Boliwia
W Boliwii po trzech tygodniach strajku generalnego, który przerósł w masowe powstanie, lud obalił prezydenta. To kolejny w Ameryce Łacińskiej wielki zryw społeczny przeciwko neoliberalnej globalizacji kapitalizmu. Zaczęło się od wystąpienia wiejskich i miejskich społeczności indiańskich należących do narodu Ajmarów. Adolfo Gilly, meksykański trockista, historyk i dziennikarz pochodzenia argentyńskiego, napisał poniższy artykuł jeszcze podczas powstania.
Adolfo GILLY
Boliwia przeżywa rewolucję. Mobilizacje w miastach i na wsi stawiają sobie za cel obalenie neoliberalnego rządu masakrującego lud. Tym, co zespoliło masy, była – jeszcze jedna – próba przekazania wydobycia i eksportu gazu ziemnego w ręce firm ponadnarodowych. Ta sprawa połączyła w sobie wszystkie krzywdy, zniewagi i grabieże, jakich lud boliwijski doznał ze strony kolejnych rządów neoliberalnych.
Na wsi i w mieście masy, które powstały, żądają rezygnacji prezydenta. Ten odmawia, otwarcie popierany przez Waszyngton, represyjną armię i najbardziej powiązane z finansami międzynarodowymi środowiska przedsiębiorców. To trzy filary władzy neoliberalnej w Boliwii.
Na podobieństwo ruchu ludowego w Argentynie po grudniu 2001 r., uczestnicy demonstracji ulicznych żądają ustąpienia Gonzalo Sancheza de Lozady. W odróżnieniu od Argentyny, nie żądają „niech oni wszyscy odejdą”, nie wysuwając przy tym żadnego innego wspólnego postulatu. W Boliwii żądania dymisji zbiegają się z postulatem zwołania Konstytuanty i utworzenia rządu tymczasowego, który powinien ją zwołać – a więc z postulatem innej republiki i innego rządu.
Podobnie jak wczoraj w Argentynie, w Boliwii nikt nie ma dziś legitymacji, która pozwoliłaby mu wypowiadać się w imieniu całego ruchu. Natomiast w tym kraju andyjskim rozmaite środowiska społeczne zdołały zachować silną więź terytorialną i środowiskową, formy organizacji i walki, które stały się ich kulturą, starą wiedzę powstańczą Boliwijczyków.
W Argentynie nie ma tradycji rewolucji – jest tradycja strajków generalnych o wyjątkowym rozmachu, nie mająca sobie równej w Ameryce Łacińskiej. Natomiast Boliwia ma od czasów kolonialnych tradycję powstań indiańskich, chłopskich i górniczych oraz wielkiej, radykalnej rewolucji robotniczej i ludowej w XX w. – rewolucji kwietniowej 1952 r., podczas której uzbrojeni górnicy i lud stołeczny wzięli szturmem koszary, rozbili armię i przekazali władzę nacjonaliście Victorowi Pazowi Estenssoro, którego wybór na prezydenta wcześniej unieważniono.
Wstrząsający dziś Boliwią ruch rewolucyjny ogarnia cały kraj i ma rozmaite ogniska – indiańskie, górnicze, miejskie, ludowe. Gniew i srogość, jakim daje wyraz, gdy ściera się z wojskiem, zbiera swoich zabitych i ponownie rusza do ataku, są typowe dla ogarniętego rewolucją ludu, który w ciągu dziesięcioleci i stuleci nagromadził kulturę powstańczą i w łonie którego każdy wie, co robić podczas starć, bo ta wiedza pochodzi od własnych i cudzych rodziców, dziadków i pradziadków. Na zdjęciach widać, jak indiańskie babcie, prawie wszystkie młode, zagrzewają dzieci i wnuki do walki i podają im kamienie, którymi ci miotają z proc. To te same proce, które ongiś, w czasach kolonialnych, były bronią powstań indiańskich, a teraz służą do miotania w wojsko nie tylko kamieni, ale również lasek dynamitu. Boliwijczyk nabiera doświadczenia w posługiwaniu się procą w pracy i w życiu – jako rolnik, pasterz czy górnik.
Tego, co w tych dniach dzieje się w miastach i w dzielnicach El Alto, La Paz, Oruro, Cochabamba i w społecznościach ajmarskich na płaskowyżu andyjskim, nie improwizuje się ani nie przekazuje się przy pomocy odezwy czy manifestu. Wiedza o tym, jak i co robić, bierze się z nabytego doświadczenia – to gorzkie dziedzictwo gorzkiej ojczyzny, przekazywane od wielu pokoleń przez uciskanych, wykluczanych i poniżanych, którzy w swoich społecznościach, na terenie swoich osiedli i w swoich osadach górniczych zachowali godność i szacunek do samych siebie i do swoich pobratymców w obliczu okrutnego rasizmu panów, rządzących i miejskich polityków. Dziś ten szacunek do samych siebie rozlewa się gniewem i brawurą, które stanowią substancję duchową tej nowej rewolucji latynoamerykańskiej – tej insurekcji czasów, w których mówi się, że globalizacja i neoliberalizm skończyły z epoką rewolucji.
Rewolucja to nie fiesta. To obowiązkowe i gorzkie poświęcenie. Nikt do niej nie staje z własnej woli, lecz dlatego, że już nie ma innego wyjścia. Dziś globalizacja kapitalistyczna i neoliberalizm finansowy, które obiecywały pokój i raj, okazują się matrycą generującą nowe rewolucje z nowymi podmiotami, spadkobiercami dawnych metod walki powodowanymi pradawnym gniewem, a jednocześnie matrycą generującą okrutne i nierówne wojny kolonialne oraz bezlitosne ruchy oporu prowadzące walkę na śmierć i życie – jak dziś w Iraku, Afganistanie, Palestynie i Czeczenii, a jutro kto wie gdzie jeszcze.
Pośród tego narastającego i gwałtownego nieładu światowego, którego ogniskowe są w Pentagonie i w Białym Domu, nowa rewolucja boliwijska przywraca ład powstańczy i wypróbowane i wypolerowane na przestrzeni dziejów zwyczaje.
W poniedziałek 13 października, podczas gdy Indianie Ajmara z Płaskowyżu szykowali się do marszu w szyku bojowym na La Paz, w całym śródmieściu stolicy trwały starcia ludu powstańczego z wojskiem. O zmierzchu nadeszła wieść, nadana przez radiostacje ludowe, że wojsko szykuje się do zajęcia śródmieścia. O godz. 20 powstańcy wycofali się w ładzie z ulic i placów śródmiejskich i wznieśli barykady na ulicach prowadzących do ubogich dzielnic na wzgórzach wokół miasta. Uniknęli więc starcia. 14 października o świcie czołgi przejęły kontrolę nad opuszczonymi ulicami.
Tego dnia w południe tysiące górników z Huanuni – ośrodka, w którym w 1944 r. utworzono Federację Związków Zawodowych Pracowników Górnictwa Boliwii (FSTMB), robotniczą oś rewolucji 1952 r. i wydarzeń, które rozgrywały się w następnych dziesięcioleciach – pomaszerowały na miasto Oruro, wraz z tamtejszym ludem zajęły śródmieście tej stolicy górników i przygotowywały się do marszu gwiaździstego na La Paz. Poprzedniego dnia handlarze z rynków Oruro wyszli z parafii Matki Boskiej ze Sztolni i w deszczu i zimnie Płaskowyżu zaczęli zajmować okoliczne osady, też szykując się do marszu na La Paz.
To zaledwie opisane na gorąco niektóre lokalne wydarzenia świadczące o ogólnej sytuacji – o insurekcji ludowej. W tym ruchu zbiegają się różne tradycje życia i walki – Indian Ajmara i Keczua, mas miejskich, górników, producentów koki, transportowców, rzemieślników, ubogich handlarzy i niezliczonych tłumów młodzieży, której gorzka Boliwia dzisiejszych czasów nie oferuje nic poza ubóstwem i bezrobociem.
Tę zbieżność rozmaitych nastrojów, form organizacyjnych i wizji politycznych można wyczytać w odezwach Ruchu na rzecz Socjalizmu (MAS), kierowanego przez przywódcę producentów koki Evo Moralesa, i ruchu Ajmarów, kierowanego przez Felipe Quispe. Obaj są posłami.
W odezwie MAS, w której żąda się ustąpienia prezydenta i zwołania Konstytuanty, mówi się o „ludziach”, „społeczeństwie obywatelskim”, „projekcie narodu”, „demokracji włączającej”, a więc mówi się językiem pokrewnym językowi miejskich kierownictw politycznych i partyjnych. W manifeście Jednolitej Konfederacji Związków Zawodowych Pracowników Chłopskich Boliwii (CSUTCB) mówi się o „wspólnotach Ajmarów” i comunarios – członkach tych wspólnot, zwraca się do „braci i sióstr w wielkim Kollasuyu i na świecie” [Kollasuyu to nazwa kraju Ajmarów z czasów imperium Inków – red.], powołuje się na „głos ludu o ciemnych twarzach” i też żąda się ustąpienia prezydenta. Nie mówi się jednak o Konstytuancie i „odrodzeniu demokracji”. To krzyk prastarego gniewu przeciwko poniżeniu, rasizmowi, grabieży i wyzyskowi; ten głos przypomina na koniec o Tupacu Katari i Bartolinie Sisie, symbolach wielkiego antykolonialnego powstania Ajmarów, które w 1781 r. poderwało Płaskowyż i obległo La Paz, a następnie zostało utopione we krwi przez hiszpańską armię kolonialną.
To dwie insurekcje zbiegające się w obronie gazu ziemnego, w nienawiści do sił represyjnych i żądaniu ustąpienia prezydenta, choć różne pod względem języka, celów społecznych i dynamiki wewnętrznej. Jest rzeczą naturalną, że ci, którzy rozpoznają się w jednej z tych odezw, uważają za obcy i dziwny język i duch drugiej. Możliwymi łącznikami między tymi ruchami są: rebelia górników i ich organizacje, miejska ludność indiańska El Alto ze swoimi społecznościami sąsiedzkimi, będącymi czymś pośrednim między robotniczym związkiem zawodowym a indiańską wspólnotą rolną, ubogie dzielnice La Paz, Oruro, Cochabamby i innych ośrodków miejskich.
Los tej rewolucji nie zależy jedynie od niewiarygodnej woli poświęcenia, która ożywia jej uczestników, ale również od stworzenia kierownictwa – jeśli nie jednolitego, to przynajmniej zjednoczonego wokół pewnych wspólnych celów.