Tekst pochodzi ze strony Lewicowej Alternatywy, gdzie napisane jest: "powielanie materiałów wskazane z podaniem źródła :-)", co niniejszym robimy http://www.lewicowa.org/index.php?la_id=artykuly&art_id=113 . Smosarski, członek zarządu ATTAC Polska, i pełnomocnik tej organizacji do tworzenia nowych struktur ATTACu w Warszawie, wypowiedział się po 20 miesiącach na temat faszystowskiej infiltracji tej organizacji. Dlaczego czekał tak długo? Kluczowy jest tutaj rozłam w ATTAC-u. W wyniku rozłamu powstało nowe stowarzyszenie, które po 20 miesiącach przypomniało sobie o zarzutach o faszystowską infiltrację. Ciszewski, który wcześniej zarzut ten wyśmiewał, teraz go sam podnosi. Smosarski krytykuje Zgliczyńskiego za kontakty z Gazetą Wyborczą i pozuje na konsekwentnego przeciwnika wojny. Co jednak robił Smosarski pół roku temu gdy wojna w Iraku się toczyła? Organizował zebrania mazowieckiego ATTAC-u na ulicy Brackiej - w siedzibie Unii Pracy... Na kilka tygodni przed wybuchem wojny OA prowadziła kampanię przeciw Unii Pracy (symbolem tej kampanii jest- podeptana flaga FMUP widoczna na LBC). Dziś argumenty nasze są powtarzane przez Lewicową Alternatywę (patrz artykuły "Była sobie Unia Pracy", "Z cyklu: nasi milusińscy: Marian Janicki – sekretarz klubu parlamentarnego Unii Pracy"). Wtedy jednak LA i reszta lewicowej rodzinki z salonów na ulicy Brackiej przyłączyła się do kampanii oszczerstw przeciw OA, która była wywołana przez aparatczyków z FMUP. Cudowne nawrócenie Smosarskiego na pozycje konsekwentnie antywojenne (czyli wymierzone w rząd SLD-UP) nie jest niestety spowodowane czynnikami ideowymi. Gdyby Unia Pracy nie wywaliła ATTAC-u ze swojej siedziby - to do dzisiaj Smosarski by nie widział problemu. Cieszymy się oczywiście ze zmiany polityki LA wobec UP. Mamy jednak nadzieje, że następnym razem nie będziecie czekali pół roku i od razu będziecie powtarzać tezy LBC.
Andrzej Smosarski
Nowa trzecia droga
Wiele wskazuje na to, że dotychczasowy podział na lewicę, liberalną prawicę i
ruch nacjonalistyczny nie do końca wszystkich zadowala. Nie znaczy to, że już
wkrótce zobaczycie członków Pracowniczej Demokracji na kawie z ludźmi
Tejkowskiego, albo nas podrywających dziewoje z Młodzieży Wszechpolskiej. W
ostatnich miesiącach zarysował się za to nowy egzotyczny sojusz,
błękitno-czerwony.
Stefan Zgliczyński to przyznający się do radykalnej lewicy publicysta, wydawca i
naczelny popularnego w tych kręgach teoretycznego kwartalnika "Lewą nogą".
Zbigniew Kowalewski jest także człowiekiem pióra - dzięki jego staraniom ukazuje
się półrocznik "Rewolucja", w którym można przeczytać napisane w romantycznym,
aczkolwiek trochę dziecinnym tonie zachwyty nad nieposzlakowaną postacią Fidela
Castro. Rafał Pankowski, absolwent renomowanego brytyjskiego uniwersytetu i
lider stowarzyszenia "Nigdy Więcej", od lat para się pisaniem, starając się
uczulić czytelników na zagrożenia ze strony ustrojów totalitarnych - za które
uważa zarówno faszym jak i komunizm - oraz przekonać ich, że alternatywą dla nas
jest galeria skompromitowanych postaci polskiego neoliberalizmu z Unii Wolności.
Co łączy ze sobą dwie pierwsze, radykalnie lewicowe postaci ze zdecydowanym
antykomunistą o liberalnych poglądach? Oczywiście wrogość do ideologii i
praktyki faszystowskiej, w czym wszyscy trzej panowie z całą pewnością nie
odbiegają wcale od sposobu rozumowania większej części ludzkości. Co jeszcze?
Wydawałoby się, że to wszystko, a jednak...
Jest jeszcze coś. Nie wiadomo dokładnie, czy to obsesja czy polityczny interes,
ale ci dwaj marksiści i jeden liberał, od ponad dwudziestu miesięcy prowadzą
obłąkańczą kampanię przeciw stowarzyszeniu "ATTAC - Polska", które w tej chwili
pozostaje w zasadzie jedyną organizacją antyglobalistyczną w naszym kraju.
Głównym motywem tej pożałowania godnej działalności jest uporczywe wmawianie
jednostkom, grupom i mediom, że ATTAC infiltrowany jest przez skrajną prawicę,
która pragnie w ten sposób zawłaszczyć polski ruch antyglobalistyczny.
Narzędziem tego straszliwego spisku ma być piśmo "Obywatel" oraz środowisko
skupione wokół niego. Właśnie w owym periodyku przedstawiano teksty antagonistów
systemu z lewa i prawa, nie zawsze zgodne z nurtem poprawnosci politycznej. Jako
koronny dowód na istnienie faszystowskich powiązań uznany został fakt
publikowania swoich tekstów w tym piśmie - dodajmy, w żaden sposób nie
sygnowanym przez stowarzyszenie - przez członków zarządu ogólnokrajowego "ATTAC-u".
I fakt, że do niedawna redakcji pisma pomagał ówczesny przewodniczący
stowarzyszenia, Maciej Muskat.
Trzej cenzorzy, z których żaden nie był nawet członkiem organizacji, uznali, iż
zgoda na publikowanie w piśmie, które zamieszcza też wątpliwej jakości płody
umysłu różnej maści prawicowców, w tym i faszyzujących, oznacza sympatię
wpływowych działaczy ATTAC - Polska dla skrajnej prawicy. Swojemu przekonaniu
dają wyraz szkalując przy każdej okazji stowarzyszenie w kraju i za granicą, co
doprowadziło już do fermentu myślowego wśród ludzi nie znających dokładnie
tematu oraz utraty konkretnych pieniędzy, które można by wydatkować na edukację
czy organizację kampanii celowych.
Oponując przeciw "trzeciej drodze", czyli wspólnej koalicji przeciwników systemu
z prawa i lewa, jaka wedle ich rojeń mogłaby się zawiązać w ramach ATTAC-u, dwaj
marksistowscy fanatycy nie zawahali się zbratać ze zwolennikiem obecnego
porządku, wykorzystującym antyfaszyzm dla lansowania własnej osoby. W ten
właśnie sposób, sami stworzyli swoistą "trzecią drogę", uważając najwyraźniej,
iż kaleczenie ludzi za pomocą wolności przepływu kapitału czy wyzysku w miejscu
pracy to coś lepszego niż bezpośrednia przemoc na ulicy.
Rozbieżny światopogląd, różnica skali
Przekonując wszystkich wokół, że jesteśmy o krok od współpracy lewicowych i
prawicowych radykałów, wszyscy trzej osobnicy dają dowód zupełnej nieznajomości
praktyki funkcjonowania środowisk przeciwników neoliberalizmu. I nie chodzi tu o
nazwiska czy poglądy konkretnych ludzi - te zawsze mogą się zmienić - ale o
mechanizm i skalę działania poszczególnych grup w ruchu nacjonalistycznym i
lewackim.
Brunatno-czerwony sojusz nie powstanie, bo nie ma żadnej wspólnej płaszczyzny,
na której mógłby on chociażby zakiełkować.
W warstwie światopoglądowej polski nacjonalizm ma wyraźnie religijny (zazwyczaj
katolicki) charakter ze wszystkimi tego pochodnymi w warstwie obyczajowej, zaś
lewica prezentuje katalog wartości zaczerpnięty z myśli liberalnej. Nie ma tedy
możliwości, aby w sprawach takich jak aborcja czy stosunek do Kościoła i spraw
wiary, kontestatorzy systemu zdołali nawiązać przyjazny kontakt. Jeszcze
bardziej nieprawdopodobne jest to w sprawach gospodarczych, choć teoretycznie
doraźna krytyka kapitalizmu w fazie szalejącej globalizacji i przy tej pozycji
Polski w układzie interesów światowych, powinna zawierać wiele podobnych
elementów.
Tak jednak nie jest, albowiem polska radykalna lewica ma typowo globalistyczny
charakter, a to nie wzbudza zainteresowania narodowców, z samej natury swoich
przekonań ukierunkowanych na działania na poziomie lokalnym. Ciągłość tradycji
po naszej stronie, została przerwana przez realny socjalizm, a jej odrodzenie u
progu lat dziewięćdziesiątych odbyło się poprzez przekopiowanie ideologii z
Zachodu. Rzecz jasna z tą różnicą, że delikatnie lewicujący przedstawiciele
establishmentu ściągali program, który dziś kojarzymy z postaciami Blaira i
Schroedera, podczas gdy bardziej oportunistyczni wobec kapitalizmu aktywiści
pobrali oprogramowanie z folderu opisanego jako "radykalne". Z oczywistych
przyczyn w oryginale nie mogło być odnośników do naszej gospodarczej
rzeczywistości, toteż nie ma ich także w skopiowanym materiale.
Lewica braków
Skutkiem tej alienacji od rzeczywistości polska radykalna lewica nie stworzyła
żadnego realnego programu politycznego, który mógłby stanowić platformę do
dyskusji i szukania sojuszników, albo też zainteresować kogokolwiek. Wśród
różnej maści lewaków panuje nieopisana ignorancja, gdy chodzi o sprawy dotyczące
rzeczywistości gospodarczej i społecznej własnego kraju, istnieje za to wyraźna
nadprodukcja specjalistów od kwestii globalnych. Jeżeli ktoś ma w tym względzie
jakieś wątpliwości, wystarczy spojrzeć chociażby na periodyki wydawane właśnie
przez dwóch marksistowskich tropicieli nazizmu w ATTAC-u. Znajdziemy tam
wszystkie ikony międzynarodowej lewackiej mitologii, wyniesione na ołtarze w
celu oszołomienia wiernych.
Tematyka takich czasopism jest przewidywalna do wyrzygania: barani podziw dla
boskiego Fidela, opisane z sympatią "Czerwone Brygady", uznanie dla heroizmu
Jasera Arafata i męczenników HAMAS-u, historia Zapatystów i marksistowskiej
partyzantki w Kolumbii oraz wiele innych wątków, którymi pasjonują się
konsumenci intelektualnego \"RedMac’a\" na całym świecie. Wśród wszystkich tych
opowiastek - które w kraju o tak burzliwej teraźniejszości jak Polska, powinny w
lewicowym piśmie stanowić margines porównywalny do kroniki sportowej w dzienniku
politycznym - nie sposób znaleźć jakiejkolwiek analizy polskiej rzeczywistości.
Żadnych materiałów dotyczących procesów prywatyzacji, załamania i
komercjalizacji usług publicznych, wzrostu przestępczości itd.
Co więcej, mimo obfitości tematów ze świata, w obu periodykach nie ukazują się w
zasadzie informacje przydatne do wykorzystania w warunkach polskich, choć
przydałoby się, aby ktoś opisał teorię i praktykę funkcjonowania budżetu
partycypacyjnego czy państwa opiekuńczego. Albo przedstawił jakieś ciekawe
rozwiązanie pomnażające przychody samorządów lokalnych... Jednak to, co wypełnia
stronice "Rewolucji" czy "Lewej Nogi" przypomina raczej zbiór egzotycznych baśni
dla nie wyrosłych jeszcze z krótkich majtek przedstawicieli "czerwonego
harcerstwa" z kręgów uczniowskich i studenckich. Plus trochę mętnego ględzenia
przedstawianego jako filozofia, "artystyki" i podobnych głupot. Nic też
dziwnego, że hodowani na tego rodzaju "intelektualnych" produkcjach lewicowcy
stanowią plankton umysłowy - cóż z tego, że czerwony - który nie jest w stanie
uczestniczyć w dyskusji politycznej toczącej się wokół. Polityka monetarna,
zadania i finansowanie samorządów, sprawiedliwy system podatkowy, globalizacja w
konkretnej polskiej rzeczywistości - to tematy pozostające poza świadomością
większości lewaków.
Narodowcy wychodzą z podziemia
Nie da się ukryć, iż pozycja polityczna skrajnej prawicy jest znacznie
silniejsza. W przeciwieństwie do lewactwa i jego programu życzeniowego,
nacjonaliści zdołali już wypracować konkretne postulaty społeczno-gospodarcze
dostosowane do czasu i miejsca. Za tę umiejętność społeczeństwo nagrodziło ich
poparciem w wyborach, którego siła pozwala Lidze Polskich Rodzin wyjść ze świata
egzotyki politycznej i stać się znaczącym graczem o przyszłość kraju.
W przeciwieństwie do dawnego PPS-u, Roman Giertych (wywodzący się ze
szowinistycznej Młodzieży Wszechpolskiej) i inni działacze LPR, nie musieli w
ostatnich wyborach korzystać z żadnego kontraktu politycznego, aby dostać się do
parlamentu. Mimo wielu waśni i sporów, posłowie i senatorowie narodowców nie
uciekli w niebyt jak większość obdarzonych zaufaniem wyborców działaczy dawnej
partii Ikonowicza, ani nie odkryli nagle i cudownie niedoskonałości własnej
formacji, jak liczni aktywiści Samoobrony. Wręcz przeciwnie, środowisko to
posiada łatwość przyciągania polityków nietuzinkowych takich jak Dariusz
Grabowski - prawdopodobnie jedyny człowiek w parlamencie, który merytoryczną
wiedzę ekonomiczną łączy z umiejętnością spojrzenia na gospodarkę od "dołu", a
nie od strony ideologii, czy Bogdan Pęk, czołowy krytyk procesów
prywatyzacyjnych.
Nacjonalizm sojuszami i historią mocny
Dostrzegalna gołym okiem dysproporcja znaczenia, jakie w życiu politycznym
Polski zdobyły środowiska radykałów atakujących neoliberalizm (ale nie zawsze
kapitalizm) z prawej i lewej strony, wynika w mniejszym stopniu ze spoistości
obu nurtów a bardziej z doboru aliantów, jakiego dokonali narodowcy i lewacy.
Nie ulega wątpliwości, iż możliwości wyboru były po naszej stronie dużo gorsze
niż u wielbicieli ideologii nacjonalistycznej. Oni mogli czerpać z tej
niezmierzonej skarbnicy konserwatyzmu obyczajowego i ludowego katolicyzmu, jaka
istnieje w naszym kraju, podczas, gdy skrajna lewica musiała zmagać się z kacem
po Polsce Ludowej i dopiero starać się przekonać do swoich wartości ludzi
poszkodowanych przez nowy system.
Narodowcy umieli dobierać sobie sojuszników nie tylko w zgodzie z ideologią, ale
także mając na uwadze realny zysk z tej przyjaźni. Ich alianci nie okazali się
mitem (jak np. "antybiurokratyczni związkowcy" skrajnej lewicy), ale istnieją
naprawdę i potrafią udzielać brunatnej młodzieży konkretnego wsparcia.
Tradycjonaliści katoliccy wraz z podatną na wpływy ksenofobiczne część
konserwatystów, bez większych oporów udostępniają na potrzeby nacjonalistów
swoją infrastrukturę propagandową. Podstawową role odgrywa tu oczywiście Radio
Maryja, którego liczbę słuchaczy szacuje się na minimum cztery miliony, ale nie
powinniśmy także zapominać o licznych kościelnych ambonach, wydawnictwach czy
periodykach, w których gościnnie pojawiają się reprezentanci różnych odcieni
tego nurtu. Czasem kosztowało to kolaborację z liberałami (podejrzane konszachty
z UPR), ale z reguły nie tymi, których społeczeństwo obwiania za stracone
nadzieje okresu transformacji.
Wydaje się, iż to właśnie skrajna prawica pierwsza zorientowała się, kto jest
głównym przeciwnikiem w batalii o kształt systemu politycznego Polski. Pierwsza
połowa lat dziewięćdziesiątych upłynęła pod znakiem zaciętych walk jej bojówek z
lewakami i tymi, których bezzasadnie narodowcy za takich brali (subkultury i
liberałowie w ruchu anarchistycznym). W tym czasie nacjonaliści nie wahali się
występować w roli faktycznych sojuszników systemu, rozbijając m.in. marsze
Międzymiastówki Anarchistycznej - Warszawa skierowane przeciwko wprowadzaniu
koncepcji znanej jako plan Balcerowicza czy atakując manifestacje organizowane w
Gdańsku przez środowisko Andrzeja Gwiazdy.
Z punktu widzenia interesów obu biegunów sceny politycznej całe to wzajemne
mordobicie nie miało większego sensu, bowiem obie strony były wówczas jeszcze
podobnie słabe i bez wpływu na sytuację polityczną, zaś agresywność
wprowadzanych zmian gospodarczych i idącej za nimi pauperyzacji ludu zapowiadała
wygraną tego nurtu, która skonsumuje wzrost radykalizmu społecznego. Dziś wiemy
już na pewno, iż od początku czas pracował na rzecz nacjonalistów, bo wobec
braku oferty z obu stron wściekli na liberalizm ludzie kierowali się
automatycznie w stronę nurtu nie kojarzonego ze zbrodniami realnego socjalizmu,
posiadającego bogatą historię i spore zaplecze wśród dolarowej Polonii a na
dodatek oferującego proste do bólu wytłumaczenie na wszystko. Można
przypuszczać, iż te właśnie zasilanie ludźmi o zainteresowaniach bardziej
nastawionych na kontestację sytemu niż na zwalczanie innej marginalnej grupy,
nadało typowo bojówkarskiemu ruchowi, nowego bardziej politycznego oblicza.
Buzi - buzi z liberałami
Jednym z podstawowych błędów radykalnej (a w Polsce, wobec braku
socjaldemokracji, można śmiało powiedzieć słowo \"jedynej\") lewicy było z
pewnością niewłaściwe rozpoznanie sceny politycznej. Dominacja ideologii nad
wrażliwością społeczną oraz prymat kwestii światopoglądowych nad
zainteresowaniem sprawami podziału dochodu narodowego, pracy i pomocy socjalnej
sprawiły, że przyjaciół szukano wśród liberałów. Wspólną podstawą dla takiego
sojuszu miały być sprawy takie jak aborcja czy równouprawnienie kobiet, które w
bardziej światłych kręgach dominującego nurtu przyjmowane są z życzliwością i
zrozumieniem.
Sposobów na przymilanie się socjalliberałom wymyślono wiele. Jednym z
najczęstszych było uparte mruganie okiem do różnych inicjatyw feministycznych
czy progejowskich, które rzekomo z samej swojej natury miały stanowić
zbiorowości podatne na wartości lewicy, zaś w rzeczywistości okazały się
sojuszami zadaniowymi ludzi o różnorodnym światopoglądzie i cała ta "genialna"
taktyka nie wypaliła. Podobnie wielki zapał w równie utopijnej sprawie przez
wiele lat podejmowali zwolennicy cywilizowania prokapitalistycznej formacji
postkomunistów. A także rozmaici ‘"wyrywacze" tzw. lewicowych dołów z SLD czy
Unii Pracy, którzy trąbiąc hasła obrony robotników, nie zauważyli nawet, iż
swojego nieistniejącego elektoratu szukają de facto wśród zamożnej inteligencji.
Więcej strat niż zysków
Spośród wielu podobnie genialnych pomysłów na zakorzenienie lewaków w narodzie,
wyróżnić warto kilka, których realizacja nie ograniczyła się tylko do
politycznego kabaretu, ale przyniosła ruchowi konkretne straty.
Do katalogu zadań lewicy dopisano wielkimi literami uczestnictwo w publicznej
kłótni na temat zawartości brzucha ciężarnej kobiety, jakby to był główny punkt
programu Marksa czy Bakunina. Stosunek do aborcji stał się dla wielu Polaków
wyznacznikiem kierunku politycznego, co przyczyniło się do zamącenia świadomości
politycznej społeczeństwa. Skutkiem tego, lewica, rozumiana w ten sposób, jak
postrzega ją dziś przeciętny nasz rodak, nie jest wcale antykapitalistyczna -
czy chociaż wroga liberalizmowi gospodarczemu - tylko... proskrobankowa. Jej
działacze deklarują swoje poparcie dla swobodnego dostępu kobiety do aborcji,
jednak wśród innych wolności obywatelskich wymieniają także przywilej bycia
objętym redukcją programów socjalnych czy prawo mieszkańców Iraku do życia w
kraju okupowanym przez polska armię.
I nie zdejmuje to z nich lewicowego przebrania, bo przecież faszyści to przede
wszystkim ci, co walczą z aborcją, a nie ludzie, którzy wysyłają nasze wojsko,
aby okupowało cudzy kraj.
Jeszcze większym idiotyzmem, wynikającym - co tu dużo ukrywać - z miałkości
umysłowej znacznej części środowiska, była agresywna krytyka religijności
społeczeństwa polskiego, szczególnie widoczna w pierwszej połowie lat
dziewięćdziesiątych. Aktywiści organizacji anarchistycznych i marksistowskich
stworzyli wówczas własny wariant teorii spiskowej, w której rolę tradycyjnie
zarezerwowaną dla Żydów i masonów zajęli przedstawiciele kleru katolickiego i
zwykli wierni. Zamiast nagłaśniać i piętnować rzeczywiste przejawy arogancji i
nadużywania władzy w określonych sytuacjach przez konkretnych duchownych - a tu
rzeczywiście materiału faktograficznego nie brakuje - albo prowadzić kampanie
skoncentrowane ściśle na problemie (np. wprowadzeniu religii do szkół), zaczęto
kpić z samej zasady istnienia religii i traktować ludzi wierzących jak
zbiorowisko durniów.
Wojujący ateizm (będący zresztą sam pewnym typem religijności) zaślepił wielu
działaczy lewicy do tego stopnia, że traktowali (i traktują) oni jako
społeczność katolicką jako jedną całość, tak jakby każdy człowiek z krzyżykiem
na szyi musiał mieć mentalność Rydzyka czy Glempa. Tymczasem Kościół - rozumiany
jako wspólnota wiernych a nie tylko struktura formalna - składa się z wielu
różnorodnych grupek ludzi o rozbieżnych często poglądach. Wśród nich nie brakuje
ludzi autentycznie zatroskanych obecnym porządkiem i posiadających większą
wrażliwość na sprawy bliźniego niż niejeden uzbrojony w koszulki z Che i
arafatkę mieszkaniec lewackiego getta.
Rzecz jasna, agresywność wobec postaw religijnych, zyskiwała lewakom poklask w
wielu środowiskach dominującego nurtu, którego członkowie wyznawali raczej bożka
mamony i szybkiej kariery niż poszukiwali jakichś głębszych wartości w życiu.
Zareklamować swoje nazwisko najłatwiej zawsze przy okazji sporu - oczywiście w
sprawie mniejszej wagi - a ponieważ w kwestiach gospodarczych panowała wśród
liberałów niemal całkowita zgodność, przeto chętnie prowadzili oni dyskusje na
tematy światopoglądowe w mediach.
Czasem sojusznicy byli bardziej wyraziści, jak w przypadku tygodnika "Wprost",
który właśnie ową głupkowatą agresję wobec wiary (nie mylić z krytyką instytucji
kościelnych) traktował jako furtkę dla pozyskiwania wiernych do własnej świątyni
- wolnego rynku, prywatyzacji i "nowoczesności". Kiedy ten neoliberalny
szmatławiec atakuje dziś w ordynarnym stylu przeciwników globalizacji,
związkowców czy anarchistów, oburzenie po naszej stronie jest wielkie, ale
jeszcze parę lat temu, gdy podobny scenariusz realizowano wobec środowisk
katolickich, towarzystwo po lewej stronie biło brawo i wybaczało redakcji
wszystkie prorynkowe agitki, jeżeli przy okazji najemni pisarczykowie systemu
dokopali trochę "czarnym".
Skutki tej paranoi są dziś aż nadto widoczne. Agresywny ateizm skutecznie
odstraszył od radykalnej lewicy ludzi ze środowisk robotniczych i wiejskich,
tradycyjnie obyczajowo konserwatywnych i zwróconych ku religii katolickiej.
Lewacy mogą sobie dziś przyczepiać łatkę "robotniczości" na różne sposoby,
wrzucać to słowo do nazw swoich sekt czy tytułów gazet, ale nawet, jeśli
wykaligrafują je długopisem na drzwiach własnego kibla, to i tak nie zmieni to
faktu, że adwersarze neoliberalizmu spośród mas ludowych niemal zawsze wędrują
na prawo, zaś po naszej stronie zostają niemal wyłącznie dorosłe dzieciaki z
dobrych domów, zbuntowana na czas nauki studenteria, mole książkowe, pracownicy
naukowi niższego szczebla. Mówiąc po marksistowsku - sama nadbudowa dla
nieistniejącej bazy.
Porażka podlizuchów
Podobną klęskę poniosła cała taktyka kolaboracji ze środowiskami liberałów.
Zwolennicy dominującego nurtu ciepłym moczem olali przymilających się do nich
przedstawicieli lewicy. Nawet przez myśl im nie przeszło bratać się z
towarzystwem z peryferii oficjalnej polityki, czy przejmować elementy kanonu
wartości naszego nurtu. Zamiast tego, wzięli oni sobie po prostu to, co mogło im
się przydać (sławetne kontakty w ruchu feministycznym i mniejszości seksualnych,
których apolityczna w gruncie rzeczy większość uczestników z oczywistych
względów woli bardziej wpływowego opiekuna). Natomiast elementy wspólnej
płaszczyzny, które bardziej parzą w ręce (krytyka rzeczywistych nadużyć
Kościoła) porzucili i tylko czasem używają ich dla mamienia tumanów w czasie
kampanii wyborczych.
Przejmującym dowodem bankructwa tego rodzaju zabiegów, jest skowyt bólu, jaki w
ostatnio opublikowanym artykule pt. "Psy wojny", wydaje właśnie Stefan
Zgliczyński, rozpaczając nad poparciem wyrażonym dla agresji na Irak przez
swoich znajomków z kręgów "Gazety Wyborczej" (gratulujemy przyjaciół!). Czy
czułby się tak zawiedziony, jeśliby tymi, którzy wpierają wojnę okazali się nie
ludzie Michnika, ale narodowcy? Z pewnością nie, bo z jego różnych wypowiedzi
wynika, iż w pełni akceptuje wylansowaną właśnie przez ów dziennik teoryjkę, iż
polskie społeczeństwo dzieli się na część światłą oraz "ciemnogród". Jak jest
naprawdę widzimy teraz, kiedy to właśnie tacy nowocześni, wykształceni i
pozbawieni przesądów ludzie popierają udział Polski w agresji zbrojnej i
okupacji innego kraju, zaś skazana na wieczne potępienie przez
"intelektualistów" w rodzaju Zgilczyńskiego tępa tłuszcza z LPR, Radia Maryja
czy Samoobrony protestuje przeciw takiej polityce. Autora tekstu doprowadza to
wyraźnie do szału - to jak, szanowny panie redaktorze, należy wysyłać
"prewencję" i spałować antywojenną łobuzerię niemieszczącąsięw naszych
schematach...?
Tym jednak, co zadziwia - i przeraża - najbardziej, jest oszałamiająca wprost
bezczelność tego rodzaju osobników, którzy otwarcie przyznają się do kontaktów z
ludźmi z kręgów neoliberalnych, a jednocześnie pragną wyznaczać innym
przyjaciół, tytuły prasowe, w których mogą publikować, itd. Jakim prawem
człowiek, który chwali się znajomościami wśród ludzi mających cząstkę krwi
Irakijczyków na rękach (bo "Wyborcza" to jeden z głównych elementów machiny
propagandy wojennej, a tą należy po prostu traktować jako dopełnienie aparatu
militarnego) śmie wyznaczać normy "Obywatelowi" czy innej jakiejkolwiek gazecie?
W czym czuje się lepszy ktoś, kto ma znajomych w środowisku wspierającym realne
wprowadzanie koncepcji Wielkiej Polski (kontrakty dla nadwiślańskich firm,
własna strefa okupacyjna, plany ekspansji Orlenu i przygotowania do wprowadzenia
rejsów LOT-u, to tylko niektóre elementy tego nie deklarowanego wprost
szowinizmu), od redaktora pisma, który drukuje jakieś szalone wizje niemieckiego
ksenofoba?
Co dziwniejsze Zgliczyński, w tym co mówi, jest traktowany poważnie przez wielu
ludzi na lewicy... Czyżbyśmy już na głowy upadli, że pozwalamy dyktować sobie
normy osobom ubabranym w systemie?
Krótko i na temat
Nie ulega wątpliwości, iż problem poruszony przez egzotyczny sojusz dwóch
marksistów i jednego liberała ma charakter całkowicie abstrakcyjny. Na sojusz
brunatno-czerwony nie ma przestrzeni w polskim życiu politycznym nie tylko z
tego powodu, że światopogląd obu stron nie posiada części wspólnej tam, gdzie
można by jej oczekiwać, ale i dlatego, że przy tej różnicy skali nie byłoby to
żadne współdziałanie, ale po prostu wchłonięcie jednej strony przez drugą. Poza
tym, nawet, jeżeli w ostatnim czasie nieco mniej słychać o walkach ulicznych
prowadzonych przez radykałów prawicy i lewicy, to i tak zbyt świeża jest jeszcze
pamięć - także w umysłach liderów - o niedawnej morderczej wojnie, aby doszło do
tego zbratania.
Powinniśmy za to uważać, aby do naszych szeregów - także pod płaszczykiem
antyfaszyzmu - nie przenikali zbyt łatwo ludzie związani z obecnym porządkiem.
Wraz z narastającą korozją systemu, takich "przyjaciół" możemy mieć więcej, nie
tylko wśród odjechanych teoretyków marksizmu, trawionych obłąkańczą żądzą
cenzurowania. Nie ma sensu być dla nich zbyt miłym, bo skutecznie neutralizować
nacjonalizm można tylko dając alternatywę dla neoliberalizmu lepszą niż brunatne
umysły a nie popierając obecnych władców świata. Wydaje się, że ta konstatacja
powinna towarzyszyć nam szczególnie teraz, kiedy akceptacja dla podboju Iraku ze
strony postkomunistów i michnikowszczyzny pokazuje aż nadto wyraźnie, iż
szowinistą można być także z tolerancją na ustach.
Andrzej Smosarski