Mielizny prawd obiegowych



Sądy potoczne czy prawdy obiegowe mają to do siebie, że bywają banalne i często przyjmowane bezrefleksyjnie. Do takich sądów odnosi się cytowany przez nas Jacek Tittenbrunn.
Klasową treść protestu robotniczego z lata 1980 r. najlepiej oddają postulaty (21), a nie program "Solidarności", który jest już dziełem ekspertów, inteligencji, rezultatem przepychanek (nie tyko zjazdowych), wypadkową zmian, które zaszły w związku w ciągu roku.
Wielonurtowość "Solidarności" była faktem. Dominacja robotników mogła być wszakże tylko wypadkową ich aktywności. Po wprowadzeniu stanu wojennego i rozbiciu organizacji zakładowych w klasie robotniczej nastąpił marazm. Odpływ wykorzystały zorganizowane ośrodki opozycji, inne grupy społeczne i pracownicze.
Nawet w podziemiu ujawniały się jednak różnice prowadzące do konfliktów, np. między "dyrekcją" (Bujak i inni) a Międzyzakładowym Robotniczym Komitetem "Solidarności" (rozbitym następnie przez SB), między "linią fabryk" a sztabem i doradcami L. Wałęsy. Widoczne do dziś są tarcia między tzw. nurtem rewindykacyjnym czy rozliczeniowym a opcją nastawioną na współpracę z władzą bądź kapitałem.
Do dziś "Solidarność" jest mocniej osadzona w środowiskach robotniczych niż OPZZ i wciąż ewoluuje. To samo dotyczy nurtów rozłamowych - "Solidarności '80" i WZZ "Sierpień '80".
"Solidarność" była zresztą postrzegana nie tylko jako związek zawodowy, ale również jako ruch społeczny. Komitety Obywatelskie "Solidarności" stały się właśnie emanacją owego ruchu. Związek zawodowy odbudowywano po ponownej legalizacji bez entuzjazmu, bez pośpiechu, a nawet z pewnymi oporami. Z góry wiadomo było, że na robotnikach nie można było polegać; postawiono więc na aparat.
Kto dziś pamięta, że kiedyś trwały spory - czy lata 1980-81 były rewolucją robotniczą czy ruchem narodowowyzwoleńczym (patrz choćby: A. Dudek, "Rewolucja robotnicza i ruch narodowowyzwoleńczy" w: Lekcja Sierpnia. Dziedzictwo "Solidarności" po dwudziestu latach, Warszawa 2002).
Jak byśmy na sprawę nie patrzyli, to w "Solidarności" byli robotnicy, dla których restauracja kapitalizmu obiektywnie oznaczała pogorszenie sytuacji życiowej. Jak byśmy też nie patrzyli, to poza propagandą zachodniego konsumpcjonizmu, drugie tyle dla obrzydzenia socjalizmu robotnikom zrobiła biurokracja. Nie sposób znaleźć usprawiedliwienia dla postawy Spartakusowców, którzy wydają się żywić głęboką nienawiść do klasy robotniczej za jej klęskę w Polsce, w Europie Wschodniej, na świecie. A przyznać trzeba, że nie była to pierwsza klęska robotników w ich walce o wyzwolenie spod ucisku kapitalistycznego i zapewne nie ostatnia.
Co do kontekstu konfrontacji polityczno-ekonomiczno-ideologicznej w okresie 1989-1991 w wymiarze globalnym, o której pisze Spartakusowiec, to sprawa nie przedstawia się tak jednoznacznie. Zresztą argumenty o "śmiertelnie poważnej" konfrontacji Spartakusowiec przytacza z epoki znacznie poprzedzającej wspomniany okres. Czyżby trudności ze znalezieniem wystarczająco wyrazistych przykładów?
Otóż nie było nawet z grubsza tak, żeby z jednej strony stała biurokracja gotowa walczyć na śmierć i życie o przetrwanie systemu socjalistycznego, a z drugiej - burżuazja nastawiona na bezapelacyjne zniszczenie owego systemu. Biurokracja też ewoluowała, a najbardziej świadomi i najskuteczniejsi przywódcy opozycji wobec socjalizmu wywodzili się z samej biurokracji. Ich skuteczność była spowodowana tym, że również ich poglądy zmieniały się stopniowo. Kuroń, Michnik, Schaff - to byli tacy ideologowie zmian, którzy potrafili uśpić czujność nie tylko robotników, ale i samych trockistów ze Zjednoczonego Sekretariatu. Ich skuteczność była również wynikiem tego, że ich ewolucja zachodziła zgodnie z przemianami ideologicznymi wśród radykalnej lewicy na Zachodzie. Koncepcje eurokomunizmu z jednej, konwergencji z drugiej - osłabiały konfrontację między ideologami burżuazji okresu prosperity a biurokracją ewoluującą w kierunku stopniowego przechodzenia na mechanizmy rynkowe. Jednocześnie narastały takie tendencje wśród ideologów kapitalizmu, które rozwijały się w miarę nadciągającego załamania koniunktury. Neoliberalizm od lat 70. szykował się powoli, ale z uporem do swej wielkiej, tryumfalnej ofensywy.
Żaden robotnik nie dałby się ani teraz, ani wówczas nabrać na otwarcie liberalne teksty i koncepcje. Ale fakt, że biurokracja uwierzyła w wyższość i trwałość socjaldemokratycznego modelu państwa kapitalistycznego z "komponentą dobrobytu" przekładał się na wyrabianie w potocznej świadomości przekonania, że kapitalizm jest "lepszy", bo sprawniejszy, sprawiedliwszy itd. itp.
Tak więc, front walki wówczas, tj. w latach 80. przedstawiał się tak, że po jednej stronie byli ideologowie burżuazji i ideologowie biurokracji (ci "nowocześni"), którzy wspólnie widzieli przyszłość jako możliwość "współpracy" Wschodu i Zachodu. Z tym, że gospodarki wschodnie miały być w tej koncepcji zapleczem surowcowo-energetyczno-roboczym dla rozwiniętego Zachodu.
Ofensywa liberalizmu czy neoliberalizmu zaczęła się w połowie lat 80. Wtedy to nie było już mowy o konwergencji. Trudności gospodarcze europejskiego Zachodu i ożywienie ekonomiczne gospodarki amerykańskiej zachwiały optymizmem socjaldemokracji. I to był już koniec marzeń biurokracji o spokojnym przejściu na żołd socjaldemokracji bez naruszenia swej władzy w kraju.


25 lutego 2004 r.