Abraham Izaak, Hipolit Havel), utyskując, w rozmowach z nimi, na pogarszającą
się sytuację polityczną w kraju, ucisk robotników, imperialistyczną politykę USA
względem Filipin. Często, przy tym, dopytywał się o tajne plany organizacji
anarchistycznej oraz czy szykuje się zamach na prezydenta. Zachowanie Leona do
tego stopnia wzbudziło podejrzenia anarchistów z kręgu Emmy Goldman, iż
ostatecznie - o ironio historii - uznano go za agenta-prowokatora i w jednym z
numerów "Free Society" opublikowano stosowne ostrzeżenie z dokładnym opisem
wyglądu Leona i jego zachowania.
W drugiej połowie lipca 1901 r., Czolgosz pojawił się w West Seneca (dalekie
przedmieście Buffalo), gdzie wynajął pokój u Antoniego Kaczmarka, robotnika
kolejowego narodowości polskiej. W domu Kaczmarków Leon przebywał do końca
sierpnia, prowadząc bardzo spokojny, nierzucający się w oczy tryb życia,
opuszczając swój pokój wczesnym rankiem i wracając do niego późnym wieczorem.
Następnie udał się z krótką wizytą do Cleveland, gdzie być może spotkał się po
raz ostatni z Schillingiem, po czym 31 sierpnia przybyl do Buffalo. Tu,
zatrzymał się w hotelu prowadzonym przez Jana Nowaka przy Broadway Street, w
polskiej dzielnicy miasta. Czolgosz podał się za sprzedawcę pamiątek,
zamierzającego zarobić trochę grosza na wystawie panamerykańskiej. Z początku
nie chciał ujawnić swego nazwiska, po czym indagowany przez ciekawskiego
pracownika hotelu Franka Walkowiaka, stwierdził, że nazywa się Fred Nieman i że
jego niechęć do ujawnienia prawdziwego nazwiska, spowodowana była jego żydowskim
pochodzeniem. Najpewniej właśnie ta okoliczność, jak również fakt obracania się
przez pewien czas w towarzystwie wielu Żydów (którzy podobnie jak Włosi, byli
nadreprezentowani w szeregach amerykańskich anarchistów tamtej doby)
zadecydowały o tym, iż niejednokrotnie Czolgoszowi przypisywano mylnie
narodowość żydowską. Leon Czolgosz urodził się w rodzinie polskich emigrantów,
jego ojczystą mową był język polski, był (do momentu porzucenia wiary) wyznawcą
religii rzymsko-katolickiej, przebywał głównie w środowisku polskich emigrantów
i ich potomków.
Zaopatrzony w lokalną prasę - z dokładnymi harmonogramami wizyty McKinleya -
Czolgosz przystąpił do sfinalizowania decyzji o zabójstwie prezydenta. Wczesnym
popołudniem 4 września, w sklepie przy Main Street, Leon zakupił automatyczny,
sześciostrzałowy rewolwer marki Iver Johnson i zaraz potem udał się na stację
kolejowa, mając nadzieję na dotarcie w bezpośrednie pobliże prezydenta i oddanie
strzałów. Plan ten jednakże spalił na panewce. Gęsty tłum uniemożliwił Leonowi
przepchnięcie się na peron dworca. Następnego dnia, był znacznie bliżej
wcielenia w życie swojego planu. W trakcie prezydenckiej przemowy, zdołał się
przecisnąć - mimo ogromnego tłoku - pod podium, z którego przemawiał McKinley i
już po zakończeniu oracji, gdy prezydent opuszczał trybunę, miał wyśmienitą
okazję oddania do niego strzałów. Szczęśliwy dla prezydenta traf zadecydował o
odstąpieniu przez Czolgosza od szykującej się egzekucji. Otóż McKinley, po
opuszczeniu trybuny, zmierzał do oczekującego go powozu w towarzystwie Milburna.
Obydwaj mężczyźni byli niemalże identycznie ubrani, mając na głowach cylindry.
Czolgosz, nie będąc pewny który z nich jest prezydentem, nie pociągnął za spust.
Dopiero następnego dnia los uśmiechnął się do zamachowca. Dostał się do świątyni
muzyki i nie wzbudzając żadnych podejrzeń szczupłej ochrony, zdołał podejść do
prezydenta, dzierżąc w okrytej chusteczką ręce gotowy do wypalenia rewolwer.
ŚMIERĆ PREZYDENTA
O godzinie 16.14., pod główna bramę świątyni muzyki zajechał elektryczny
ambulans. Prezydenta, który w międzyczasie zdołał odzyskać świadomość,
wyniesiono na noszach z budynku i ułożono w pojeździe, który następnie pojechał
do prowizorycznego szpitala wystawy. W niecałe 20 minut po dokonanym zamachu,
prezydenta ulokowano na stole operacyjnym w szpitalu, rozebrano i zaaplikowano
zastrzyki morfiny w celu złagodzenia bólu. Równocześnie rozpoczęto gorączkowe
poszukiwania i sprowadzanie do szpitala lekarzy, zdolnych podjąć się zadania
postawienia diagnozy i zadecydowania o metodzie leczenia prezydenta. Jednym z
pierwszych, którzy stawili się przy stole operacyjnym, był dr Mynter, chirurg, z
którym McKinley spotkał się poprzedniego dnia. Dokonał on gruntownych oględzin
ciała rannego i stwierdził, iż pierwsza kula nie wyrządziła żadnej szkody,
odbiwszy się od kości klatki piersiowej. Druga natomiast, trafiła w brzuch, 12
cm poniżej serca i ugrzęzła we wnętrznościach.
Dla Myntera było oczywistym, iż rana brzuszna stwarzała śmiertelne
niebezpieczeństwo dla życia McKinleya i tylko szybka operacja dawała nadzieję na
uratowanie pacjenta. Na polecenie prezydenta, Cortelyou - kierując się
wskazówkami Milburna, znającego większość spośród sporego grona lekarzy, które
zdołało się już zgromadzić w przedsionku sali operacyjnej - uczynił dr. Matthew
Manna, światowej sławy ginekologa, jednakże o dosyć skąpym doświadczeniu
chirurgicznym, odpowiedzialnym za podjęcie decyzji o metodzie postępowania i
leczenia rannego prezydenta. Po krótkiej konsultacji z udziałem wszystkich
zgromadzonych lekarzy, Mann podjął decyzję o konieczności natychmiastowej
operacji. Zespół operacyjny stanowili: dr Mann, dr Mynter, dr Lee - lekarz z St.
Luis, zwiedzający ekspozycję - oraz dr Parmentor, profesor anatomii i chirurgii
klinicznej na uniwersytecie w Buffalo.
Tak się nieszczęśliwie złożyło, iż najlepszy chirurg w Buffalo, dr Roswell Park,
autor podręcznika chirurgii znanego w całym świecie (obecnie zespół klinik w
Buffalo, specjalizujących się w chirurgii serca, nosi jego imię), w momencie
zamachu przebywał w Niagara Falls, dokonując skomplikowanej operacji. Milburn
wyekspediował po niego specjalny pociąg, tym niemniej Park pojawił się przy
prezydencie pod sam koniec zabiegu i tym samym nie miał na jego przebieg żadnego
wpływu. Po zaaplikowaniu prezydentowi eteru, Mann dokonał siedmiocentymetrowego
cięcia w miejscu otworu rany postrzałowej. Ów z pozoru prosty zabieg, nastręczył
sporo trudności ze względu na grubą warstwę tłuszczu pokrywającą tułów
prezydenta. W trakcie nacinania tkanki, natrafiono na mały fragment tkaniny z
podkoszulka, wtłoczony w ciało rewolwerowym pociskiem. Po otwarciu jamy
brzusznej okazało się, iż narządy wewnętrzne nie zostały uszkodzone. Po
opatrzeniu i osuszeniu ran ściany żołądka, Mann zadecydował o zakończeniu
operacji, przepłukując roztworem solnym jamę żołądkową, zaszywając ranę i
zarzucając próbę zlokalizowania i wydobycia pocisku - który ugrzązł gdzieś w
mięśniu lędźwiowym i nie stanowił bezpośredniego zagrożenia życia - ze względu
na zbyt duże ryzyko wystąpienia komplikacji.
Zabieg przebiegał w warunkach więcej niż prowizorycznych. Szpital ekspozycji był
tylko szpitalem z nazwy. De facto pełnił on rolę izby lekarskiej, gdzie
poddawano opiece zwiedzających wystawę, u których wystąpiły drobne problemy ze
zdrowiem. Na smutną ironię losu zakrawa fakt, iż sala operacyjna szpitala
wystawy, iluminowanej do przesady światłem elektrycznym, nie była należycie
oświetlona. Dokonujący operacji polegać musieli na świetle naturalnym, sączącym
się przez szyby budynku. W celu jak najlepszego jego wykorzystania, jeden z
lekarzy, stojący przy oknie ze sporych rozmiarów lustrem, nakierowywał snop
światła na tułów operowanego prezydenta. Kto w dzieciństwie "puszczał zajączki"
lusterkiem, wie o czym mowa. Operujący lekarze nie przestrzegali należycie zasad
antyseptyki, nawet tych obowiązujących w 1901 r. Dr Mann operował z odkrytą
głową, bez siatki na włosach i czepka. Co chwila jedna z pielęgniarek ocierała
mu zroszone potem czoło. Mimo to, kilka razy krople potu z jego czoła spadły do
rany prezydenta. Ten karygodny i jakże zarazem odrażający fakt, miał się stać -
w opinii dr. Parka - przyczyną późniejszych komplikacji ze stanem zdrowia
McKinleya.
Jak wspomniano, tuż przed zakończeniem operacji, do szpitala przybył wezwany z
Niagara Falls dr Park. Objął on - de facto - rolę lekarza odpowiedzialnego za
leczenie prezydenta, powołując zespól konsultacyjny, składający się z lekarzy
uczestniczących w operacji. O godz. 19.30 przewieziono McKinleya ambulansem do
domu Milburna, gdzie oczekiwała go powiadomiona o wszystkim, przybita smutkiem,
Ida McKinley. O godz. 21.00 zespół konsultacyjny lekarzy wydał pierwszy
komunikat o stanie zdrowia prezydenta, w którym stwierdzono, iż zniósł on dobrze
operację i że stan jego zdrowia rokuje optymistycznie na przyszłość. Rozpoczął
się okres rekonwalescencji McKinleya. Rodzina Milburnów, udostępniła całą swą
posesję rannemu prezydentowi i jego otoczeniu, zakwaterowując się w jednym z
buffalońskich hoteli. Dom przy Delaware Avenue został otoczony kordonem wojska,
w jego wnętrzu zainstalowano aparaty telegraficzne, na przyległych do posesji
klombach "rozłożyli się obozem" dziennikarze, żądni wieści o stanie zdrowia
prezydenta, które w kilkugodzinnych odstępach były ogłaszane w postaci
komunikatów wydawanych przez zespół konsultacyjny lekarzy. Napawały one
optymizmem. Stan zdrowia McKinleya zdawał się polepszać z każdym mijającym
dniem.
Do Buffalo tymczasem, przybyli wszyscy bliscy współpracownicy McKinleya. Senator
Hanna, prokurator generalny Philander Knox, sekretarz stanu John Huey, sekretarz
obrony Elihu Root oraz - przede wszystkim - wiceprezydent Theodore Roosevelt,
który w wypadku śmierci McKinleya miał stanąć u steru nawy państwowej. 12
września stan zdrowia prezydenta był na tyle dobry, iż Roosevelt po
konsultacjach z lekarzami, zdecydował się opuścić Buffalo, udając się na
wycieczkę w góry Adirondack (północno-wschodnia część stanu Nowy Jork).
Równocześnie tego samego dnia, komitet wystawy panamerykańskiej, powodowany
pragnieniem zatarcia złego odium, które zawisło nad ekspozycją i Buffalo w
następstwie zamachu, postanowił zorganizować uroczyste obchody "dnia McKinleya",
celem uczczenia powrotu do zdrowia rannego prezydenta.
Wieczorem 12 września, wydany komunikat lekarski obwieścił lekkie pogorszenie
się stanu zdrowia pacjenta. McKinley nie był w stanie strawić podanego mu, po
raz pierwszy po operacji, doustnego posiłku. Zaaplikowany olej rycynowy
spowodował opróżnienie żołądka. Jednakże w nocy z 12 na 13 września stało się
jasnym, iż kłopoty z trawieniem nie są jedynym problemem. Tętno pacjenta uległo
znacznemu przyspieszeniu przy jednoczesnym osłabieniu pracy serca. O 3.00 w nocy
do domu Milburna przybył dr Park. Rozpoczęto gorączkowe poszukiwania Roosevelta,
który przepadł gdzieś w dziewiczym zakątku gór Adirondack. Do Buffalo - w
związku z zaistniałym kryzysem zdrowia prezydenta - wyjechał specjalnym
pociągiem senator Hanna, który dopiero co wrócił z Buffalo do Cleveland,
uspokojony poprawą zdrowia swego pupila. 13 września o godz. 17.00 McKinley
został porażony atakiem serca. Trzy godziny później prezydent - świadomy
bliskiego końca - pożegnał się z żoną, po czym wkrótce utracił świadomość. Zgon
nastąpił 14 września o godz. 2.10 w nocy. Przed śmiercią - z nieświadomym już
prezydentem - pożegnali się członkowie najbliższej rodziny oraz jego
współpracownicy, z wyjątkiem Roosevelta, którego nie udało się na czas
sprowadzić z ostępów Adirondack.
Śmierć prezydenta przyszła nagle i niespodziewanie i wprawiła w stan szoku
opinię publiczną, nieprzygotowaną na taki scenariusz wydarzeń bardzo
optymistycznymi komunikatami lekarskimi. Zaczęto spekulować, iż stan zdrowia
McKinleya od samego początku nie rokował większych nadziei, że komunikatom
lekarskim celowo nadawano zbyt optymistyczny ton, że dr Mann nie sprostał
zadaniu, że dr Park przeprowadziłby operacje znacznie lepiej. Wyszło na jaw, iż
12 września lekarze wykryli obecność postępującej gangreny w ranie prezydenta.
Powodowany tym faktem Cortelyou, sprowadził od Tomasza Alvy Edisona
najnowocześniejszy w USA aparat rentgenowski, celem dokładnego umiejscowienia
kuli tkwiącej w lędźwiach, która mogła być przyczyną gangreny. Zlokalizowanie
pocisku się nie powiodło, zresztą zespół lekarski ciągle trwał przy swym
pierwotnym stanowisku, iż próba usunięcia kuli przyniosłaby więcej szkód niż
pożytku.
Ciało prezydenta złożono w mahoniowej trumnie - w połowie spowitej amerykańską
flagą - i wystawiono na katafalku w salonie posesji Milburnów. Górna część
trumny pozostawała odkryta, tak więc przybywający do salonu mieli możliwość
oglądania zwłok McKinleya, ubranych na czarno, z głową spoczywającą na białej,
satynowej poduszce. Jego twarz była wykrzywiona grymasem bólu, świadczącym o
cierpieniach jakich doświadczył w ostatnich chwilach życia. 15 września rano, po
odprawieniu krótkiego nabożeństwa prezbiteriańskiego, trumnę, eskortowaną przez
poczet żołnierzy, przewieziono do hali reprezentacyjnej buffalońskiego ratusza
czarnym karawanem, ciągniętym przez zaprzęg czarnych jak smoła flamandzkich
koni. Wystawiona na wyniosłym katafalku, w otoczeniu warty honorowej,
pozostawała tam do rana następnego dnia, adorowana przez polityków i dygnitarzy
z otoczenia McKinleya oraz mieszkańców Buffalo, których tysiące przewinęło się
przez halę ratusza.
16 września rankiem, specjalny pociąg z trumną prezydenta wyruszył z Buffalo do
Waszyngtonu. Wzdłuż torów ustawiły się wielotysięczne tłumy, modlące się,
śpiewające religijne pieśni. W miejscowościach, przez które przejeżdżał pociąg,
bito w dzwony. Wieczorem, gdy pociąg zbliżał się do stolicy, Murzyni w Maryland
rozpalili wzdłuż torów setki ognisk. Po przybyciu do Waszyngtonu trumnę
przewieziono do Białego Domu. Następnego dnia, z samego rana, w ulewnym deszczu,
czarny karawan eskortowany przez kawalerzystów z wyciągniętymi szablami,
ciągnięty przez szóstkę czarnych koni okrytych czarnymi kapami, każdy trzymany
za uzdę przez Murzyna we fraku i w jedwabnym cylindrze, zawiózł trumnę
prezydenta do budynku Kapitolu. W hali rotundy pozostawała ona do następnego
dnia, adorowana przez rodzinę prezydenta, polityków, korpus dyplomatyczny i
tysiące mieszkańców stolicy. 18 września, zwłoki prezydenta przewieziono
pociągiem do Canton (Ohio) i złożono w krypcie McKinleyów na miejscowym
cmentarzu. W uroczystościach pogrzebowych w Canton, wzięło udział około 100
tysięcy ludzi.
Wiceprezydent Theodore Roosevelt, uspokojony optymistycznymi komunikatami
lekarskimi o stanie zdrowia prezydenta, udał się na wycieczkę w góry Adirondack,
w okolice najwyższego szczytu tych gór: Mt Marcy. Z chwilą nagłego pogorszenia
się stanu zdrowia McKinleya, zorganizowano pospiesznie małą ekspedycję, w celu
odnalezienia Roosevelta. Powrót Roosevelta do Buffalo miał dramatyczny przebieg.
Najpierw, wiceprezydent z towarzyszącą mu asystą, odbył wyczerpujący,
kilkunastokilometrowy marszobieg, ze szczytu Mt Marcy do miejsca gdzie oczekiwał
na niego podstawiony powóz konny. Później, miała miejsce całonocna,
pięćdziesięciokilometrowa jazda po górskich bezdrożach, zamienionych w potoki
rwącej wody, z powodu oberwania chmury, które akurat się przytrafiło. Na stacji
kolejowej w North Creek - gdzie Roosevelta poinformowano o śmierci McKinleya -
oczekiwał specjalny skład, który czym prędzej powiózł wiceprezydenta do Buffalo.
Roosevelt przybył do miasta wczesnym popołudniem 14 września. Zatrzymał się -
jak poprzednio - w domu swojego przyjaciela Ansleya Wilcoxa, ulokowanym przy
Delaware Avenue, niedaleko od posesji Milburnów. Następnego dnia, w bibliotece
rezydencji Wilcoxa, odbyła się skromna i naprędce improwizowana ceremonia
zaprzysiężenia Roosevelta jako nowego prezydenta USA.
PROCES ZABÓJCY
Obezwładnionego i ciężko poturbowanego Czolgosza, zawleczono do jednego z
salonów świątyni muzyki, gdzie położono go na stole i poddano rutynowemu
przeszukaniu. Tymczasem wieść o zamachu, rozeszła się lotem błyskawicy po całym
Buffalo, wprawiając wszystkich naprzód w stan osłupienia, szybko przechodzącego
u wielu w gniew i pragnienie zemsty na zamachowcu. Przerwano wszystkie imprezy
odbywające się na terenie ekspozycji. Tłumy ludzi zaczęły gromadzić się wokół
świątyni muzyki. Rozległy się okrzyki domagające się linczu na zamachowcu.
Specyficznej grozy całej sytuacji dodali Indianie w pióropuszach i z tomahawkami
w ręku, którzy pojawili się w sporej grupie pod świątynią muzyki, wykrzykując
"zabili wielkiego białego ojca". W takiej sytuacji, postanowiono jak najszybciej
przetransportować Czolgosza do głównego komisariatu policji w Buffalo.
Ambulansowi więziennemu wiozącemu Czolgosza, towarzyszyło liczne grono
cyklistów, podążających tuż za powozem i domagających się głośno głowy
zamachowca. W komisariacie poddano Czolgosza skrupulatnemu przesłuchaniu. Nie
ujawniając swego prawdziwego nazwiska (podając się ciągle za Frieda Niemana),
przedstawił on swój życiorys, podał motywy (ideologia anarchistyczna) swego
czynu, inspirację (słowa Emmy Goldman) oraz oświadczył, iż zamachu na prezydenta
dokonał sam, bez żadnych pomocników. W trakcie przesłuchania, na zewnątrz
budynku komisariatu zgromadził się kilkutysięczny tłum, domagający się
natarczywie zlinczowania zamachowca. Pod komisariat ściągnięto kilkuset
policjantów, którzy po krótkiej ale intensywnej szarpaninie, zdołali rozpędzić
demonstrantów i zapanować nad sytuacją. W areszcie policyjnego komisariatu
Czolgosz przebywał do 15 września. Tego dnia, w obawie przed ciągle istniejącym
zagrożeniem linczem, przewieziono go dyskretnie do więzienia w Buffalo, gdzie
samosąd ze strony rozjuszonego tłumu przestał mu wreszcie grozić.
Dwa dni po śmierci McKinleya, decyzją grand jury, Czolgosz został oskarżony o
zabójstwo prezydenta i tym rozpoczęło się postępowanie karne przeciwko niemu. 23
września stanął przed sądem okręgowym (the county court) w Buffalo. Następnego
dnia ława przysięgłych uznała go winnym zarzucanego mu czynu. Taki werdykt
oznaczał wyrok śmierci. Proces Czolgosza przed sądem, trwał krócej niż dwa dni i
był jedną, wielką kompromitacją amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Przede
wszystkim Czolgosz przez 10 dni (zdecydowanie zbyt długi okres czasu) pozostawał
w areszcie (był pozbawiony wolności) bez postawienia mu zarzutów popełnienia
przestępstwa. Prokurator nadzorujący postępowanie przeciwko Czolgoszowi
tłumaczył się później, iż funkcjonariusze organów ścigania nie przedstawili
Czolgoszowi zarzutów zaraz po zdarzeniu, ze względu na nieznany wówczas rezultat
zamachu. Gdyby McKinley przeżył, zarzuty postawione Czolgoszowi miałyby inny
charakter niż te, które ostatecznie postawiono mu po śmierci McKinleya.
Tłumaczenie takie nie wytrzymuje krytyki. Czolgoszowi bowiem, należało postawić
zarzut usiłowania zabójstwa (bądź też nielegalnego posiadania broni palnej)
zaraz po jego schwytaniu, modyfikując go odpowiednio po śmierci McKinleya,
poprzez zarzucenie mu dokonania zabójstwa głowy państwa. Tym sposobem,
unikniętoby ambarasującej sytuacji przetrzymywania przez 10 dni w areszcie
(pozbawienie wolności) osoby teoretycznie wciąż niewinnej. Poza tym, procedura
selekcji członków ławy przysięgłych, którzy uznali Czolgosza winnym zabójstwa,
pozostawiała wiele do życzenia. Selekcja członków ławy przysięgłych, to proces
bardzo skomplikowany i długi. Potencjalni przysięgli są przesłuchiwani przez
obydwie strony procesowe (obrona, oskarżenie) i veto którejkolwiek ze stron,
eliminuje danego kandydata. Selekcja owa zabiera zazwyczaj kilka tygodni,
niekiedy kilka miesięcy. W przypadku procesu Czolgosza, skład lawy przysięgłych
skompletowano w ciągu trzech godzin. Wszyscy z wybranych przysięgłych - z
wyjątkiem jednego - przyznali się w trakcie bardzo krótkich przesłuchań, do
posiadania ugruntowanej opinii w sprawie, znajdując Czolgosza winnym zarzucanego
mu czynu i zarazem oświadczając, iż solidne dowody przemawiające za
uniewinnieniem oskarżonego, byłyby w stanie zmienić ich pogląd.
Praktyką powszechnie stosowaną tak wówczas jak i dziś, jest eliminowanie
kandydatów, dla których wina oskarżonego jest przesądzona przed rozpoczęciem
procesu. W przypadku procesu Czolgosza, od owej praktyki - niestety -
odstąpiono. Przewinienie przesądzenia sprawy przed zapadnięciem wyroku (contempt
of the court - w Wielkiej Brytanii istnieje zakaz takiego postępowania,
obwarowany sankcjami karnymi za jego naruszenie) dopuściła się także prasa,
zwłaszcza w kontekście zapewnienia amerykańskiej opinii publicznej o
poczytalności umysłowej oskarżonego i niewystępowaniu u niego żadnej choroby
umysłowej. Obrońców z urzędu - Czolgosz nie miał prywatnych adwokatów -
wyznaczył sąd dopiero 10 dni po aresztowaniu Czolgosza, w momencie
przedstawiania mu zarzutów. Wyznaczeni obrońcy - Laron L. Lewis i Robert G.
Titus - byli byłymi sędziami, bardzo sędziwymi, od wielu lat na emeryturze,
których intelektualne możliwości z całą pewnością nie znajdowały się w stanie
rozkwitu. Nie pokwapili się oni porozmawiać z oskarżonym, w sądzie nie
komunikowali się z nim, ich inicjatywa dowodowa była równa zeru, nie wnieśli oni
o przesłuchanie ani jednego świadka obrony. W swych żałosnych "mowach
obrończych", rejterowali oni od meritum sprawy, wygłaszając peany pod adresem
zmarłego prezydenta oraz amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, zapewniającemu
oskarżonemu "uczciwy i bezstronny" proces, mimo ohydnego charakteru jego czynu.
Największą jednak gafą popełnioną przez nich, było niepodniesienie kwestii
poczytalności ich klienta. Czolgosz, dwa dni po zamachu, został poddany na poły
oficjalnym badaniom przez zespól buffalońskich psychiatrów, którzy kierując się
głównie przesłankami frenologicznymi (kształt czaszki determinuje obecność lub
brak choroby psychicznej lub upośledzenia) doszli do wniosku, iż nie jest on
upośledzony bądź cierpiący na chorobę psychiczną i jako taki może stanąć przed
sądem. Ów werdykt przesądził o uznaniu Czolgosza za zdrowego psychicznie także
przez jego obrońców. Już po procesie, szereg znanych psychiatrów, poddało w
wątpliwość słuszność owej diagnozy, wskazując szczególnie na śmierć matki
Czolgosza gdy miał on 12 lat oraz bardzo złe relacje z macochą, jako na źródło
jego ewentualnych zaburzeń psychicznych.
Dwa dni po zakończeniu procesu - 26 września 1901 r. - Czolgosza przewieziono z
więzienia z Buffalo do zakładu karnego w Auborn (około 200 km na wschód od
Buffalo), gdzie miał oczekiwać na wykonanie wyroku. Na dworcu w Auborn,
Czolgosza, wysiadającego w towarzystwie licznej eskorty, oczekiwał
kilkutysięczny tłum, usiłujący dokonać linczu na jego osobie. Silne posiłki
policji, zapobiegły takiemu scenariuszowi wydarzeń. Po znalezieniu się we
wnętrzu więziennego gmachu, Czolgosz - do tej pory dzielnie i z godnością
znoszący swój los - załamał się, dostał ataku histerii, osunął się na podłogę i
zaczął się po niej wić. Po przywiązaniu do łóżka i zaaplikowaniu środków
uspokajających, zdołał po kilku godzinach odzyskać panowanie nad sobą. Datę
egzekucji wyznaczono na 29 października 1901 r. Do tego momentu skazanego
poddano ścisłemu nadzorowi, chcąc uniemożliwić mu wymknięcie się wymiarowi
sprawiedliwości poprzez popełnienie samobójstwa, tak jak to uczynił idol
Czolgosza, zabójca króla Umberta, Gaetano Bresci.
Wykonanie wyroku odbyło się zgodnie z wyznaczonym terminem. Skazanego porażono
prądem o napięciu 2700 V, przepuszczonym dwukrotnie przez jego ciało. W chwili
przytraczania do elektrycznego krzesła, Czolgosz usiłował wygłosić krótką
przemowę o motywach swojego czynu i ideach anarchistycznych, jednakże jeden ze
skórzanych pasów, którym został przywiązany do krzesła elektrycznego, dosłownie
zakneblował mu usta, uniemożliwiając wygłoszenie krótkiej deklaracji. Czolgosz
był 50 skazańcem, który stracił życie na krześle elektrycznym w więzieniu w
Auborn. Ten sposób egzekucji był wówczas absolutnym novum i uchodził za bardzo
humanitarny. Władze wiezienia w Auborn, mimo usilnych zabiegów jego brata
Waldemara, nie zgodziły się na wydanie zwłok rodzinie. Pierwotnie,
uniwersytetowi Cornell w Ithaka została obiecana czaszka Czolgosza, a
uniwersytetowi w Syracuse jego ciało. Jednakże chcąc uniknąć anarchistycznych
pielgrzymek do grobu zamachowca, naczelnik więzienia w Auborn nakazał pochówek
zwłok skazańca na przywięziennym cmentarzu, po uprzednim złożeniu ich do
metalowej trumny, a następnie rozpuszczeniu kwasami żrącymi. Rzeczy osobiste
Czolgosza zostały spalone.
NASTĘPSTWA ZAMACHU
Konsekwencje zabójstwa McKinleya były wielorakie. Przede wszystkim -
automatycznie - na stanowisko prezydenta został katapultowany dotychczasowy
wiceprezydent Theodore Roosevelt. Było w tym fakcie sporo ironii losu. Roosevelt
został "wmanewrowany" na niewiele znaczące stanowisko wiceprezydenta, przez
wszechwładnego bossa partii republikańskiej senatora Hanne, który dokonując
takiego "posunięcia" liczył na zneutralizowanie niesfornego - zbyt niezależnego
jego zdaniem - "kowboja" i pozbawienie go wpływu na bieg wydarzeń. Za przyczyną
czynu Czolgosza, stało się dokładnie odwrotnie. Prezydentura Roosevelta (dwie
kadencje 1901 - 1909 r.) różniła się zasadniczo od poprzednich i stanowi ona
swoista cezurę w amerykańskiej historii. Theodore Roosevelt wydał wojnę wielkim
koncernom - trustom, monopolizującym poszczególne sektory gospodarki i dzielące
pomiędzy siebie strefy wpływów. Najbardziej spektakularnym osiągnięciem w tym
względzie, było rozwiązanie w 1912 r. - już po ustąpieniu Roosevelta - koncernu
naftowego Standard Oil Company.
Za prezydentury Roosevelta, pojawiły się także pierwsze federalne akty prawne,
regulujące warunki higieniczne przetwórstwa żywności i jakość artykułów
żywnościowych. To także Roosevelt powołał do życia departament handlu i pracy, z
Cortelyou jako jego pierwszym sekretarzem, jak również ustanowił szereg parków
narodowych na terenie USA. Jak wiec widać z powyższych przykładów, skromny, tym
niemniej zauważalny interwencjonizm państwowy, był znamienną cechą tej
prezydentury. Trzydzieści lat później, bratanek Teodora, Franklin Delano
Roosevelt, przystępując do realizacji polityki "new deal", będzie się wzorował
na polityce swego sławnego stryja.
W zakresie polityki zagranicznej, prezydentura Roosevelta zaznaczyła się -
przede wszystkim - interwencją amerykańską w Kolumbii, skutkującą powstaniem
nowego państwa (Panama), które scedowało na rzecz USA, prawa do budowy i
posiadania kanału przez jego terytorium (jego otwarcie nastąpiło w 1914 r.) oraz
pośrednictwem Roosevelta w konflikcie rosyjsko - japońskim 1904/1905 r.,
zakończonym podpisaniem pokoju w Portsmuth (New Hampshire) w 1905 r. Za swą rolę
w zakończeniu tego konfliktu, Roosevelt, wojak z krwi i kości (jego ulubione
powiedzenie brzmiało: "jeżeli chcesz daleko zajść, dzierż w ręku gruby kij i
miej usta pełne pięknie brzmiących frazesów"), otrzymał w 1906 r. nagrodę
pokojową Nobla.
Bezpośrednio po zamachu na McKinleya, przez USA przetoczyła się fala pogromów.
Anarchistów (lub osoby - często niesłusznie - podejrzewane o anarchizm), bito,
wypędzano z miast, upokarzano starym, amerykańskim sposobem "to tarr and feather"
(polegającym na obnażeniu do naga, oblaniu smołą, obsypaniu pierzem i wypędzeniu
z danej miejscowości przy akompaniamencie "kociej muzyki") zatrzymywano w
areszcie bez żadnego uzasadnionego powodu, obrzucano obelgami, zmuszano groźbą
do wyprowadzenia się z domu, czy też z danej miejscowości. Pojawiły się poważne
postulaty przymusowego wyekspediowania anarchistów na wyspy Pacyfiku, a senator
Joseph Hawley publicznie zaoferował nagrodę 1000 USD za zastrzelenie anarchisty.
Na organizowanych antyanarchistycznych wiecach, palono lub wieszano kukły
Czolgosza, Goldman i - o ironio losu - magnata prasowego Williama Randolpha
Hearsta. Tego ostatniego, powszechnie oskarżano o "sprowokowanie" Czolgosza do
popełnienia haniebnego czynu. Rzecz w tym, iż w jednej z podległych Hearstowi
brukowych gazet, na kilka miesięcy przed zamachem, pojawił się artykuł bardzo
napastliwy w tonie, wylewający kubły pomyj na McKinleya i sugerujący, iż lepiej
byłoby dla całego kraju, gdyby prezydent długo nie pożył. Imperium prasowe
Hearsta znacznie ucierpiało w następstwie zamachu. "Żółta prasa" konkurencji - w
myśl zasady "bij mistrza" - nie zostawiła suchej nitki na przeciwniku. Sam
Hearst, w obawie o swe życie, wynajął silną ochronę i zaczął nosić przy sobie
automatyczny rewolwer.
Na fali antyanarchistycznej histerii, policja aresztowała cały szereg mniej i
bardziej znanych anarchistycznych działaczy, w tym także Emmę Goldman. Próba
udowodnienia jej współudziału w zamachu spełzła na niczym i po trzech tygodniach
opuściła ona areszt. W udzielonym zaraz potem wywiadzie, zadeklarowała gotowość
opieki nad rannym prezydentem (była z zawodu pielęgniarką), oświadczając iż
McKinley jako osoba (a nie reprezentant wrogiego ustroju) zasługuje na sympatię
i współczucie. Z drugiej strony jednak, wyzywająco nie potępiła ona zamachu na
prezydenta, stwierdzając, iż Czolgosz jest jedną z tych wrażliwych jednostek
ludzkich, które doprowadzone do rozpaczy niesprawiedliwością, krzywdą i uciskiem
ustroju, w którym przyszło im żyć, nie wahają się uciec do tak desperackiego
posunięcia, jak targniecie się na życie prezydenta państwa. Emma Goldman - wraz
z szeregiem innych anarchistów - została ostatecznie deportowana z USA w 1919
r., jako osoba zagrażająca porządkowi społecznemu państwa. Jej "rola" w zamachu
na prezydenta, niewątpliwie przyczyniła się do podjęcia przez władze
amerykańskie decyzji o banicji.
W następstwie czynu Czolgosza, w większości stanów USA, stanowe legislatury
wprowadziły zakaz szerzenia ideologii anarchistycznej, opatrzony surowymi
sankcjami karnymi za jego nieprzestrzeganie. Co więcej, od 1903 r., przybywający
do USA imigranci, musieli deklarować się co do tego, czy wyznają ideologię
anarchistyczną. Podejrzenie o bigamię, prostytucję, anarchizm oraz cierpienie na
określone choroby, mogło stanowić podstawę (do czasów wprowadzenia kwot
imigracyjnych po I wojnie światowej) odmówienia imigrantom europejskim prawa
wstępu na terytorium USA, przez władze amerykańskie.
Zabójstwo McKinleya i antyanarchistyczny "uraz" jaki dal się zauważyć w USA w
jego następstwie, miały znaczący wpływ na przebieg procesu Sacco i Vanzettiego,
dwóch włoskich robotników, sympatyków anarchizmu, oskarżonych o zabójstwo
przełożonego z pracy w celach rabunkowych. Proces trwał 7 lat (1921-1927) i
zakończył się skazaniem na śmierć (wyrok wykonano) obydwu oskarżonych. Proces ów
- najbardziej znana sprawa karna w USA okresu międzywojnia - był bardzo
tendencyjny (nie uwzględniono szeregu okoliczności przemawiających na korzyść
oskarżonych) i tak jak w przypadku procesu samego Czolgosza, może on służyć jako
przykład kompromitacji amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. W 1977 r.
gubernator Massachussettes anulował wyroki z 1927 r. i zrehabilitował obydwu
skazanych.
McKinley był trzecim prezydentem USA (po Abrahamie Lincolnie i Arthurze
Garfieldzie), który zginął z rąk zamachowca pełniąc swój urząd. Jego tragiczna
śmierć, ostatecznie przesądziła o zapewnieniu przyszłym prezydentom USA
należytej ochrony osobistej. Kongres wyasygnował na ten cel odpowiednie kwoty
pieniędzy, wprowadzono drobiazgowe procedury postępowania, pełne zakazów i
nakazów, do których przestrzegania zobowiązani byli wszyscy, włącznie z samym
prezydentem. Co prawda, następca McKinleya, Theodore Roosevelt, nagminnie łamał
- ku rozpaczy swych współpracowników i agentów ochrony - wprowadzone
obostrzenia, stając się zresztą celem dla zamachowca w 1912 r., tym niemniej
kolejni prezydenci w zasadzie podporządkowali się nowym regulacjom.
Zabójstwo McKinleya spowodowało małe trzęsienie ziemi na nowojorskiej giełdzie.
Pojawiło się nagle na horyzoncie widmo zapaści ekonomicznej, tym niemniej dzięki
zabiegom J.P. Morgana (finansista, z początkiem XX wieku kontrolował całą Wall
Street), po krótkim okresie paniki sytuacja wróciła do normy. Nic natomiast nie
zdołało uratować wystawy panamerykańskiej. W następstwie zamachu, do Buffalo
przylgnęła wątpliwej sławy etykieta miasta, w którym zamordowano prezydenta USA
(nawiasem mówiąc, owa negatywna aura w jakimś stopniu ciągle unosi się nad
miastem, w związku z czym, organizatorzy uroczystości upamiętniających 100
rocznicę ekspozycji panamerykańskiej, starali się nie eksponować najbardziej
znanego zdarzenia tej imprezy), co w połączeniu z nadejściem jesieni i
pogorszeniem się pogody, wpłynęło na znaczny spadek liczby zwiedzających.
Komitet wystawy z Milburnem na czele, usiłował za wszelką cenę odwrócić ów
trend, organizując 1 listopada 1901 r., cykl imprez pod zbiorczą nazwą "dnia
Buffalo". Przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem. Burmistrz Buffalo nie ogłosił
wolnego od pracy dnia dla swoich podwładnych, podobnie jak i większość lokalnych
przedsiębiorców. Dyrektor buffalońskiego przedsiębiorstwa tramwajowego, odmówił
obniżki ceny za bilety z centrum miasta na teren wystawy. Fatum zawisło nad
ekspozycją. Pod koniec "dnia Buffalo", żądny zniszczenia tłum - z powodów bliżej
nie znanych - zdemolował szereg obiektów wystawy. Wystawie zaczęła zagrażać
perspektywa finansowego krachu. Milburn udał się do Waszyngtonu, zabiegać w
kongresie o wsparcie finansowe, jednakże jego trud nie przyniósł żadnych efektów
i wystawa stanęła w obliczu bankructwa.
W grudniu 1901r., obiekty wystawy zostały sprzedane Harris Wrecking Company z
Chicago, firmie zajmującej się eksploatacją złomu i surowców wtórnych. Powołany
komitet obywatelski, którego celem było uratowanie od zniszczenia wieży
elektrycznej, nie zdołał zebrać odpowiedniej kwoty na jej wykupienie. Ocalał
tylko posąg ze szczytu wieży (bogini światła), który nabyła firma z Cleveland
wytwarzająca popcorn.
Zabójstwo McKinleya wywarło decydujący wpływ na losy Johna Nepomuka Schranka.
Następnego dnia po śmierci prezydenta, Schrankowi - nowojorskiemu barmanowi -
przytrafił się dziwny i zarazem makabryczny sen. W owym śnie, McKinley powstał z
trumny i wskazując palcem na Roosevelta nazwał go swym mordercą. Koszmar ów
prześladował Schranka przez następną dekadę. W jedenastą rocznicę śmierci
McKinleya - 14 września 1912 r. - w okresie gdy Roosevelt ubiegał się po raz
trzeci o prezydenturę, Schrank doświadczył - tym razem na jawie - swego rodzaju
wizji. Duch McKinleya pojawił się przed oczami natchnionego barmana, nakazując
mu zapobieżenie wyborowi Roosevelta na prezydenta USA. Schrank, przekonany o
powierzeniu mu dziejowej misji do spełnienia, zakupił automatyczny rewolwer i
ruszył śladem prowadzącego intensywną kampanię wyborczą Roosevelta.
Dnia 14 października 1912 r., w Milwaukee (Wisconsin), w chwili gdy Roosevelt
opuszczał hotel, w którym się zatrzymał na czas kampanii wyborczej w mieście,
Schrank zdołał się do niego zbliżyć na odległość wyciągniętej ręki i oddać
pojedynczy strzał. Kula trafiła w pierś eksprezydenta, jednakże utkwiła -
szczęśliwym zbiegiem przypadku - w grubym rękopisie mów wyborczych i futerale
okularów, które znajdowały się w wewnętrznej kieszeni jego kamizelki.
Zamachowca, po schwytaniu, poddano badaniom psychiatrycznym i zdiagnozowano jako
chorego psychicznie, cierpiącego na manię wielkości. Resztę swego życia spędził
on w szpitalu psychiatrycznym. W 1940 r., gdy bratanek Theodora Roosevelta -
Franklin Delano Roosevelt - ubiegał się o trzecia prezydenturę, Schranka, na
wszelki wypadek, zamknięto na kilka miesięcy w pojedynczej celi.
Artur Ziaja