Zmierzch stereotypów
Jednym z powszechnych stereotypów obowiązujących wśród przedstawicieli lewicy postpezetperowskiej jest niepodzielne obarczanie "Solidarności" winą za upadek "realnego socjalizmu" oraz przekonanie, że wprowadzenie stanu wojennego zapobiegło obaleniu systemu już w 1981 r., a nie dopiero w 8 lat później. Stereotyp ten podziela również Spartakusowiec.
Zapewne jest spora doza słuszności w stwierdzeniu, że najbardziej zaciekłymi wrogami socjalizmu byli rodzimi opozycjoniści. Jednak ideologowie burżuazyjni znajdowali wspólny grunt z ideologami biurokracji na bazie upowszechniającej się w toku lat 70. teorii konwergencji. Za wykluczeniem jednego wszak elementu ideologii obowiązującej w krajach "realnego socjalizmu", a mianowicie "grzechu pierworodnego" tego systemu, jakim było targnięcie się na świętość własności prywatnej. To sprawiało, że dla najbardziej zaciekłych antykomunistów w rodzaju Thatcher czy Reagana podstawy marksistowskie owego "grzechu" trzeba było zniszczyć, najlepiej w pokazowy sposób, aby pamięć o świętokradcach została przeklęta na pokolenia. W ocenie "grzechu" biurokracja nawrócona na socjaldemokrację była zgodna, niemniej z przyczyn osobistych nie pragnęła pokazowego palenia czarownic.
Z praktycznego punktu widzenia, obalenie siłą reżymu wiązałoby się z koniecznością ekonomicznego wspierania go przez dłuższy być może czas, byłoby braniem sobie na głowę sporego kłopotu, całkowicie nieracjonalnego z punktu widzenia realnych, bo już praktykowanych metod ciągnięcia korzyści z nierównoprawnej współpracy, jaka miała miejsce już od lat 70.
Trudno powiedzieć, co sobie wyobrażały służby specjalne i ich antykomunistyczni mocodawcy, jak Reagan czy Thatcher, ale ich zajadłość była hamowana realnymi rozmiarami interesu ekonomicznego w Polsce - w końcu nie ma tu wielkiej ropy. Ponadto, liczono się z siłą ZSRR i możliwością jego riposty w przypadku targnięcia się nie tyle na zdobycze socjalizmu, co na jego strefy wpływu. Czytając zachodnie opracowania naukowe z okresu po upadku ZSRR nie sposób nie zauważyć ogromnego zaskoczenia faktem "rozpadu imperium". Faktycznie, analizy prowadzone na Zachodzie wskazywały na historyczne precedensy, kiedy to imperia rozpadały się w wyniku przegranej wojny lub przynajmniej w wyniku osłabienia wojną, a tu mieliśmy do czynienia nie z eksplozją, ale z implozją systemu zdemontowanego od środka.
Można zaryzykować twierdzenie, że gdyby biurokracja nie wzięła na siebie roli "zaborcy" czy "władcy z obcego nadania", co potwierdziła ogłaszaniem stanu wojennego, nie musiałaby się powtórzyć sytuacja z okresu po I wojnie światowej, kiedy to kwestia narodowa przeważyła nad kwestią społeczną. Nawet CIA z całym jej funduszem na Polskę miałaby kłopoty z mobilizowaniem mas pod hasłem walki o interesy wielkiego kapitału w Polsce. Sytuacja klasowa byłaby jaśniejsza.
Dzięki stanowi wojennemu stworzono iluzję, że kierunek
przemian jest prawidłowy, a każdy będzie miał jakieś korzyści z restauracji
kapitalizmu (podobny manewr, jaki zastosowano w latach 70., aby ludzie łatwiej
przełknęli różnicowanie się majątkowe społeczeństwa w wyniku strategii
gospodarczej Gierka - wszyscy "się załapią", tylko jeden wcześniej, drugi
później, zapominając o tym, że w gospodarce rynkowej czas ma znaczenie
zasadnicze). Należy tylko zadbać o narodowy charakter władzy - "aby Polska była
Polską". Poza tym, czy wielki kapitał, tak ceniący sobie stabilne warunki
działania, napłynąłby do Polski nie mając pewności, że nie spotkają go żadne
niespodzianki, jak np. wywłaszczenie w ramach nacjonalizacji?
Poza gdybaniem na temat alternatyw stanu wojennego, mamy fakty - po wprowadzeniu
stanu wojennego władza, która "obroniła socjalizm" nie robiła nic, aby promować
lewicową propagandę, sprzyjać lewicowym organizacjom. Nie robiła nic, aby
zapobiec 1989 r., a nawet przeciwnie - przeprowadziła reformy gospodarcze, które
bez osłony stanu wojennego nie mogłyby zostać przyjęte przez społeczeństwo bez
oprotestowania. Wprowadzając stan wojenny, biurokracja uwiarygodniła
zdecydowanych i świadomych przeciwników socjalizmu w oczach społeczeństwa!
Spartakusowiec wciąż nie może wyzbyć się tendencji do idealizowania biurokracji, chociaż swojej "słabości" usiłuje nadać cechy obiektywizmu ("obiektywnie musiała bronić zdrowych resztek państwa robotniczego"). Jego sympatie są jednak więcej niż obiektywne: pisze on, że biurokracja nie miałaby żadnego interesu, aby wprowadzać stan wojenny w sytuacji, gdyby tarcia miedzy opcją kontrrewolucyjną a prosocjalistyczną miały szanse osłabić opcję kontrrewolucyjną, a tym samym wzmocnić opcję prosocjalistyczną. Otóż biurokracja miała wroga nie tylko w kontrrewolucji (i nie przede wszystkim), ale i w opcji prosocjalistycznej. Z tą różnicą, że w przypadku zwycięstwa tej drugiej jej szanse na urządzenie się choćby pod postacią uwłaszczonej nomenklatury były żadne. A ideologicznie biurokracja już dawno ewoluowała w kierunku socjaldemokracji. Ten właśnie kierunek zwyciężył i był dominujący w PZPR, gdzie opcję socjalistyczną reprezentowały, poza nurtem stalinowskim, także słabe opcje prorobotnicze typu choćby samorządowego.
Odwlekanie chwili konfrontacji było potrzebne biurokracji dla jak najdroższego sprzedania swego ustępstwa z władzy, a nie było podyktowane zamiarem przeprowadzenia ofensywy socjalizmu.
Tym, co biurokracja rozwijała sama z siebie, była opcja prosocjaldemokratyczna i prorynkowa, a nie komunistyczna. Jeżeli Spartakusowiec uważa, że socjaldemokracja sprzyja komunistom, to niech wyjaśni dlaczego przymiotnik socjaldemokratyczny ma u niego zazwyczaj znaczenie epitetu i oznacza coś kontrrewolucyjnego. W tym świetle twierdzenie, że okres stanu wojennego stwarzał szanse wyrwania robotników spod wpływu przywódców kontrrewolucyjnych jest nader dziwaczne. Socjaldemokraci jak najbardziej aprobują tezę o "grzechu pierworodnym", skażenie którym skazuje automatycznie na unicestwienie do siódmego pokolenia. Nikt nie oczekiwał od biurokracji, że odegra rolę awangardy, ale można było zdawać sobie sprawę z tego, że jej ewolucja socjaldemokratyczna była obiektywnie ewolucją kontrrewolucyjną.
Tak ewoluująca biurokracja otrzymała przyzwolenie na uwłaszczenie się od burżuazji światowej i my się temu wcale nie dziwimy, ani nie uważamy biurokracji za ofiarę nieszczęśliwego splotu okoliczności historycznych czy knowań Reagana i CIA.
Nie dziwimy się też, że biurokracja trzymała się władzy aż do 1989 r., ponieważ gdyby oddała ją wcześniej, nie zyskałaby nic w zamian. Musiała dopiero wprowadzić mechanizm legalizacji procesu rozkradania majątku narodowego. Mógłby to przecież zrobić za nią kto inny, a do tego nie wolno było dopuścić. W 1981 r. zmiótłby ją wiatr historii, natomiast w 1989 r. wyprzedzała już o lata świetlne społeczeństwo w drodze do kapitalizmu. W 1981 r., mimo wszystko, trudniej byłoby ludziom wmówić, że muszą akceptować fakty dokonane.
A na koniec, trudno nam nie wyrazić zdumienia, że jesteśmy tak ostro atakowani za krytyczne wszak upowszechnianie tekstów ekonomisty Mieczysława Rakowskiego, jakie prowadziliśmy w latach 90. M. Rakowski chwali m.in. chińską drogę reformowania socjalizmu. Mamy tam sytuację uwłaszczenia biurokracji bez oddania władzy politycznej. I czy biurokracja tam sprzyja kształtowaniu się lewicowej opozycji? A może dla Spartakusowca, podobnie jak i dla pozostałych nowolewicowców, model chiński jest nadzieją na powstanie nowego systemu-świata?
ex. GSR
21 października 2003 r.