Za liberalizmem, a nawet przeciw
Aż dziw, jak wiele zależy od umiejętnego rozkładania akcentów. Mistrzostwo w tym
względzie bez wątpienia okazał prof. Paweł Bożyk na styczniowym spotkaniu Klubu
Nowej Lewicy.
Na spotkanie profesor przybył z tekstem stanowiącym podstawę jego wykładu,
opublikowanym właśnie w "Przeglądzie". Jednak te same treści i tezy, które w
publikowanym artykule czynią zeń jednoznacznego zwolennika rozwiązań
liberalnych, dla którego rozwiązania prospołeczne są ledwie wielkością
rezydualną wobec wymogów liberalnej gospodarki, a ich waga wzrasta dopiero wraz
z perspektywą utraty poparcia wyborczego przez SLD, te same treści bez
akcentowania ich doraźnego kontekstu, zostały przez część zebranych nagrodzone
oklaskami. A przecież sprzeciw wobec liberalizmu ma być, podobno, wyróżnikiem
lewicy "na lewo od SLD".
Klaskaniem mając obrzękłe prawice, zebrani nie zauważyli, że - jak twierdzi
prof. Bożyk: "Nie należy kwestionować atutów ekonomicznych rozwiązania
liberalnego. Są one oczywiste i łatwo je udowodnić. W gospodarce liberalizm
przynosi większe korzyści niż protekcjonizm państwa. Daje przewagę produkcji
bardziej efektywnej, tańszej i często lepszej. Przesunięcie środków z dziedzin
mniej efektywnych do bardziej wydajnych może tylko poprawić sytuację" (P. Bożyk,
"W poszukiwaniu alternatywy dla planu Hausnera", "Przegląd" nr 4/2004).
*
Sąd ten nie jest odosobniony. Zasadniczo jego zdroworozsądkowe walory doceniają
wszyscy, po alterglobalistów włącznie. Dla wszystkich sposób produkcji jest
niekwestionowalny, należy tylko zmienić sposób podziału. Pogląd ten utwierdzają
ekonomiści sympatyzujący z "konstruktywną lewicą", jak np. profesor Grzegorz
Kołodko: "... globalizacja jest katalizatorem procesu posocjalistycznej
transformacji i z pewnością proces liberalizacji i przekształceń systemowych nie
byłby aż tak daleko, głęboko i szeroko zaawansowany, gdyby nie ekspansja
światowego kapitalizmu. Z tego punktu widzenia szczęśliwym zbiegiem
historycznych okoliczności jest to, że kiedy pojawiają się olbrzymie nadwyżki
kapitału (...) w najbogatszych gospodarkach świata, pojawia się również olbrzymi
głód kapitału (...). Pojawia się (...) kolosalne ciśnienie podaży wolnego
kapitału, który chciałby coś odkryć, chciałby, żeby coś się wyłoniło - i tu
raptem, rzeczywiście coś się wyłoniło: zostaliśmy nazwani emerging markets,
wyłaniające się rynki (...), gdzie można robić interesy" (G. Kołodko, "Globalizacja:
wyzwanie dla nowych gospodarek rynkowych", wykład z dnia 6.02.2003 r. na Zamku
Królewskim).
Obaj profesorowie zdają sobie jednak sprawę z faktu, że rzeczywista sytuacja nie
jest tak idylliczna, jakby wynikało z przytoczonych powyżej konstatacji
teoretycznych.
Zasadniczą kwestią jest bowiem sprzeciw tej części społeczeństwa, która w wyniku
"naturalnych" procesów ekonomicznych została zepchnięta na margines
pauperyzacji. Według prof. Bożyka, sprzeciw ten ma ową nieszczęśliwą cechę, że
przekłada się na spadek poparcia wyborczego dla SLD. Inaczej nie byłby problemem
godnym uwagi eksperta jego klasy, który wie, jaka, właściwa strategia
gospodarcza przyniosłaby efekty w postaci polepszenia ogólnej sytuacji.
Niestety, rozwiązania liberalne, stosowane w dawce nieadekwatnej do kondycji
kraju, skutkują patologiami, spośród których bezrobocie strukturalne zajmuje
pierwszoplanową pozycję obok zróżnicowania dochodowego i wadliwej struktury
polskiej gospodarki, co wyraża się w rosnącym zadłużeniu zagranicznym.
Zasadniczo, prof. G. Kołodko zwraca uwagę na podobne czynniki mącące
uspokajający obraz świata, w którym wszystko dzieje się możliwie najlepiej.
Podkreśla on jednak, zgodnie z tezą, że sposób produkcji jest OK., tylko
szwankuje sposób podziału, że "poziom arogancji możnych tego świata wobec
biednych(...) jest faktycznie nieakceptowalny".
*
Prof. Bożyk słusznie zauważa, że przyjęcie przez Polskę zasad gospodarki
liberalnej, które dały dobre efekty w USA, nie spełniły i nie mogły spełnić
tutaj tych samych nadziei, co tam. Reaganomika polegająca na ograniczeniu
interwencjonizmu państwa i obniżeniu udziału budżetu w PKB (a więc dochodów i
wydatków budżetu) oraz koncentracja na zwalczaniu inflacji nadała stagnującej
gospodarce amerykańskiej tak bardzo potrzebny jej impuls. Wykorzystanie różnych
mechanizmów i narzędzi ekonomicznych zwiększających udział i znaczenie rynku
było podyktowane potrzebami rozwoju przedsiębiorstw. Tymczasem w Polsce chodziło
o doktrynalne zmiany w strukturze własności. Zmiany były podporządkowane
"konieczności" tworzenia klasy kapitalistów, a nie dobru produkcji. Inne cele
stojące przed owymi gospodarkami wymagały odmiennych kuracji.
Gospodarka amerykańska, w wyniku stagnacji, zaczęła tracić przewagę nad innymi
gospodarkami. Większa dawka rynku pomogła przełamać pewną rutynę. Jednak w
Polsce, gdzie zasadniczo cała gospodarka nie była konkurencyjna, należało
najpierw doprowadzić do jej modernizacji, a dopiero później szukać
najskuteczniejszych impulsów dla jej ekspansji, twierdzi prof. Bożyk. W obecnym
wyścigu nie chodzi bowiem nawet o samo tempo wzrostu PKB, ale o postęp
technologiczny i jakościowy w produkcji, o tempo przemian w zarządzaniu i
organizacji, o osiągnięcia w nauce. Sprawa wydaje się oczywista nawet dla laika.
Skąd więc ślepota rządzących?
Każdy mechanizm gospodarczy funkcjonuje w kontekście - jest nim przeszłość i
problemy, które nawarstwiły się w przeszłości. Kuracja powinna odpowiadać tym
właśnie specyficznym uwarunkowaniom. Nie jest tak, że jedna recepta jest równie
skuteczna przez cały czas. Doświadczenie historyczne pokazuje, że gospodarka
kapitalistyczna rozwija się w sposób immanentnie nierównomierny i dlatego
kuracje polegają również na "przeginaniu" rozwiązań, wahając się od
protekcjonizmu i interwencjonizmu do skrajnego liberalizmu. Chodzi o to, że ze
względu na rozproszenie producentów, zmiana musi osiągnąć masę krytyczną, aby
zadziałała. Zazwyczaj okazuje się wówczas, że nastąpiło przegrzanie lub
przechłodzenie koniunktury, za co w pierwszym rzędzie płacą najdrobniejsze
podmioty rynku będące jednocześnie amortyzatorami dla innych, silniejszych.
Bożyk akcentuje, że liberalizmowi towarzyszą patologie "często proporcjonalne do
dozy liberalizmu". A jednak patologie liberalizmu w USA są mniejsze niż w
Polsce, co chyba nie oznacza, że polska gospodarka jest bardziej liberalna niż
amerykańska. I tak, bezrobocie strukturalne kilkakrotnie przewyższa jego poziom
w USA czy w Europie Zachodniej. Jest to, poza całym złem społecznym, czynnik
utrudniający rozwój, albowiem potrzeby społeczeństwa nie przekładają się na tzw.
efektywny popyt, który pobudzałby koniunkturę krajowych producentów. Wytworzenie
się prawidłowej struktury produkcji w krajach rozwiniętego kapitalizmu było
efektem długotrwałego procesu, którego zabrakło w Polsce. W USA istniało
ideologicznie podbudowane założenie o równości uczestników życia społecznego,
jakiś szacunek dla pracy fizycznej. Dużo szersza była warstwa
drobnomieszczaństwa żyjącego na uboczu świata wielkich korporacji. To zaplecze
pozwoliło Stanom nie przejmować się zbytnio problemem bezrobocia - nie bez
znaczenia jest tu kwestia napływowej (kolorowej) siły roboczej, która brała na
siebie pierwsze uderzenia recesji. Ponadto, w kwestii rozwoju dziedzin
kapitałochłonnych, państwo miało do odegrania rolę inicjującą (np.
komputeryzacja w powiązaniu z przemysłem wojennym), zalecenia liberalizmu
traktując umownie i zgodnie z potrzebami.
Podejście "gospodarskie" do gospodarki narodowej powinno polegać na przyjrzeniu
się, co można ulepszyć na bazie tego, co jest, a nie stosować taktykę "spalonej
ziemi", czyli faktycznie rozkradania tego, co się da. Wbrew pozorom i
gorączkowej propagandzie, że "polska droga do kapitalizmu" jest drogą
uniwersalną, trzeba stwierdzić, że jest ona raczej nawrotem do okresu
międzywojennego, a może i do wzorców wcześniejszych, w których dominują na wpół
feudalne stosunki międzyludzkie, głównie polegające na całkowitej pogardzie dla
ludzi pracy fizycznej czy szerzej, najemnej.
Mimo zapowiedzi, i dziś nie powstała "klasa średnia", ale zamiast tego nastąpiła
polaryzacja społeczeństwa. Jak przed wojną, warstwa przedsiębiorcza nie jest
zainteresowana rozwijaniem gospodarki, ale usadowieniem się na pozycji
pośrednika czy zarządcy z mocy obcego nadania. Tego typu klasa ludzi głucha jest
na apele o rozwijanie nowych technologii. Społeczeństwo, które nie ma zaplecza w
postaci wsi (rezerwa wyczerpana), ani drobnej przedsiębiorczości i usług, nie ma
szans, by powielić wzorce rozwojowe zupełnie odmiennego typu.
Jakby wielką nie była tragedia katastrofalnego poszerzania się sfery ubóstwa w
naszym kraju, z punktu widzenia gospodarki globalnej problem nie jest zasadniczy
- ma bowiem charakter niedopasowania lokalnego, które może być nawet korzystne z
punktu widzenia niektórych krajów UE pragnących konkurować na rynkach
światowych. Rozpiętości dochodów są w Polsce porównywalne z tymi, jakie mają
USA. Nie ma więc naglącego powodu, aby przedsiębiorcy czy kapitał narodowy
musieli szukać rozwiązań wymagających od nich ambicji samodzielnościowych. Tym
bardziej kapitał międzynarodowy.
Prowadzi to do dalszego pogłębiania się zadłużenia Polski ze względu na
narastające opóźnienie technologiczne. Spirala nakręcającego się absurdu
prowadzi do sytuacji bez wyjścia.
Patologie liberalizmu są, według Bożyka i nie tylko, ceną przyspieszonego
rozwoju gospodarczego. Aby jednak miał miejsce ów rozwój, nie można rezygnować z
prowadzenia jasnej i konsekwentnej strategii gospodarczej. Rzecz w tym, że ta
strategia jest niekorzystna dla prywatnych przedsiębiorców, którzy więcej
zyskują na upadłości gospodarki narodowej niż na jej rozkwicie. Trwa bowiem
walka o podział ograniczonego wszak rynku, wpływów i o wyeliminowanie
konkurencji. Samodzielności dawno już się biurokracja i burżuazja kompradorska
wyrzekły.
Już dziś można powiedzieć, że prognozy prof. Bożyka co do samobójczej polityki
SLD się sprawdzają. Katastrofalne wyniki sondażowe SLD, a silny ruch do przodu
Samoobrony jest wyrazem gniewu elektoratu SLD. Jaka jednak była szansa SLD na
inną politykę?
Wyraźnie widać o co chodzi w krajach przechodzących transformację, jeśli porówna
się Polskę z Chinami. Chiny są częstym przykładem skuteczności ekonomicznej
przekształcającej się gospodarki w kierunku wolnego rynku i kapitalizmu. Otóż w
Chinach biurokracja nie wypuściła z rąk zarządzania gospodarką, choć funkcja ta
realizowana jest inaczej niż w okresie "socjalizmu realnego". Od 1978 r.
biurokracja chińska realizuje konsekwentnie immanentny cel wszelkiej biurokracji
- jej przepoczwarzenie się w burżuazję narodową. W przeciwieństwie do Polski,
gdzie biurokracja postawiła na żywiołowe i indywidualistyczne przechodzenie
nomenklatury do klasy prywatnych właścicieli środków produkcji, biurokracja
chińska usiłuje transformacji dokonać "w szyku", a nie "w rozsypce".
Pewne elementy racjonalności, które stąd wynikają są opisywane jako sukces. Dla
społeczeństwa efekt nie odbiega specjalnie od losu, jaki spotkał ludność krajów
Europy Środkowej i Wschodniej. Z tą różnicą, że Chiny wydają się mieć większą
szansę na stanie się jednym ze średniorozwiniętych państw kapitalistycznych (ze
zjawiskiem pauperyzacji szerokich mas społeczeństwa), ze stosunkowo
konkurencyjnymi, wydzielonymi gałęziami produkcji. Nie grozi im stoczenie się do
rangi peryferii czy, co najwyżej, zaplecza surowcowo-pracowniczego lub
gospodarki opartej na wtórnym obrocie handlowym.
Obrońcy modelu chińskiego podkreślają, że informacje o braku demokracji w tym
kraju są mocno przesadzone. Nie na tym jednak koncentrują się nasze uwagi
dotyczące kwestii przemian gospodarczo-społecznych i ich stosunku do demokracji.
Uważamy nawet, że w porównaniu z Chinami, które dzięki utrzymaniu władzy "silnej
ręki" biurokracji w gospodarce, a więc mogącymi przez lata sterować nowymi
kapitalistami w ramach stworzonego przez siebie ładu prawnego, w Polsce, na
obecnym etapie rozprzężenia i anarchii będącej dziełem elit politycznych i
pazernej, nowej burżuazji, nie ma możliwości wprowadzenia analogicznej polityki
ekonomicznej w tak stosunkowo "demokratyczny" sposób, jak to ma miejsce w
Chinach (demokratyczny z punktu widzenia nowej burżuazji).
Biorąc bowiem pod uwagę posunięty stopień patologizacji życia gospodarczego
polegający na uzależnieniu gospodarki narodowej od kapitału zagranicznego i
całkowity brak samodzielności naszej klasy kapitalistów oraz samoistnych celów
strategicznych, odwrót od tego stanu rzeczy wymagałby posunięć co najmniej o
charakterze dyktatorskim (na modłę reżymów panujących w latach 70. i 80. w
Ameryce Łacińskiej). Z tego, że odwrót od dotychczasowej "strategii rozwoju"
wymagał będzie drogi przez reżymy dyktatorskie i dalece nie satysfakcjonujące
demokratów, zdaje sobie sprawę wielokrotnie przez nas cytowany Karol Modzelewski.
Stąd też, rady prof. Bożyka, aby ograniczyć niepohamowaną zachłanność
nuworyszowskich kapitalistów polskich i aby rząd zaczął łączyć harmonijnie
zasadę liberalizmu z zasadą interwencjonizmu na rzecz sprawiedliwszego podziału
dochodu narodowego są "dobrymi radami" składanymi przez kogoś, kto nie musi
zastanawiać się, jak je zrealizować. Podobnie jak wszyscy, wrażliwi społecznie
naukowcy, ma czyste sumienie, kiedy przedstawia rzetelną, naukową diagnozę, ale
ucieka od problemów politycznych z tym związanych, bo to już jego jako naukowca
nie dotyczy. Prof. Bożyk nie uciekł jednak od pytania o to, jak to się dzieje,
że w rządzie, mimo zasiadania w nim fachowców od ekonomii, jak choćby J. Hausner,
nie ma świadomości problemu. Odpowiedź prof. Bożyka brzmi, że fachowców owych
cechuje "mentalność księgowego". Zapomina jednak dodać, że w kapitalizmie, a tym
bardziej w sytuacji gwałtownej transformacji, rozpadania się dotychczasowych,
tradycyjnych zabezpieczeń, wymóg bycia "księgowym", czyli fachowcem od
zarządzania interesami kapitału, a nie od sterowania nim w pożądanym kierunku,
jest całkowicie naturalny i realizowany w całym świecie kapitalistycznym.
Władza, doskonale wyobcowana ze społeczeństwa, jest jednocześnie bez reszty na
usługach burżuazji czy kapitalistów. Specyficzny proces transformacji w Polsce
(w przeciwieństwie do Chin czy może nawet innych krajów byłego bloku
socjalistycznego) spowodował, że biurokracja nie wyodrębniła się w III RP w
jakąś odrębną władzę. Aby przeciwstawić się kapitalistom musiałaby czerpać swą
legitymizację z chociażby - na modłę amerykańską - zaklęcia "We, the People".
Tymczasem u nas nawiązano do tradycyjnej, sarmackiej pogardy dla ludzi pracy
fizycznej, tradycji wykluczania ze społeczeństwa najniższych i wydziedziczonych.
Prymitywny elitaryzm społeczeństwa, w którym zabrakło tradycji
zobiektywizowanych zasług obywatelskich jako nadających godność w
przeciwieństwie do fasadowych i skretyniałych "zasług" płynących z posiadania
herbu jest przekleństwem społeczeństwa polskiego, które swą wielką szansę zmiany
tego stanu rzeczy miało w okresie XIX-wiecznej Wiosny Ludów, ale wraz z
przełomem stuleci (XIX i XX), przy okazji odzyskiwania niepodległości, oparło
swój ład na patologicznym, feudalnym wzorcu, który przesłonił szansę stwarzaną
przez ruch robotniczy. Z tego fałszywego wyboru Polacy nie potrafili pozbierać
się przez cały okres międzywojenny, aż do chwili obecnej.
Stąd apelowanie przez Bożyka o zahamowanie "procesu deprecjacji instytucji
państwa" jest kierowane pod niewłaściwy adres. W rzeczywistości to nie
społeczeństwo, które odczuwa na sobie skutki oszalałej polityki ekonomicznej,
podkopuje autorytet państwa. Ono tylko stwierdza efekt działania rządu nie tylko
niesamodzielnego względem obojętnego na interes ogólny rodzimego kapitalisty,
ale i jego daleko posunięty rozkład i korupcję. Recepty mówiące, że mimo tej
bandyckiej działalności rządu "społeczeństwo" powinno udawać, że nic nie widzi i
że nic się nie dzieje, i dla dobra ogólnego darzyć nadal zaufaniem swego kata
powtarzają się niczym mantra w wypowiedziach nie-neoliberalnych fachowców od
gospodarki czy polityki. Zakrawa to na kpinę z umierającego. Zamiast pogłębiać
tezę, że rząd jest tylko "księgowym" na usługach kapitału, Bożyk zalecą tę samą
kurację - cierpliwe znoszenie gangstera ufając, że może nie będzie on taki zły.
Bożyk pisze, że państwo jest biedne i nie stać go na prowadzenie polityki
gospodarczej, zwłaszcza, że 87% banków znajduje się w rękach kapitału
zagranicznego, a 3/4 przedsiębiorstw w rękach prywatnych. Proporcje te są
porażające nawet w porównaniu z krajami z dawien dawna kapitalistycznymi. Jak to
jednak zmienić nie wywołując zbrojnego oporu świeżo rozsmakowanych w łatwości
nabijania kabzy cwaniaków posiadających zalążki własnych band zbrojnych?
Rozwiązaniem, według Bożyka, byłoby wzmocnienie roli budżetu państwa w
gospodarce. To byłaby "pokojowa droga" do polityki interwencjonizmu. Cały
problem w tym, że takie wzmocnienie stoi w sprzeczności z interesami kapitału.
Może później, kiedy już będzie wzrost gospodarczy, bo wtedy będzie można nieco
podretuszować dobro powszechne bez naruszania bieżących i długofalowych
interesów kapitału, ale nie wcześniej. Cel staje się więc warunkiem, a sytuacja
niemożliwa do przezwyciężenia. W sytuacji kryzysu i upadku ważna i jedynie
racjonalna jest zasada: Ratuj się, kto może!
Stąd modlitwy o wzrost gospodarczy na zasadzie cudu. I nie wystarczy drobna
poprawa. W sytuacji takiego załamania poziomu życia społeczeństwa każde
drgnięcie w gospodarce jest marnotrawione istnieniem drabiny klientelizmu i
pasożytnictwa.
Racjonalna polityka dopuszczenia do lekkiej inflacji stoi w sprzeczności z
interesami obcego kapitału, który chce repatriować zyski, gdyż inwestowanie w
Polsce jest skazane na nieefektywność. Nikt nie może dać samodzielnie impulsu
rozwojowi gospodarczemu, gdyż pierwszy taki śmiałek musiałby ponieść
nieproporcjonalne koszty. Nie działa tu premia innowacyjności, bo w biednym
społeczeństwie nie ma popytu na innowacyjność. Dopiero następni mogliby łatwiej
robić interesy. Kto jednak chciałby być ofiarą?
Skąd prof. Bożyk czerpie optymizm wystarczający do stwierdzenia, że "w polskiej
polityce ekonomicznej jest miejsce na zmiany nie naruszające podstaw polityki
liberalnej"? Na pewno z faktu, że idea ta "jest słuszna", co widzi każdy
normalny człowiek. Zapomina jednak, że ekonomia nie jest nauką o technicznych
warunkach produkcji, ale przede wszystkim nauką społeczną, o mechanizmach
działania ludzi wchodzących we wzajemne, złożone i bardzo drażliwe relacje,
albowiem dotykające podstaw ich bytu.
*
Elity polityczne kraju odniosły niewątpliwy sukces propagandowy skutecznie
fałszując tezę o nieodwracalności kierunku zmian ustrojowych w Polsce. Nawet
najbardziej radykalna opozycja nazywająca siebie "antykapitalistyczną" przyjmuje
jako swój własny warunek ograniczający zasadę dostosowywania się do kapitalizmu
jako receptę na dziś, a uznanie, że dowolny opór jest już zwalczaniem
kapitalizmu - jako receptę zastępującą rewolucję społeczną.
System na tyle już okrzepł i czuje się pewnie, że pozwala nawet na swoje
kwestionowanie - ale tylko w tych kategoriach. Jest ono o tyle jałowe, że
kapitalizm, w odczuciu większości i w ideologii panującej, jawi się jako
bezalternatywny. Bunt jest postrzegany jako nieszczęście, a nie jako nadzieja.
Wystarczy zacytować prof. G. Kołodkę, by przekonać się, jak widzi tę
bezalternatywność ktoś dobrze oddający pogląd powszechny: "...jeśli gospodarka
globalna będzie ewoluować w podobnym kierunku, jak przez ostatnie 20 lat jeszcze
przez kolejne dwie dekady, to możemy mieć bardzo poważne zaburzenia i to na
ulicach tego świata, a nie na drogach tego kraju albo na ulicach naszego
pięknego miasta. Albowiem poziom arogancji możnych tego świata wobec biednych
tego świata jest faktycznie nieakceptowalny i łatwiej jest zorganizować twardą
siłę po to, żeby uderzyć w państwo rządzone w sposób trudny do zaakceptowania
niż zorganizować miękką siłę, aby pomóc w wyrwaniu świata z biedy. (...)
Największe wyzwanie XXI w. W skali światowej jest wyzwaniem instytucjonalnym."
(G. Kołodko, tamże, s. 10). Zmiana instytucjonalna nie oznacza tu zmiany
ustrojowej, ale zbudowanie instytucji silnej. Pytanie, kto będzie dławiony przez
ową "siłę" - masy czy ich ciemiężyciele? Opór wobec owej siły oznacza, tak czy
inaczej, dyktaturę.
*
Ciekawa dyskusja trwa wśród trockistów w kontekście analizy gospodarek tzw.
transformujących się. Pytanie brzmi, czy są to gospodarki, w których nastąpiło
już całkowite przekształcenie gospodarki narodowej w gospodarkę kapitalistyczną
czy też obserwujemy raczej proces przechodzenia biurokracji do ostatecznej fazy
swej drogi w kierunku przekształcenia się w burżuazję.
Istnieją tu zapewne różnice między poszczególnymi krajami. Np. trudno w ten sam
sposób rozpatrywać transformację w Polsce i transformację w Chinach. Nasuwa się
spostrzeżenie, że względnie samodzielna biurokracja chińska zachowuje się w
stosunku do gospodarki narodowej jak "gospodarz", podczas gdy biurokracja
peryferyjna (np. polska) i zależna, kompradorska, nastawiła się na odgrywanie
roli burżuazji również zależnej i kompradorskiej.
Sytuacja kraju determinuje nie tylko biurokrację, ale także i opozycję wobec
niej, która historycznie ukształtowała się w ścisłej zależności od swych central
na Zachodzie, podobnie jak biurokracja - w zależności od eurokomunizmu i
socjaldemokracji.
Przestawienie Polski na drogę transformacji typu chińskiego jest niemożliwe z
tego względu, że dziś w grę weszły nowe mechanizmy i nowe podmioty, tzn.
kapitaliści żyjący z patologii rozwoju, a nie pożądający normalności, która
zmniejszyłaby ich zyski.
Paradoksalnie, powodzenie polityki gospodarczej, która porządkowałaby proces
transformacji, jest niemożliwe bez dyktatury nad samymi kapitalistami.
Rząd i ekonomiści są w Polsce zdolni jedynie do odegrania roli księgowych
burżuazji, a nie strategów. Mogą najwyżej doradzać, jak zwiększać zyski. Są oni
zresztą gotowi poprzeć nawet i dyktaturę, ale tylko nad ludem (wtedy to nie jest
już totalitaryzm). "Deprecjacja" instytucji państwa według Bożyka sprowadza się
do tego, że trudno jest państwu przeprowadzić reformy drogą odgórnej decyzji,
bez tłumaczenia jej sensu społeczeństwu. Jest to o tyle trudne, że w sytuacji
społeczeństwa klasowego, każda reforma będzie miała dwojaki skutek - korzyści
dla jednej klasy kosztem drugiej. Żadnej ze stron - a szczególnie już
kapitalistom, bo przykłady skuteczności apelów o zaciskanie pasa przez
robotników są nierzadkie - nie da się wytłumaczyć konieczności poświęcenia się
dla dobra ogólnego (można to tylko zaprowadzić siłą). Tym bardziej w okresie
recesji. Stąd pomysły na model demokracji "powierniczej", a nie bezpośredniej.
Jednak jest on nierealny ze względu na brak autorytetu państwa. Błędne koło się
zamyka.
Przy okazji, koncepcje anarchizująco-wolnościowe, w tej sytuacji, są skazane na
powielanie modelu społeczności na progu ubóstwa, który to model krytykowały w
wykonaniu komunistów.
*
Rozwiązania socjalne, jakie kraje wysokorozwinięte wypracowały w okresie
ożywienia gospodarczego, są bardzo rozbudowane, nawet zbyt rozbudowane, jak na
okres polaryzacji społeczeństwa na biegun bogactwa i biegun nędzy. W swoim
czasie było to spowodowane dążeniem do wbudowania mechanizmów skłaniających do
poszukiwania pracy, a nie poprzestawania na pobieraniu zasiłku. Obecnie te
rozwiązania właśnie poprzez ówczesną politykę dzielenia włosa na czworo uderzają
w najuboższych. Np. z powodu likwidacji niektórych przepisów zabezpieczających
ludzi starszych, którym kończy się okres pobierania zasiłku dla bezrobotnych.
Odwołanie się do choćby MDG staje się problematyczne. Aby móc się o ten zasiłek
starać, człowiek musi spaść o grupę społeczną niżej, żeby się "załapać". MDG
przestaje pełnić rolę mechanizmu ułatwiającego powrót jednostki do
społeczeństwa, a zaczyna być szansą na przetrwanie na minimum egzystencji.
"Załapanie się" do tej ekskluzywnej grupy wybrańców sprawia, że należy zniszczyć
resztki minionego statusu. Wraz z pogłębianiem się recesji zmienia się funkcja
owych zasiłków i tło, do którego nas przymierzają oceniając, czy możemy już czy
też jeszcze nie przejść na utrzymanie społeczeństwa. A ponieważ możliwości
finansowe państwa są coraz słabsze, to i poziom nędzy, jakiemu przysługuje
reglamentowany kawałek miłosierdzia i solidarności społecznej winien być
głębszy.
Biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich znajduje się polska gospodarka, jedynym
ratunkiem byłoby jakieś nadnaturalne wydarzenie, które spowodowałoby ożywienie
gospodarcze bez udziału państwa i przedsiębiorców. Aby móc działać na rzecz
takiego ożywienia państwo musiałoby wydać wojnę przedsiębiorcom, a nie zadowalać
się zarządzaniem interesami kapitału. Beznadziejność takich prób obrazuje krótka
kariera G. Kołodki w rządzie, który najbardziej naraził się własnym kolegom ze
świata nauki za chęć odebrania im przywileju stanowego ("deputatu") polegającego
na 50-procentowym uzysku od ich pracy twórczej. Nie ma wybaczenia. Zapewne
profesor mentalności księgowego nie przejawił, ale rewolucjonistą też nie był. A
że zdawał sobie sprawę ze stawki, o jaką toczy się gra, niech świadczą słowa
dedykacji dla córek i dla ich pokolenia na jednej z jego książek: "Żeby nie
musieli być rewolucjonistami".
16 lutego 2003 r.