Poniższy tekst pochodzi z biografii Borysa Wiktorowicza Sawinkowa napisanej przez Andrzeja Stanisława Kowalczyka strony 13-85. Sawinkow należał do Organizacji Bojowej Socjalistów-Rewolucjonistów (eserowców) i był odpowiedzialny za jej najsławniejsze akcje, jak zabójstwo ministra Plehwego czy następcy tronu Wielkiego księcia Sergiusza Romanowa. Na początku XX wieku carat bał się eserowców, jak dzisiaj Bush Al Kaidy. Na skutek późniejszych walk o władzę, historia najsilniejszej partii rewolucyjnej w Rosji została wymazana lub przekłamana. Chcemy tego czy nie, bolszewicy byli uczniami eserowców, aż do samego końca. Tak jak działalność grupy kaukaskiej Stalina, powielała działalność OB eserowców, tak podczas rewolucji październikowej bolszewicy przejęli od lewicowych eserowców (w odróżnieniu od prawicowych z Kiereńskim) program rolny. Mało kto wie, że przez pierwsze pół roku po rewolucji październikowej, bolszewicy rządzili w koalicji z lewicowymi eserowcami. A walka o władzę nie zaczęła się po śmierci Lenina, lecz już w 1918, kiedy lewicowi eserowcy zostali wykluczeni z rządu. Czy jakiś trockista protestuje z tego powodu? Nie, dla nich problem rozpoczyna się gdy od władzy zostaje odsunięty Trocki.
Pierwsze miesiące po rewolucji październikowej nieprzypadkowo określamy mianem: sojusz robotniczo - chłopski. Wśród robotników, największe poparcie mieli bolszewicy, ale na rosyjskiej wsi dominowali lewicowi eserowcy . To eserowski program "ziemia dla chłopów" był realizowany przez władzę radziecką, a czerwonoarmiści, którzy w większości rekrutowali się z chłopów, walczyli z białymi w obronie tej ziemi. Wydarzenia 7 listopada 1917 w Piotrogrodzie były iskrą, która podpaliła całą Rosję. W każdej wsi, od Moskwy po Władywostok, chłopi prowadzeni przez eserowskich agitatorów palili dwory i mordowali szlachtę.
Bolszewicy w naszym odczuciu byli pod każdym względem najlepszą rewolucyjną partią, ale potrafimy obiektywnie docenić partię konkurencyjne. Bolszewicy, jak i eserowcy były to partie zawodowych rewolucjonistów. Za przynależność do tych partii groziła kara śmierci lub zsyłka na Syberię. Dzisiejsza lewicowa rodzinka mogła by zostać rozbita w ciągu jednej nocy. Tak jak cała 10 milionowa Solidarność została rozbita 13 grudnia, tak wystarczył by jeden dekret, by wszystkich antyglobalistów zamknąć w więzieniach równie szybko. Rewolucjoniści w carskiej Rosji, wiedzieli, że rewolucyjna walka to nie zabawa i choć tysiące ludzi na nich polowały, to oni dalej walczyli i odnosili sukcesy.
W tekście mamy więc opis kilku zamachów, wydarzeń w Rosji podczas rewolucji 1905-1907, no i w końcu wewnętrzne sprawy partyjne, jak sprawa Azefa. Agent Ochrany Azef przez wiele lat był jednym z najbardziej ważnych eserowców. Działał na dwa fronty ciągle podnosząc swoją pozycję. Dzięki agentom Ochrany likwidował partyjnych przeciwników, a dzięki eserowcom likwidował konkurencyjnych agentów. Tekst jest długi - niemniej zachęcamy wszystkich do czytania i poznania historii partii eserowców.
Andrzej Stanisław Kowalczyk
Sawinkow
Z Wołogdy do Genewy
Jesteśmy surowcem, Z którego sny się wyrabia.
William Szekspir, Burza (przeł. Stanisław Barańczak)
Borys Wiktorowicz Sawinkow, student stołecznego uniwersytetu, przystał więc do
rewolucjonistów. Szczegóły programowe nie miały w owym czasie większego
znaczenia. Sawinkow obracał się w kręgu dwóch grup socjaldemokratycznych:
„Robotniczy Sztandar" i „Socjalista". Były to grupy złożone przeważnie z młodych
inteligentów i studentów prowadzących agitację wśród robotników. Hasła miały
charakter przede wszystkim ekonomiczny: warunki pracy, zarobki. Walka o sprawy
bytowe miała uświadomić robotnikom, że są pozbawieni praw politycznych. W roku
1900 Borys Wiktorowicz drukuje swój pierwszy tekst. Jest to artykuł Ruch
robotniczy w Petersburgu a praktyczne zadania socjaldemokracji (takie nudne
tytuły były wtedy w modzie). Ukazał się on w wydawanym w Genewie piśmie „Raboczeje
Dieło". Artykuł został dostrzeżony i był żywo dyskutowany. Sam Lenin powołuje
się nań kilkakrotnie w swej książce Co robić? Dwudziestoparoletni autor zwraca
uwagę, że hasło walki ekonomicznej już nie wystarcza: „wrażliwsza, młodsza,
mniej zdemoralizowana przez szynk i cerkiew część klasy robotniczej" interesuje
się wydarzeniami politycznymi. Prowadzona do tej pory akcja miała charakter
amatorski i kosztowała wiele ofiar. „Istniejący zespól czynnych rewolucjonistów
jest zbyt skromny liczebnie, aby zachować wpływy we wzburzonych masach
robotniczych, aby nadać wystąpieniom chociaż cień koordynacji i zorganizowania".
Pierwszym więc zadaniem socjaldemokracji powinno być realne zjednoczenie
organizacji przy ścisłym doborze członków. Jest to nic innego jak projekt partii
zawodowych rewolucjonistów podporządkowanych żelaznej dyscyplinie. Nic więc
dziwnego, że marzący o takiej machinie Lenin z aprobatą cytuje uwagi Sawinkowa,
wyśmiewając żałosne chałupnictwo dotychczasowej roboty. Mimo tej zbieżności
poglądów drogi Lenina i Sawinkowa rozeszły się. Obaj jednak ideę organizacji
zawodowych rewolucjonistów wcielili w życie: pierwszy tworząc partię
bolszewicką, drugi budując Organizację Bojową Partii
Socjalistów-Rewolucjonistów.
Nielegalne grupy, do których należał Borys Wiktoro-wicz, wkrótce wyśledzono i
rozbito. Na zesłaniu młodzi rewolucjoniści mieli okazję pogłębić swoją wiedzę
oraz zapoznać się ze starszymi kolegami. Z takiej szkoły wychodzili ludzie,
którzy mieli niebawem wstrząsnąć podstawami
imperium.
Używane tu określenie „zesłanie" należy odróżnić od katorgi. Już od dawna
więźniowie polityczni stanowili odrębną kategorię. Zesłaniec osiedlał się we
wskazanej miejscowości, otrzymywał osobny pokój przy jakiejś rodzinie i
całkowite utrzymanie. Rząd płacił dwanaście rubli miesięcznie strawnego i
dwadzieścia dwa ruble rocznie na odzież. Ceny syberyjskie i na głębokiej
prowincji były nawet i trzykrotnie niższe od cen wielkomiejskich, niezamożni
zesłańcy mogli więc jeszcze co nieco zaoszczędzić. Oddzielna izba z pełnym
utrzymaniem kosztowała około pięciu rubli miesięcznie. Niektórzy zesłańcy
polityczni dopiero na zesłaniu mieli po raz pierwszy w życiu do dyspozycji
własne pieniądze. Zamożniejszym z domu rodzina jeszcze dosyłała, czyniąc okres
zesłania znośnym. Lenin na przykład w chwilach wolnych od pracy twórczej
polował. Tak czy inaczej, bez względu na warunki, zesłanie pozostawało dotkliwą
formą pozbawienia wolności; jak mówi Sołżenicyn, było to przesiedlenie i
pozostawienie na miejscu ze spętanymi nogami.
Tak więc w początku roku 1902 Sawinkow został przymusowym mieszkańcem Wołogdy.
Było to miasto w guberni permskiej, na północ od Jarosławia, zagubione wśród
bagien i puszcz. Od niepamiętnych czasów służyło jako miejsce zsyłki,
zapoznawały się z nim coraz to nowe pokolenia politycznych marzycieli. „Klimat
dzieli się tu na dwie pory roku — pisał jeden z nich — na białą zimę i zieloną
zimę. Biała zima trwa dziewięć i pół miesiąca, zielona dwa i pół". Mieszkali tu
w roku 1862 państwo Korzeniowscy z synem Konradem. Już jako Joseph Conrad
napisze on powieść Under Western Eyes, w której sportre-tuje terrorystów z
Organizacji Bojowej, najbliższych towarzyszy Borysa Wiktorowicza.
„Żyli—byli w Wołogdzie trzej tytani: Bierdiajew z Kijowa, Łunaczarski z Kijowa i
Sawinkow z Warszawy" — wspominał Aleksiej Remizów, któremu przyznamy miano
czwartego tytana. Piąty — Warłam Szałamow — miał się w mieście Wołogdzie dopiero
narodzić. Dodajmy do tego Aleksandra Bogdanowa, jednego z najbliższych
współpracowników Lenina przed rokiem 1905 (następnie wyklętego), a także doktora
Osipa Aptekmana, weterana Ziemli i Woli, więzionego niegdyś w twierdzy
Pietropawłowskiej. Miała Wołogda jeszcze wielu przymusowych obywateli, którzy
odmienili oblicze tego prowincjonalnego miasta. Sawinkow z żoną i dziećmi
mieszkał w domu kościelnym (na plebanii?) na ulicy Gałkinskoj-Dworianskoj.
Nieopodal — Borys Nikołajewicz Mojsiejenko, którego już wkrótce poznamy bliżej.
Z całej czwórki tylko Mikołaj Bierdiajew zdążył wydać dzieło, które pasowało go
na filozofa. Łunaczarski — w przyszłości komisarz oświaty w pierwszym
bolszewickim rządzie, ideolog, Remizów — wybitny powieściopisarz, emigrant, oraz
Borys Sawinkow, marzyli dopiero o literackim debiucie. Na razie pilnie czernili
papier. Entuzjastów odwiedzał Iwan Płatonowicz Kalajew, przyjaciel Borysa
Wiktorowicza z Warszawy, który często przyjeżdżał z pobliskiego Jarosławia. Ten
również był poetą.
Anatol Łunaczarski układał dramaty. W czasie obiadu między pierwszym a drugim
daniem pisze akt — mówiono. Poza tym tworzył wiersze, zapewne na tetmajerowską
modłę, skoro nawet w Wołogdzie autor ten znajdował tłumaczy. Remizów zapamiętał
tytuł jednego z pierwszych liryków Łunaczarskiego — Ona umarła.
Mikołaj Bierdiajew dostrzegł w tym środowisku coś na kształt „inteligenckiego
totalitaryzmu", podporządkowania jednostki grupie. Zaraz po przyjeździe zebrano
się, by ustalić, czy można podawać rękę komendantowi policji. Bierdiajew uznał
to za przejaw nieznośnego kolektywizmu i w przyszłości raczej stronił od
towarzystwa zesłańców. Zbliżył się do Remizowa i Sawinkowa. Tworzyli, jak
wspominał, „arystokrację" zesłańczą; Bogdanów i Łunaczarski przewodzili
„demokracji". I tak też miało pozostać.
Gdy tylko nadarzyła się okazja, Sawinkow i Remizów przekazali swoje arcydzieła
do oceny Gorkiemu; ma się rozumieć również do druku. Borys Wiktorowicz nie
wątpił o powodzeniu. Łunaczarski ich wyprzedził i ambicja nie dawała im spokoju.
Zastanawiali się, gdzie i kiedy ujrzą w druku swoje pseudonimy. (Sawinkow
podpisał się jako Borys Kanin; jego córeczka Tania nazywała siebie — Kania).
Wreszcie Górki odpisał. Radził obu autorom, żeby raczej wzięli się za jakiś fach
czy rzemiosło, byle nie za literaturę, która wymaga talentu i odpowiedzialności.
Tym większa była radość, gdy we wrześniu 1902 roku Kalajew przywiózł numer
moskiewskiego „Kuriera" z obydwoma utworami: Epitalamium (Lament panny młodej)
Remizowa i opowiadaniem Sawinkowa-Kanina pt. Cierniowy gąszcz. Natychmiast
urządzono wieczór autorski, który przeciągnął się do rana. Remizów wspomina, że
następnego dnia wstąpił do niego po drodze na dworzec Kalajew. Przyniósł białe
astry w podzięce za Epitalamium.
— Wcziera nie imieł czasa — tłumaczył się; użyty polonizm zdradzał jego
zmieszanie. Remizów zrozumiał, że
Iwan Płatonowicz nie chciał urazić Sawinkowa. Ocena w każdym razie była trafna;
pisarzem został Remizów. Dla Borysa Wiktorowicza literatura miała być zawsze
tym, czym była w Wołogdzie — sposobem spędzania czasu w okresach bezczynności.
W dobie, o której mówimy, zaczęły w Rosji powstawać rewolucyjne partie
ogólnokrajowe. Zjednoczyli się socjaldemokraci, także delegaci rozproszonych
organizacji narodnickich postanowili w Genewie powołać Partię
Socja-listów-Rewolucjonistów, która łączyła w swoim programie dawne idee
Narodnej Woli i hasła zachodniego socjalizmu. Cel pierwszy to ustrój
demokratyczny z konstytucją i samorządem. W nowych warunkach partia miał
prowadzić jawną działalność na rzecz przebudowy gospodarki, tj. nacjonalizacji
fabryk i ziemi, rozwoju spółdzielczości. Drogą do zdobycia swobód politycznych
miał być, z braku skuteczniejszych metod, terror. Sawinkow wspomina, że program
socjaldemokracji przestał go już w owym czasie zadowalać, gdyż lekceważył
kwestię chłopską. Wydaje się jednak, że motywem wcale niebłahym było pragnienie
czynu; młody człowiek miał dość Wołogdy i marzeń o sławie literackiej.
Zesłańców dwukrotnie odwiedziła emisariuszka nowej partii Katarzyna
Breszko-Breszkowska, zwana dla swego długiego stażu babką rewolucji. W rozmowie
z Borysem Wiktorowiczem nie musiała chyba rozwijać całego swego kunsztu
agitacyjnego. W czerwcu 1903 roku ucieka z Wołogdy. Statkiem i koleją dociera do
Archangielska, gdzie ludzie życzliwi mają mu pomóc w przedostaniu się do
Norwegii. Zostawia bagaż na dworcu i idzie pod wskazany adres. Okazuje się, że
statek do Norwegii odpływa za godzinę. Niewiele myśląc (na myślenie ani tym
bardziej na odbiór rzeczy z przechowalni czasu nie ma) wchodzi na pokład statku
„Cesarz Mikołaj I". W drugiej klasie znajduje wolną kabinę i po kilku dniach
żeglugi dociera do Norwegii.
Zręczny fortel pozwala mu uniknąć kontroli paszportowej. Sawinkow nie miał przy
sobie żadnych dokumentów, bardziej się jednak wtedy liczył bilet niż paszport,
tytuł podróży był ważniejszy niż blankiet z godłem państwowym.
W ciągu kilku dni uciekinier dojechał do Genewy, gdzie oddał się do dyspozycji
Komitetu Centralnego Partii Socjalistów-Rewolucjonistów z prośbą o przydział do
grupy terrory stycznej.
Pierwszym eserowcem, z jakim rozmawiał, był Michał Gotz, syn moskiewskiego
milionera, w partii odpowiedzialny za sprawy terroru.
Genewa była wówczas Petersburgiem rosyjskiej rewolucji. Jedną z jej dzielnic
nazywano nawet La petite Russie. Tu w kawiarniach przy sąsiednich stolikach
siadywali emigranci, konspiratorzy i agenci Ochrany. Genewa — jak mówi Conrad —
„czcigodna i beznamiętna siedziba demokratycznej wolności, stateczne miasto
ponurych hoteli, świadczyła jednakowo obojętną gościnność turystom i spiskowcom
różnych odcieni". Nie było chyba innego miejsca w Europie, gdzie kontrast między
Rosją a Zachodem byłby większy. Spokojna pewność spotykała się z gorączkowym
marzeniem, uświęcony egoizm z nie znającą granic ofiarą. Sawinkow nie przekazał
nam swoich pierwszych wrażeń na temat Zachodu. Nie wiemy, czy wolność, którą
zobaczył, była tą samą, jakiej życzył swojej ojczyźnie.
Na czele Organizacji Bojowej stanął Grzegorz Ger-szuni. Postanowiono, że terroru
nie będzie się specjalnie propagować. Dopiero gdy jedna z grup dokona udanego
zamachu, partia przyzna się do niego, a grupę tę uzna oficjalnie za Organizację
Bojową. Swego rodzaju próbą generalną stał się zamach na ministra oświaty
Mikołaja Bogolepowa, który był odpowiedzialny za brutalne niekiedy tłumienie
buntów studenckich (właśnie tych, w których wziął udział Borys Wiktorowicz).
Były student Uniwersytetu Moskiewskiego, Piotr Karpowicz, odwiedził ministra w
jego gabinecie w godzinach przyjęć. Ranił Bogolepowa śmiertelnie strzałem z
rewolweru. Hrabia Sergiusz Witte powiada w swych
Pamiętnikach, że Bogolepow był przyzwoitym, solidnym i uczciwym człowiekiem,
choć wyznawał, trzeba przyznać, skrajnie reakcyjne poglądy. A jednak — podkreśla
Witte — Bogolepow postępował zgodnie z prawem. Otóż według rewolucjonistów
reakcyjność i uczciwość wzajemnie się wykluczały. Nie rozróżniali oni bowiem
kwalifikacji moralnych od poglądów politycznych. Dla nich Bogolepow był nie tyle
„odpowiedzialny" za represje, ile „winny" represji. Zamachy na cesarskich
dostojników uznawane były przez opinię rewolucyjną za swoiste „wyroki śmierci".
Do tej pory określenia tego używają niektórzy historycy bez cudzysłowu.
Zabijając ministrów i gubernatorów nie tylko dezorganizowano działanie machiny
państwowej, lecz także „karano" nazbyt gorliwych urzędników. Strzały w
gabinetach i na ulicach miały również uświadomić szerokiej publiczności, że
wojna z samodzierżawiem trwa. Wśród młodzieży Karpowicz zyskał miano „śmiałego
sokoła".
Kolejny „wyrok" wydano na Dymitra Sipiagina, ministra spraw wewnętrznych. Metoda
była podobna. Do udającego się na posiedzenie rady ministrów Sipiagina podszedł
w hallu oficer w mundurze adiutanta. Upewnił się, z kim ma do czynienia i
wręczył ministrowi pakiet rzekomo od wielkiego księcia Sergiusza, po czym
kilkakrotnie wystrzelił z browninga. W pakiecie znaleziono list z wyznaniem
rewolucyjnej wiary. Zamachowca powieszono w Szlisselburgu.
Zachęcona powodzeniem Organizacja Bojowa zaplanowała podwójny zamach na
pogrzebie Sipiagina. Dokonać go miała para narzeczonych. Jedna bomba
przeznaczona była dla oberprokuratora Pobiedonoscewa, druga dla
gene-rał-gubernatora Petersburga Klejgelsa. Oberprokurator jednak na pogrzeb nie
przybył i zamach odwołano. Widocznie narzeczem byli tak do siebie przywiązani,
że rzucenie jednej bomby nie wchodziło w grę.
Powodzeniem natomiast, jeśli można użyć tego słowa, zakończył się zamach na
gubernatora Ufy, Bogdanowicza. Zastrzelił go w maju 1903 roku Jegor Dulebow.
Sprawcy udało się zbiec. Akcją kierował na miejscu sam Gerszuni.
Wracając z Ufy popełnił błąd i wpadł w Kijowie w ręce policji. Wielkie wrażenie
wywarł w całej Rosji jego gest: kiedy jako niebezpiecznego przestępcę zakuto go,
schylił się i ucałował kajdany. Gerszuni powróci jeszcze na krótko na scenę
polityczną w roku 1908, kiedy uda mu się uciec z katorgi. Umrze w Paryżu. Do
katorżniczej tradycji rodziny nawiąże jego bratanek, Wołodia Gerszuni, który
trafi do sowieckiego już łagru wprost z uniwersytetu. Kilka dramatycznych
epizodów z jego obozowej biografii opisze Aleksander Sołżenicyn w piątej części
Archipelagu GUŁag. Sawinkow mówi, że to właśnie wiadomość o aresztowaniu
Gerszuniego przyśpieszyła jego przystąpienie do so-cjalistów-rewolucjonistów
(eserowców). Niedawno powstałej Organizacji Bojowej udało się więc nawiązać do
legendy Narodnej Woli, której bojowcy zabili cesarza Aleksandra II. Kiedy Borys
Wiktorowicz przybył do Genewy, kierownictwo OB powierzono Eugeniuszowi Azefowi,
współpracownikowi Gerszuniego. Ciągle jednak z ramienia KC nadzór sprawował
Michał Gotz. On też opracował dotychczasową taktykę terrorystów. Za Azefa OB
stanie się samodzielna i zacznie stosować nowe metody. Do tej pory wszystkie
akcje to były krótkie uderzenia; zabójca strzela! do ofiary z niewielkiej
odległości. Nie układano właściwie planu. Wiele zależało od improwizacji. Ten
styl bardzo odpowiadał Gerszuniemu. Biograf Azefa pisze, że Gerszuni mógł
rozwinąć swój „błyskotliwy talent". Jeden z kierowników Ochrany, słynny Zubatow,
nazwał go „artystą terroru", działającym „pod mocą natchnienia". Użycie takich
określeń w stosunku do terrorysty budzi pewne wątpliwości. Wiele tłumaczy fakt,
że Zubatow sam był specjalistą od prowokacji, które trzeba nazwać misternymi.
Sądził zapewne, że nie ma takiej dziedziny, w której nie można osiągnąć artyzmu.
Czasy sprzyjały uprawianiu różnych form sztuki. Azef na przykład był w swoim
fachu geniuszem. Przez prawie dwadzieścia lat służył rewolucji i Ochranie
jednocześnie, z obu źródeł czerpał korzyści. Jeśli podwójni agenci chcieliby
mieć swego patrona, nikt nie mógłby konkurować z Azefem.
Pierwszy tyran
Tyran zasługuje sobie na karę największej udręki. Jeśli
bowiem ktoś obrabuje jednego człowieka albo odbierze mu wolność, lub go zabije,
zasługuje na największą karę: w sądzie ludzkim na śmierć, a na sądzie Bożym na
potępienie wieczne. Tym bardziej należy przypuszczać, że tyran, co ze wszystkich
stron rabuje, wysila się przeciwko wspólnej wolności, i według zachcianki zabija
— zasługuje na gorsze męki.
św. Tomasz z Akwinu, O państwie (przel. Jacek Salij OP)
Nowy szef OB postanowił oprzeć jej pracę nie na
ochotnikach-amatorach, lecz na zawodowcach. Jak wyglądała pierwsza rozmowa
Sawinkowa z Azefem, nie wiemy. Azef stosował inną metodę zjednywania
współpracowników niż Gerszuni, który porywał entuzjazmem. Azef zachowywał się
wstrzemięźliwie i najpierw przedstawiał wszystkie argumenty przemawiające
przeciw tenorowi. Jeśli to jeszcze nie zniechęciło kandydata, kwestionował jego
psychiczną przydatność. Niejeden zbity z tropu młodzieniec nie wytrzymywał
próby. Borys Wiktorowicz musiał jednak zrobić dobre wrażenie. Razem z przybyłym
nieco później Iwanem Kalajewem został przyjęty do grona terrorystów.
Zanim Azef wtajemniczy! ich w szczegóły nowego zamachu, poleci! im sprawdzić,
czy nie są śledzeni. Wyjechali więc do Frybuiga, gdzie po dwóch tygodniach sam
ich odwiedził. Komitet Centralny partii wskazał nową ofiarę — ministra spraw
wewnętrznych Wiaczesława Plehwego. Była to malownicza postać; typ do szpiku
reakcyjny, fanatycznie oddany samodzierżawiu, chorobliwie ambitny, a przy tym
inteligentny. Witte twierdzi, że Plehwe pochodził z polskiej rodziny. Osierocony
w dzieciństwie, wychowywany był przez opiekunów. Nie przeszkodziło mu to podobno
zade-nuncjować ich, gdy odkrył, że pomagają powstańcom w roku 1863. Tak
rozpoczął swoją drogę do najwyższych urzędów w państwie. Zmienił nazwisko i
wyznanie. „Jak to zwykle bywa z renegatami, zanotował hr. Witte, nie znosił
wszystkiego, co nie było prawosławne. Nie sądzę, żeby bardziej wierzył w Boga
niż w diabła". Plehwe obnosił się ze swoją pobożnością, aby przypodobać się
zwierzchnikom, zwłaszcza stryjowi cesarza, wielkiemu księciu Sergiuszowi. W
istocie biografia Plehwego pełna jest niejasności. Niewątpliwie mieszkał pewien
czas w Warszawie, ale pochodził — jak zaświadczają urzędowe źródła — z rodziny
niemieckiej od dwóch pokoleń osiadłej w Cesarstwie. Zresztą może i te źródła są
poprawione.
Minister Plehwe był urzędnikiem sprawnym i wiernym, ale szkodliwym. Mnożył
przeciwników rządu we wszystkich warstwach społecznych i obozach politycznych. Z
równą zaciekłością prześladował rewolucjonistów, co u-godowo nastawionych
działaczy samorządowych z ziemstw. Zwalczał kościół ormiański i autonomię
Finlandii. Pobudzał antysemityzm i prowokował pogromy. W kwietniu 1903 roku
wybuchł pogrom w Kiszyniowie; przy całkowitej obojętności policji tłum
splądrował dzielnicę żydowską. Było 45 zabitych, kilkuset rannych. Wśród
zamordowanych były dzieci i kobiety; świat był naturalnie wstrząśnięty.
Jakkolwiek sam Plehwe pogromu nie zorganizował, to jednak jego obarczano
odpowiedzialnością. Zdumiewające, że ta najgorsza z możliwych polityka
znajdowała tylu gorliwych i inteligentnych skądinąd wykonawców. Dramat Rosji
polegał na tym, że najlepsi ludzie zajmowali skrajne stanowiska. Jedni pogrążali
się w marzycielstwie, tak że środki stosowane dla osiągnięcia celu i on sam
przesłaniały im rzeczywistość; inni trwonili swą wiedzę i zdolności konserwując
samodzierża-wie. W swojej wierności dla dynastii Romanowych posunęli się tak
daleko, że Mikołajowi II chcieli przywrócić zakres władzy jego pradziada,
Mikołaja I.
Dlaczego jednak lojalny do tej pory agent policji Augeniusz Azef nie tylko
przestał informować o planach OB, lecz sumiennie przygotowywał zamach na swego
zwierzchnika i chlebodawcę? Pochodzący z ubogiej rodziny żydowskiej Azef zerwał
w młodości z judaizmem, a nawet posuwał się do drwin z religii i obyczaju
żydowskiego. Nie interesował się losem ziomków, niemniej mord kiszyniowski
musiał i nim wstrząsnąć. Żydzi byli w Cesarstwie Rosyjskim obywatelami drugiej
kategorii. Obowiązywała ich na przykład tzw. granica osiedlenia. Było to coś na
kształt kolosalnego getta zamkniętego od zachodu granicą państwa a od wschodu
linią Dniepru. Nie brakowało antysemitów w rodzinie monarszej, należał do nich
np. w. ks. Sergiusz. Hr. Witte, który miał opinię obrońcy Żydów, wspomina taką
rozmowę z Aleksandrem III. Cesarz zapytał, dlaczego sympatyzuje z Żydami. Witte
sam zadał pytanie (oczywiście po otrzymaniu monarszego pozwolenia): Czy cesarz
może utopić wszystkich Żydów w Morzu Czarnym? Jeśli tak, to on, Witte, gotów
jest zrozumieć takie rozwiązanie problemu. Jeśli nie, to jedynym wyjściem jest
dać im żyć, a więc znieść dyskryminację.
Tolerując pogromy i drukując w policyjnej typografii antysemickie ulotki, chciał
Plehwe zastraszyć Żydów i odwieść ich od ruchu rewolucyjnego. Po wypadkach
kiszy-niowskich prowadził rozmowy z przywódcami żydowskimi w Paryżu i z rabinami
w Cesarstwie. Wierzył we wszechmoc przywódców; nie był więc chyba aż tak
inteligentny, jak o nim mówiono. Trzeba też powiedzieć, że antysemityzm wcale
wśród Rosjan nie był powszechny. Lud zasadniczo antysemityzmu nie znał. Więcej
go było w sferach rządowych przerażonych podatnością Żydów na rewolucyjną
agitację. Pogromy urządzali fanatycy ze Związku Narodu Rosyjskiego, skrajnie
nacjonalistycznej organizacji; prawda, że mającej wysoko postawionych
protektorów.
Azef czuł się Żydem. Ci, co go znali, wspominają, że w Warszawie czy w Wilnie
nigdy nie minął obojętnie handlujących na ulicy biednych dzieci żydowskich.
Kiszyniowa nigdy Plehwemu nie wybaczył, swojej nienawiści nie taił przed
policyjnymi pracodawcami. Są jednak i inne motywy, które mogły skłonić Azefa do
przeprowadzenia udanego zamachu. Kierownicy partii dawali mu swobodę w
dysponowaniu funduszami Organizacji Bojowej. Biograf Azefa, Borys Nikołajewski,
nie ma wątpliwości, że stała się ona dlań nowym obfitym źródłem dochodów;
znacznie intrat-niejszym niż Departament Policji.
Plan zamachu, który przedstawił Azef Sawinkowowi we Fryburgu, był prosty. Plehwe
mieszkał stale w gmachu Departamentu Policji przy ulicy Fontanka 16. Dwaj
zamaskowani obserwatorzy winni wyśledzić jego rozkład dnia i marszruty
przejazdów. Uliczna obserwacja została przez Azefa wprowadzona po raz pierwszy;
ministra bowiem można było zabić tylko na ulicy. Pistolet nie wchodził w grę,
gdyż powóz Plehwego otaczała eskorta tajnych agentów. Jedynie kilka kilogramów
dynamitu mogło rozstrzygnąć tę uliczną bitwę na korzyść rewolucji. Potrzeba było
do tego ludzi śmiałych i fanatycznie oddanych. Azef takich znalazł. Rzucający
bombę był kimś w rodzaju żywej torpedy. Nawet jeśli nie zginął od wybuchu,
czekał go stryczek. Zamachowców rzucających bombę nazywano „mietalszczikami",
miotaczami. Powrócono więc do dawnego określenia z epoki narodowolców, którzy 1
marca 1881 roku zabili Aleksandra II.
W początkach listopada Sawinkow przyjechał do Petersburga. Nie znał ludzi, haseł
ani adresów (początkującemu konspiratorowi nie powierza się tajemnic). W
umówionym miejscu spotkał bojowca, który w przebraniu sprzedawcy machorki i
papierosów obserwował bramę gmachu policji. Powóz ministra starał się śledzić
fałszywy dorożkarz. Zadanie Borysa Wiktorowicza polegało na zbieraniu od obu
informacji. Mijały tygodnie żmudnej obserwacji, a Azef nie przyjeżdżał. Sawinkow
pojechał szukać go w Wilnie, gdzie był punkt kontaktowy, ale na próżno. Wtedy
zdarzył się wypadek podający w wątpliwość psychiczne kwalifikacje Borysa
Wiktorowicza na terrorystę — nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. W swoich
wspomnieniach pisze, że zaraz po powrocie z Wilna odwiedził go w numerze nędznie
ubrany Żyd, który podał się za kupca i zaproponował Sawinkowowi współpracę z
„Gazetą Handlo-wo-Przemysłową". Borys Wiktorowicz wyprosił go i natychmiast
wyszedł z hotelu. Żyd stał przed wystawą, obok kręciło się dwóch młodzieńców.
Sawinkow wskoczył do dorożki, jego prześladowca wziął następną. Kilka godzin
jeździł po mieście przekonany o nieuchronnym aresztowaniu, ale Żyd rozpłynął się
w petersburskiej mgle. Sawinkow nie wrócił już do hotelu. Zostawił tylko
wiadomość u sprzedawcy papierosów i tej samej nocy wyjechał. Przekonany, że
nazwisko, na które opiewał paszport, jest znane policji, przeszedł granicę
paiską nielegalnie.
Cała ta historia z żydowskim kupcem wydaje się zupełnie nieprawdopodobna. Była
zapewne owocem wyobraźni Sawinkowa. Gdyby policja rzeczywiście go wytropiła, na
pewno nie działałaby w ten sposób: albo zostałby aresztowany, albo śledzono by
go znacznie dyskretniej. Decydując się na podróż bez dokumentów, Sawinkow
narażał całą gaipę.
Wkrótce przybył do Genewy. Stąd odesłano go do Gotza, do Nicei. Ten odniósł się
do Borysa wyrozumiale, ale nakazał mu natychmiastowy powrót do Rosji, dokąd udał
się już Azef. Zaopatrzony w pieniądze, adresy i kontakty, wyjechał Sawinkow wraz
z Kalajewem do Moskwy.
Azef był mniej wyrozumiał niż Gotz: — Jak pan śmiał wyjeżdżać z Petersburga?! —
Sawinkow ciągle jeszcze nie rozumiał, że w organizacji obowiązywać musi żelazna
dyscyplina. Zdaje się, że prócz Azefa nikt sobie jeszcze tego nie uświadamiał.
Po powrocie w lutym do Rosji Sawinkow poznał resztę grupy. Najpierw skontaktował
się z byłym studentem Pokotiłowem. Był to terrorysta pechowiec. W roku 1901
przygotowywał zamach na ministra oświaty, ale ubiegł go Karpowicz. Prosił
następnie Gerszuniego, aby powierzono mu zamach na Sipiagina, lecz i tym razem
zaszczyt ten spotkał kogo innego. Wreszcie Pokotiłow zapewnił sobie
pierwszeństwo w najbliższym zamachu. Kiedy wytypowano ofiarę,
generał-gubernatora Oboleńskiego, okazało się, że bardziej odpowiedni będzie
robotnik niż student. Po tylu zawodach Pokotiłow żył jedynie myślą, że Plehwe
jemu właśnie przypadnie. — Nikomu go nie odstąpię — powtarzał. — Pierwsza bomba
dla mnie. Mam do tego prawo. — I rzeczywiście, niebawem jeden z pocisków
Pokotiłowa wybuchł. Tyle że w jego własnych rękach.
Powrócono do obserwacji ulicznej. Fałszywym dorożkarzem byl Jegor Sazonow, z
przekonań narodowolec, wierzący w rewolucję i lud. Promieniował radością życia.
Jak twierdzi Sawinkow, Jegor nie doświadczał wątpliwości ani wahań. Śmierć
Plehwego była konieczna dla dobra Rosji, dla rewolucji, dla tryumfu socjalizmu.
Wobec tej konieczności znikały wszystkie moralne pytania. Pewnego razu Borys
Wiktorowicz zapytał go: — Jak myślicie, co będziemy czuć po zabójstwie Plehwego?
— Dumę i radość — brzmiała odpowiedź. — Tylko? — Oczywiście, że tak. — Sazonow
nie do końca znał siebie. Z akatujskiej katorgi pisał: „Soznanije griecha
nikogda nie pokidało mienia". Świadomość grzechu nigdy mnie nie opuściła.
Iwan Kalajew przyjechał z Sawinkowem do Rosji w lutym. Azefa poznał wcześniej,
ale nie przypadli sobie do gustu. Nic dziwnego, stanowili swoje przeciwieństwo.
Kalajew miał dwie miłości: rewolucję i sztukę. W wolnych od konspiracyjnych
zajęć chwilach lubił mówić o literaturze: o Bloku, o Briusowie, o Balmoncie. Nie
mógi zrozumieć towarzyszy, którzy poetom zarzucali reakcyjność. Wiarę w Boga
łączył z wiarą w tenor. Marzył o chwili, gdy za bomby chwycą chłopi. Pominąwszy
te słabości, należy przyznać, że był to człowiek o wielkiej kulturze duchowej i
wrażliwości. Może jeden z najlepszych, których zgubiła rewolucja.
Sprawami pirotechnicznymi zajmował się inżynier Schweitzer, który z
przywiezionego z zagranicy dynamitu przyrządził kilka bomb. Miał je w dniu
zamachu uzbroić w detonatory i rozdać miotaczom. W razie niepowodzenia należało
je odebrać od bojowców, rozbroić i wywieźć z Petersburga. Jak na pirotechnika
przystało, Schweitzer był powolny. Równowaga i spokój sprawiały, że budził
zaufanie przy pierwszym spotkaniu. Ubierał się bardzo elegancko, podług
paszportu był Anglikiem.
Obserwatorzy ustalili, że Plehwe jeździ codziennie około południa z raportem do
cesarza do Pałacu Zimowego. Bojowcy nie chcieli zwlekać. Azef zaakceptował plan.
Pokotiłow z dwiema bombami wystąpić miał pierwszy. Dawid Boryszański, również z
dwoma pociskami, czatował nieco dalej. Sazonow, ulokowany naprzeciw gmachu
departamentu policji, w swej dorożce trzymał na kolanach kolejny ładunek. Po
drugiej stronie placyku stała dorożka Maciejew-skiego mającego na oku ulicę
Pantelejmonowską, którą jeździł Plehwe. Maciejewski miał dać znać Sazonowowi
zdejmując czapkę, gdy tylko zobaczy powóz ministra. Na moście Łańcuchowym stał
Kalajew mający kontakt wzrokowy zarówno z Pokotiłowem, jak i z Sazonowem. Miał
on sygnalizować, gdyby Plehwe wracał Litiejnym prospektem.
18 marca rano Schweitzer wręczył bojowcom pociski. Wszystko przebiegało zgodnie
z planem. Sprawdziwszy ustawienie miotaczy, Borys Wiktorowicz wstąpił do
pobliskiego Ogrodu Letniego. Usiadł na ławce z widokiem na Fontankę i czekał.
Poderwał go huk, na który przechodnie w ogóle nie zareagowali. Uzmysłowił sobie,
że to przecież armatni wystrzał z twierdzy Pietropawłowskiej obwieszczający
południe. W tej samej chwili w bramie ogrodu ukazał się blady Pokotiłow.
Zmierzał szybkim krokiem w stronę Sawinkowa, w kieszeniach futra wyraźnie
rysowały się kontury bomb. Usiadł obok Sawinkowa i powiedział, że Boryszański
uciekł. Wyszli z parku. Na moście Łańcuchowym nadal tkwił Kalajew wpatrujący się
w głąb ulicy Pantelejmonowskiej. Dostrzegł towarzyszy, ale nie ruszył się z
miejsca. Opowiadał potem, że był pewien aresztowania. Tkwiący w takim miejscu
przez godzinę mężczyzna nie mógł nie zwrócić uwagi całej masy agentów, co
kręcili się wokół. Mimo zagrożenia Kalajew zszedł ze stanowiska jako ostatni.
Gdy Sawinkow z Pokotiłowem przeszli przez most, ruchliwość agentów wzrosła. Od
Newy ku Fontance podążała szybko kareta Plehwego. Zdążyli jeszcze dostrzec w
okienku jego profil. Pokotiłow porwał za bombę, lecz powóz był już daleko.
Oczekiwali wybuchu pocisku Sazo-nowa, ale na próżno. Kareta wjechała bezpiecznie
w bramę budynku. Zamach się nie udał.
Sawinkow wrócił na most do Kalajewa i polecił mu zejść ze stanowiska. Pokotiłow
podszedł do Sazonowa i chciał z nim odjechać, ale ten kilkakrotnie odmówił: —
Zajęta. — Nawet interwencja Sawinkowa nie poskutkowała. Tak samo zachowywał się
stojący obok Maciejewski. Na moście tkwił nadal Kalajew. Tak trwali wszyscy
dobre pół godziny. Nie wiadomo, czy czekali jeszcze na ministra, czy to napięcie
nerwowe wprawiło ich w stupor.
Sazonow rzeczywiście stracił niepowtarzalną okazję. Stanął, jak było umówione,
naprzeciw departamentu policji, twarzą ku Newie. Tak, aby widzieć Maciejewskiego
i jezdnię Fontanki. Trzyipółkilowy pocisk trzymał na kolanach pod dorożkarskim
fartuchem. Aby go rozpiąć, wystarczyło kilka sekund. Występując w nieco innej
roli niż by wskazywały jego rekwizyty, musiał Sazonow odmawiać nagabującej go
ciągle publiczności. W długim szeregu dorożek tylko jego powóz zwrócony był w
stronę Newy. Ściągnęło to na niego kpiny dorożkarzy. Wreszcie skapitulował i
stanął jak inni. Tym samym jednak stracił z oczu Maciejewskiego i w
najważniejszej chwili nie odebrał umówionego sygnału. Kiedy sam dostrzegł powóz
Plehwego, było już za późno.
Boryszański przyznał, że zrejterował, ale czuł się usprawiedliwiony. Utrzymywał,
że otoczony został przez szpicli.
Jeszcze tego samego dnia bojowcy rozjechali się do różnych miast. Azef był znów
nieuchwytny. Nie mógł dopuścić, by policja miała choć cień podejrzenia, że jest
on zamieszany w zamach na Plehwego. Przez trzy tygodnie jeździł koleją po całej
Rosji. Sawinkow zmuszony był więc sam podjąć decyzję. Uznał, że porażki bojowców
wynikają z braku doświadczenia i postanowił przeprowadzić jakiś „łatwy" zamach
na prowincji. Obiektem ćwiczebnym miał się stać gubernator kijowski, generał
Klejgels. Kalajew i Schweitzer przystali na plan Sawinkowa, natomiast
Boryszański i Pokotiłow obstawali przy zamachu na Plehwego. Sawinkow nie miał
dość autorytetu, by przekonać oponentów i przystał na kompromis, który w tego
rodzaju przedsięwzięciach oznacza niepowodzenie. Skoro bowiem siedmo-osobowa
grupa nie dokonała zamachu, to tym bardziej nie może się on udać dwóm
straceńcom.
Tak też się stało. Pokotiłow usiłował łączyć dwie funkcje: pirotechnika i
miotacza. Przygotowując w hotelu ładunki do daigiej próby, popełnił błąd i
zginął od eksplozji. Bomby dynamitowe zaopatrzone były w prosty detonator.
Składały się nań dwie szklane rurki zawierające materiał zapalny i wybuchowy. W
jednej rurce był kwas siarkowy. Pod wpływem wstrząsu ołowiane ciężarki tłukły
szkło i uwalniały kwas, który wylewał się na mieszaninę soli Bertholleta i
cukru. Zapalenie się mieszaniny powodowało wybuch rtęci piorunującej, a
następnie dynamitu. Jeden fałszywy ruch przy zakładaniu tak czułego detonatora
groził wypadkiem. Pokotiłow zaś nie umiał nigdy zachować zimnej krwi.
Nieprzypadkowo chyba Gerszuni nie wyznaczał go do kolejnych zamachów.
„Une bonne nouvelle"
...A już znów,
Łoskotem bębna obudzony,
Petersburg rześki wstał i zdrów.
Wstał kupiec, idzie kramarz dziarski,
Ruch na postoju dorożkarskim.
Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin (przeł. Julian Tuwim)
Przebywający w Kijowie bojowcy na wieść o śmierci Pokotiłowa stracili ducha.
Zostało im niewiele dynamitu — na jedną bombę. Niemniej znów pojawił się
niedorzeczny pomysł podziału sił: Maciejewski, Boryszański i Sazonow mieli
wyjechać za granicę. Reszta zaś zamierzyła (z jedną bombą) polować na Klejgelsa.
Przed katastrofą uratował Organizację Bojową Azef, który w odpowiedniej chwili
zjawił się w Kijowie.
Od pewnego czasu rosło w partii zaniepokojenie małą skutecznością akcji
terrorystycznej. Sawinkow, będący prawą ręką Azefa, nie wzbudził zaufania
Sletowa, który spotkał go w Kijowie właśnie wtedy, gdy Borys Wiktorowicz umykał
przed agentem przebranym za żydowskiego kupca... Sletow powiedział wtedy, że
młodzież przyjęta przez Azefa nie nadaje się do roboty. Niektórzy działacze
dawali teraz do zrozumienia, że mogą powołać nową organizację, która skutecznie
zajmie się terrorem. Autorytet Azefa w partii chwiał się. — Nie mieliście prawa
zmieniać decyzji Komitetu Centralnego — zarzucił Sawinkowowi. — Po co ten zamach
na Klejgelsa? — Borys Wiktorowicz usiłował się wytłumaczyć, ale odpowiedź Azefa
była wspaniała:
— Nie wolno wam było przerywać pracy, nawet gdyby mnie aresztowano! Śmierć
Pokotiłowa? Musimy być przygotowani, że wyginiemy wszyscy. Nie ma dynamitu?
Trzeba go zrobić. Brak ludzi? Trzeba ich znaleźć. Plehwe musi być zabity. Jeśli
nam ujdzie, nikt go nie dostanie.
Żelazna wola Azefa tchnęła w bojowców nowego ducha. Nie krył przed nimi
niechętnych opinii kierowników partii. Postanowili się zrehabilitować.
W pierwszych dniach maja oddział był znów w Petersburgu. Wynajęto mieszkanie w
luksusowej kamienicy w śródmieściu na ulicy Żukowskiego 31. Głównym lokatorem
był Borys Wiktorowicz, który przeobraził się w bogatego Anglika, MacKellogha,
przedstawiciela zachodnich firm rowerowych. Jego partnerką została młoda
konspiratorka Dora Brylant, córka zamożnego kupca żydowskiego z Cher-sonu.
Służba plotkowała, że jest śpiewaczką z teatru Buffo, która w porywie serca
związała się z Anglikiem.
Dora Władymirowna była skromna i małomówna. Żarliwie wierzyła w terror, a
jednocześnie brzydziła się zabójstwem. Wolała umrzeć niż zabić. Niemniej ciągle
prosiła, by powierzyć jej bombę. Miała wyrzuty sumienia, że pozostaje bierna.
Jak Kalajew wierzyła, że akt terrorystyczny odkupiony zostaje przez ofiarę
zamachowca. Sugerowano, że Borysa Wiktorowicza i Dorę Brylant łączyła nie tylko
przyjaźń. Sawinkow w każdym razie zachowuje dyskrecję. Zobowiązuje to jego
biografa. W niniejszej opowieści nie będziemy korzystali z informacji osób,
które podglądają bliźnich przez dziurkę od klucza. Poprzestańmy więc na tym:
żyli dla jednego celu — śmierci Plehwego.
Romantycznej parze towarzyszyła służba. Sazonow był lokajem, kucharką —
Praskowia Iwanowska, weteranka terroru, która przygotowywała zamach na
Aleksandra II i tylko wcześniejsze aresztowanie uratowało ją od stryczka. Po
dwudziestu latach zesłania uciekła z Syberii, by dokończyć swoje porachunki z
reżymem. Dzięki służącym bojowcy znali wszystkie plotki, jakie o nich krążyły w
kamienicy. Stróż nie miał tajemnic przed lokajem Sazonowem. Wszyscy jednak grali
swoje role wybornie; nie powstał nawet cień podejrzenia, że są kimś innym.
„Regularny tryb życia i sute oapiwki — pisze Sawinkow — stwarzały nam reputację
pierwszorzędnych lokatorów". Raz tylko przeżyli chwile strachu. Dostrzeżono
przed kamienicą kilku filerów (agentów), którzy następnie przeprowadzili rewizję
u adwokata Trandafilowa mieszkającego w tym samym domu. Jak się po latach
okazało, agentów nasłał Azef. Odwiedzał on bowiem kilkakrotnie konspiracyjne
mieszkanie swoich ludzi. Gdyby przypadkiem jakiś filer odnotował jego obecność w
kamienicy, Azef mógłby się tłumaczyć, że właśnie śledził Tranda-fiłowa.
Ubezpieczał się też na przyszłość; gdyby po zamachu wytropiono tajne mieszkanie,
Azef mógłby utrzymywać, że jednak przekazał policji ten adres, tylko ona nie
potrafiła informacji właściwie wykorzystać. W ten sposób uprzedziłby zarzuty, że
nie przekazał żadnych danych o planowanym przez eserowców zamachu. O roli, jaką
w partii odgrywał Azef, jego policyjni pracodawcy nie mieli pojęcia.
Przygotowania szły pełną parą. Kalajew jako przekupień, Dulebow (zabójca
ufimskiego gubernatora) i Macie-jewski przeobrażeni w dorożkarzy śledzili powóz
ministra Plehwego. Schweitzer zajął się produkcją pocisków. Dzięki partyjnym
kontaktom miał dostęp do samorządowego laboratorium. Posługując się podrobionym
zaświadczeniem, kupił odpowiednie składniki. Przyrządzając dynamit przeżył
emocje nie mniejsze niż czekający na swą ofiarę miotacze. Mieszając w kotle
dynamitową masę, spostrzegł oznaki rozkładu zapowiadające rychłą eksplozję. Nie
namyślając się chwycił stojący obok dzban i począł polewać żelatynę wodą.
Chłodzący strumień rozpryskiwał masę wybuchową, której cząstki padały na całą
lewą stronę ciała Schweitzera. Silnie poparzony, nie zszedł ze stanowiska,
dopóki nie
spreparował puda dynamitu.
W lecie minister Plehwe mieszkał na letnisku na Wyspie Aptekarskiej. Udawał się
stamtąd co czwartek pociągiem do Carskiego Sioła lub Peterhofu, by złożyć
cesarzowi raport. Postanowiono uderzyć na drodze z domu do dworca kolejowego.
Zamach wyznaczono na 8 lipca. Zwinięto mieszkanie, bojowcy wyjechali z
Petersburga. W nocy Schweitzer przygotował bomby. Przed godziną 10 miał je
rozdać miotaczom. Przypadek jednak sprawił, że swój pocisk dostał tylko Kalajew.
Więc jeszcze jedna porażka. Postanowiono powtórzyć próbę za tydzień, kiedy
Plehwe znów będzie jechał tą trasą. Bojowcy pojechali do Wilna do Azefa.
Praskowia Iwanowska wspomina ostatni wieczór spędzony wspólnie w jakiejś
podrzędnej restauracji. W niewielkiej, słabo oświetlonej izbie siedzieli
zadumani skazańcy. Jeden Azef wydawał się spokojny, uważny, przesadnie uprzejmy.
Na pożegnanie ucałował wszystkich. Po latach, już zdemaskowany, miał powiedzieć:
— Kiedy całowałem wówczas Sazonowa, nie był to pocałunek Judasza.
W Petersburgu został tylko Sawinkow i Schweitzer. Wieczorem 14 lipca poszli
razem do teatru Buffo. Potem chemik uzbrajał bomby: trzy po sześć funtów, jedną
dwu-nastofuntową. Były one cięższe od poprzednich, gdyż użyty tym razem dynamit
miał mniejszą siłę; składniki były
krajowe.
15 lipca Borys Wiktorowicz czekał na dworcu na miotaczy. Na Nikołajewski dworzec
przyjechał Sazonow w mundurze kolejarza, na Warszawski — Kalajew występujący tym
razem jako portier. Potem dołączyli: Boryszański i Lejba Sikorski, młody
robotnik z Białegostoku, niedawno zwerbowany. Rozeszli się na umówione punkty,
gdzie odebrali od Schweitzera bomby. Chemik poruszał się po mieście dorożką
Dulebowa. Największy, dwunastofuntowy pocisk przypadł Sazonowowi. Schweitzer
wrócił od hotelu. Dule-bow i Maciejewski stanęli swymi dorożkami na wyznaczonych
stanowiskach. Miotacze z Sawinkowem spotkali się na Sadowej przed cerkwią
Pokrowską. Borys Wiktorowicz przyszedł ostatni. „Podchodząc do skweru przy
cerkwi Po-krowskiej ujrzałem taki oto obrazek: Sazonow siedząc na ławeczce, z
ożywieniem szczegółowo objaśniał Sikorskiego, gdzie ma utopić bombę. Był
zupełnie spokojny i wydawało się, że o swoim bezpieczeństwie nie pamięta
zupełnie. Sikorski słuchał go z nabożeństwem. O parę ławek dalej siedział, jak
zwykle spokojny, Boryszański. Przed samą zaś cerkwią stał Kalajew i, zdjąwszy
czapkę, żegnał się kilkakrotnie szerokim znakiem krzyża". Sawinkow skinął.
Pożegnali się, Kalajew ucałowawszy Borysa Wiktorowicza podążył w ślad za
towarzyszami. Szli w czterdziestometro-wych odstępach (aby od wybuchu jednego
pocisku nie detonowały inne). Najpierw Boryszański — ma przepuścić powóz
Plehwego i odciąć drogę odwrotu; potem Sazonow, który pierwszy rzuca bombę, za
nim postępuje Iwan Kalajew iLejba Sikorski.
Sawinkow dotarł na prospekt Izmajłowski inną drogą. Na ulicy roiło się od
filerów i posterunkowych. W jednej niemal chwili dostrzegł Sazonowa i pędzący
powóz ministra. Miotacz zniknął w tłumie. Zaraz potem zgiełk uliczny rozdarł
grzmot wybuchu. Z okien wypadły szyby. „Zobaczyłem — pisze Sawinkow — wąski u
dołu lej szarożółtego dymu unoszący się coraz bardziej ku górze, aż wreszcie na
wysokości czwartego piętra rozlewający się nad całą ulicą w brudny baldachim".
Na jezdni leżał brocząc krwią Sazonow, „wielka ciemnoczerwona kałuża pełzła spod
niego szerząc się i pijąc pył uliczny". Borys Wiktorowicz pochylił się nad nim i
wtedy usłyszał, że Plehwe wyszedł bez szwanku. Nie zauważył, że kilka kroków od
Sazonowa leżały rozszarpane zwłoki i resztki karety. Dulebowowi powiedział, że
minister żyje, a Sazonow zabity. Pojechał do parku Jusupowa, gdzie w razie
niepowodzenia zebrać się mieli pozostali przy życiu bojowcy. Sawinkow chciał ich
rozstawić ponownie, by czekali na Plehwego, gdy będzie wracał. On i Dulebow
dołączyliby wtedy do miotaczy. Plan był zwyczajnie niedorzeczny, ale dowodził,
że Sawinkow wziął sobie do serca słowa Azefa.
W parku jednak nie zastał nikogo. Poszedł do łaźni, gdzie przeleżał do daigiej
po południu. Po wyjściu kupił dodatek nadzwyczajny, sądząc, że przynosi on
jakieś nowe wieści z frontu japońskiego. Z nekrologów dowiedział się o śmierci
ministra.
Zamach widział Kalajew. Po wybuchu minęły go okrwawione konie ciągnące przednie
koła powozu. Przyszedł do przekonania, że Plehwe nie żyje. Zatrzymał go jakiś
stróż.
— Co się stało?
— Nie wiem.
— Przecież stamtąd idziesz — stróż nabrał podejrzeń.
— No tak.
— Więc jakże nic nie wiesz?
— Skądże mam wiedzieć? Powiadają, że wieziono
armatę, która pękła.
Kalajew zatopił swoją bombę w stawach i jeszcze tego dnia wyjechał do Kijowa.
Podobnie postąpił Boryszański. Sikorskiemu wszystko się pomieszało. Zamiast
wziąć łódkę bez wioślarza i wypłynąć w morze, wynajął łódź z przewoźnikiem dla
przeprawy przez Newę. Na oczach świadka wrzucił bombę do wody. Zaciekawionego
przewoźnika usiłował przekupić dziesięciorublówką, a wtedy ten zaprowadził go na
posterunek policji. Bomba, jedyny dowód przeciw Sikorskiemu, odnaleziona została
dopiero jesienią. Przypłacił on swój udział w zamachu wyrokiem dwudziestoletniej
katorgi. Uwolniony w roku 1917, zmarł w jedenaście lat później w Moskwie.
Jegor Sazonow, odzyskawszy przytomność, usiłował popełnić samobójstwo, lecz nie
zdołał wydobyć rewolweru. Był ciężko ranny w prawy bok, eksplozja strzaskała mu
stopę i oderwała dwa palce. Agenci skatowali go na ulicy, potem powlekli za
nogi, tak że głowa uderzała o bruk. Wreszcie odwieziono go do szpitala, gdzie
natychmiastowa operacja uratowała mu życie. „Agenci, wspominał, udając lekarzy,
budzili mnie, celowo denerwowali opowiadając okropności o wybuchu". Majaczenia
Sazonowa zostały zaprotokołowane. Odnotowano dwa pseudonimy: „Walentyn" i
„Cioteczka". Pierwszy należał do Azefa, drugi do Pras-kowii Iwanowskiej. Ta
wskazówka mogłaby zdemaskować Azefa, bo ten jego pseudonim był policji znany,
ale śledztwo w sprawie zabójstwa ministra spraw wewnętrznych prowadzono bardzo
niedbale. Tak jakby śledczy zadowoleni byli z tego, co się zdarzyło na
Izmaiłowskim prospekcie i nie mieli ochoty szukać sprawców.
Powszechną reakcję można opisać dwojako: jedni świętowali, inni odetchnęli.
Bernard von Biilow, kanclerz Niemiec, wspomina swoje spotkanie z Sergiuszem
Witte nazajutrz po zabójstwie. Rosjanin miał zawołać już z daleka: „Une bonne
noiwelle! Plehwe vient d'etre assassine!". Dobra nowina! Osobista antypatia do
ministra przesłoniła przyszłemu premierowi Rosji widnokrąg. Kiedy terroryści
Ziemli i Woli zabili cesarza Aleksandra II, spotkało ich powszechne potępienie.
Lud przeklinał carobójców. Wystarczyło jedno pokolenie, aby morderstwo
polityczne znalazło uznanie nawet w oczach ludzi zajmujących w państwie i
społeczeństwie najwyższą pozycję. Nie dość na tym. We wspomnieniach szefa
Ochrany Łopuchina odnajdujemy interesujący epizod. Premier Witte, który — jak
już wiemy — był wrogiem Plehwego, nie mógł znieść, że ten zaskarbił sobie łaskę
cesarza. Mikołaj stał się niechętny liberalnym planom swego premiera. Witte
zaproponował więc Łopuchinowi, by przez swych agentów w organizacjach
rewolucyjnych zasugerował zamach na cesarza, który dzięki cichej współpracy
Ochrany uda się. Wtedy na tron wstąpi jego brat Michał, będący pod wpływem
Wittego. Łopuchin odmówił.
Zamachowców bronili w sądzie najlepsi rosyjscy adwokaci. Wyrok był surowy, ale
łagodniejszy niż przypuszczano. Sazonow skazany został na bezterminową katorgę.
Z więzienia napisał do towarzyszy list, który kończył się wyznaniem wiary:
„Cześć Słońcu, które wschodzi — wolności!". Nie doczekał uwolnienia; popełnił
samobójstwo w roku
1910.
Do ofiar zamachu na Plehwego zaliczyć należy również Serafinę Klitczogłu, którą
Azef wydał Ochranie. Postanowiła ona z grupą towarzyszy dokonać zamachu na
Plehwego niezależnie od Azef a. Plan ten był przejawem narastającej w partii
niechęci do kierownika Organizacji Bojowej.
Azef a 15 lipca w Petersburgu nie było. Czekał z Iwa-nowską w Warszawie. W
spodziewanej porze zamachu szli Marszałkowską. Gdzieś przy dworcu Wiedeńskim
napotkali gazeciarzy roznoszących dodatek nadzwyczajny donoszący o zamachu.
Dopiero jednak następne depesze przyniosły upragnioną wieść: „Plehwe
zamordowany". Azef — wspomina Iwanowska — głośno wtedy zapytał: — Czto-że
znaczit „zamordowany"? Ubit iii tolko ranien?.
Katarzyna Breszko-Breszkowska, niechętna szefowi terrorystów, powitała go w
Genewie podług starego rosyjskiego zwyczaju — niskim pokłonem do ziemi. Jak
pisze biograf, powstała wokół Azefa legenda człowieka o żelaznej woli,
niewyczeipanej inicjatywie, ścisłym umyśle.
Zaraz po zamachu wszyscy bojowcy opuścili Petersburg. Sawinkow dotarł przez
Warszawę do Kijowa, gdzie spotkał się z Kalajewem. Wobec wieści o aresztowaniu
Sikorskiego udali się do Białegostoku, lecz tam o niczym jeszcze nie wiedziano.
Następnym ich przystankiem była Genewa, gdzie się zebrali wszyscy zamachowcy.
Azef tryumfował.
Śmierć Plehwego stała się sensacją. O zamachu donosiły wszystkie gazety
europejskie. Przeczuwano, że wydarzenie to stanie się jeśli nie punktem
zwrotnym, to na pewno sygnałem do wielkich zmian.
W partii Organizacja Bojowa uzyskała całkowitą samodzielność. Powołano
trzyosobowy komitet do kierowania jej pracami. Prócz Azefa weszli w jego skład
Sawinkow i Schweitzer. OB cieszyła się autonomią finansową — do kasy napływać
zaczęły dziesiątki tysięcy rubli. Milionerzy, ziemianie, inteligenci i urzędnicy
składali się na przyszłą rewolucję. Tenor był kosztowny. Śmierć Plehwego
kosztowała partię 30 tysięcy rubli. Była to suma ogromna. Wydatków Azefa nikt
nie kontrolował i nie ograniczał. W tym czasie departament policji płacił mu
„tylko" 500 rubli miesięcznie i nie zawsze zwracał za służbowe podróże.
Nie wiadomo, czy Borys Wiktorowicz miał jakieś inne pomysły na życie; zabójstwo
Plehwego rozstrzygnęło sprawę. Sawinkow zaprzedał duszę i los rosyjskiej
rewolucji. Dopóty ona nie zwycięży, dopóki będzie ściganym przestępcą,
zbrodniarzem stanu, banitą i emigrantem. Tryumf rewolucji wyniesie go na szczyty
władzy, jej klęska stanie się początkiem jego upadku.
Mordując ministra Plehwego, kilku inteligentów wstrząsnęło podstawami imperium;
wstąpili więc na moment na scenę historii. Doznali zapewne wrażenia, że
kształtują przyszłość. Nie miewa się takich złudzeń bezkarnie.
Tym razem wielki książę
Już niedaleko. Już i wokół
Gorejąc złotem w oczach rosły
Krzyże na czubach starych kopuł
Białokamiennej mojej Moskwy.
Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin (przeł. Adam Ważyk)
Dwóch wnuków Katarzyny II nałożyło koronę cesarską:
Aleksander i Mikołaj, najstarszy i najmłodszy (jeśli nie liczyć Michała).
Średni, Konstanty, nadawał się tylko na wielkorządcę jednego z podbitych
królestw. Mikołaj I był ojcem Aleksandra II. Ten zaś spłodził licznych synów, z
których tylko Aleksander został cesarzem. Spośród jego braci wielcy książęta,
Włodzimierz i Sergiusz, zyskali pewne znaczenie polityczne za następnego
panowania. Po Aleksandrze III tron odziedziczył jego najstarszy syn, znany jako
Mikołaj II. Jego stryjowie nie tylko nie odmawiali bratankowi rady, lecz wprost
narzucali mu się. To rodzinne grono niechętni mu poddani nazywali kamarylą
dworską.
Wielkiego ks. Sergiusza obarczano odpowiedzialnością za katastrofę na
moskiewskiej Chodynce. W roku 1896 po koronacji zwyczaj nakazywał nowemu władcy
ugościć lud. Odbywało się to na podmiejskim polu zwanym Chodyn-ką. W południe
przyjechać miał sam Mikołaj II i wysłuchać specjalnie na swoją cześć
skomponowanej kantaty. Świętowano już od rana, zebrały się tłumy moskwiczan.
Władze nie zadbały o bezpieczeństwo. W tłoku tratowano się nawzajem. Zginęło
około tysiąca osób, drugie tyle było rannych. Wśród ofiar przeważały kobiety i
dzieci. Uroczystości jednak nie przerwano. Sergiusz Witte, obecny na miejscu,
oczekiwał, że na Chody nce odprawiona zostanie panichida. Tymczasem zjechał sam
cesarz, wielcy książęta i liczni goście. Zaczął się koncert. Uroczystości
potoczyły się według programu. Witte jest przekonany, że gdyby sam Mikołaj
decydował, to na Chodynce odprawiono by mszę. Młody cesarz posłuchał jednak rad
swego stryja, ks. Sergiusza. Pamiętnikarz przekazuje nam zapewne opinię
potoczną. Wrażenie było jak najgorsze. Tym bardziej, że śledztwo ograniczyło się
do znalezienia kozła ofiarnego, oberpolic-majstra, który zresztą nie był bez
winy.
Tego samego dnia poseł francuski, nr. Montebello, wydał wielki bal na cześć
monarszej pary. Cesarz przybył. Miał podobno powiedzieć, że katastrofa chodyńska
jest nieszczęściem, niemniej nieszczęście to nie powinno zaćmić święta
koronacji. Mikołaj żył w świecie, w którym lud bynajmniej nie należał do
świętości. Koronacja zaś była uroczystością nie tylko państwową, lecz również
rodzinną i prywatną. Cesarz miał więc prawo uczcić to święto. O katastrofie
pamiętał, czego dowiódł poprzestając na jednym tylko kontredansie. Co innego w.
ks. Sergiusz, ten był gubernatorem Moskwy i zaniedbał swoje obowiązki.
Następcą Plehwego mianowany został ks. Piotr Swiatopełk-Mirski, który postanowił
pogodzić rząd ze społeczeństwem. Proklamowano erę zaufania. O nowym Ministrze
mówiono później, że kazano mu zapalić świecę, a on wzniecił pożar.
Utwierdziło to kierownictwo Partii Socjalistów-Re-wolucjonistów o słuszności
drogi terroru. Tym razem postanowiono uderzyć w reakcyjną kamarylę dworską.
Wytypowani zostali: w. ks. Sergiusz, generał-gubernator petersburski Trepów oraz
kijowski — Klejgels. Powstały trzy samodzielne oddziały: Sawinkow stanął na
czele grupy moskiewskiej, która miała zabić wielkiego księcia. Bory sowi
Wiktorowiczowi towarzyszył Kalajew i Mojsiejenko. Dora Brylant czuwała nad
powierzonymi grupie bombami. Tym razem zostały one zrobione z dobrego dynamitu
pochodzącego z paryskiego laboratorium Schweitzera.
Zgodnie ze sprawdzoną metodą Kalajew i Mojsiejenko wystąpili w roli dorożkarzy.
O ile jednak Kalajew miał solidny zaprzęg i dobrego konia, to Mojsiejenko kupił
zdezelowane sanki i marną szkapę. W zajazdach dorożkarskich nie maskował się,
nie raczył odpowiadać na pytania kolegów po fachu. Do mycia sań i oporządzenia
najmował parobka. Właściciela zajazdu traktował wyniośle i nie starał się nawet
udawać, że mu się źle powodzi. To właśnie zjednało mu szacunek dorożkarzy.
Kalajew — wspomina Sawinkow — postępował zupełnie inaczej. Był zawsze cichy i
bojaźliwy; godzinami potrafił opowiadać swój nowy życiorys kelnera z
petersburskiej garkuchni. Uskarżał się nieustannie na brak pieniędzy. Szanowano
go za pracowitość — sam doglądał zaprzęgu, pierwszy wyjeżdżał na robotę i
ostatni wracał. Niemniej zdarzały się niebezpieczne chwile. Kalajew miał
paszport na nazwisko chłopa z guberni podolskiej powiatu uszyckiego. Okazało
się, że stróż w zajeździe jest jego krajanem. Począł go molestować o szczegóły.
Nie zaskoczyło to Kalajewa; na temat powiatu uszyckiego przeczytał wszystko, co
znalazł w bibliotece publicznej.
Mocną stroną Mojsiejenki był tupet. Kiedy zaszła potrzeba śledzenia karety
księcia w obrębie murów Kremla, Mojsiejenko obrał sobie stanowisko obok
Car-puszki, gdzie nigdy nie stawały dorożki. Stójkowi i szpicle jakoś się nim
nie zainteresowali. Sergiusz jeździł przez bramę Nikolską do swoich biur na
placu Twerskim. Jego karetę łatwo było rozpoznać — ozdobiona była lampami
acetylenowymi, jakich nikt w całym mieście nie używał.
Wszystko było na dobrej drodze, gdy wybuchły w grudniu rozruchy studenckie.
Komitet moskiewski socjalis-tów-rewolucjonistów zagroził księciu, że na represje
odpowie zamachem. Rozkład jazdy karety z lampionami został zmieniony.
Przygotowywanie dwóch zamachów na jedną osobę nie miało sensu. Sawinkow musiał
rozkonspirować się wobec komitetu moskiewskiego. Spotkał się z jednym z jego
członków, Włodzimierzem Zenzinowem, który następnego dnia został aresztowany.
Borysa Wiktorowicza uratowała tylko skromna spostrzegawczość filerów Ochrany.
W tym czasie grupa się powiększyła o Piotra Aleksan-drowicza Kulikowskiego. Był
on drugim obok Kalajewa miotaczem. Dora Brylant mieszkała w Niżnym Nowogrodzie,
gdzie doglądała dynamitu. „Stała się jeszcze bardziej skryta; w skupieniu
wyczekiwała chwili, kiedy jej osoba stanie się znowu potrzebna".
W niedzielę 9 stycznia 1905 roku wojsko zmasakrowało prowadzony przez ojca
Grzegorza Gapona pochód. W następnym tygodniu zastrajkowało w Moskwie 40 tysięcy
robotników. Nie zabrakło wezwań do walki i strajkowych proklamacji. Inżynier
Rutenberg przywiózł z Petersburga zapowiedź rychłej rewolucji powszechnej.
Sawinkow uległ namowom Rutenberga i pojechał z nim do stolicy. Schweitzer
oceniał sytuację trzeźwiej i wykluczył możliwość powstania. Karabinowe salwy
ostudziły zapał ludu. Nie był on zresztą rewolucyjny, żądania robotników miały
charakter ekonomiczny. W styczniu nie zamierzali oni walczyć na ulicach.
Schweitzer organizował zamach na Trepowa, ale nadarzyła się okazja zabicia
samego cesarza. Pochodząca z arystokiacji Tatiana Leontiewa miała sprzedawać
kwiaty na dobroczynnym balu dworskim. Schweitzer przyjął jej propozycję
zastrzelenia monarchy. Wystąpił tym samym przeciw dyscyplinie partyjnej, lecz
Sawinkow poparł jego decyzję: „Cara należało zabić nawet wbrew formalnemu
zakazowi partii". Kaci stali się sędziami.
Zamachy, które planował Schweitzer, nie powiodły się. Bal dworski odwołano.
Ministrom życie ratował przypadek lub słabe nerwy terrorystów. Cóż, nie każdy
może być Sazonowem.
Sawinkow wrócił do Moskwy. Szukał pewniejszego źródła informacji niż
spostrzeżenia bojowców-dorożkarzy. Polecono mu pewnego arystokratę, który miał
sympatyzować z rewolucją. Pośrednikiem był pisarz Leonid Andrejew. Książę był
sercem po stronie ruchu, ale nie zamierzał ryzykować głową. Obiecał Sawinkowowi
wszystko, nie pomógł w niczym. Książę stał się później wybitnym działaczem
konstytucyjnych demokratów. Do partii tej wniósł zapewne nie tylko swą niechęć
do samodzierżawia, lecz i przezorność. Późniejsze dzieje kadetów pozwalają
sądzić, że zamiłowanie do deklaracji i ostrożność były powszechnymi cechami jej
członków.
W końcu stycznia Kalajew sprzedał sanki i konia. Z gazety Sawinkow dowiedział
się, że 2 lutego w Teatrze Wielkim odbędzie się pod patronatem wielkiej księżnej
Elżbiety, żony Sergiusza, przedstawienie na rzecz Czerwonego Kizyża; trwała
wojna rosyjsko-japońska. Dora Brylant przywiozła dynamit. Bomby rzucać mieli
Kalajew i Kulikowski. Obsadzili dwie ulice, którymi mógł jechać wielki książę.
Karetę z lampami acetylenowymi zobaczył Kalajew. Podbiegł do niej i podniósł
bombę. Ale nie rzucił. Obok księcia w karecie dostrzegł jego żonę i dwoje
dzieci. Cofnął się; odszukał Sawinkowa i zdał mu sprawę. Ten przyznał
przyjacielowi rację, ale Kalajewowi to nie wystarczyło. Poprosił, aby
rozstrzygnąć w imieniu organizacji. Jeśli decyzja będzie pozytywna, to on rzuci
bombę pod powracającą z teatru karetę.
Po nieudanej próbie wałęsali się we trójkę po ulicach Moskwy. Trzymał tęgi mróz.
Nieśli drzemiące bomby. Nagle Kulikowski zatoczył się; był zupełnie wyczerpany.
Sawinkow odebrał mu pocisk.
Kalajew wrócił po przedstawieniu pod teatr, ale rodzina chroniła Sergiusza
pewniej niż agenci policji. O północy Dora Brylant odebrała bomby. Do rana
przesiedzieli w restauracji „Alpejska róża". Stanowili malowniczą grupę: Borys
Wiktorowicz ubrany był elegancko jak angielski gentleman (do czego zobowiązywał
go również paszport), Kalajew zaś i Kulikowski nosili długie chłopskie kożuchy.
Próbę postanowiono ponowić 4 lutego. Dora przywiozła uzbrojone pociski.
Kulikowski — jak można było przewidzieć — nie zjawił się. Przez Mojsiejenkę dał
znać, że nie nadaje się do pracy w terrorze. Sawinkow chciał odłożyć zamach, ale
Iwan zaprotestował: — Nie można Dory dłużej narażać. Biorę wszystko na siebie. —
Był pewny, że mu się uda. Rozmowę prowadzili w saniach Mojsiejenki, który
przynaglał Sawinkowa do podjęcia decyzji. Wreszcie wysiedli i poszli na plac
Czerwony. Nagle Kalajew zatrzymał się, powiedział tylko „Żegnaj" i pocałował
towarzysza. Ruszył ku bramie Nikolskiej, przez którą zwykł przejeżdżać Sergiusz.
Stanął opodal, naprzeciw ulicznego obrazu Matki Boskiej Twerskiej. W jego szkle
jak w lustrze odbijał się podjazd do bramy Nikolskiej. Stojąc plecami do Kremla
i przyglądając się ikonie, Kalajew obserwował ulicę. Udawał, że się modli.
Podbiegł do samej karety. Kiedy po wybuchu dym opadł, ujrzał strzępy ubrania
wielkiego księcia i zmasakrowane ciało. Podniósł z ziemi czapkę i włożył na
głowę. Jego spalone ubranie naszpikowane było drzazgami z karety, z głowy
broczyła krew. Dopiero po dłuższej chwili został ujęty. Kiedy wieziono go
dorożką do cyrkułu, krzyczał: „Precz z przeklętym carem, niech żyje wolność!
Niech żyje Partia Socjalistów-Rewolucjonistów!". W ostatnim liście napisał, że
kpi z „podłych tchórzy". Przepełniała go duma. W areszcie zasnął — chciałoby się
rzec — snem sprawiedliwego. W istocie, ziściło się największe marzenie Iwana
Kalajewa — pomścił Rosję i jej lud.
Na miejscu zamachu zebrał się tłum. Przybiegła wielka księżna Elżbieta. Wołała,
aby ludzie się rozeszli, ale nikt się nie ruszył. Nikt też nie posłuchał, kiedy
lokaj poprosił o odkrycie głów. Gapili się na zmasakrowane zwłoki i rozpaczającą
wdowę. Policji w ogóle nie było. Dopiero później dotarł oddział wojska i
ustawiono kordon. Natomiast oficjalny komunikat był nad wyraz skrupulatny: „
...głowa, szyja, górna część piersi, wraz z lewą łopatką i ręką były oderwane i
zupełnie zniszczone, lewa noga przełamana, biodro...".
W więzieniu na Butyrkach zabójcę odwiedziła wielka księżna Elżbieta. Kalajew
podzielił się ze swymi towarzyszami wrażeniami z tego spotkania. „Patrzyliśmy na
siebie — pisał — z jakimś uczuciem mistycznym, jak dwoje skazańców, którym
darowane zostało życie. Mnie — przypadkowo, jej zaś — z woli organizacji, z
mojej woli". Księżna wręczyła Iwanowi święty obrazek i obiecała modlić się za
niego, co było znakiem przebaczenia.
— Mam czyste sumienie — powiedział Kalajew. — Wiem, że sprawiłem pani ból, ale
działałem z rozmysłem i nie żałuję swojego czynu.
Zanim go powieszono o świcie na dziedzińcu twierdzy szlisselburskiej, wygłosił
jeszcze w sądzie mowę oskarży-cielską przeciw samodzierżawiu. Uzasadnił również
„wyrok śmierci" na wielkiego księcia. Nie zawahał się też obrazić sędziów:
„rozdzielają nas stosy trupów, ocean krwi i łez", co nie ułatwiło zadania jego
obrońcom. A byli to najwybitniejsi rosyjscy adwokaci. Stało się bowiem regułą,
że w procesach politycznych występowali najlepsi, rezygnując często z
honorarium.
Tak zginął najbliższy, a może i jedyny, przyjaciel Bo-rysa Sawinkowa. W całym
zamachu uderza jedno: nie przewidziano ucieczki miotacza z miejsca akcji.
Sawinkow miał dorożkę, która mogła asekurować Kalajewa i wywieźć go w bezpieczne
miejsce. Już zawczasu spisywano bojowca na straty. Przed zamachem Iwan miał
wyraźne przeczucie, że zginie, ale śmierć swoją uznawał za konieczną odpłatę za
zabójstwo. W gotowości poniesienia tej ofiary Camus upatruje wielkość Kalajewa i
towarzyszy. Wszyscy oni, choć bez reszty oddani sprawie, nie mogli się wyzwolić
od wątpliwości. Rzucając bombę słyszą: nie zabijaj. „Ten kto zgadza się umrzeć —
mówi Camus — zapłacić życiem za życie, utwierdza wartość, która jest czymś
więcej niż on sam jako jednostka historyczna". I dodaje, że są dwa rodzaje
ludzi: jeden zabija tylko raz i płaci własnym życiem; drugi usprawiedliwia
tysiące zbrodni i zgadza się, by mu płacono zaszczytami.
Kalajew, choć ogłosił się jeńcem, a nie więźniem, w ostatnim słowie
usprawiedliwiał swój czyn. Jeszcze raz dobitnie przedstawił winy reżymu i w. ks.
Sergiusza. Jakby się bał, że ktoś może go wziąć za zwykłego nihilistę
pozbawionego zasad.
Pożegnawszy się z Kalajewem na chwilę przed zamachem, Sawinkow spotkał się z
Dorą. Wieść o wybuchu i śmierci Sergiusza przyniosła ulica. Dora dostała
spazmów. Sawinkowowi, który usiłował ją uspokoić, odpowiadała tylko jedno: — To
myśmy go zabili... — Kogo — zapytał, sądząc, że idzie o Kalajewa. Ale ona miała
na myśli Sergiusza. Cały czas, pilnując dynamitu, myślała o ofierze.
Kulikowski, który nie znalazł w sobie dość siły, by rzucić bombę, zastrzelił
niebawem gradonaczalnika Moskwy nr. Szuwałowa. Został skazany na bezterminową
katorgę na Syberii.
Śmierć męża odmieniła życie wiekiej księżny Elżbiety. Po widzeniu z Kalajewem
prosiła cesarza o ułaskawienie zabójcy. Podzieliła swój majątek, większą część
przeznaczając na cele dobroczynne. Założyła w Moskwie Zgromadzenie Sióstr
Miłosierdzia i została jego przełożoną. Siostry prowadziły szpital i
przychodnię, rozdawały biednym leki i obiady. Matka Elżbieta została aresztowana
przez Czekę na początku roku 1918. Uwięziono ją na Uralu. W lipcu zamordowano
cesarza i jego bliskich, potem przyszła kolej na innych członków rodziny
Romanowów. Strącono ich żywcem w dwudziestometrowy szyb starej kopalni.
Świadkowie mordu opowiadali, że matka Elżbieta żegnała się znakiem krzyża i
powtarzała: — Przebacz im Panie Boże, nie wiedzą, co czynią.
Nieposłuszny dynamit
Grupa Sawinkowa uporała się ze swoim zadaniem. Gorzej szło w
Petersburgu i w Kijowie. W stolicy Ukrainy Boryszański polował na
generał-gubernatora Klejgelsa. Do pomocy przydzielono mu małżeństwo Kozaków.
Boryszański zaplanował zamach, ale Kozakowie z bliżej nie określonych pobudek
nie wzięli w nim udziału. Zdesperowany Boryszański sam wyszedł na Kreszczatik na
spotkanie generała, ale los i tym razem był dla niego łaskawy. Bojowiec uznał
dalszy pobyt w Kijowie za bezcelowy i pojechał do Petersburga, gdzie
przygotowywano prawdziwą krwawą łaźnię.
1 marca 1905 roku w rocznicę zamachu na cesarza Aleksandra II zebrać się mieli
przy jego trumnie w soborze Piotra i Pawła dostojnicy państwowi. Bojowcy mieli
zamknąć wszystkie drogi do soboai i po mszy zabić czterech jej uczestników: w.
ks. Włodzimierza, generał-gubernatora Trepowa, ministra spraw wewnętrznych
Bułygina i Piotra Durnowo.
Plan opracował Maksymilian Schweitzer. Towarzysze wspominają go jako jednego z
najlepszych: „młody, piękny, wielkiej odwagi — pisał o nim Nikołajewski — po
prostu nieustraszony; szczery socjalista". Schweitzer przeliczył się jednak z
siłami. To, co zwykle robiło kilku ludzi, on wykonywał sam. Bezpośrednio znosił
się z członkami swego oddziału, organizował przygotowania i składał bomby.
W nocy 26 lutego w swoim pokoju w hotelu „Bristol" uzbrajał pociski, które
nazajutrz rozdać miał bojowcom. Nie zapanował nad zmęczeniem. Kawałki ciała
zbierano nazajutrz po okolicznych bulwarach.
Schweitzer skupiał w swoim ręku właściwie wszystkie funkcje, jego śmierć
zdezorganizowała oddział. Policja dysponowała również informacjami nowego
prowokatora — Mikołaja Tatarowa. Bojowcy, którzy natychmiast powinni opuścić
Petersburg, oczekiwali przyjazdu Azefa i Sawinkowa. Ci jednak nie przybyli.
Wkrótce prawie wszyscy znaleźli się w więzieniu. Nieobecność Borysa Wiktorowicza
nasuwa przykre przypuszczenie: czyżby zawiódł swych ludzi? Usilnie nakłaniał on
Azefa do wyjazdu do Rosji, ale ten ciągle zwlekał. Sama myśl o powrocie
wprawiała go w stan histerii; bał się podwójnego zdemaskowania. W końcu marca
było już za późno. Z całej grupy uratowała się tylko Dora Brylant. Aresztowano
m. in. Boryszańskiego. Sawin-kow dowiedział się o wszystkim z rosyjskich gazet,
które docierały do Genewy. Gazeta „Nowoje Wremia" donosiła o „Mukdenie
rosyjskiej rewolucji". Co do rewolucji, to najbliższe miesiące pokazały, że
gorliwy dziennikarz przesadził. Natomiast klęska Organizacji Bojowej była
niewątpliwa. Załamał się cały program walki czynnej. Zamachy terrorystyczne
miały zjednywać rewolucji zwolenników i ułatwiać organizowanie masowych
demonstracji. Zbrojny w dynamit bojowiec miał kroczyć na czele pochodu
rewolucji; ale właśnie gdy fala antyrządowych wystąpień wezbrała, mnożyły się
strajki i bunty, bojowcy siedzieli w więzieniu.
Sawinkow jeszcze raz poderwał swoich ludzi (tj. tych, co mu zostali). Udany
zamach miał dowieść, że organizacja istnieje i walczy. Ze względu na szczupłość
sił na ofiarę wybrał generał-gubernatora Klejgelsa. Ten bowiem niewiele sobie
robił z ostrzeżeń policji i jeździł po Kijowie odkrytym powozem bez eskorty.
W maju 1905 roku przyjechał do Charkowa pewien Belg, w którym moglibyśmy
rozpoznać Borysa Wiktorowicza. W ślad za nim podążyła Dora Brylant, Rachela
Lurie i Ksenia Zylberberg, które na limanach odeskich strzec miały dynamitu. Do
obserwacji Klejgelsa w Kijowie Sawin-kow wyznaczył dwoje bojowców: Marię
Szkolnik i Arona Szpajzmana. Byli to ludzie niedawno przyjęci do organizacji,
ale Borys Wiktorowicz uważał, że wszystko pójdzie jak z płatka. Szpajzman został
naturalnie dorożkarzem, a panna Szkolnik sprzedawała na Kreszczatiku kwiaty.
Tygodnie mijały, a dwojgu obserwatorom nie udawało się wyśledzić generała.
Wzięta na spytki Maria Szkolnik wyznała, że Aron nie zamierza atakować Klejgelsa.
Szpajzman nie zaprzeczył. Rzeczywiście, nie ma zamiaru zabijać kijowskiego
gubernatora. Kimże w końcu jest Klejgels? Czy warto za tę podrzędną figurę oddać
życie? Nie, Szpajzman nie tchórzy; wierzy w terror, ale chciałby zabić samego
Trepowa, gubernatora Petersburga. Sawinkow zagroził Szpajzmanowi wykluczeniem z
organizacji. To podziałało. Aron postanowił:
„Idę na Klejgelsa!"
Oczywiście ciągle sabotował obserwację, a nawet przeszkadzał swej towarzyszce.
Wysłanie go do Petersburga nie wchodziło w grę. Z powodu swych semickich rysów
mógł wystąpić tylko w obrębie tzw. pasa osiedlenia Żydów. Powiadomiony przez
Sawinkowa Azef postanowił zwinąć grupę kijowską. Tak skończyła się owa
terrorystyczna farsa. Nowym adeptom terroru przestał wystarczać sam zaszczyt
śmierci za sprawę. Zaczęto taksować ofiary i zastanawiać się, czy warto za
takiego to a takiego iść na szafot. Ostatecznie panna Szkolnik i Szpajzman
dowiedli, że bliska jest im sprawa rewolucji. W styczniu 1906 roku ranili
gubernatora czernichowskiego. Arona Szpajzmana powieszono, a Marię Szkolnik
wysłano na dwudziestoletnią katorgę, skąd udało
jej się zbiec.
Na marginesie sprawy kijowskiej warto zwrócić uwagę na pewien szczegół. Kiedy
Szpajzman ostatecznie zaniechał zamachu, zgłosił się natychmiast Lew Iwanowicz
Zylberberg, jednak Sawinkow odmówił. Nie chciał „poświęcać najcenniejszego
pracownika dla prowincjonalnej sprawy". Zylberberg miał bowiem w przyszłości
zastąpić Sawinkowa. Moment kalkulacji pojawił się więc nie tylko w zachowaniu
zwykłego bojowca, jakim był Szpajzman. Skoro Klejgels był figurą trzeciorzędną,
to czy organizacja miała prawo poświęcać czyjeś życie? Szpajzman zorientował
się, że zamach kijowski ma znaczenie tylko propagandowe i wycofał się. Kto by
chciał ginąć dla propagandy?
Interludium
Tu następuje pewna cezura w konspiracyjnych przygodach Borysa
Wiktorowicza. Nie znaczy to, że zaniechał działalności. Bynajmniej, zdobył w
partii wysoką pozycję. Nikt nie kwestionował jego autorytetu w dziedzinie walki
czynnej. Nie stracił również wiary w terror jako środek osiągania celów
politycznych. Inni mieli jednak wątpliwości. Cesarski manifest z 17 października
1905 roku skłonił eserowców do zadania sobie pytania o sens tenoru. Co prawda,
rychła zmiana klimatu politycznego ostudziła zapał zwolenników legalizmu,
niemniej przydatność terroru została zakwestionowana. Społeczeństwo ożyło, nie
trzeba go już było budzić wystrzałami i hukiem bomb. Odkryło własną siłę i
wymogło na władzy elementarne swobody konstytucyjne.
Rok 1905, rok rozbicia organizacji i tylu nieudanych
zamachów, stanowi więc cezurę. Może zmalała atrakcyjność samego tenoru, którego
siła tkwi w oddziaływaniu psychologicznym. Etymologicznie terror to przecież
strach, trwoga przed nieznanym i nieobliczalnym przeciwnikiem.
Mikołaj II zapowiedział w swym manifeście zwołanie Dumy. Droga do legalnej
działalności politycznej stała otworem. W kierownictwie Partii Socjalisto
w-Rewolucjo-nistów odżył dawny spór między zwolennikami tenoru a stronnikami
działalności politycznej w masach. Prawdę mówiąc, tenoru bronił tylko Sawinkow,
twierdząc, że należy wykorzystać osłabienie rządu i dobić go. Większość KC
zajęła inne stanowisko: tenor oderwie partię od ruchu masowego, gdy tymczasem
trzeba skupić siły na agitacji, na organizowaniu robotników i chłopów. Stanęło
na tym, że partia zaniecha tenoru, ale nie pociągnie to za sobą rozwiązania
Organizacji Bojowej.
Po spotkaniu, na którym rozważano tę sprawę, Sawin-kow, Azef i Wiktor Czernow
poszli do jednej z genewskich kawiarń. Czernow opowiada, że Borys Wiktorowicz
nie mógł się uspokoić. Snuł marzenia o jakimś wielkim akcie terrorystycznym w
rodzaju wysadzenia w powietrze Pałacu Zimowego. Odgrażał się, że jeśli partia
wyrzeknie się terroru, to on wypali w łeb pierwszemu napotkanemu żandarmowi.
Relacja Czernowa wydaje się wielce prawdopodobna. Wielu wspomina Sawinkowa jako
człowieka całkowicie opanowanego, obdarzonego żelaznymi nerwami. Takimi cechami
odznacza się Borys Wiktorowicz w powieści Romana Gula. Przy całej wewnętrznej
dyscyplinie ulegał Sawinkow nastrojom. Umiejętność zachowania zimnej krwi
graniczyła z nadwrażliwością. Był pozbawiony instynktu politycznego; nie sposób
go sobie wyobrazić na czele jakiejś partii czy ruchu. Politykę przeżywał jako
sprawę osobistą. Stanowił całkowite przeciwieństwo Azefa, dla którego terror był
tylko metodą walki z samodzierżawiem (chociaż przede wszystkim był sposobem
zarobkowania). Azef nie taił, że zadowolą go liberalne reformy. Sawinkow marzył
o nowej Rosji.
Późną jesienią zapadła w Moskwie ostateczna decyzja o rozwiązaniu OB. Sprawę
przesądził Azef, który stwierdził, że nie sposób trzymać ludzi pod bronią. Jako
bystry obserwator szybko się zorientował, że powrót reakcji jest nieunikniony.
Tym samym konieczny będzie powrót do terroru. Spokojnie więc rozwiązał
organizację, która po wiosennych aresztach i tak prawie nie istniała. W ten
sposób przygotowywał swój powrót.
W owym czasie Sawinkow mieszkał jako Leon Rode w Petersburgu w umeblowanych
pokojach na Ligawce. Chodził codziennie do redakcji eserowskiej gazety „Syn
Otieczestwa". Nie dbano już o zasady konspiracji, wszyscy zwracali się do niego
po imieniu. Nie pozostawał bezczynny. Partia powierzyła mu pieczę nad techniczną
stroną powstania w Petersburgu. Założył dwie pracownie dynamitu, które jednak
szybko zostały wykryte (Azef czuwał). W jednej z nich aresztowano Dorę Brylant.
Nie spotkamy jej więcej; umrze w dwa lata później na chorobę psychiczną.
Słynne grudniowe powstanie robotników w Moskwie na Presni zostało zgniecione
twardą ręką generała Fiodora Dubasowa zawezwanego specjalnie z Syberii przez
Wittego. Sawinkow pisze, że na barykadach moskiewskich nie walczyło więcej niż
kilkuset ludzi. Liczebność powstańców nie jest jednak istotna. Grudniowe starcia
ujawniły słabość systemu. Władze lokalne nie potrafiły ani zapobiec buntowi, ani
zdusić go w zarodku. Nie mogły też liczyć na miejscowe siły, oddziały wojska
sprowadzono aż z Królestwa Polskiego i z Petersburga (pułk preobrażeński
pułkownika Miena). Tym razem znaleźli się ludzie, którzy potrafili naprawić
błędy czynowników. Chciałoby się napisać „na szczęście", ale może lepiej byłoby
dla Rosji, gdyby wstrząs roku 1905 był silniejszy. Zapasy te trafnie określił
Milukow jako walkę niedołężnego rządu z niedołężną rewolucją.
Tak więc Borys Wiktorowicz nie został głównym dy-namitardem petersburskiego
powstania, które nie wybuchło. Razem z innymi zagrożonymi aresztowaniem
kombatantami rewolucji wyjechał do Finlandii. Kraj ten leżał w granicach
Cesarstwa, ale policja nie miała prawa w Finlandii nikogo aresztować.
Rewolucja zyskała nowych męczenników, przelana krew domagała się pomsty. Nic tak
nie porusza młodych serc jak nierówna walka i klęska. Nic też tak nie rozrzewnia
weteranów jak zapał młodych. Na ten widok zdają się zapominać o wszystkim, nawet
o niedawnym fiasku, jakiego stali się autorami.
Fiodor Nazarow
Organizację czekał jeszcze mały porewolucyjny remanent.
Wiosenne areszty bojowców petersburskiego oddziału Schweitzera nie były
przypadkowe. Informacji dostarczył policji Mikołaj Tatarów. Pochodził z
Warszawy, z osiadłej tu rodziny duchownego prawosławnego. Politykowanie
przypłacił zesłaniem na Syberię, gdzie przystał do socja-listów-rewolucjonistów.
Rychło jednak znudziła go monotonia i asceza takiego życia. Kiedy hr. Kutaisow,
gubernator wschodniej Syberii, zaproponował mu państwową posadę w Ochranie, nie
odmówił. Zwolniony przedterminowo z zesłania, przyjechał do Petersburga, gdzie
bez trudu nawiązał właściwe kontakty. Niebawem został nawet członkiem Komitetu
Centralnego. Azef zorientował się oczywiście, że policja ma w partii jeszcze
jednego agenta. Analizując kolejne zatrzymania przyszedł do przekonania, że jego
rywalem jest Tatarów.
Po nieudanym zamachu na Klejgelsa Azef zwołał w Niżnym Nowogrodzie naradę nowych
i dawnych oddziałów Organizacji. Wkrótce okazało się, że bojowcy są śledzeni,
nie wyłączając samego Azefa. Na podstawie doniesień Tatarowa i raportów filerów
nowy dyrektor departamentu policji, Piotr Iwanowicz Raczkowski, stwierdził, że
Azef zajmuje w partii ważne stanowisko. Nie jest więc wcale pionkiem, za jakiego
się podawał. Aby zatrzeć złe wrażenie, Azef wydał policji Katarzynę
Breszko-Breszkowską i Sa-winkowa. Raczkiewicz docenił jego gorliwość i kazał mu
wypłacić pensję za kilka miesięcy z góry (2,5 tysiąca rubli) oraz tysiąc trzysta
na rozjazdy. Zarówno Breszkowskiej, jak Sawinkowowi udało się wyśliznąć z sieci.
Borys Wiktoro-wicz odpoczywał właśnie w majątku jednego z towarzyszy, którego
adresu udzielił mu Azef.
Szefowi OB grunt zaczynał się palić pod nogami. Nielojalny urzędnik departamentu
policji, Mieńszczykow, zdradził Komitetowi Centralnemu jego zasługi. Niedługo
potem pewna dama ujawniła nazwiska obydwu prowokatorów. Dla eserowców było
jasne, że autor zamachu na Pleh-wego nie może być policyjnym agentem. Co do
Tatarowa, to wiele poszlak zdawało się potwierdzać jego winę. Powołano
czteroosobową komisję, w której skład weszli m. in. Sawinkow i Czernow.
Zaskoczony agent udzielał mętnych wyjaśnień, ale komisja powstrzymała się od
jednoznacznego werdyktu. Odsunięto tylko Tatarowa od spraw partyjnych. Kiedy po
październikowym manifeście wyszli z więzień aresztowani w marcu bojowcy, wielu z
nich potwierdziło winę Tatarowa. Wtedy zaczął on obwiniać Azefa, wydając tym
samym na siebie wyrok. Azef rzucił na szalę cały swój autorytet. Zdaje się, że
nikogo to specjalnie nie zdziwiło.
„Uważaliśmy za niezbędne — wspomina Sawinkow — wybawić Azefa od kłopotliwych
zabiegów wokół zabójstwa jego potwarcy-prowokatora". On sam jednak nie bawił się
w delikatność. Interesował się planami bojowców; nie proszony wszedł do pokoju,
gdzie się naradzali, to i owo podpowiadał. Zachowanie takie wywarło na
Sawinkowie, który nie żywił jakichkolwiek podejrzeń, przykre wrażenie.
Tatarowa odnalazł w lutym 1906 roku Mojsiejenko. Agent mieszkał w Warszawie u
ojca, który był protojerejem soboru katedralnego. Sawinkow wynajął mieszkanie na
ulicy Szopena i ulokował tam kilku bojowców. Ustalono, że szpieg zostanie
zwabiony do mieszkania i zabity. Sawinkow odwiedził Tatarowa i zaprosił na
posiedzenie komisji partyjnej, która miała mu zadać jeszcze kilka pytań. Tatarów
zgodził się i w oznaczonym dniu przyszedł na Szopena. Traf chciał, że natknął
się w bramie na stróża, którego zapytał o nowych lokatorów. Informacje skłoniły
Tatarowa do zmiany planów. Obserwujący zza firanek ulicę bojowcy zobaczyli
tylko, jak oddala się szybkim krokiem w stronę Alej Ujazdowskich.
Tatarów przestał wychodzić z domu. Pozostał więc tylko jeden sposób: wtargnąć do
mieszkania i tam na oczach rodziców wykonać „wyrok". Wziął to na siebie niejaki
Nazarow, świeży nabytek organizacji, robotnik z Niżnego Nowogrodu. Tego zadania
nie podjąłby się chyba ani Sazonow, ani tym bardziej Kalajew. Ale czasy się
zmieniły, w ruchu rewolucyjnym przybywało nie tylko prowokatorów. Napływali nowi
ludzie, którzy pewnych pytań już sobie nie zadawali. Bohater krwawej niedzieli,
pop Georgij Gapon, skończył jako agent policji. Powiesili go petersburscy
robotnicy.
Nazarow wszedł do mieszkania Tatarowów i poprosił o wywołanie syna. Rodzice
odmówili. Usłyszawszy hałas. Tatarów wszedł do przedpokoju. Nazarow zaczął
strzelać, ale stary Tatarów podbił mu rękę. Wywiązała się bójka. Nazarow musiał
być nie lada chwatem, skoro jeszcze dobył sztyletu i zadał Tatarowowi śmiertelny
cios. Kiedy już na parterze stróż zapytał go, co to za hałasy, odpowiedział
spokojnie, by ten sam zobaczył.
Sawinkow dowiedział się o zabójstwie z petersburskiej gazety. Ujawniono tam
jeszcze jeden szczegół: bojowiec zranił nożem czy strzałem z rewolweru staruszkę
matkę. „Nie wierzyłem doniesieniu — wspominał. — Nie wierzyłem, że Nazarow
mógłby, choć i dla ocalenia życia, zadać cios niewinnej staruszce". Borys
Wiktorowicz uważał, że jeśli Nazarow rzeczywiście ranił matkę, to powinien
zostać wykluczony z organizacji. Sam terrorysta zaprzeczył, jakoby tego dokonał.
A jednak matka Tatarowa została dwukrotnie postrzelona. Sawinkow wierzy, że w
zamieszaniu Nazarow mógł tego po prostu nie zauważyć. A więc trafił staruszkę
przypadkowo. Dostrzegamy w postępowaniu Sawinkowa pewną niekonsekwencję.
Najpierw wysyła uzbrojonego po zęby draba do mieszkania, gdzie dwoje staiych
ludzi strzeże swego syna. Potem się zastrzega, że bojowiec nie miał prawa
atakować protojereja i jego żony. Zdaje się, że Borysowi Wiktorowiczowi nie
pozostało nic innego, jak tylko rozgrzeszyć kata — ranił staruszkę nieumyślnie.
I tak pojęcia winy i niewinności w jednej chwili stawały się nieważkie.
Sawinkow lubił Nazarowa. Napisał jednak o nim zastanawiające zdanie: „W jego
słowach i czynach czerwoną nicią przewijała się nie miłość do poniżonych i
głodnych, lecz nienawiść do tych, co poniżali, i do sytych".
Po rewolucji odkryto w archiwach policyjnych, że Tatarów pobrał za swe usługi
16.100 rubli. Jego kariera agenta trwała osiem miesięcy.
Nowy sezon
W styczniu 1906 roku partia postanowiła wznowić terror. Na
liście pożądanych ofiar panował pewien tłok. Przede wszystkim bohaterowie
niedawnych wydarzeń: moskiewski generał-gubernator Dubasow, minister spraw
wewnętrznych Durnowo, dowódcy oddziałów, które gasiły bunty i przywracały
porządek. Każda nieomal gubernia miała swoich wrogów ludu, którzy nie powinni
dłużej żyć.
Kierownictwo wskrzeszonej Organizacji Bojowej powierzono Azefowi. Sawinkow był
jego prawą ręką. Pomagał również Mojsiejenko. Chętnych do pracy nie brakowało.
Zgłosili się dawni bojowcy, przyjęto nowych. Wielu z nich to młodsi bracia
pionierów eserowskiego terroru: Abram Gotz, brat Michała, Zot Sazonow,
Włodzimierz Wnorowski, brat Borysa, Włodzimierz Azef, brat Eugeniusza, Borys
Uspienski, szwagier Sawinkowa. Były też nowe panie, jak Maria Bieniewska, osoba
egzaltowana. Kiedy pytano ją, dlaczego przyszła do terroru, odpowiadała
parafrazą słów Chrystusa: — Kto chce duszę swą zbawić, straci ją, a kto dla mnie
ją zgubi — zbawi ją. — Nie: życie, lecz właśnie: duszę.
Kilka zaplanowanych zamachów nie doszło do skutku. Był to wynik zgody, jaka
zapanowała między departamentem policji a Azefem po śmierci Tatarowa. Azef
zapewnił sobie wyłączność, a jednocześnie zobowiązał się informować o wszystkim.
O wszystkim oczywiście nie informował, to i owo jednak zdradzał. Poza tym
policja działała coraz skuteczniej. Jej wywiadowcy wykryli na przykład
przygotowania do zamachu na ministra Durnowo. Były one prowadzone starymi
metodami: w pobliżu miejsc uczęszczanych przez ministra kręcili się wciąż ci
sami dorożkarze i przekupnie. Tym sposobem prowadzono również obserwację
generała Dubasowa w Moskwie. Te rutynowe metody budziły coraz więcej
wątpliwości. Przyznaje się do nich również Sawinkow, gdy pisze, że dostrzegał w
swojej organizacji brak zdecydowania i inicjatywy. Podobnego zdania był Sokołów,
jeden z przywódców powstania na moskiewskiej Pieśni. „Teraz trzeba działać po
partyzancku — mówił — a nie siedząc pół roku na koźle". Zniechęcił się szybko do
OB i dołączył do eserowców-maksymalistów, których metody — jak niebawem
zobaczymy — dalekie były od kunktatorstwa.
Policja korzystała również z usług Zinaidy Żuczenko, która uratowała życie i
karierę gubernatora mińskiego, Pawła Kudowa. Bojowcy zaplanowali zamach w czasie
pogrzebu oficera garnizonu mińskiego. Bombę miał rzucić gimnazjalista Iwan
Pulichow. Towarzyszyła mu Aleksandra Izmaiłowicz, córka generała. Terrorysta
trafił ofiarę w głowę, ale bomba nie wybuchła. Zawiodła również panna
Izmaiłowicz, która kilkakrotnie chybiła strzelając do stojącego obok
policmajstra. Sądzono, że to śnieg amortyzował upadek bomby, co zapobiegło
eksplozji. Całą zasługę przypisała sobie jednak Ochrana. Zinaida Żuczenko, która
przewoziła pocisk z Moskwy do Mińska, udostępniła go na chwilę saperowi. Ten
usunął zapalnik. Co prawda, fanatyczny gimnazjalista ugodził gubernatora żelazem
w głowę, ale ten wypadek raczej trudno było przewidzieć. Tak czy owak rana
tłuczona się zagoiła, a niefortunny zamachowiec zawisł na szubienicy.
Więcej szczęścia — jeśli można użyć tego zwrotu — miała Maria Spirydonowa, która
na polecenie tambowskich eserowców wyprawiła się na Gabriela Łużenowskiego,
znanego z sadyzmu pogromcę buntujących się chłopów (kazał więźniom tkwić
godzinami nago na mrozie i w śniegu).
Wagon Łużenowskiego stał na stacji. Ubrana w gimnazjalny mundurek Spirydonowa
wykupiła bilet i śmiało wkroczyła na peron. Weszła do właściwego wagonu i oddała
do ofiary kilka celnych strzałów. Otaczający notabla kozacy stracili głowę. Ale
tylko na chwilę. Zaraz skatowali Spirydonowa do utraty przytomności. Oburzenie
rosyjskiej i zagranicznej opinii publicznej nie miało granic. Pod jej naciskiem
stryczek zamieniono zabójczyni na katorgę. Uwolniła ją rewolucja lutowa, ale
niebawem Spirydonowa trafiła do więzienia bolszewickiego, gdzie z przerwami
przesiedziała prawie dwadzieścia lat. Około roku 1940 prawdopodobnie została
rozstrzelana.
Tymczasem w Moskwie przygotowania do zamachu na Dubasowa stanęły w martwym
punkcie. Niepowodzenia najbardziej bolały młodych, którzy za wszelką cenę
pragnęli ratować honor organizacji. Powstał nawet plan jawnego napadu na dom
ministra Durnowo. Bojowcy przyodziani w „pancerze" z dynamitu zamierzali wedrzeć
się do środka i zdetonować ładunki. Ostatecznie postanowiono dokonać przed
otwarciem Dumy dwóch zamachów: na Durnowo i na Dubasowa. Przygotowaniami do
pierwszego zamachu kierował Sawinkow, do drugiego — Azef. Minister Durnowo był
jednak tak dobrze strzeżony, że Borys Wiktorowicz musiał dać za wygraną.
Pod komendą Azefa w Moskwie pracowali najlepsi ludzie. Na miotaczy wyznaczeni
zostali bracia Wnorowscy i Szyllerow. Borys Wnorowski kilkakrotnie wychodził z
bombą na spotkanie gubernatora. Miał żelazne nerwy, zachowywał się tak, jakby
niósł nie sześciofuntowy pocisk, lecz pudełko czekoladek, które zaraz poda
narzeczonej. Moskiewska policja wpadła na trop konspiratorów. Odpowiedzialna za
pirotechnikę Rachela Lurie przezornie nie wróciła do hotelu. Po wielu dniach jej
rzeczy, z dynamitem włącznie, zniesiono do piwnicy. W pół roku później detonował
on pod wpływem ciepła płynącego od kaloryfera. Żaden minister ani generał w
pobliżu nie przebywał. Innych ofiar nie było.
Po kilku tygodniach, w kwietniu, bojowcy powrócili do Moskwy. Tym razem pieczę
nad dynamitem sprawowała Maria Bieniewska. Podczas rozładowywania bomby stłukła
rurkę z rtęcią piorunującą. Na szczęście wybuchł tylko zapalnik. Wystarczyło to
jednak, by straciła lewą dłoń i kilka palców prawej ręki. Znalazła siły, by
dotrzeć do szpitala. Szyllerow, zamiast zlikwidować natychmiast jej mieszkanie,
wrócił w panice do Finlandii. Wezwana przez właściciela domu policja znalazła
oprócz dynamitu zdjęcie Duba-sowa. Bieniewska została oczywiście aresztowana, a
wraz z nią Mojsiejenko, który przybył z pomocą z Finlandii. Partia zapewniła jej
najlepszych obrońców: Żdanowa i Malento-wicza. Dostała dziesięć lat katorgi.
Mojsiejenko, któremu nie udowodniono związku z zamachem (powiązania z Bieniewska
nie wystarczyły, aby go skazać) został w trybie administracyjnym wysłany poza
obręb Rosji europejskiej. Ożenił się z Bieniewska i poszedł z nią na zesłanie na
wschodnią Syberię. W ten sposób Maria Arkadiewna wróciła do kraju lat
dziecinnych. Urodziła się bowiem w Irkuc-ku, w rodzinie generał-gubernatora
wschodniej Syberii.
Tu Borys Mojsiejenko znika z pola naszego widzenia. Zanim opowiem o jego
ostatnich chwilach, chciałbym wspomnieć o pewnym epizodzie. W grudniu 1905 roku
Mojsiejenko rozmawiał dwukrotnie z Aleksandrem Kiereńskim. Przyszły premier
Rządu Tymczasowego oburzony jawnym poparciem, jakiego Mikołaj II udzielał
szowinistycznemu Związkowi Narodu Rosyjskiego, postanowił zabić cesarza.
Mojsiejenko przekazał ofertę Kiereńskiego Azefowi, lecz ten ją odrzucił.
Mojsiejenko wrócił do Rosjf w kwietniu 1917 roku i został komisarzem Rządu
Tymczasowego na froncie. Po przewrocie bolszewickim schwytany przez oficerów
monarchistów, był torturowany i rozstrzelany.
Wypadek Marii Bieniewskiej raz jeszcze ujawnił słabość organizacyjną oddziału.
Maria Arkadiewna rozbrajała w swym moskiewskim mieszkaniu pocisk, który
przygotował kto inny. Bombę przyrządził Zylberberg w Finlandii. Miała ona
posłużyć do zamachu na Dubasowa w pociągu.
Plan zmieniono, lecz pocisk pozostał ten sam. Zylberberg słusznie wyrzucał
sobie, że to jego wina. Zapalnik siedział w pocisku zbyt ciasno, Bieniewska
musiała się z nim mocować. Sawinkow wiedział, że odpowiedzialność spada również
na niego i na Azefa. Obaj byli już zmęczeni. Brakowało im sił i pomysłów.
Azef kierował przygotowaniami do zamachu na admirała Dubasowa z Finlandii. Po
aresztowaniu Bieniewskiej i Mojsiejenki mógł akcję odwołać; byłoby to posunięcie
całkowicie uzasadnione. Postąpił jednak inaczej — zrobił wszystko, by zamach
mógł się odbyć w zaplanowanym terminie, tj. 23 kwietnia, w dzień imienin
cesarzowej. W przeddzień zamachu przybył do Moskwy. Na tę podróż uzyskał
pozwolenie swoich zwierzchników z policji. Podał motywy osobiste.
Dubasow wracał z Kremla z uroczystego nabożeństwa. Wszystkie możliwe trasy
przejazdu zostały obstawione przez miotaczy. Niewiele brakowało, by zamach nie
doszedł do skutku; Włodzimierz Wnorowski nie dostał bomby. Pozostało mu więc
tylko przejeżdżającego mimo gubernatora piorunować wzrokiem. Nie zawiódł Borys
Wnorowski, który czekał obok pałacu Dubasowa na rogu zaułka Czerny-szowskiego i
placu Twerskiego. Gubernator jechał odkrytym powozem ze swym adiutantem, hr.
Konownicynem. Wnorowski wtargnął na jezdnię i z odległości kilku kroków cisnął
pocisk. Miotacz i adiutant zginęli na miejscu. Dubasow wypadł z rozbitego powozu
na bruk, potłukł się trochę, ale wstał i poszedł do pobliskiego pałacu. Dopiero
w westybulu poczuł ból, miał naderwane ścięgna w nodze.
Admirał Dubasow po kuracji wziął urlop i nie powrócił już do czynnej służby.
Wstrząs psychiczny okazał się silniejszy niż wybuch bomby.
Przed zamachem rozważano również inny plan. Atak miał nastąpić w ekspresie
Moskwa-Petersburg, którym Dubasow często jeździł. Sawinkow jednak projekt
odrzucił, ucierpieć mogli ludzie postronni. Mimo wysiłków Wnorowskiego zginęła
osoba niewinna. Jeszcze raz się okazało, że tenoru z sumieniem pogodzić się nie
da.
Azef sam kierował akcją. W chwili zamachu był w pobliskiej cukierni Filippowa.
Po wybuchu policja otoczyła cukiernię i sprawdzała wszystkich obecnych. Azef a
nie aresztowano. Jeden z filerów znał go z dawnych lat jako tajnego agenta,
puszczono go więc wolno. Tego dnia widział Azefa w pobliżu placu Twerskiego ktoś
z organizacji moskiewskiej. Niebawem rozeszła się w kręgach rewolucyjnych wieść,
że zamach zorganizował sam Azef. Informację tę przekazała policji Zinaida
Żuczenko, zasłużona agentka moskiewskiej Ochrany. Gierasimow nie krył
wściekłości. Azef zachował zimną krew. — Aresztujcie mnie — powiedział. Był
pewien, że policja nie dopuści do skandalu. Nie zaprzeczył, że brał udział w
zamachu. Dodał jednak, że organizatorką zamachu był nie kto inny, tylko Zinaida
Żuczenko. Szefowie policji nie mieli wyjścia. Na kilka dni przed otwarciem Dumy
nie pozostało nic innego, jak zatuszować całą sprawę. Nie mogli przecież
ogłosić, że w największej organizacji rewolucyjnej utrzymywali dwoje agentów,
którzy do tego maczali palce w zamachach na dostojników państwowych. Oburzenie
opinii publicznej wszystkich odcieni nie miałoby granic, a policja straciłaby
cennych współpracowników. Jest jasne, że tak doświadczeni policjanci jak
Raczkowski i Gierasimow nie uwierzyli Azefowi bez reszty. Prowokator zdawał
sobie z tego sprawę i zdecydował skończyć podwójną grę. Stał się lojalnym
wykonawcą poleceń swych szefów. Postanowił wynagrodzić im chwile irytacji i
zdradził Borysa Wiktorowicza.
Samotny biały żagiel
Policja sądziła, że Sawinkow jest kierownikiem Organizacji
Bojowej. Azef utwierdzał w tym Gierasimowa. Tym usilniej szef Ochrany nalegał na
wydanie Sawinkowa. W kilka dni po inauguracji pierwszej Dumy Azef polecił
Bory-sowi Wiktorowiczowi zorganizowanie zamachu na admirała Czuchnina, który w
końcu 1905 roku stłumił bunt marynarzy floty czarnomorskiej. Szansę zamachu na
Czuchnina badał wcześniej w Sewastopolu Zenzinow. Atak przygotował Włodzimierz
Wnorowski i Katarzyna Izmaiłowicz. Dostała się ona do pałacu admirała w
przebraniu żebraczki i oddała doń kilka strzałów ciężko go raniąc. Została
natychmiast rozstrzelana przez marynarzy.
Sawinkow był przekonany, że jest śledzony. Powiedział o tym Azefowi.
Zaproponował mu też powiększenie OB dla usprawnienia obserwacji. Azef przystał
na to. Tymczasem Sawinkow miał sobie dobrać współpracowników i pojechać na Krym
po głowę admirała. Był pewien, że niewielka grupa bliskich przyjaciół da sobie
radę. Zapytał tylko, czy wolno w trakcie obrad Dumy przeprowadzić zamach. — A ty
jak sądzisz? — odpowiedział Azef. Borys Wiktorowicz nie miał wątpliwości. Grupa
krymska składała się z Racheli Lurie, Kałasznikowa, Dwojnikowa i Nazarowa. Już
od Petersburga najlepsi agenci stołecznej Ochrany nie spuszczali ich z oka.
W Charkowie rozdzielono zadania. Trójka bojowców miała się zająć uliczną
obserwacją, towarzysze Borysa Wiktorowicza przedzierzgnęli się więc w
domokrążnych handlarzy i czyścibutów. Sawinkow czuł, że są śledzeni, ale bojowcy
byli innego zdania. Nie chcieli nawet słyszeć o odwrocie. 12 maja Sawinkow
przyjechał do Sewastopola. W hotelu zameldował się jako podporucznik rezerwy
Dymitr Subbotin. 14 maja przypadała rocznica cesarskiej koronacji.
Z tej okazji w soborze Władymirskim miała być odprawiona uroczysta msza, na
której spodziewano się admirała Czuch-nina. Sawinkow wyznaczył na ten dzień
początek obserwacji. Co więcej, umówił się tego dnia z Rachelą Lurie, która
troszczyła się o dynamit. Ona na szczęście się spóźniła.
Po mszy, kiedy komendant twierdzy sewastopolskiej, generał Nieplujew, przyjmował
defiladę, z tłumu wybiegł szesnastoletni chłopak i rzucił mu pod nogi bombę. Ta
jednak nie wybuchła. W tym momencie rozległ się potężny huk — to rozerwał się
drugi pocisk, który dzierżył marynarz Frołow. Prócz bojowca położył on trupem
pięć osób i ranił trzydzieści siedem. Młodociany entuzjasta został natychmiast
zatrzymany, a z nim i ludzie Sawinkowa, którym filerzy Ochrany deptali po
piętach. Jeden Kałasznikow zdołał uciec z Sewastopola, ale wkrótce aresztowano
go na dworcu w Petersburgu. Po Borysa Wiktorowicza przyszła do hotelu cała
kompania z bagnetami na karabinach.
Spotkali się w więzieniu w twierdzy sewastopolskiej. Trafił tam również
niedoszły zabójca generała, szesnastoletni Mikołaj Makarow. Wszystkim
przedstawiono te same zarzuty: przynależność do tajnej organizacji posługującej
się środkami wybuchowymi, zabójstwo pięciu osób, zamach na życie generała
Nieplujewa. Tak więc Sawinkow i jego towarzysze mieli zawisnąć tym razem nie za
swoje winy. Okazało się bowiem, że lokalny komitet socjalisto w-rewolucjo-nistów
samodzielnie przygotował zamach na komendanta twierdzy. Trudno chyba mówić o
przygotowaniu, skoro jednym z miotaczy miał być szesnastoletni chłopak; rozdano
po prostu bomby komu popadło. Sawinkow postanowił więc zataić swoją tożsamość i
milczeć w czasie procesu, bo odżegnanie się od zamachu i od sposobu jego
wykonania (niewinne ofiary) pogrążyłoby jeszcze Makarowa. Zresztą i tak nie było
wątpliwości co do wyroku, doraźne sądy wojskowe ferowały w takich sprawach tylko
jeden — sznur.
Na mocy obowiązującego prawa stanu wojennego oskarżeni przekazani zostali sądowi
wojskowemu i mieli być sądzeni w trybie doraźnym. Oznaczało to, że zatrzymani 14
maja, wyrok usłyszą 18, a zostanie on wykonany następnego dnia. Oskarżonym
przydzielono obrońcę, kapitana artylerii Iwanowa, którego rola będzie krótka,
niemniej ważna. Iwanów miał swój niebłahy udział w tłumieniu powstania we flocie
czarnomorskiej w roku 1905, co nie przeszkodziło mu traktować swojego obowiązku
obrońcy przestępców politycznych poważnie. Sawinkow, ufając oficerskiemu słowu
honoru Iwanowa, zdradził mu swoje prawdziwe nazwisko i prosił o wezwanie matki i
żony.
W więzieniu (w twierdzy!) panowały szczególne stosunki. Wśród żołnierzy i
oficerów oddziału wartowniczego nie brakowało sympatyków rewolucji a nawet
członków partii. Drzwi cel były otwarte, oskarżeni mogli się odwiedzać i
rozmawiać do woli — zamykano je na umówiony znak tylko wtedy, gdy pojawiał się
dowódca warty.
Pani Zofia Sawinkowa otrzymała telegram od Iwanowa 16 maja i pierwszym ekspresem
wyjechała do Moskwy. Tu zawiadomiła adwokatów, między innymi Żdanowa, któiy
bronił Iwana Kalajewa. Do Sewastopola przybyli 19 maja; byłoby już za późno,
gdyby nie Makarow. Policja ustaliła jego tożsamość, wynikły wątpliwości, czy
małoletni oskarżony działał świadomie. Zwrócono się do symferopolskiego sądu
okręgowego, który uznał, że Makarow odpowiada za swoje czyny. Dzięki temu
rozprawa odwlekła się do 26 maja. Posiedzenie sądu odbyło się w koszarach za
miastem. Na samym początku mecenas Andronnikow wniósł o odroczenie rozprawy z
powodu naruszenia procedury. Makarow mógł się bowiem odwołać od orzeczenia sądu
symferopolskiego; miał na to dwa tygodnie, a minęły dopiero cztery dni. Po
długiej naradzie sąd chcąc nie chcąc musiał się przychylić do wniosku obrońcy.
Pani Sawinkowowa wspomina, że był to wypadek bez precedensu, aby sąd wojenny
odroczył sprawę. Matka wykazała w krytycznych chwilach przytomność umysłu i
spokój, o co zresztą prosił ją Borys Wiktorowicz. Niepisane normy wymagały, aby
pokazać przeciwnikom, że ich represje nie wywierają żadnego wrażenia.
Odroczenie procesu dało szansę adwokatom i Zylber-bergowi, który wbrew Azefowi
przyjechał do Sewastopola i badał możliwości ratunku. Było jasne, że wyprowadzić
z więzienia można najwyżej jedną osobę. Towarzysze Sawin-kowa nie mieli
wątpliwości, że to on powinien skorzystać z tej okazji. Złagodzenie więziennego
reżymu i życzliwość żołnierzy nie gwarantowały jeszcze, że ucieczka się
powiedzie. Wszystko kończyło się na planach. Wreszcie Borys Wiktorowicz wyłowił
wśród strażników pewnego Żyda, członka Bundu, którego następnie żona Sawinkowa,
Wiera Glebowna, skontaktowała z Zylberbergiem. Żyd zorganizował spotkanie
bojowca z żołnierzami oddziału wartowniczego. Był wśród nich oficer, członek
symferopolskiego komitetu socjalistów-rewolucjonistów, Wasyl Mitrofano-wicz
Sulatycki. Pragnął on wstąpić do Organizacji Bojowej i ucieczkę Sawinkowa
traktował zapewne jako rodzaj egzaminu. Po kilku nieudanych próbach nadarzyła
się okazja.
Sulatycki przyszedł do celi Borysa Wiktorowicza w nocy. Ustalili, że w razie
zdemaskowania strzelać wolno im tylko do oficerów. Sawinkow zapytał, co zrobią,
gdy rozpoznają ich żołnierze; wrócą do celi? — Nie — odpowiedział Sulatycki —
wtedy strzelamy do siebie. — Z sąsiedniej celi zabrali komuś wysokie buty,
Sawinkow przewiesił przez ramię ręcznik i poszli do umywalni. Tu poczekał aż
Sulatycki sprawdzi drogę do wyjścia. W jakiejś pakamerze Boiys Wiktorowicz
przebrał się w żołnierski szynel i zgolił wąsy. Kolejne warty minęli
bezpiecznie. Świtało, gdy dobiegli do miasta i przygotowanej kryjówki, gdzie
czekał Zylberberg.
Wieczorem wyszli z miasta. Czterdzieści kilometrów za Sewastopolem, na chutorze
niemieckiego kolonisty, Karla Stahlberga, znaleźli schronienie. Po tygodniu
Zylberberg wynajął łódź żaglową, którą mieli dotrzeć do Rumunii. Gospodarz
postanowił uciekać dalej z nimi. Chutor i ośmioro dzieci zostawił pod opieką
żony i przyłączył się do rewolucjonistów. Marzył o agitacji wśród chłopów na
Powołżu. Wątpliwe, czy tam dotarł. Aresztowany w Sewastopolu w roku 1907, zmarł
w więzieniu.
26 lipca łódź żaglowa „Aleksander Kowalewski" wyszła na pełne morze.
Niebezpieczne spotkanie z okrętami wojennymi nie miało następstw. Po kilku
dniach dobili do brzegów Rumunii. Tu były pewne kłopoty z paszportami, bo nie
mieli wiz, a rumuński policjant dziwił się, że nie chcą prosić o pomoc
rosyjskiego konsula. Wreszcie z pomocą miejscowych socjalistów dotarli na Węgry,
gdzie ich drogi się rozeszły. Stahlberg udał się do Genewy, a Borys Wiktorowicz
i Sulatycki pojechali do Abrama Gotza do Heidelbergu. Z Bazylei Sawinkow wysłał
list do generała Nieplu-jewa, w którym uprzejmie donosił, że z zamachem na jego
życie on i jego towarzysze nie mają nic wspólnego, choć, owszem, do partii
socjalistów-rewolucjonistów należą i zgadzają się z jej programem.
W październiku odbył się w Sewastopolu proces terrorystów. Dwojnikow, Nazarow i
Kałasznikow skazani zostali na kilkuletnie kary katorgi za udział w tajnej
organizacji posługującej się materiałem wybuchowym. Makarow jako małoletni
dostał dwanaście lat więzienia. Po roku uciekł. Tak jednak zasmakował w
terrorze, że wkrótce ubił naczelnika więzienia w Petersburgu, Iwanowa. Tym razem
nie wykręcił się od stryczka i zasilił szeregi męczenników rewolucji.
Ucieczka z twierdzy sewastopolskiej podniosła jeszcze autorytet Borysa
Wiktorowicza, jego legenda krzepła. Ciekawe, że nie budzi on zupełnie sympatii
historyków; niemal wszyscy żywią do niego bezinteresowną niechęć. Są na
szczęście pamiętniki. Włodzimierz Zenzinow poprosił w roku 1906 o przyjęcie do
Organizacji. Kiedy przyszedł po odpowiedź, zastał u Azefa Sawinkowa. Ten nie
witając się wstał, objął go i pocałował. „Zrozumiałem — pisze Zenzinow — że
jestem przyjęty". W partii uważano Sawinkowa za człowieka szukającego mocnych
wrażeń, niektórzy nazywali go „sportsmenem" lub „kawalergardem rewolucji".
Lubił czasami przybierać pozę mistyka, deklamował „pod Sołoguba" dekadenckie
wiersze i przekonywał, że nie ma żadnej moralności, jest tylko piękno, które
polega na „swobodnym rozwoju wszystkiego, co mieszka w duszy". Wielu brało to na
serio, lecz były to tylko słowa. Zenzinow wspomina, że kiedyś rozmawiał z
Abramem Gotzem na temat osobistych pobudek praktykowania terroru. Obaj
studiowali filozofię na niemieckim uniwersytecie, gdzie się dowiedzieli o
imperatywie kategorycznym, który uznali za godną terrorysty pobudkę
postępowania. Gotz zapytał też Sawinkowa, co jego skłania do działania. Ten
odrzekł, że poczucie koleżeństwa, miłość i szacunek dla towarzyszy sprawy.
Spełni on wszystko, czego będą sobie życzyli. „Nam — pisze Zenzinow — jego
odpowiedź wydała się dziwna i niezrozumiała". Było to tak odległe od ich
duchowego świata. Jeszcze niedawno czytali Kanta, słuchali wykładów Windelbanda
i Riehla. Żyli w świecie moralnych ideałów i norm. Powołanie się Sawinkowa na
zwykłe uczucie przyjaźni wydało im się wtedy nonsensem.
Michał Gotz, starszy brat Abrama, nazywał Sawinkowa „naszym Beniaminkiem", a
znając jego rozterki, mówił o nim nie bez ironii: „stargane skrzypce
Stradivariusa". Borys Wiktorowicz akcentował swoją odmienność również strojem;
nosił się niezwykle elegancko. Nieskłonny do poufałości, zawsze gromadził wokół
siebie towarzystwo. „Nigdy nie spotkałem człowieka — pisze Zenzinow — który by
miał taki dar zjednywania sobie ludzkich serc. Wszyscy chętnie słuchaliśmy jego
pełnych humoru opowieści. Ileż w nim było rozmaitych talentów!".
Pewnego wieczora w Hotelu Turystów w Imatrze ktoś zaproponował, żeby do deseru
każdy z obecnych napisał wiersz. Zwycięzca konkursu miał dostać dodatkowy
kieliszek koniaku. — Ależ to proste — powiedział Sawinkow. •— Ja napiszę trzy. —
Przy deserze okazało się, że obietnicy dotrzymał. Jeden wiersz był liryczny,
drugi „społeczny", trzeci — żartobliwy. Pierwszy poemat miał tytuł Bołiater.
Autor prosił słuchaczy, by oceniając go nie przykładali kryteriów wyższych niż
te, które stosują redaktorzy „Rewolu-cjonnoj Rossii" (było to eserowskie pismo
nie odmawiające miejsca ideowym grafomanom). — Proszę zwrócić uwagę — powiedział
Borys Wiktorowicz — że pierwszy wiersz gotów był przed rybą, drugi — już przed
gorącym daniem, a trzeci — zanim podano deser. Poza tym obarczyliście mnie,
panowie, zamawianiem kolejnych potraw, co rozpraszało moje poetyckie
natchnienie. — Koniak przypadł Sawinko-wowi.
W tych towarzyskich spotkaniach Azef nigdy nie uczestniczył. Nie zawsze
domownikom Hotelu Turystów towarzyszył tak swobodny nastrój. Zenzinow wspomina,
że w chwilach szczerości Sawinkow często odzywał się doń w te słowa: —
Włodzimierzu Michajłowiczu, niech pan nigdy nie zapomina, że każdemu z nas
założą kiedyś stryczek na szyję.
Manipulacja
Inauguracja pierwszej Dumy Państwowej obudziła wielkie
nadzieje. Kierownictwo Partii Socjalistów-Rewo-lucjonistów postanowiło rozwiązać
czasowo Organizację Bojową.
Nastąpiły zmiany w składzie rządu. Ministerstwo spraw wewnętrznych objął Piotr
Stołypin, człowiek w Petersburgu nowy, nie sprawujący do tej pory najwyższych
funkcji państwowych. Dokonał on zmian w policji. Szefem Ochrany został pułkownik
Gierasimow, niewątpliwie jeden z najbardziej energicznych i uzdolnionych ludzi w
służbie rządu. Śmiały, pełen inicjatywy, inteligentny — był on właściwym
człowiekiem na właściwym miejscu, co w Cesarstwie Rosyjskim wcale tak często się
nie zdarzało. Gierasimow pozbył się przede wszystkim zwierzchnictwa departamentu
policji. Od tej pory sam decydował o taktyce walki przeciw organizacjom
rewolucyjnym. Jego poprzednik, Zubatow, postawił na agentów-informatorów, którzy
dostarczali potrzebnych wiadomości. Policja nie zadowalała się aresztowaniem
płotek i świeżo nawróconych entuzjastów, których najłatwiej złowić. Starano się
dotrzeć do kierownictwa organizacji, by ująć wszystkich i zlikwidować
zagrożenie. Gierasimow przyszedł do przekonania, że taktyka ta jest kancelaryjną
utopią. Wobec wzrostu ruchu rewolucyjnego nie można było nawet marzyć o
zatrzymaniu wszystkich działaczy. Na miejsce jednych pojawiali się natychmiast
inni. Dopiero aresztowanie pasowało na prawdziwego rewolucjonistę; skazanie w
procesie politycznym było tytułem do chwały. Wielu młodych ludzi dopiero w
miejscu zesłania zdobywało solidne podstawy rewolucyjnej wiary. Surowość i
prześladowanie umacniały ich w nienawiści do rządu, względna łagodność
przekonywała, że reżym jest już słaby.
Agenci Gierasimowa mieli przenikać do ośrodków kierowniczych, udaremniać
przedsięwzięcia i krzyżować plany rewolucjonistów. Aresztować należy nie
przywódców, lecz wykonawców. Nad kierownikami zaś roztoczyć dyskretną kontrolę.
Być może osoba Azefa i jego możliwości działania zainspirowały Gierasimowa.
Spontaniczny rozwój stronnictw wywrotowych i konspiracja, w jakiej musiały
działać, sprzyjały policyjnej penetracji. Zręczni prowokatorzy mogli liczyć na
wysokie dochody, wygodne życie i bezkarność. Stopień skorumpowania środowisk
rewolucyjnych był rzeczywiście wysoki. Choć zapewne nie dorównywał postępom,
jakie poczyniła korupcja i ogólne zidiocenie w aparacie władzy.
Przy całej swojej błyskotliwości nie uniknął Gierasimow zawodowego piętna. Był
policjantem i myślał jak policjant. Czasami dawało to doskonałe rezultaty. W
rewolucyjnym grudniu 1905 roku, kiedy stary reżym chwiał się zagrożony kolejnym
strajkiem generalnym, Gierasimow zaproponował jedyny rozsądny krok — uwięzienie
petersburskiego sowietu, który był ogniskiem działalności wywrotowej. Zbawienna
ta idea natrafiła na zdecydowany sprzeciw departamentu policji oraz różnych
ważnych osobistości, ministra spraw wewnętrznych nie wyłączając. Pomógł
Gierasimowowi przypadek — śmiała interwencja ministra sprawiedliwości. W
kilkanaście lat później przypadek nie pomógł Borysowi Wiktorowiczowi, który
błagał Kiereń-skiego, by kazał ująć przywódców bolszewickich. Ale o tym będzie
jeszcze mowa.
Obmyślona przez Gierasimowa taktyka walki z rewolucyjnym podziemiem ma wszelkie
cechy policyjnego ma-rzycielstwa. Pragnął on zamknąć ruch wywrotowy w rezerwacie
i stworzyć teatr marionetek, w którym rozdzielałby główne role i reżyserował
przedstawienie. Z takim planem przystąpił Gierasimow do rozpracowywania
Organizacji Bojowej i samej partii eserowców.
Czas był najwyższy. W lipcu 1906 roku cesarz raczył rozwiązać Dumę. Rząd nie
znalazł wspólnego języka z deputowanymi. Nie załatwiono spraw najważniejszych —
przede wszystkim stosunków własnościowych na wsi. Posłowie chłopscy, na których
przychylność rząd liczył, domagali się radykalnej reformy rolnej. Żądanie
odpowiedzialności ministrów przed parlamentem zjednoczyło całą Dumę.
Po dwóch i pół miesiącu zawieszenia Organizacja Bojowa
socjalistów-rewolucjonistów przebudziła się. Nie znaczy to, że przedtem terror
całkowicie ustał. Na prowincji stronnictwo przewrotu załatwiało bieżące
porachunki z rządem za pomocą rewolweru i dynamitu. Zamachy podtrzymywały
rewolucyjną gorączkę.
Pierwszym zadaniem, jakie partia wyznaczyła bojowcom, był zamach na premiera
Stołypina (szybko awansował). Azef nie ukrywał swego sceptycyzmu, przepowiadał
współpracownikom niepowodzenie. Nie wykazał odrobiny inwencji, przygotowania
szły starym trybem. W porozumieniu z Gierasimowem ustalał takie terminy i
miejsca obserwacji, aby bojowcy nawet z daleka nie zobaczyli powozu premiera.
Bezowocność wysiłków zniechęcała ich. Niebawem Azef przedstawił swemu
zwierzchnikowi inny plan. Dotychczasowa taktyka mogła go pozbawić kierownictwa.
Należało więc skompromitować sam terror, przekonać partię, że policja potrafi
udaremnić każdy zamach. Azef opracował więc szczegółowy plan zgładzenia
Stołypina, Gierasimow zaś dopisał równie dokładny projekt udaremnienia każdego
kroku terrorystów. Stołypin, który zatwierdzał obydwa programy, był w dość
kłopotliwej sytuacji, gdyż jednocześnie miał podpisać plan ochrony własnej osoby
i wyrok śmierci, bez gwarancji, co się uda. Gierasimow zapewniał, że w
Organizacji Bojowej panuje żelazna dyscyplina, zaś Ochrana trzyma w ręku
wszystkie nici. Ufny w sprawność obu organizacji, a także w lojalność Azefa,
Stołypin przystał na wykonanie planu swych pomysłowych podwładnych.
W końcu roku 1905 niezadowoleni z dotychczasowej taktyki członkowie partii
utworzyli grupę eserowców-maksymąlistów. Dobrą nowiną, którą głosili, był tzw.
terror agrarny polegający na nie kontrolowanym nawet przez partię stosowaniu
przemocy wobec obszarników, niszczeniu dworów, zaborze ziemi, mordowaniu rodzin
ziemiańskich. Partia, przywiązana mimo wszystko do pewnych norm, spontanicznego
gniewu ludu zaakceptować nie mogła. Doszło więc wkrótce do secesji. W połowie
roku 1906 maksymaliści stworzyli odrębną organizację i rozpoczęli działalność od
akcji ekspropriacyjnych, tj. od grabienia państwowych pieniędzy. Zasobni w
gotówkę mogli się oddać terrorowi. Wierni swej nazwie postanowili zabić ni
mniej, ni więcej, tylko premiera Stołypina.
Jego willa stała na wyspie Aptekarskiej w pobliżu ogrodu botanicznego. 12
sieipnia w sobotę wypadł właśnie dzień przyjęć, petenci tłoczyli się w
poczekalni. Pomieszczenia służbowe zajmowały parter domu, na piętrze mieszkała
rodzina Stołypinów. Po południu, po godzinie trzeciej, przed willę zajechały dwa
powozy z dwoma oficerami żandarmerii i jednym cywilem. Wszyscy dzierżyli pękate
skórzane teczki. Czytelnik domyśla się ich zawartości. Są co najmniej dwie
wersje przebiegu samego zamachu. Według pierwszej jeden z przybyszów wrzucił do
poczekalni swoją teczkę, która natychmiast eksplodowała. Podług drugiej wersji
wszyscy trzej podnieśli swe bagaże i z okrzykiem „Niech żyje wolność! Niech żyje
anarchia!" cisnęli je przed siebie w głąb domu. Tak czy inaczej eksplozja
zniszczyła willę, po poczekalni i portierni nie zostało prawie śladu. Zginęło
trzydzieści osób. Nie wszystkie udało się zidentyfikować. Byli to przeważnie
petenci, jak na przykład pewna uboga wdowa, która przyszła prosić o przyjęcie
swego sześcioletniego syna do szkoły na koszt pańtwa. Aby wzruszyć premiera,
zabrała dziecko ze sobą; zginęli razem.
Stołypin ocalał. Natychmiast po eksplozji pomógł swym poranionym dzieciom
wydostać się spod rumowiska. Potem kierował akcją ratunkową. Wszyscy zamachowcy
zginęli od wybuchu. Był to ostatni zamach eserowców-maksymalistów. Potem
dokonywali już tylko grabieży. Większość z nich skończyła na szafocie.
Po zamachu maksymalistów na premiera Azef wpadł w panikę. Wymusił na Komitecie
Centralnym oświadczenie nie tylko dystansujące się od zamachu, lecz także
potępiające sposób jego wykonania. Prywatnie szef OB poprzysiągł zamachowcom
zemstę. Oświadczenie, napisane własnoręcznie przez Azefa, wzbudziło wiele
wątpliwości. Komitet Centralny potępia metody maksymalistów — mówiono — ale
dlaczego nasza Organizacja Bojowa pozostaje bezczynna? Wśród krytyków byli
ludzie znający się na rzeczy, eks-bojowcy z prowincji. Utworzyli oni samorzutnie
grupę, która potajemnie kontrolowała pracę oddziału Azefa. Wyszło na jaw, że
obserwatorzy chodzą zbyt często fałszywymi drogami. Nie szczędzono krytycznych
uwag; zaczęły się jawne spory o trafność przyjętej taktyki. Azef zręcznie
podżegał do kłótni, ale sam trzymał się z boku, wysuwając na pierwszy plan
Sawinkowa. Jego niedawne przygody, ucieczka spod szubienicy, przysporzyły mu w
partii ogromnej popularności. Dla młodszych bojowców był żywą legendą
Organizacji. Wszyscy męczennicy tenoru — Sazonow, Kalajew, Schweitzer — byli
jego druhami. Lubił ich wspominać w koleżeńskim gronie. „Świetny narrator —
pisze Nikołajewski — z zapałem malował atmosferę miłości i poważania panującą w
Organizacji minionych lat. Ten nastrój Sawinkow starał się kultywować. Z miłosną
uwagą podchodził do nowicjuszów i nie dziw, że i sam ją zdobywał". Niezwykły
autorytet Borysa Wiktorowicza postanowił Azef wykorzystać w swej rozgrywce.
Obdarzony niewątpliwie zdolnościami przywódczymi, miał Azef na Sawinkowa wielki
wpływ. Borysowi Wiktoro-wiczowi — jak twierdzi Nikołajewski — cech takich
brakowało. „Nie posiadał śmiałości inicjatywy, odwagi samodzielnej decyzji,
rzutu myśli samoistnej. Czuł się pewny tylko wówczas, gdy mógł oprzeć się na
kimś, kto imponował mu swoją równowagą wewnętrzną". Azef imponował wszystkim
opanowaniem i brakiem jakichkolwiek rozterek. Tylko jedno wyprowadzało go z
równowagi: strach przed zdemaskowaniem. Przy czym bardziej bał się utraty
dochodów niż śmierci. Obojętność wobec zasad współpracownicy Azefa postrzegali
jako niezłomność, spryt urastał do rangi geniuszu. Krótko mówiąc, Borys
Wiktorowicz nie mógł i nie chciał wyzwolić się spod uroku Azefa. Wierzył mu
ślepo.
Solidarność gaipowa kazała bronić honoru organizacji przed ludźmi z zewnątrz,
nawet gdy byli to członkowie tej samej partii. Azef umiejętnie podsycał niechęć
swoich podwładnych do „cywilów" przedstawiając krytyczne uwagi pod adresem
Organizacji jako próbę zdyskredytowania jej. Chcąc zmjnować finanse paitii,
wyciągał z jej kasy ogromne sumy. Wystarczyło, by któryś z kasjerów powiedział
mimochodem kilka słów na ten temat, Azef głośno protestował przeciw sabotowaniu
pracy bojówki.
We wrześniu 1906 roku w Imatrze, w Finlandii, zwołano zebranie dla rozpatrzenia
zarzutów OB wobec władz partii. Azef wysłał Sawinkowa. Borys Wiktorowicz
wygłosił filipikę przeciw Komitetowi Centralnemu, który obarczył winą za
niepowodzenia Organizacji. Zażądał, aby KC uchwalił votum zaufania dla OB i w
ramach sankcji oddał pod sąd partyjny Czernowa i Sletowa, którzy ośmielili się
mówić o bojowcach lekceważąco.
Oskarżenie było całkowicie bezzasadne. Żądanie ukarania Sletowa mogło zostać
uznane za prywatną zemstę — jak pamiętamy, Sletow był świadkiem załamania się
Sawinkowa w trakcie przygotowań do zamachu na Plehwego. Nieobecny Azef odniósł
całkowity sukces. O niepowodzeniach Organizacji nie mówiono. Przez całą noc
Sawinkow udowadniał Czernowowi, wzywając świadków, że ten odezwał się z
lekceważeniem o bojowcach. Nad ranem kierownikom terroru wyrażono votum
zaufania. Sawinkow został członkiem KC, gdzie czuwać miał nad potrzebami swojej
organizacji.
Teraz Azef w poufnych rozmowach z członkami kierownictwa partii począł
odżegnywać się od wystąpienia Sawinkowa. Przedstawiał je jako smutne świadectwo
nastrojów panujących wśród bojowców. Ludzie są zmęczeni i rozczarowani brakiem
efektów swej pracy. Prawdziwe przyczyny niepowodzeń tkwią oczywiście gdzie
indziej: metody są przestarzałe, policja doskonale się orientuje w taktyce
tenory stów i potrafi zapobiegać zamachom. Trzeba więc sięgnąć po najnowsze
zdobycze techniki, takie jak na przykład system podkopów. Organizację Bojową
należy rozwiązać. Azef i Sawinkow wyjadą za granicę, by przestudiować
współczesną technikę podkopów i nowe możliwości wykorzystania jej. Jednak
rozmówcy Azefa nie chcieli słyszeć o krótkiej nawet przerwie w akcji
terrorystycznej. Niedługo potem Azef znalazł w Monachium jakiegoś rosyjskiego
Geista, który był nie tylko wynalazcą, lecz i entuzjastą terroru. Od wielu lat
pracował nad czymś w rodzaju dzisiejszego helikoptera i był, ma się rozumieć, o
krok od szczęśliwego zakończenia. Brakujące dwadzieścia tysięcy rubli wyłożyli
bogaci sympatycy rewolucji. Wynalazca chciał za pomocą swego aparatu skutecznie
zbombardować jeden z cesarskich pałaców. Borys Wiktorowicz uwierzył w tę wizję,
co utwierdza nas w przekonaniu, że był poetą. Sawinkow uznał swoje wystąpienie
przed KC za sukces i z zapałem zabrał się do planowania nowych akcji. Godnym
celem był premier Stołypin. Po zamachu maksymalistów przyjął on zaproszenie
cesarza i zamieszkał w Pałacu Zimowym. Z rzadka tylko wyjeżdżał na audiencję do
Peterhofu. Korzystał wtedy z motorówki, podpływającej do samego pałacu na kanał
Łabędzi. Sawinkow planował zarzucenie łodzi bombami w chwili, gdy będzie
przepływać pod jednym z mostów na Newie. Okazało się jednak, że mosty są
strzeżone, a prędkość motorówki przekreśla szansę celnego rzutu. Wtedy Sawinkow
zaproponował napad grupy bojowców na Stołypina w momencie, gdy będzie
przechodził po nabrzeżu na łódź. Ochrona była jednak zbyt liczna (Azef czuwał) a
minister po pierwszym strzale zdążyłby się cofnąć do pałacu.
Brak szans na powodzenie skłonił Sawinkowa do uznania racji Azefa — dawna
taktyka całkowicie zawiodła. Na najbliższej sesji Rady Partii postanowili podać
się do dymisji. Azef doniósł swemu policyjnemu zwierzchnikowi, że rewolucjoniści
sami wyrzekną się terroru. Do Hotelu Turystów w Imatrze zjechała prawie cała
Organizacja Bojowa. Formalnie Azef pozostawi! każdemu możliwość wyboru, niemniej
rezygnacja obu szefów zachęcała do ustąpienia in gremio. Bojowcy poparli wniosek
Sawinkowa i Azefa o przerwanie terroru. Jedna z członkiń Organizacji wyraziła
nawet hołd kierownikom za „tak głębokie wniknięcie w sprawę i uczciwe wzięcie na
siebie odpowiedzialności w niepowodzeniu".
Na zebraniu KC sprawę zreferował Sawinkow. Wiadomość o faktycznym
samorozwiązaniu się Organizacji wywołała wielkie wrażenie i stanowczy protest.
Żaden z członków KC nie godził się na przerwanie terroru partii w chwili
nawiększego nasilenia tenoru rządowego; byłby to błąd polityczny i
psychologiczny. Ale Sawinkow i Azef pozostali głusi na wszelkie argumenty. Wtedy
członkowie KC postanowili odwołać się do ogółu bojowców. Na specjalnie zwołanym
zebraniu okazało się, że członkowie
OB zbytnio się ze swoimi szefami nie solidaryzują. Co więcej, wypowiedzieli
wiele krytycznych uwag na temat stylu kierowania bojówką. Włodzimierz Wnorowski,
brat poległego w zamachu na Dubasowa Borysa, mówił, że przyczyną niepowodzeń
jest zdławienie przez Azefa osobistej inicjatywy bojowców. Proponował przebudowę
OB w duchu demokratycznym. Sawinkow oponował, ale Wnorow-skiego poparli inni.
Stało się jasne, że odejście Azefa i Borysa Wiktorowicza wcale nie będzie
oznaczało rozkładu Organizacji. KC przyjął więc dymisję szefów terroru,
rozwiązał formalnie ich grupę, a z tych jej członków, którzy nie chcieli
rezygnować z roboty, utworzył odrębny lotny oddział bojowy przy Komitecie
Centralnym. Nowym szefem terroru został Lew Iwanowicz Zylberberg, były student,
wybitnie uzdolniony matematyk, dobry organizator i śmiały bojowiec. W sporze
stał po stronie Azefa i Sawinkowa, ale gotów był podporządkować się woli partii.
Zresztą nowe stanowisko przyjął zapewne nie bez cichej aprobaty swoich
dotychczasowych szefów. Azef sądził, że w ten sposób zapewni sobie kontrolę nad
poczynaniami nowego oddziału. Pomylił się.
W grudniu 1906 roku grupa Zylberberga dokonała udanego zamachu na
petersburskiego gradonaczalnika generała von der Launitza. Terrorysta zastrzelił
go na uroczystości otwarcia nowej kliniki. Oczekiwano również premiera Stołypina,
na którego czyhał już z rewolwerem Sulatycki. Ten jednak nie przybył. Bojowiec,
który strzelał, natychmiast popełnił samobójstwo. Policja pokazała jego
fotografię agentom Ochrany pracującym w hotelu w Imatrze (ulokował ich tam Azef).
Portier i pokojówka rozpoznali w Sulatyckim i Zylberbergu osoby kontaktujące się
z zabójcą Launitza. Skazani przez sąd wojskowy na karę śmierci, zostali
powieszeni w twierdzy Pietropawłowskiej w lecie 1907 roku. Ostatnie tygodnie
Zylberberg poświęcił na pisanie rozprawy matematycznej, która do rewolucji
przeleżała w archiwum Ochrany.
Azef
Na brak donosów na siebie, a nawet jawnych oskarżeń, Azef
nigdy nie mógł narzekać. Był jednak w partii zbyt ważną osobą, zbyt wielkim
cieszył się autorytetem, by takie zarzuty traktowano poważnie. Ich źródła
dopatiywano się w Ochranie, która tylko marzyła o kompromitacji przywódców
stronnictwa rewolucji. Sam Azef budził w swoich współpracownikach respekt i
podziw. Sawinkow pisze, że choć nie wszyscy go lubili, to każdy go cenił. W
obozie przeciwnym pozycja Azefa nigdy nie była mocniejsza. Podniesiono mu gażę
do tysiąca rubli miesięcznie; za radą Gierasimowa, który troszczył się o niego
jak ojciec, Azef składał te pieniądze w banku. Jego raporty, zawsze bogate w
fakty, ścisłe i inteligentne, były wysoko cenione przez samego premiera
Stołypina. Czasami, w ważnych kwestiach, prosił Gierasimowa o zadanie Azefowi
konkretnego pytania, np. jak zareagują partie rewolucyjne na pewne posunięcia
rządu, jakich sojuszy między frakcjami opozycji można się spodziewać w Dumie w
tej lub owej sprawie. Gierasimow wspomina, że agent wypowiadał się zawsze
umiarkowanie, ale konsekwentnie bronił liberalnych reform Stołypina, popierał
np. projekt zniesienia wspólnej własności wiejskiej i stworzenia licznych
samodzielnych gospodarstw, co mogłoby zapobiec rewolucji chłopskiej. Azef stał
się więc tajnym ekspertem samego premiera. I nie jest przypadkiem, że w
oficjalnym komunikacie po jego zdemaskowaniu nazwano go „współpracownikiem
rządu".
Nawet oskarżenia Włodzimierza Burcewa, historyka rewolucji i pogromcy
prowokatorów Ochrany, nie zachwiały głębokiego zaufania, jakim Azefa darzył
Borys Wiktoro-wicz. Za swoje rewelacje Burcew został pozwany przed sąd partyjny.
W jego skład weszli między innymi książę Kropotkin i Wiera Figner. Te nazwiska
świadczą, jaką rangę chciano nadać uniewinnieniu Azefa. Bo o jego uczciwości nie
wątpił nikt.
Sawinkow usiłował nie dopuścić do sądu; nie mogło mu się pomieścić w głowie, że
zarzuty Burcewa mogą być w ogóle na serio rozważane. Pojechał, by go przekonać
do odwołania oskarżeń. Ale Burcew miał dowody. W roku 1906 zgłosił się do niego
Michał Bąkaj, urzędnik warszawskiej Ochrany, który przedstawił mu listę agentów
Ochrany wśród polskich socjalistów. Było tam i nazwisko Stanisława
Brzozowskiego. Od tej pory Bąkaj stał się stałym informatorem Burcewa i zyskał
jego zaufanie. Bąkaj dostarczył wskazówek i sugestii, które przywiodły Burcewa
do przekonania, że Ochrana ma swego agenta w ścisłym kierownictwie partii
ukrywającego się pod pseudonimem „Raskin" i że agentem tym jest Azef.
Sawinkowowi nie udało się przekonać Burcewa, by zaniechał oskarżeń. Ten zdawał
sobie jednak sprawę, że opiera się przede wszystkim na poszlakach. Swoim
dokładnym przedstawieniem roli Azefa w Organizacji Bojowej Sawinkow skłonił
Burcewa do szukania przekonujących dowodów.
Burcew znał byłego kierownika Ochrany, senatora Aleksego Łopuchina, którego od
kilku lat bezskutecznie namawiał do napisania pamiętników. Kies znakomicie
zapowiadającej się karierze Łopuchina położył zamach na Pleh-wego i następujące
po nim wypadki rewolucyjne. To Łopu-chin wespół z szefem moskiewskiej Ochrany
Zubatowem był autorem tworzenia przy pomocy prowokatorów organizacji
opozycyjnych i robotniczych, które pozostawałyby po ścisłą kontrolą policji.
Rozwijał też siatkę agentów w istniejących grupach i partiach rewolucyjnych.
Jednym z filarów tego systemu agentury i prowokacji stał się Azef. Burcew
dowiedział się o podróży Łopuchina na Zachód i spotkał go niby przypadkiem w
ekspresie między Kolonią a Paryżem. Senator Łopuchin z zaciekawieniem wysłuchał
opowieści Burcewa o tajemniczym „Raskinie". Jego ciekawość jeszcze wzrosła, gdy
dowiedział się, że ów „Raskin" nie tylko stanął na czele Organizacji Bojowej,
lecz i walnie się przyczynił do śmierci ministra Plehwego i w. ks. Sergiusza.
Tak więc wypromowany i sowicie przez Łopuchina opłacany agent złamał karierę
swego zwierzchnika i łas-kawcy. Udane zamachy i rewolucja 1905 roku dowiodły, że
kontrolowanie wrogów rządu przy pomocy agentów i prowokatorów jest kosztownym
złudzeniem. Burcew poprosił Łopuchina o potwierdzenie, że Azef i „Raskin" to ta
sama osoba. — Żadnego „Raskina" nie znam — odpowiedział senator — ale inżyniera
Jewno Azef a widziałem kilka razy. — Jednocześnie Łopuchin zastrzegł sobie
anonimowość, co Burcew mu zagwarantował.
Złamał przyrzeczenie w kilka miesięcy później, kiedy w czasie partyjnego sądu
honorowego został przyparty do muru przez obrońców Azefa. Sąd odbywał się w
paryskim mieszkaniu Borysa Wiktorowicza, 32, rue La Fontaine. Burcewa oskarżali:
Czernow, Natanson i Sawinkow. Nawet zdanie Łopuchina nie przekonało ich. Ale
sędziowie już się wahali. Uznano, że zarzuty Burcewa godne są dokładnego
zbadania. W czasie obrad sądu honorowego, a trwały one miesiąc, Azef podróżował
po całej Europie ze swoją przyjaciółką, panią N., która jeszcze wiele lat
później wspominała ten „nieustanny piknik". Azef pełną garścią czerpał z
partyjnej kasy, nikt nie śmiał mu odmówić; w Paryżu pani N. podarował brylanty
za kilkadziesiąt tysięcy franków.
Azef ignorował sąd. Pewny był uniewinnienia nie tylko dla swych rozlicznych
zasług. Jesienią 1908 roku do portu, w Kronsztadzie zawinąć miał krążownik „Ruryk".
Okręt przybywał z Glasgow, gdzie został zbudowany. Tam też przez kilka miesięcy
szkolono załogę. Pierwszym gościem na „Ruryku" miał być sam cesarz. Boiys
Wiktorówicz spędził kilka tygodni w Glasgow, gdzie zaprzyjaźnił się z kilkoma
marynarzami z „Ruryka". Jeden z nich postanowił zastrzelić Mikołaja na pokładzie
okrętu. Był też i drugi ochotnik. Gdyby zamach się powiódł, nawet Burcewowi nie
udałoby się przekonać kogokolwiek, że Azef jest agentem policji. Obydwaj
zamachowcy spotkali się z cesarzem twarzą w twarz, ale żaden z nich nie
strzelił.
Senator Łopuchin nie miał za złe Burcewowi, że złamał przyrzeczenie dyskrecji.
Nie spodziewał się chyba, jaki efekt będzie miało jego wyznanie. W Petersburgu
senator był dla przedstawiciela partii bardzo łaskawy. A trzeba zaznaczyć, że
przedtem odwiedził go nie tylko Azef, który prosił, lecz i sam pułkownik
Gierasimow, który groził. Łopuchin nie tylko potwierdził wszystko i dodał nowe
szczegóły, wzmocnił jeszcze oskarżenie nowym dowodem. Podał ścisłą datę jednego
ze spotkań z Azefem. Poproszony o wyjaśnienia agent przedstawił opiewające na
ten dzień rachunki z berlińskiego hotelu. Po dokładnym sprawdzeniu okazało się,
że zostały one sfałszowane przy pomocy policji. Co więcej, senator zgodził się
pojechać do Londynu, gdzie w obecności Argunowa, Czernowa i Sawinkowa wszystko
raz jeszcze powtórzył. Swą szczerość i zemstę na Azefie przypłacił Łopuchin
sądem, który mu udowodnił... przynależność do Partii
Socjalistów-Rewolucjonistów. Decydującym dowodem były rozmowy senatora z
eserowcami o Azefie. Procesowi patronował sam premier Stołypin, nawiasem mówiąc
kolega gimnazjalny Łopuchina. Nielojalność ukarana została zesłaniem na Syberię.
W końcu grudnia 1908 roku Komitet Centralny partii zwołał do Paryża naradę.
Postawiono pytanie: czy należy w sprawie Azefa prowadzić śledztwo, czy też można
go już teraz zabić. Z kilkunastu osób tylko cztery (Prokofiewa, Zenzinow,
Sawinkow i Sletow) głosowały za niezwłocznym wykonaniem wyroku. Inni też nie
wątpili o winie prowokatora, ale obawiali się rozłamu w partii. Karpowicz,
zabójca ministra oświaty Bogolepowa, pisał z Rosji, że wystrzela cały Komitet
Centralny, jeśli Azefowi spadnie włos z głowy. Trup prowokatora mógł też
ściągnąć na emigrantów represje policji francuskiej. Postanowiono zwabić Azefa
do pewnej ustronnej willi we Włoszech i tam wystawić mu rachunek. Tymczasem
Czernow, Sawinkow i jeden z bojowców mieli udać się do Azefa (245, Boulevard
Raspail) bez broni i przesłuchać go. Bezsens tego polecenia jest oczywisty. Sam
Azef musiał być zdumiony takim obrotem sprawy i wbrew faktom wyparł się
jakichkolwiek związków z Ochraną. — Czy chcesz jeszcze coś dodać? — zakończył
Czernow; jakby fakty wzbudzały jakieś wątpliwości. Azef odpowiedział apelem do
sumienia Czernowa: — Wiktorze, nasze dusze przez tyle lat były tak blisko
siebie. Jak możesz mnie podejrzewać... Na odchodnym podarowano Azefowi czas do
namysłu do południa następnego dnia. — Potem będziemy się czuli zwolnieni z
wszelkich zobowiązań — powiedział Sawinkow. Azef zaoszczędził im tej próby.
Nieodparcie nasuwa się wniosek, że eserowcy podświadomie wzdragali się przed
ukaraniem Azefa. Nie zaniedbano niczego, by umożliwić mu ucieczkę. Zaraz po
wyjściu nieproszonych gości Azef spakował się, zniszczył kompromitujące go
dokumenty (Czernow i Sawinkow nawet do nich nie zajrzeli), zapewnił żonę o swej
niewinności i przez nikogo nie niepokojony pojechał na dworzec. Jego domu nikt
nie obserwował. Zatrzymał się w Niemczech u pani N., skąd napisał swój ostatni
raport dla Gierasimowa. Tym razem opowiedział o roli, jaką senator Łopuchin
odegrał w jego zdemaskowaniu. Były to informacje świeże i z dobrego źródła;
zdradzili je w ostatniej rozmowie z Azefem Czernow i Sawinkow.
Ale i Gieiasimow się nie ostał. Student Pietrow, ese-rowiec, wpadł w więzieniu
na pomysł, by uratować siebie i towarzyszy proponując Ochranie usługi Azefa.
Ułatwiono mu ucieczkę i zwolniono kilku przyjaciół. Za granicą Pietrow wydał
sekret partyjnym towarzyszom i oddał się do ich dyspozycji. Wysłali go do
Petersburga, by zabił Gierasimowa. Tego zastępował akurat pułkownik Karpow —
padł więc ofiarą zamachu. W śledztwie Pietrow zeznał, że do zabójstwa namówił go
Gieiasimow. To bezczelne kłamstwo w innych okolicznościach zostałoby odrzucone,
ale zdemaskowanie Azefa zrodziło tenor podejrzeń. Ten i ów dawał wiarę słowom
Piętrowa i niewiele brakowało, by Gierasi-mow stanął przed sądem wojennym.
Jedynie wstawiennictwu Stołypina zawdzięczał, że nie dostąpił tego zaszczytu.
Ale był to już ostatni fawor, jaki mu premier wyświadczył. Sam Stołypin w kilka
lat później został śmiertelnie raniony w teatrze kijowskim przez niejakiego
Dymitra Bogrowa, o którym nie wiadomo, czy był agentem Ochrany wśród
rewolucjonistów, czy eserowskim informatorem w policji. Zaproszenie do teatru
Bogrow dostał od naczelnika kijowskiej Ochrany. Pośpieszne śledztwo trwało
tydzień, niczego nie wyjaśniło, zakończył je kat. Stołypin był ostatnią nadzieją
Rosji. Potem już tylko rewolucja.
Azef zamieszkał na stałe w Niemczech u boku pani N. Obrał nowy zawód — założył
biuro maklerskie i zaczął grać na giełdzie. Zyskał znajomych i pewną
popularność. Ceniono go za gościnność. Wybuch wojny zrujnował tę dostatnią
egzystencję. Większość kapitału Azef ulokował w rosyjskich papierach, które z
dnia na dzień zostały z giełdy berlińskiej wyrugowane. Ale Azef nie kapitulował
— założył magazyn mód i pracownię gorsetów. Firma prosperowała. Cios przyszedł z
innej strony. Ktoś rozpoznał Azefa i doniósł niemieckiej policji. Jako
niebezpieczny rewolucjonista został internowany. Dopiero rewolucja
październikowa zwróciła mu wolność. Zmarł wiosną następnego roku. Na jego giobie
w Wilmeisdoifie nie ma nazwiska, tylko numer miejsca — 446. Tak podobno
bezpieczniej.
Zdemaskowanie Azefa — wspominał Borys Wikto-rowicz — zadało cios moralny partii,
a zwłaszcza tenorowi. Sawinkow postanowił uratować honor Organizacji Bojowej,
dowieść, że to nie Azef i jego policyjne powiązania były źródłem jej zwycięstw
na bruku Moskwy i Petersburga. Wrócił do punktu wyjścia: za wiedzą Komitetu
Centralnego rozwiązał Organizację i powołał grupę bojową. Po pierwszym udanym
zamachu partia miała ją uznać za własną. Dokładnie więc tak, jak to zrobił na
początku Grzegorz Gerszuni.
Swoje wspomnienia kończy Sawinkow zdaniem: „Zacząłem więc przygotowywać nową
kampanię terrorystyczną". I rzeczywiście, dobrał dwunastu, z których każdy znał
carskie więzienia, katorgę lub zesłanie, każdy miał doświadczenie w konspiracji
i terrorze. A jednak całe to romantyczne przedsięwzięcie spaliło na panewce —
trzech bojowców okazało się agentami Ochrany. Co za kontrast z Organizacją —
pisał Nikołajewski — w której zdrajcą był jeden Azef. Sam Sawinkow nie znalazł
też siły, by rzucić wszystko na szalę; miotał się bez celu po całej Europie,
trwonił pieniądze, do Rosji nie pojechał.
Terror indywidualny jako metoda walki przeżył się. Podróżujący nielegalnie po
Rosji Sletow spotykał się wszędzie ze sceptycyzmem wobec terroru. Miałem
wrażenie — pisał — że nawet gdyby bojowcom udało się dostać samego cara, to w
partii by podejrzewano, że to na skutek prowokacji. Przekroczona została kolejna
granica psychologiczna tamująca drogę do rewolucji. Po cesarskich urzędnikach i
wojskowych kolej przyszła na samą monarchię. Dwunasto-funtowa bomba wystarczyła,
by roznieść w drzazgi powóz ministra, zniszczenie starego świata wydawało się
już tylko kwestią odwagi i liczby karabinów.
Paryż, niestety
I znowu nie był nigdy sam:
Szła za nim chandra — nieproszona,
Jak idzie cień lub wierna żona.
Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin (przeł. Adam Ważyk)
Paryż to dla rewolucjonisty był boczny tor, wilegia-tura, sen. Jedynie przewrót
mógł go przywrócić do czynnego życia. Borys Wiktorowicz był zbyt dobrze znany
Ochranie, afera Azef a dopełniła miaiy. Znalazł sobie jednak zajęcie — kiedyś
chciał przecież pisać. Nic tak nie pomaga w pisaniu jak towarzystwo pisarzy. W
Paiyżu spotkał Mereżkowskich; znał ich już z Petersburga. Ona — Zinaida
Nikołajewna Gippius — była popularną i niezłą poetką. Jej mąż, Dymitr
Sergiejewicz Mereżkowski, pisywał wszystko: od publicystyki i felietonów do
powieści historycznych i prozy filozoficznej. Powiadano, że Mereżkowskich jest
troje, bo na stałe przyłączył się do tej pary Dymitr Fiłosofow, krewny Sergiusza
Diagilewa, zdolny krytyk i eseista. Zinaida Gippius — zawsze pełna energii —
organizowała w Petersburgu Zebrania Religijno-Filozoficzne, gdzie spotykali się
poeci, malarze, duchowni i filozofowie. Inteligencja rosyjska rozczarowana do
społecznego radykalizmu i rewolucji, wyruszyła na poszukiwanie Boga. Sądząc ze
świadectw współczesnych, pani Gippius była w tej podróży czarującą towarzyszką.
Jednych zadziwiała ironią i złośliwością, innych — inteligencją. Jej żywiołem
była ekstrawagancja; białe suknie nosiła na przemian z męskimi ubraniami a la
George Sand; perfumowała papierosy. Fascynowała urodą: „wspaniałe sięgające do
kolan, złotoczerwone włosy, które lubiła rozpuszczać, zasłaniały ramiona i
szczupłą talię"; na szyi stale nosiła różaniec z czarnym krzyżem i lorgnon.
Zinaida nie taiła, że czuje się kobietą i mężczyzną. Jej białe suknie oznaczały
apoteozę dziewictwa, męską stronę duszy symbolizował męski pseudonim i takiż
podmiot lityczny jej wierszy, w któiych motywy zmysłowe nie były rzadkie.
W Paryżu więc, jak przystało na emigranta, rozpoczął Borys Wiktorowicz swoje
pisarskie próby, którym patronowały cienie towarzyszy. Pani Zinaida Gippius
wspomina, że któregoś dnia przyniósł wspomnienia o Kalajewie. Wywołały one tylko
niesmak, obrażały pamięć przyjaciela swoją pretensjonalnością. Autor starał się
naśladować Przybysze wskiego. Tę surową ocenę Sawinkow przyjął z pokorą i bez
obrazy. Idąc za radą poetki, zaczął pisać powieść, której ideową osnowę — jak
twierdzi pani Gippius — zaczerpnął z książki Mereżkowskiego O przemocy. Powieść
pod apokaliptycznym tytułem Koń bliednyj opowiada oczywiście o zamachowcach. W
postaciach łatwo rozpoznajemy Borysa Wiktorowicza, a także Iwana Kalajewa, Dorę
Brylant. Tytuł wymyśliła poetka, odstąpiła też Sawinkowo-wi jeden ze swoich
pseudonimów: W. Ropszyn, pod którym niedawno publikowała. Gotową powieść
Mereżkowscy wywieźli do Rosji i ogłosili w „Russkoj Myśli".
Ujęta w formę dziennika powieść skąpi terrorystom rysów heroicznych. Przedstawia
ich jako pełnych skrupułów straceńców, którzy gorączkowo szukają uzasadnienia
dla swych czynów. Jerzemu, głównemu bohaterowi, pozostał już tylko jeden motyw:
„ja tego chcę". Prowadzi on długie rozmowy ze swym towarzyszem Wanią, który w
dorożkarskim zajeździe w chwilach wolnych od śledzenia swej ofiary czyta Nowy
Testament. Jako autor jest Borys Wiktorowicz modernistycznym epigonem
Dostojewskiego. Jerzy przypomina Swidrygajłowa ze Zbrodni i kary; Wania
usiłujący godzić socjalizm z Ewangelią, to kopia Aloszy Karamazo-wa.
Znacznie lepszą powieścią jest pod każdym względem następna książka Sawinkowa —
To, czego nie było — której fabuła osnuta jest na kanwie wypadków rewolucji 1905
roku.
Sawinkow nie został Gorkim eserowców. Już sama przynależność do partii ciążyła
mu, tym baidziej nie nadawał się na wieszcza rewolucji. Koń bliednyj i To, czego
nie było to książki dekadenckie, obwieszczające pustkę.
Snujący się po Paryżu Sawinkow przestraszył młodego i niewinnego jeszcze Ilję
Erenburga. „Nigdy dotąd — wspominał — nie zdarzyło mi się spotkać tak
zagadkowego i strasznego człowieka. W twarzy jego uderzały przede wszystkim
mongolskie kości policzkowe i oczy, to smutne, to niezwykle okrutne, które
często przymykał, a powieki miał ciężkie, niesamowite". Borys Wiktorowicz bywał
w „Rotonde" przy bulwarze Montparnasse, gdzie spotykała się cyganeria paryska;
Modigliani, Zadkine, Rivera, Soutine, Chagall, Apollinaire, Cendrars... Sawinkow
siadywał w kącie w swym meloniku, z którym się nigdy nie rozstawał, pił wódkę
winogronową, opowiadał o swoich przygodach w Rosji. Z czasem zaczął spisywać
wspomnienia.
Do Paryża przyjechała żona Sawinkowa, Wiera Gle-bowna, z dziećmi. Zamieszkali na
ulicy La Fontaine, niedaleko Mereżkowskich. Ale on kochał Ksenię Zylberberg,
siostrę Lwa Iwanowicza. Pani Gippius wspomina, że pewnego wieczoru przyszła
Wiera Glebowna i powiedziała, że nie może już wytrzymać, wraca z dziećmi do
Rosji i zostawia Sawinkowa „nowej żonie". Tak też się stało.
Borys Wiktorowicz osiedlił się z nową rodziną (wkrótce przyszedł na świat syn,
Lew) w San Remo, w villa Vera. Mieszkała z nimi chora na gruźlicę Maria
Prokopowa, narzeczona Jegora Sazonowa.