Tekst pochodzi z tygodnika NIE nr 47 (686) z 20 listopada 2003 strona 4
Maciej Stańczykowski
Halluks lewej nogi
W Polsce nie ma nawet lewackiej kanapy. Najwyżej kilka zydli.
Komunizmu w Polsce chce ponad dwadzieścia organizacji skrajnej lewicy.
Kilkadziesiąt tysięcy osób chce cofnąć koło historii... To wizja, którą swojego
czasu przedstawiał tygodnik "Wprost" w artykule "Sekcja komunistów" (24/2003).
Nigdy w Polsce nie funkcjonowało dwadzieścia organizacji radykalnej lewicy. Tak
naprawdę istnieje ich może pięć, zaś liczba działaczy nie przekracza kilku
setek. Mowa tu głównie o przekonanych o swej nieomylności trockistach
zrzeszonych w Pracowniczej Demokracji. Wśród lewicowych radykałów organizacja ta
cieszy się opinią zamkniętej sekty, gdzie w roli trójcy świętej występuje
starsze małżeństwo plus magister politologii.
Dodam, że choć grupa działa na polskiej scenie od kilkunastu już lat, to jeszcze
nie zdążyła uświadomić o tym fakcie klasy robotniczej. Na plus Pedecji zapisać
można jedynie niezmordowany, acz bezproduktywny zapał do antykapitalistycznej
roboty. Seminaria, pikiety, wyjazdy na antyglobalistyczne demonstracje odbywają
się często wyłącznie dzięki trockistowskim fanatykom. Prawdopodobnie gdyby nie
oni, pies z kulawą nogą nie zaprotestowałby w Polsce przeciw agresji na Irak.
Poza popularną Pedecją jest jeszcze Lewicowa Alternatywa – grupa
wyspecjalizowana głównie w zaklejaniu autobusów radykalnymi w treści wlepkami.
Jest Nurt Lewicy Rewolucyjnej – także trockiści, ale innego miotu niż ci z PD.
Tamtych nie lubią, choć nie bardzo wiadomo za co. Jest wreszcie Grupa
Spartakusowska Polski – ozdoba każdej demonstracji. Bez względu na powód jej
członkowie domagają się "nowych rewolucji październikowych". Ot taki dowcip
środowiskowy, bardziej jednak tragiczny niż śmieszny. Gdyby ktoś pytał, jak
liczne są te grupy, powiem tylko, że znam i widziałem chyba wszystkich ich
zwolenników.
Komunistyczna Partia Polski i Walcząca Grupa Rewolucyjna zajmują się głównie
oskarżaniem wszystkich pozostałych o zdradę i partyzanckimi akcjami malowania w
środku nocy haseł na murach. Hasła niezrozumiałe dla nikogo prócz nich samych
szokują chyba tylko pismaków z "Wprost". Wszystkich innych śmieszą. Na naszych
oczach rozkwita nastoletnia masturbacja rewolucyjna.
Wąska rzesza wielbicieli i wyobcowanie nie przeszkadzają nikomu z tego grona w
aktywnej promocji partyjnej prasy. Z niej możemy się dowiedzieć o rewolucyjnym
momencie, który nadchodzi, i zdradzieckim SLD chwiejącym się pod naporem
prawdziwie lewicowych sił. O każdym udanym strajku czy proteście dowiadujemy
się, że jest sukcesem właśnie radykalnej lewicy, a masy robotnicze przyjmują
posłańców socjalistycznej nadziei z otwartymi ramionami. Głównie jednak każda z
grup zajmuje się opluwaniem innej organizacji rewolucyjnej, co jak wiadomo
sprzyja konsolidacji i wspólnej walce.
Inaczej ma się rzecz z działaczami dawnej młodzieżówki PPS. Kiedyś silni, zwarci
i gotowi zapewniali SLD spokój na trasie 1-majowych pochodów i stanowili o
medialnej sile PPS-u. Zasadniczym problemem socjalistycznej młodzieży była
jednak patologiczna wręcz niechęć do gabinetowych rozgrywek politycznych,
połączona z kompletną beztroską w tych sprawach. Liczyła się idea. Pieniądze i
stanowiska były z założenia czymś brudnym. Hasło "socjalizm" czy "rewolucja"
wystarczyło, aby bez zastrzeżeń ufać wznoszącym je "towarzyszom", co ci
skrzętnie wykorzystywali przy okazji każdego następnego zjazdu partii. W ten
sposób pretorianie Ikonowicza dokonali kilku mniej lub bardziej uzasadnionych
partyjnych czystek w iście stalinowskim stylu. Odeszli, kiedy odszedł Ikonowicz.
Tyle że już nie do polityki. Siedząc w domu na bezrobociu nadal pierdolą
kapitalizm, z tym że dodatkowo także partie polityczne i politykę w ogóle.
Trudno się zresztą specjalnie dziwić, jeśli tylko przyjrzymy się bliżej partiom
PPS i UP mającym być podobno lewicowym sumieniem SLD. Tej pierwszej właściwie
już nie ma. Po odejściu radykałów, którzy stanowili de facto o sile tej partii,
PPS zapadła w śpiączkę polityczną i intelektualną. Dziś partia zdaje się istnieć
już tylko w kilku większych miastach, podczas gdy jeszcze niedawno miała kilka
tysięcy działaczy. Wśród tych, którzy zostali – zdumiewa natomiast
długowieczność. Jej bezpośrednim efektem jest żwawa komisja historyczna.
Sentymentalne wspominki w znanym i lubianym gronie cieszą, bo w aktualnej
kondycji miło powspominać przedwojenne czasy, gdy PPS miała kilkudziesięciu
posłów w parlamencie. Nie śmieszy, lecz przeraża za to skład władz naczelnych
lewicowego sojusznika SLD. Są tam ludzie, dla których ideały lewicy są
równoznaczne z nacjonalizmem i konsekwentnym tropieniem Żyda. Dość powiedzieć,
że swojego czasu ludzie ci szli ramię w ramię z ugrupowaniami typu "Świaszczyca",
które ma za zadanie promować słowiański nacjonalizm o charakterze pogańskim...
Nie lepiej jest w parlamentarnej Unii Pracy. Z prężnej niegdyś i autentycznie
lewicowej federacji młodzieżowej pozostały jedynie smętne resztki, dla których
głównym zajęciem jest regularne uczestnictwo w międzynarodowych seminariach i
wykładach. Gdy w kraju jest 40-procentowe bezrobocie wśród młodzieży,
reprezentujący odrzuconych młodzi politycy jeżdżą i zapewniają w całej Europie o
swej braterskiej miłości do Żydów i pedałów. Wszelkie kwestie dotyczące
bezpośrednio ludzi pracy zdają się natomiast w tajemniczy sposób omijać ulicę
Bracką, gdzie Unia ma siedzibę. Dorosła UP charakteryzuje się natomiast
doskonałą nijakością. Pozbawiona pomysłów i intelektualnej inicjatywy w całej
rozciągłości popiera wszystkie projekty starszego brata.
Polską specyfiką można nazwać fakt, że po trzynastu latach kapitalizmu, przy
prawie 20-procentowym bezrobociu w atmosferze ogólnej beznadziei nie wykluła się
żadna organizacja czy partia będąca antykapitalistyczną lewicą, antagonistyczna
także wobec panującego dziś SLD. Takie partie ulokowane na lewo od
socjaldemokracji istnieją we wszystkich krajach Unii Europejskiej oraz w tych,
które do Unii dopiero kandydują. Sama już ich obecność pozwala lewicowemu
wyborcy niejako szantażować duże partie socjaldemokratyczne możliwością poparcia
małej partii radykalnie lewicowej. Ten prosty układ wzajemnych zależności
wymusza na socjaldemokracji pewien stopień wierności lewicowym ideałom.
Tymczasem w Polsce premier socjaldemokratycznego rządu może angażować się w
promocje wartości chrześcijańskich, a w gospodarce – liberalnych, zaś jego
minister reformować finanse państwa kosztem najuboższych. Może – ponieważ zdaje
sobie sprawę z tego, że dla przynajmniej 20 proc. myślących lewicowo Polaków nie
ma i w najbliższej przyszłości nie będzie żadnej alternatywy wobec SLD.
Maciej Stańczykowski