Globalizacja czy marginalizacja marksizmu?
(Próba syntezy)
Jednym z najbardziej absurdalnych zarzutów wobec marksizmu był zawsze ten, że
marksizm postuluje koniec historii. Przez dłuższy czas rozumiano przez to, że
gdy zakończy się prehistoria człowieka, człowiek przestanie podlegać wyzyskowi i
ograniczaniu wolności, czyli stanie się szczęśliwy.
Tego typu tezy wmawiane marksizmowi, jak ta o wiekuistej szczęśliwości
czekającej człowieka w komunizmie, czy to o produkcji dla samej produkcji,
cieszyły się popularnością wśród uczonych w piśmie i nie tylko, jakby nie były
absurdalne. Absurd ten szedł jednak na konto Marksa i jego spadkobierców.
Ciekawe, że trzeba było dopiero dyskusji o książce Fukuyamy, żeby tego typu
interpretacje "końca historii" obnażyć i wyśmiać. O ile jednak Fukuyama,
odkrywając dla "prymitywnej" Ameryki Hegla przyjął wersję, że koniec historii
oznacza odkrycie nienaruszalnej, pozytywnej zasady kierującej rozwojem
ludzkości, czyli że liberalizm i wolny rynek stanowią ukryty sens historii
całego gatunku ludzkiego, o tyle w dialektyce marksowskiej przezwyciężenie
reprodukującego się systemu wyzysku znosi znaczenie czynnika ekonomicznego w tym
sensie, że rozwój poprzez sprzeczności przenosi w inne dziedziny. Ten rozwój
poprzez sprzeczności może generować różne, nie mniej dramatyczne procesy w
historii, zapewne równie smutne czy przerażające, ale - inne. Skuteczność tego
zwrotu od prehistorii do historii ludzkości jest uzależniona właśnie od drogi,
jaką ludzkość przejdzie. W zasadniczym stopniu głębokość zmiany zależy od
świadomości, jaką ludzkość zdobędzie podczas tego marszu naprzód poprzez
sprzeczności.
Marksizm jest postulatem podwójnym. Z jednej strony odnajduje w dziejach, w
rozwoju sił wytwórczych, taki proces, który prowadzi do zapewnienia ludziom
jakby naturalnej, ale przecież całkowicie sztucznie, bo społecznie zapewnionej,
obfitości dóbr. Łatwość ich wytworzenia, naśladująca przyrodniczą, będzie
hamowała pęd do przywłaszczania sobie elementów tego procesu wytwórczego, a więc
będzie przeciwdziałała różnicowaniu się klasowemu społeczeństwa. Społeczne
wytwarzanie w takim systemie, który jest świadom zagrożenia ekologicznego,
będzie miał wbudowany dzięki owej świadomości hamulec przed produkcją
anarchiczną, rozrzutną, bezplanową, która w oczach liberałów jako jedyna może
zapewnić wszystkim jakieś podstawy przeżycia - jednym na poziomie rozpasanej
konsumpcji, innym - na poziomie wegetacji. Produkcja w komunizmie nie jest
produkcją dla produkcji, poprzez tę rozrzutność pozwalającą na to, by biedni
żywili się okruchami z pańskiego stołu, ale produkcją świadomą i planową, tyle
że uzyskiwaną stosunkowo łatwo. Daje to podstawy do przezwyciężenia egoizmu
społecznego, ale nie jest i nie może być automatycznym gwarantem, że próby
narzucenia takiego egoizmu się nie powtórzą. Dlatego dla marksizmu zasadnicze
znaczenie ma kwestia poziomu sił wytwórczych, bo bez tego rozwoju nie ma podstaw
do skoku do królestwa wolności, choćbyśmy i dochowali się najświatlejszych i
najbardziej altruistycznych elit hodowanych na bazie gospodarki naturalnej.
Marksizm jest więc doktryną skromną i ambitną jednocześnie. Skromną - bo nie
zajmuje się warunkami szczęścia powszechnego, a nawet powszechnej
sprawiedliwości. Poza regulacjami formalnoprawnymi istnieją wszak normy czy
wzorce postępowania charakterystyczne dla danych wspólnot ludzkich. Nowe
środowisko człowieka, w którym to, co naturalne nie będzie odróżnialne od tego,
co "sztuczne", taki jest zamysł emancypacyjny Marksa, czyli uspołeczniona
przyroda albo znaturalizowane społeczeństwo - można się spierać, czy zamysł
Marksa jest utopią czy nie, ale na pewno polega on na ekstrapolacji trendu
rozwoju, w którym kapitalizm odgrywa zasadniczą rolę.
Zamysł Marksa jest też ambitny, albowiem rozwiązanie przezeń proponowane nie
pozostanie bez wpływu na całość życia człowieka i społeczeństwa. Jednak marksizm
nie dekretuje tego. Co się dzieje w sferze świadomości. Stara się przedstawić
możliwie jasno pytanie, jakie stoi przed ludzkością na danym etapie jej rozwoju,
zaś sugerowana odpowiedź dotyczy wycinka, który jednak sam uważa za
najważniejszy. Ale nie usiłuje przemycić pod tą odpowiedzią żadnych innych
problemów, choćby i egzystencjalnych, żadnych wskazań co do wyższości jakiegoś
stylu życia nad innym. Możemy bowiem wpływać na przedmioty świadomości, jednak
sposób, w jaki świadomość poszczególnych ludzi określi się wobec swego
przedmiotu pozostaje indywidualna, choć nie bez zapośredniczenia społecznego.
Marksizm nie poszukuje więc warunków powszechnej szczęśliwości, ale wyzwolenia
od wyzysku pracy najemnej. Tak, jak przyjmuje się, ze wobec przyrody wszyscy są
równi, a tylko życie w społeczeństwie pozwala na ich zróżnicowanie, tylko
upodobnienie społeczeństwa do Natury w sferze podstawowej, czyli reprodukcji
owego społeczeństwa, może spowodować, że ludzie będą mieli szansę bycia równymi
i w warunkach społeczeństwa. Cała reszta jest pochodną od tego.
Wizja emancypacyjna jest bardzo silnie związana z kapitalizmem, z właściwym mu
pędem do rozwoju sił wytwórczych. W zderzeniu z otoczeniem niekapitalistycznym,
kapitał niszczy stare formy produkcji i przetrwania na określonym, specyficznym
dla danej społeczności poziomie. Niszcząc to otoczenie, nie tworzy w zamian
żadnych stabilnych struktur, które mogłyby zastąpić w tej roli struktury
tradycyjne. Socjalizm stwarza szanse rozwiązania, nie są rozwiązaniem systemy
oparte na podstawach przedkapitalistycznych, quasi-naturalnych gospodarkach,
ponieważ będą reprodukowały sprzeczności charakterystyczne dla kapitalizmu w
różnorakich mutacjach.
W walce z kapitalizmem, ideologie drobnomieszczańskie mają tendencję do
zatrzymania procesu w jego stadium "heroicznym", nie bacząc na historyczne
konsekwencje. Dlatego też nie da się prowadzić walki z kapitalizmem w Trzecim
Świecie poprzestając na popieraniu spontanicznych ruchów masowych opierających
się panowaniu kapitału z punktu widzenia minionych form gospodarowania, choćby i
zmodyfikowanych na modłę kolektywistyczną, wymuszoną wspólnotą walki i
koniecznością zabezpieczenia jej efektów. Podobnie, jak niegdyś w Europie, ruchy
takie muszą ustąpić miejsca walce klasy robotniczej, którą w jakimś sensie
przygotowują.
*
Wiek XX nie szczędził ludziom traumatycznych przeżyć. Doświadczenie dwóch wojen
światowych, kilku zrywów rewolucyjnych, Holokaust i jego powielanie na różne
sposoby w okresie powojennym w odniesieniu do różnych narodów, to wszystko
sprawiło, że obok podstawowego stosunku między wyzyskiwanymi a wyzyskiwaczami, w
którym obie strony stanowiły jednak dwie strony tego samego medalu, tej samej
kultury i historii, obie zniewolone (choć zniewolenie wyzyskujących było zawsze
przyjemniejsze), w świadomości ludzi przewagę zyskał inny stosunek - stosunek
oparty na przemocy i panowaniu.
Traumatyczność wieku, który dopiero co pozostawiliśmy za sobą, była tak wielka,
że pomijanie owych budzących grozę wydarzeń jako nieistotnych na jasno
wytyczonej drodze ku wyzwoleniu okazało się zbyt dużym wymaganiem. Co z tego, że
wiemy czyim interesom w ostatecznym rozrachunku służył faszyzm, co z tego, że
system ten przegrał, skoro jego dziedzictwo nie zginęło wraz z nim? Banalizacja
ludobójstwa, po stuleciach wyniszczania ludności krajów skolonizowanych,
dosięgła Centrum, nie pozwalając na przejście do porządku dziennego nad tymi
zdarzeniami, każąc zatrzymać się nad opisem tych zjawisk, nad próbą ich
uchwycenia w drobiazgowym opisie i rozbiorze, zmuszając do grzebania w otwartej
ranie, bo zraniona ludzkość nie zrobi dalej ani kroku, nawet mając bliską
perspektywę skończenia z "całym tym gównem".
Punktem wyjścia "romantycznego" oglądu świata, odkrywającego na nowo podstawowe
relacje, niby zaczerpnięte z mitów starogermańskich, jest określanie jako
podstawowego stosunku między ludźmi - stosunku przemocy. Z jednej strony mamy
państwo, obce, dalekie, niepojęte do tego stopnia, że potrzeba psychoanalizy,
aby ten świat państwa w ogóle móc przybliżyć naszym zdolnościom poznawczym. Z
drugiej strony też dostrzegamy siłę nierozpoznaną, pozostającą w stosunku
podległości wobec państwa, równie obcą i niepojętą bez pomocy psychoanalizy,
choć irytująco bezpośrednio reagującą na przejawy niesprawiedliwości, amorficzną
masę zniewoloną kulturą masową i innymi, tanimi gadżetami nowoczesności. Masa ta
jest poniekąd stracona dla prawy emancypacji, gdyż może, co najwyżej, być jej
biernym obiektem, nie podmiotem.
Z tego ponurego obrazu ucieczka rysuje się tylko tam, gdzie na bezpośrednią
przemoc odpowiada się równie bezpośrednią przemocą, nie wymagającą
psychoanalitycznego uzasadnienia. Cóż za ulga dla świadomych zbyt wielu
zależności, komplikacji, sprzeczności, emocji... W pewnym sensie bunty ludowe
okresu przedmarksowskiego charakteryzowały się taką właśnie satysfakcjonującą
bezpośredniością, nie będąc zafałszowane pragnieniem ocalenia tego, co piękne i
wartościowe w kulturze przeciwnika, nie spętane zbytnim przeracjonalizowaniem,
które odbiera aktom ich surowe piękno.
Cóż z tego, że bunt taki wciąż ulega nowemu zniewoleniu przez coraz to nowe
elity restytuujące państwo, którego jedynym celem jest opresja, i tak bez końca?
Stosunek przemocy w dziejach i stosunek do przemocy określa zasadę buntu, który
uzasadnia sam siebie.
Po Holokauście, żadne niesprawiedliwości społeczne nie są wystarczająco
wyraziste, by uzasadniać bunt, dlatego współcześni rewolucjoniści szukają takich
przejawów niesprawiedliwości, które w jakimś stopniu dorównywałyby mocą
Holokaustowi, albo takich przejawów buntu, które swym radykalizmem (a więc i
zastosowaniem przemocy) anulowałyby konieczność porównania z Holokaustem,
albowiem subiektywizmu obdarzonego wewnętrzną mocą przekonania nie mierzy się
żadną miarą pozytywistyczną.
Dzisiejsi radykałowie nie podważają socjalizmu jako wizji społeczeństwa
docelowego, ale podważają drogę nakreśloną przez Marksa. Pozostawienie celu
zwalnia z analizy konsekwencji obrania innej drogi. Analiza rzeczywistości jest
więc pozorowana, bo prowadzi do banalnych wniosków mimo zmiennych realiów.
Pozostałością po rewizjonizmie w marksizmie jest dziś fascynacja stosunkiem
przemocy jako stosunkiem samoistnym.
Podobnie w odniesieniu do przeszłości, wydarzenia są ujmowane w oderwaniu od
porządkującego historię procesu nadającego znaczenie i - jak w eseju o kapitanie
Swingu - kończą się uznaniem wartości samego buntu, którego największą zasługą
jest to, że wytworzył on ukrytą pamięć pokrzywdzonych, która nadaje dziś
legitymizację aktualnym buntom, a którym najwidoczniej podstaw do takiej
legitymizacji brak.
14 listopada 2003 r.